Aktivist 193

Page 1

AKTIVIST.PL

NUMER 193, GRUDZIEŃ/STYCZEŃ 2016

POZNAJCIE LAUREATÓW

ISSN 1640-8152

RYSY LITERY ŻARCIE



GRUDZIEŃ/STYCZEŃ 2016

EDYTORIAL ZIMA

W NUMERZE WYWIAD:

RYSY O PROSTYCH MELODIACH I KONKRETNYCH EMOCJACH

4

Rozmawiał: Filip Kalinowski

RELACJA:

NOCNE MARKI 2015 ROZDANE!

15

MAMY NAJLEPSZYCH!

KALENDARIUM:

LITTLE SIMZ I NAJWAŻNIEJSZE WYDARZENIA GRUDNIA 21 I STYCZNIA

No to sobie porozmawialiśmy! Postanowiliśmy wziąć na spytki wszystkich laureatów Nocnych Marków, corocznych nagród przyznawanych przez redakcję wspólnie z czytelnikami, i dlatego ten numer „Aktivista” bardziej wygląda jak „Interview” niż cokolwiek innego. No, może prawie. Ale dzięki temu wiemy, co robią szafiarki w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, co można zrobić z sitem i roślinami, dlaczego chłopcy z Rys wylądowali w szpitalu i czym skutkuje prowadzenie food trucka. Jedynym nagrodzonym, z którym nie udało nam się porozmawiać, jest Taco Hemingway, ale on za karę wylądował na okładce, a my porozmawialiśmy z tymi, którzy o jego ekspresowej karierze mają swoje zdanie. Ale żeby nie było, że tylko podsumowujemy to, co już się zdarzyło, postanowiliśmy też spojrzeć w przyszłość. Typujemy artystów, którzy naszym zdaniem mocno w nowym roku namieszają na rynku muzycznym, oraz tych, na których trzeba mieć oko, śledząc dokonania najmłodszego pokolenia polskich twórców sztuk wizualnych.

TYPY NA 2016:

40

AKTIVIST.PL

NUMER 193, GRUDZIEŃ/STYCZEŃ 2016

POZNAJCIE LAUREATÓW

ISSN 1640-8152

RYSY • LITERY • ŻARCIE

01_okladka_A193.indd 1

17.12.2015 21:12

KOGO BĘDZIEMY SŁUCHAĆ W NOWYM ROKU

Z okładki spogląda groźnie Taco Hemingway, laureat Nocnego Marka w kategorii Rookie Roku. Choć Taco stoi sam, pamiętajcie, że ten projekt to nie tylko on, ale i Rumak odpowiedzialny za bity.

Widzimy się w nowym roku! Bawcie się dobrze! Sylwia Kawalerowicz redaktorka naczelna

foto: Open’er/Filip Blank

A3


NOCNE MARKI

Aktivist

Wojtek,kiedy widzieliśmy się kilka miesięcy przed wydaniem waszego pierwszego singla, mówiłeś, że komercyjne zlecenia muzyczne pochłaniają cię na tyle, że nie robisz nic swojego. Wojtek Urbański: Rzeczywiście, tak się złożyło, że dawno temu robiłem rzeczy stricte artystyczne, a potem mocno wszedłem w świat muzyki komercyjnej. Nie miałem czasu nagrywać niczego dla siebie. W pewnym momencie uświadomiłem sobie po prostu, że jeśli w ogóle chcę mieć kontakt z muzyką, to muszę na niej zacząć zarabiać. A że z samych projektów artystycznych nie dało się żyć, to gdy nadarzyła się okazja pracy komercyjnej – skorzystałem z niej. Ten świat pochłonął mnie na parę lat, bo wymaga stuprocentowego zaangażowania. Jeśli raz odmówisz agencji, z którą pracujesz, telefon może więcej nie zadzwonić. Trochę więc zapomniałem o moich własnych projektach, ale wciąż miałem frustrę, bo widziałem, co robili koledzy i co wydawało U Know Me. A ja tylko rozmawiałem o swoim materiale i nigdy nie miałem czasu go dokończyć.

artysta

Droga do zatracenia Rozmawiał: Filip Kalinowski, foto: Filip Blank

Zawieszenie • emocje • rys

Za sprawą swoich euforycznych, melancholijnych elektronicznych piosenek duet Rysy przerwał passę hiphopowców, którzy od pięciu lat zgarniali Nocnego Marka w kategorii Artysta Roku. O to, skąd zespół grający od niecałego roku ma tak liczną i oddaną grupę fanów, wypytujemy samych zainteresowanych. Bo choć produkcje Wojtka Urbańskiego i Łukasza Stachurki grane są w radiu i na festiwalach, to nić wiążąca je ze słuchaczami jest dużo bardziej poplątana, niż to zwykle w głównym nurcie bywa. A4

Ludzie z agencji reklamowych często mówią o tym, że się wypalają przez lata takiej pracy. Wojtek: Ja w świecie komercyjnym nieźle się odnalazłem. Miałem szczęście do fajnych projektów i kreatywnych ludzi, rozwijałem się i nigdy takiego modelowego przesytu nie odczułem. Ten czas dużo mi dał – nauczył mnie choćby tak fajnej umiejętności jak wcześniejsze projektowanie tego, co ma później powstać. Wielu muzyków, którzy działają tylko w światku artystycznym, włącza sprzęt i patrzy, co im wyjdzie. Ja działam według planu. Świat reklamy to projekty, które zlecane są nagle i z którymi musisz się mierzyć na bieżąco. Są bardzo różne – tu masz zrobić coś na orkiestrę, tu coś bardziej techno, z taką emocją czy inną. Zdarzają się prawdziwe wyzwania. Trzeba zrobić np. rockowy kawałek ze śląskim motywem, który będzie podniosły, a na koniec smutny, więc siadasz i go wymyślasz. To jedna z rzeczy, których nauczyłem się w pracy komercyjnej. Druga to kwestie stricte produkcyjne – sound design, kreowanie brzmień i emocji, postprodukcja. To bardzo pomocne przy robieniu „moich” rzeczy. Wciąż jest w tym twórcza radość i energia, ale okazuje się, że możesz to robić świadomie. Jako kompozytor czy producent pracujący dla telewizji zrobiłem ogromne postępy. Łukasz, ty przez ten czas pracowałeś na etat i po godzinach robiłeś muzykę jako Sonar Soul, grałeś imprezy, wydawałeś w U Know Me Records. Łukasz Stachurko: Moja metoda pracy jest zupełnie inna niż Wojtka. Produkuję od ponad 15 lat, ale nigdy nie robiłem nic na zlecenie i zawsze opierałem się na intuicji. Staram się wywołać u siebie odpowiedni stan, ale to, co dzieje się potem, jest tylko pośrednio zależne ode mnie. Jestem czymś w rodzaju przekaźnika, który łapie momenty, układa je w sekwencje, a potem przesiewa efekty tego procesu. Taki sposób działania jest dla mnie naturalny. Z czasem odkryłem, że takie podejście przynosi najlepsze efekty i nauczyło


grudzień/styczeń 2016

mnie też współpracować z innymi muzykami. W Rysach nie ma lidera, ale w Sonar Soul stałem się kimś w rodzaju kierownika artystycznego, który dobiera ludzi do zadań, traktuje ich nagrania jak sample. Sampling od zawsze był moim głównym narzędziem twórczym. Pozwala mi zachować entuzjazm i ustrzec się przed nudą. W międzyczasie odkryłem, że zdecydowanie lepsze efekty niż zdobywanie wiedzy muzycznej daje mi rozwój na innych płaszczyznach. Stałem się kinomaniakiem, aż w końcu odkryłem architekturę modernistyczną, która otworzyła mi oczy na formę, funkcjonalizm i minimalizm. Przez dwa lata praktycznie zarzuciłem produkcję na rzecz poznawania tajników architektury. Chłonąłem manifesty modernistów, odkrywając, jak wiele z tych postulatów pokrywa się z tym, czego nauczyłem się jako muzyk. Zająłem się aranżacją przestrzeni, zarabiałem na tym i czerpałem z tego przyjemność. Wtedy dopiero wróciłem do muzyki i zacząłem wykorzystywać w niej nową wiedzę – nadawać abstrakcyjnym formom dźwiękowym nowe funkcje. Od lat jestem też profesjonalnym didżejem. Praca w zawodzie nauczyła mnie dawania ludziom, poprzez odpowiednią selekcję, dokładnie tego, czego potrzebują.

Z perspektywy czasu łatwo powiedzieć, że było warto, ale jak wtedy się z tym czuliście? Wojtek: Nie było łatwo – nagle mieliśmy w cholerę czasu i mogliśmy codziennie pracować nad naszą muzyką. Wszystko postawiliśmy na jedną kartę. To brzmi trochę jak jakaś filmowa historia, ale tak to rzeczywiście wyglądało. Od marca do czerwca spędziliśmy nad płytą naprawdę mnóstwo czasu, napierdalaliśmy codziennie, zapominając o sobie i świecie. Cel był najważniejszy. Ja w pewnym momencie dostałem depresji z przemęczenia, musiałem sobie zrobić przerwę i na miesiąc wyjechałem za granicę. A potem znów odlatywaliśmy w kosmos. Powstało w sumie 20 kawałków, odrzuciliśmy dziesięć, a te pozostałe katowaliśmy dzień w dzień, noc w noc. Chorowaliśmy nawet w tych samych momentach. Była jedna taka noc, że odwoziłem Łukasza na pogotowie z gorączką, a dwa dni później on – już na antybiotykach – odwoził mnie w podobnym stanie do tego samego szpitala. Lekarze nieźle się zdziwili. To był projekt totalny, wypięcie się na resztę świata. Łatwo mi o tym mówić z perspektywy czasu, kiedy wszystko się udało. Mamy mnóstwo koncertów, zaplanowanych nawet na przyszły rok, i możemy z tego żyć, ale było dużo strachu, co będzie, jeśli to nie wypali.

Trudno było znaleźć punkt wspólny tych postaw? Łukasz: Różnice często się przyciągają i taka zbitka może przynieść znakomite efekty. Wrażliwość i poczucie estetyki mamy bardzo podobne. Ja pracowałem w Mordorze, projektowałem wnętrza, grałem imprezy i po godzinach, spragniony własnej muzyki, komponowałem swoje rzeczy, w których pierdoliły mnie cudze wymagania. Natomiast Wojtek po całym dniu robienia reklam, muzy i dźwięków pod czyjeś dyktando wracał do domu obejrzeć film i odpocząć od głośników. Nie miał tego entuzjazmu i dlatego nasze spotkanie było takie ważne. Ja mówiłem: „Dawaj ziom, robimy, ty weź się nie marnuj chłopaku”, a Wojtek mówił: „Dobra, ale wchodzimy w to totalnie, robimy zawodowy projekt na dużą skalę”. Poznaliśmy się w tym fajnym momencie – ja rzuciłem robotę, a Wojtek zaczął odrzucać kolejne zlecenia.

Wasze wcześniejsze produkcje nie były tak piosenkowe. Ten popowy sznyt Rys nie wynika przypadkiem właśnie z tego, że postawiliście wszystko na jedną kartę? Wojtek: Nie, mieliśmy takie założenie, zanim jeszcze zdecydowaliśmy się rzucić pracę. Obaj zawsze byliśmy takimi „półpopowymi” gośćmi. Ja uwielbiam piękne słodkie melodyjki i rozczulam się przy muzyce z „Amelii”. Odjeżdżam też przy Cristianie Voglu, mam jego całą dyskografię. Łukasz: A ja mam tak jako didżej – kiedy gram imprezy, nie boję się wiksy. Lubię mieć pełny parkiet, ale nie muszę się specjalnie naginać, żeby zagrać hit. Uwielbiam wyszukane produkcje z R&S Records, ale nie boję się puścić Azalii Banks czy Beach Boys. Obaj mamy w sobie taki rys, jesteśmy gdzieś w pół drogi pomiędzy eksperymentem a popem.

Czekaj, rzuciliście robotę już na wstępie, zanim zaczęliście nagrywać? Łukasz: Najpierw obaj wzięliśmy w grudniu urlopy. Ja zacząłem rozmawiać o ewentualnym zwolnieniu (co poskutkowało podwyżką!), a Wojtek ściemnił agencjom, że wyjeżdża i nie może tym razem (bo zawsze mógł) wziąć ze sobą komputera. Wtedy przez dwa tygodnie robiliśmy tylko muzykę. Za drugim razem musieliśmy zrobić to na większej ściemie – jakieś L4, zwolnienia. Po tych dwóch turnusach zorientowaliśmy się, że wychodzi nam coś tak fajnego i tak bardzo chcemy się w to zaangażować, że siłą rzeczy powoli zaczęliśmy pracę olewać. Coraz więcej urlopów, coraz mniej zleceń, zaczęliśmy popadać w długi i nagle, w lutym czy marcu, kiedy już jechaliśmy na pożyczkach, wydaliśmy pierwszy singiel… To był megastrzał. Ludzie się zainteresowali, pojawił się manager, zaczęliśmy grać koncerty. Wtedy powiedzieliśmy sobie, że albo zagramy na pół gwizdka, w końcu zmęczymy się i zniechęcimy, albo pójdziemy w to na całość.

A czy cały ten dzisiejszy – szczególnie zagraniczny – pop nie jest gdzieś w pół tej drogi? Łukasz: To się wciąż zmienia, ale – szczególnie w Polsce – bardzo powoli. Na świeczniku nie ma jeszcze tego nowoczesnego, polskiego, elektronicznego popu, jeszcze się nie przebił. W radiu czy telewizji mamy wciąż dużo komercyjnego, chałowego grania, ale to będzie się zmieniać wraz z coraz większym zainteresowaniem produkcją muzyki. Przybywa osób, które kombinują sobie coś samemu w sypialni czy z ekipą w garażu. Pop zacznie być fajny, gdy olejemy te wszystkie złożone kompozycje, szkoły muzyczne i gości, którzy mają za sobą 30 lat grania na pianinie i uważają, że tylko oni mają prawo do robienia muzyki. W końcu dojdą do głosu ludzie, którzy robią muzykę, bo po prostu ją czują. Wojtek: To będą proste melodie – trzy dźwięki na krzyż, ale tak wyprodukowane, że od razu wpadną w ucho. Jednocześnie będą ciekawe i eksperymentalne. Konkretne proste emocje, nie zagrane A5

na gitarze czy perkusji, ale wyklikane z jakimś dziwnym pogłosem i syntezatorową partią w tle. Ten pop będzie brzmiał jak muzyka z kosmosu, ale emocjonalnie i muzycznie będzie przypominał dobry stary pop sprzed 50 lat, te cztery akordy Beatlesów Jak w Rysach… Wojtek: W Rysach są proste melodie, bez żadnej napinki. Żaden z nas nie jest wykształcony muzycznie i nie mamy ambicji, żeby prowadzić progresje w jakiś niezwykle ciekawy sposób, łamać konwencje, przecierać szlaki i wysyłać list tylko do tych, którzy potrafią go odczytać. Interesuje nas prosty sygnał, zrozumiały dla każdego – proste melodie, jeden dźwięk i konkretna emocja. To trudne do opisania, nieco depresyjne uczucie smutku połączonego z nadzieją, emocja zawieszona gdzieś pomiędzy melancholią a euforią. Trochę jakbyś poniósł właśnie ogromną porażkę, ale doszedł jednak do wniosku: „Ja i tak sobie z tym poradzę i już od dziś zaczynam coś robić”. Łukasz: Obaj jesteśmy bardzo wrażliwi, co bywa problemem towarzyskim, obaj mamy paznokcie obgryzione do krwi i swoje jazdy. To było w Rysach bardzo ważne. Wydaje mi się, że to ta emocjonalność sprawiła, że nasz projekt okazał się sukcesem. Znakiem rozpoznawczym Rys jest też taneczny rytm. Wojtek: Tak, chcieliśmy, żeby przy tej muzyce można było zrobić wiksę, jechać w szał. To jest pochodna tych tonacji straceńczych, smutno-szczęśliwych – jeśli idziesz na imprezę, chcesz zapomnieć, oderwać, spalasz się. Jest ci dobrze, ale jednocześnie robisz coś złego i prędzej czy później poczujesz się podle. Takie zatracenie w melodii i emocjonalności dobrze wpisuje się w taniec. Może to też trochę znak naszych czasów, bo tego typu spalanie się słychać i u Niemców z Moderat, i u Angoli z Mount Kimbie… Jak tu Polak ma tego nie poczuć, z tym rysem swoim ułańskim, romantycznym. Bardzo tę sferę emocjonalności eksplorowaliśmy w Rysach i zrobiliśmy to bez żadnych kompromisów. Chcieliśmy być w tych emocjach cali, bez reszty.

RYSY – duet producencki współpracujący z takimi wokalistami jak Justyna Święs, Baash czy Natalia Nykiel. W czerwcu tego roku Rysy wydały swoją pierwszą wspólną EP-kę „Ego”, a w sierpniu – debiutancki album „Traveler”. Od tamtej pory intensywnie koncertują.

Skoro już w samych dźwiękach zawarliście tyle ekshibicjonistycznych wręcz emocji, to jak wyglądała praca nad partiami wokalnymi. Mieliście jakiś wpływ na ich tematykę czy też na same teksty? Wojtek: Nigdy nie ingerowaliśmy w żadne słowo. Justyna i Bartek mają w sobie – powiem szczerze i mamy nadzieję, że się za to na nas nie obrażą – pewien tragiczny rys. Justyna ma wiele świeżości i dziewczęcości, ale jej piosenki są kwaśne i gorzkie. Bartekt podobnie – jest miłym i uśmiechniętym gościem, ale kryje się w nim jakiś demon. Jego teksty dają upust tym stanom. Oboje nie są z „naszego” świata, to nie jest nasz język, realizują się za pomocą innych słów, których my pewnie byśmy nie użyli, ale łączy nas pewna wrażliwość. Oni są swoi, zgodni ze swoim pokoleniem. Uderzamy w te same nutki, w tę samą dziwną, zawieszoną emocję.


NOCNE MARKI

Aktivist

DIZAJN

Ślady wieków

Krój ∙ pokora ∙ FONT

Tekst: Sylwia Kawalerowicz, foto: Stan Baranski

W tym roku nagrodę w kategorii Dizajn postanowiliśmy przyznać twórcy, który zajmuje się dość nietypową dziedziną projektowania. A przynajmniej taką, o której znaczeniu rzadko myślimy. Łukasz Dziedzic projektuje litery. Zaprojektowany przez niego krój pisma był w tym roku trzecim najpopularniejszym fontem na świecie. Lato, bo tak się nazywa, zapanowało na setkach stron internetowych, na reklamach, tablicach informacyjnych i plakatach wyborczych polskich polityków. Od Kukiza po Razem. I choć Lato nie jest nowe i ma już kilka lat, popularność, jaką w tym roku zdobył, sprawiła, że nagle zaczęto rozmawiać o literach. Ciekawi mnie, jak oceniasz liternictwo naszych miast. Czy litery, które widzimy na co dzień na ulicy, są dobrze zaprojektowane? Są na świecie miasta, w których liternictwo funkcjonuje dużo dłużej, wyrasta z tego, czym dawno temu zajmowali się zawodowcy, rzemieślnicy – szyldziarze, liternicy. To najczęściej te miasta, których nikt nie zrównał z ziemią. Funkcjonujący Miejski System Informacji w Warszawie wykorzystuje w przypadku większości nazw ulic modyfikowanego Frutigera, czyli krój, który powstał dla francuskiego lotniska. Nazwy ulic ze Starówki pisane są Optimą, krojem, który został wymyślony z myślą o składzie druków, a nie systemu informacji. To dobrze zrobione, porządne litery. Tyle tylko, że nie stąd. Są importowane i teraz opisują Warszawę. Są bezpieczne, ale nie leżą idealnie. Bo z literami jest jak ze spodniami. Możemy je kupić w sieciówce i uważać, że są fajne, bo wszyscy takie noszą. Albo uszyć sobie spodnie u krawca. To pierwsze nie wymaga

wysiłku, spodnie mniej więcej na każdego pasują. Druga opcja jest bardziej skomplikowana – trzeba wszystko zmierzyć, poznać zwyczaje noszącego, uszyć na miarę. To samo jest z liternictwem w naszych miastach. Jest ok, ale mogłoby być zajebiście. Gdybyś ty miał uszyć na miarę litery dla Warszawy, jakie by były? Na tych niewielu starych tablicach, które przetrwały wojnę, widać, co to jest warszawski krój. W gazetach z lat 20. i 30. też jest dużo fajnego liternictwa. Gdybym miał zaprojektować litery dla Warszawy, musiałbym je przeanalizować, odszukać to, co naturalnie pojawiało się w przestrzeni publicznej, i na tym oparłbym ich kształty, starając się jednak, by było widoczne, że to krój z XXI wieku. On powinien wyrastać z historii, z charakteru miejsca, żeby robił mu dobrze. To działa tak samo jak w przypadku firmy. Mając swój własny, rozpoznawalny krój, instytucja może zachować tożsamość, od poziomu ulotki po nazwę ulicy, bez epatowania logo czy wyszukaną grafiką. Od razu rozpoznajesz, z czym masz do czynienia. Korzystając nawet z bardzo dobrego, ale ogólnie dostępnego fontu, nigdy się tego nie osiągnie. Litery są jak odcisk palca. Popatrz na to menu. Jest dobrze zaprojektowane, wszystko jest czytelne, ale gdybym dostał kilka podobnych – nie wiedziałbym, z którego zamawiać, bo ono nie mówi nic o tym miejscu. A6

Czy zwracasz uwagę na graffiti, tagi? To też litery, które pojawiają się w miejskiej przestrzeni. Jak najbardziej, ale dla mnie to po prostu kaligrafia, grafika, eksperyment. Tagi są interpretacją liternictwa i bardzo trudno przenieść je do niego z powrotem. To litery często na granicy czytelności, bardzo osobiste. O tym, że to niełatwy materiał, świadczy chociażby to, jak mało jest dobrych identyfikacji opartych na tagu. Liternictwo jest przeźroczyste, demokratyczne. Font Lato tak samo dobrze sprawdza się na stronie Modlimy się za rząd (serio jest na niej używany) i na ulotkach partii Razem. Znosi pokornie wszystkie głupoty i pracuje najlepiej jak potrafi. Tag nie jest demokratyczny – jest jak logo. Od kilku lat dużo mówi się o ładzie w przestrzeni publicznej. Jesteśmy coraz bardziej świadomi, jakimi prawami rządzi się projektowanie w przestrzeni miejskiej. Czego powinniśmy się nauczyć o literach? Najważniejsze to wiedzieć, skąd są i do czego mają być użyte. Jeżeli wiemy, kto je zrobił, ale przede wszystkim po co, będziemy wiedzieli, jak ich użyć. Taki Comic Sans, najbardziej znienawidzony krój pisma, zrobiono do jakiejś gry w Windowsie, która miała pokazać, że Windowsy są proste i nadają się dla dzieci. Ale był to jedyny tego typu krój w systemie, a ludzie potrzebowali czegoś, co będzie niedosłowne, zabawne, trochę infantylne i od lat używają go we wszelkich kontekstach – chrzciny, śluby, pogrzeby. Podobnie jest z projektowaniem. Np. projektantom, którzy poważnie traktują swój fach, ogromną trudność sprawia projektowanie skryptów, które są dla nich obce. Takie pismo arabskie, które cały czas naśladuje pismo odręczne, jest ogromnym wyzwaniem dla kogoś wychowanego na alfabecie łacińskim. Żeby zaprojektować taki krój, trzeba mieć zaprzyjaźnionego arabskiego kaligrafa, bo samemu bardzo trudno dojść do tego, skąd wzięły się takie, a nie inne kształty. Jeśli się sięgnie do źródeł i sprawdzi, jak pismo powstawało, można zaprojektować wszystko. Ale dopiero jak się zrozumie historię konkretnego systemu, to można podjąć próbę projektowania. Wszystkie kształty, czy to jest litera alfabetu łacińskiego, czy arabskiego, z czegoś wynikają, przeszły wielowiekową ewolucję i te ślady w literach są.


grudzień/styczeń 2016

NOCNE MARKI co muzykę otacza, ale właściwie nie ma z nią żadnego związku, komentuje jego wydawca: „Filip ma silną fiksację na bycie artystą w 110 procentach niezależnym. Niezależnym, nie tylko od koncernów i mediów, ale także od parcia na sukces i bycia zawodowym muzykiem. Jego kariera wystartowała właściwie bez większych przygotowań czy starań i odpowiada mu to, że toczy się dalej takim torem. Sam krzywo patrzy na artystów, którzy zamieniają się w akwizytorów swoich umiejętności, i pewnie nie chce zostać jednym z nich”.

rookie

Rap-zajawka

Hummus powszedni dystans ∙ rap ∙ nie

Ostatni rok dowodzi, że to wcale nie Michael Jordan, Shaquille O’Neal czy LeBron James powinni w Wikipedii figurować pod hasłem „rookie of the year”, ale chudy białas z Polski, który ma jedną z najgłupszych ksywek w historii rap-gry. Taco Hemingway. Tekst: Filip Kalinowski, foto: Open’er/Filip Blank

Trzeba pamiętać, że projekt Taco Hemingway to nie tylko Filip Szcześniak, ale i Rumak odpowiedzialny za muzykę.

Taco to najlepszy przykład tego, kim jest nagradzany przez nas co roku Rookie. Gość znikąd, który w ciągu niecałego roku wprowadził w życie mityczny model kariery „od zera do bohatera”. Mimo że krajowa estrada jest niezbyt przyjazna dla debiutantów, wspiął się na niedostępne wcześniej dla hiphopowców pierwsze miejsce listy przebojów Trójki, zaliczył festiwalowego hattricka porównywalnego z niedawnym wynikiem Lewandowskiego, a dodatkowo wprowadził do słowników młodzieży kilka nowych fraz. Wszystko to zrobił bez zbędnej spiny, z humorem i sporą dozą nonszalancji, mówiąc między wierszami coś o całym pokoleniu i obecnych czasach. I choć dziś kojarzą go prawie wszyscy, to wielu zdążyło zapomnieć, że jeszcze niedawno nie znał go nikt.

Od fleszy dystans

Powyższy akapit to uzasadnienie nagrody Rookie Roku, którą przyznaliśmy Taco Hemingwayowi w plebiscycie Nocne Marki. Wraz z informacją o wyróżnieniu wysłałem je Marcinowi

Grabskiemu vel Tytusowi, założycielowi wytwórni Asfalt Records, która wznowiła dwie EP-ki warszawskiego rapera dwie EP-ki warszawskiego rapera, wydane wcześniej własnym sumptem. W odpowiedzi na pytanie, czy Filip Szcześniak – bo tak nazywa się najpopularniejszy obecnie rodzimy MC – odbierze statuetkę i udzieli mi wywiadu, Marcin napisał, że… nie. „Filip dystansuje się od wszelkich nagród i wyróżnień, bardzo dziękuje, ale nie chce się «wyświetlać» przy takich okazjach i jeszcze dodatkowo się przy nich promować”. Trochę nam się w redakcji zrobiło przykro, ale gdybym wcześniej usłyszał – dla wszystkich chyba zupełnie nieoczekiwaną – zwrotkę Taco na najnowszym mixtapie Prosto, pewnie bym nawet do Tytusa nie pisał. W nagranym do spółki z Sokołem i Rasem utworze „Leki przeciwbólowe” Taco bowiem nawija, że „fani nam dali ratunek; coś tam nam wyszło, lecz nie chcę napawać się szumem; jednak trochę zachwalać się umiem, bo rok temu nigdzie nie byłem, dzisiaj nagrywam kawałek z królem”. Rzadkie w dzisiejszych czasach podejście artysty do wszystkiego, A7

Prawilnych reprezentantów śródmiejskich podwórek od ubranego w płaszcz bywalca kawiarni (też zresztą śródmiejskich) pozornie różni wszystko. Jednak „Chleb powszedni” i „Skandal” Molesty łączy z „Trójkątem warszawskim” i „Umową o dzieło” więcej, niż mogłoby się wydawać. Podobnie jak stołeczna forpoczta „ciemnej strony”, Taco jest bacznym obserwatorem warszawskiej rzeczywistości i tak jak pierwszy narrator zipowskich szeregów, Sokół (którego sam zresztą nazywa królem), potrafi w barwny sposób opisać ją słuchaczowi. Nawijając o półkach w sklepie, umie nakreślić panoramę całego miasta, a rymując o jednej konkretnej metropolii, zdaje się mówić głosem ludzi z całego kraju. I choć to teza, o której można by długo dyskutować, to wydaje się, że po raz pierwszy od czasów Molesty i Zipów pojawił się ktoś, kogo można nazwać głosem pokolenia. Tamtą generację kapitalizm omijał szerokim łukiem, a ta szamocze się w czułych objęciach jego skutków, tamta była agresywna i hermetyczna, a ta buńczuczna, ale otwarta, tamta za środek wyrazu miała tylko hip-hop, a dla tej nie istnieją żadne bariery gatunkowe i technologiczne. Mimo tych różnic obie stanowiły w swoich latach niemożliwą do zbagatelizowania, młodą, głośną i widoczną siłę. Przynajmniej w Warszawie. Ale jak dowodzi popularność Taco na festiwalach, lokalny patriotyzm nie przeszkadza mu być uniwersalnym muzykiem, bo albo tematyka jego teksów wszystkim jest bliska, albo przynajmniej – jak to było ze „Skandalem” czy „Chlebem powszednim” – niektórych słuchaczy po prostu wciąga ten film. – Taco Hemingway pisze bowiem wciągające, dowcipne linijki i dobrze się sprawdza jako komentator rzeczywistości, w której wszyscy się w jakimś stopniu poruszamy – komentuje DJ Steez, współorganizator cyklu Rap History Warsaw, didżej koncertowy Sokoła i Marysi Starosty, a także połowa duetu PRO8L3M, który rok temu dostał od nas nagrodę w kategorii Artysta Roku. – Uważam, że sukces Taco to bardzo dobra rzecz dla rodzimego hip-hopu, bo udowadnia, że ta kultura ma szansę wejść wreszcie do świadomości masowego odbiorcy i przełamać schematy, jakimi obrosła. To dobrze wróży wszystkim twórcom, a różnorodność jest przecież jednym z najważniejszych atutów sił tej muzyki. Trzymam kciuki za dalsze sukcesy – zapewnia. A z nim trzymamy i my.


Aktivist

NOCNE MARKI MISTRZ

bezdomność • kolejka • fejm

Publiczność nie pod publiczkę Rozmawiała: Olga Święcicka, foto: Stan Baranski

Sytuacja muzeum idealnie odpowiada czasom, w jakich żyjemy. „Szukanie lokum, brak stabilności – to problemy, które budują więź między nami a publicznością”, twierdzi wiceszef MSN-u Marcel Andino Velez i podkreśla, że siła muzeum tkwi w haśle „dużo różnych rzeczy dla wielu różnych ludzi”. Blogerki modowe leżące na parapetach, raperzy pozujący na tle prac z wystawy grafik, a także młode dziewczyny robiące sobie selfie ze zdjęciami Rydet. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że hasztag #muzeumsztukinowoczesnej przyniesie mi takie odkrycia. Jak to się stało, że staliście się najmodniejszą instytucją kultury? Pozdrawiamy wszystkie blogerki modowe! Faktycznie, bardzo nas sobie upodobały! A na serio, to albo robisz coś, żeby przypodobać się ludziom i trafić w ich gust, albo starasz się robić coś, co uważasz za ważne, do czego masz przekonanie,

i czekasz, aż ludzie pójdą za tobą, zainteresują się tym, co masz do powiedzenia. Tworząc nową instytucję, mieliśmy do wyboru dwie drogi. Pierwsza to celowanie w oczywistą popularność, robienie rzeczy łatwych, świadomie podkręconych, na które można nabrać media. Z kolei druga to konsekwentna praca nad jakością, stawianie publiczności wyzwań. Z naszej obserwacji wynika, że pierwsza droga prowadzi donikąd. Kiedy zaczynaliśmy działać przy Pańskiej 3, za Emilią, była to ruina bez toalet. W takich warunkach nie było sensu robić miejsca dla wszystkich, więc zajęliśmy się rzeczami ważnymi dla nas. A8

Minęło siedem lat i wszystko jest już na miejscu, i to z nadwyżką, bo zakładam, że takiej popularności nie mieliście w planach. W planach to był gmach Muzeum, który miał być gotowy na 2012 r. Początkowo pracowało u nas pięć osób, nie mieliśmy prądu, a jako państwowa instytucja musieliśmy wypełniać różne absurdalne dokumenty, np. założenia, ile sprzedamy biletów w 2015 r. Czyli popularność była wpisana w rubryczkę? Naszym ogólnym założeniem było budowanie nie popularności, ale znaczeń. Najważniejsza była odpowiedź na pytanie, czym muzeum ma się zajmować, a dopiero potem przekonanie do tego widza. Dziś mamy poczucie, że tamta antypopulistyczna strategia się opłaciła. W tym roku szczególnie to widać. Był jakiś moment przełomowy, w którym faktycznie wasza koncepcja „zaskoczyła”? Ciągła zmiana, ciągłe adaptowanie się do nowej sytuacji sprawia, że trudno wskazać jeden moment. Muzeum zaczęło swoją działalność z myślą, że wkrótce przeniesie się do nowego budynku zaprojektowanego przez Kereza. Wiatr historii zdmuchnął tamten projekt, a my musieliśmy działać dalej. Według nowego planu, którego nikt wcześniej nie brał pod uwagę. Ale myślę, że z punktu widzenia publiczności


grudzień/styczeń 2016

takim momentem na pewno było rozpoczęcie naszej działalności w Emilce. To, że udało nam się zdobyć tak niesamowite miejsce, jest dużą częścią naszego sukcesu. Co zabawne, to absolutny przypadek. Nikt by tego nie wymyślił. Dostać modernistyczny budynek, transparentny, demokratyczny, z atrium na spotkania w samym jego sercu. Można było marzyć o takiej sytuacji, a ona po prostu się wydarzyła. Dzięki ochroniarzowi. To prawda. Kiedy w 2009 r. zrobiliśmy tam pierwszą wystawę z cyklu „Warszawa w Budowie”, nawet przez myśl nam nie przeszło, że kiedyś budynek stanie się naszą siedzibą. Kilka lat później nasz ochroniarz, który chodził często na papierosa z załogą tamtego budynku, powiedział mi, że Emilka jest do wynajęcia. Najpierw nie chciałem wierzyć, ale sprawdziliśmy wszystkie informacje i faktycznie okazało się, że spółka chce budynek wynająć. Zadziałaliśmy szybko i po kilku miesiącach mieliśmy już umowę najmu. Również dzięki temu, że cała sytuacja zbiegła się z porzuceniem przez władze Warszawy projektu Kereza. Trzeba było wymyślić coś na przeczekanie. To była doraźna, bardzo spontaniczna decyzja. Traf chciał, że spółka w międzyczasie została sprywatyzowana i kupił ją dość agresywny deweloper, który postanowił nas wyrzucić i zacząć budowę wieżowca. Wiele osób się o nas dowiedziało, gdy wybuchł skandal związany z próbą eksmitowania nas w przededniu otwarcia wystawy „Miasto na sprzedaż”, opowiadającej o reklamie w przestrzeni miejskiej. Muzeum, co jest sytuacją raczej rzadką, trafiło na pierwsze strony gazet i do telewizji. Czyli na waszą popularność składa się też wasza ciągła bezdomność. Faktycznie jest to never ending story, a przy tym nasze problemy są bardzo współczesne. Sytuacja muzeum idealnie wpisuje się w czasy, w jakich żyjemy. Myślę, że dlatego ludzie traktują MSN jako coś swojego. Muzeum to duża państwowa instytucja, która ma się zajmować czymś poważnym, a jej perypetie są żywcem wzięte z życia każdego z nas. Szukanie lokum, brak stabilności – to wszystko problemy, które budują więź między nami a publicznością. Tylko że wy osiągacie sukces, a przeciętny człowiek borykający się z takimi problemami raczej nie ma takich szans. Ale nadal nie dowiedziałam się, co sprawia, że to do was ustawiają się kilometrowe kolejki, a pod Zachętą ich nie ma. Przesadzasz. Widzę na co dzień, że wszystkie instytucje zajmujące się sztuką w Warszawie są popularne, oferta dla widzów jest rewelacyjna i ludzie po prostu zaczęli masowo chodzić na wystawy. Zapewniam cię, że Zachęta ma swoich zagorzałych fanów, dla pewnych kręgów jest też miejscem bardziej snobistycznym niż nasza Emilia, bo u nas czerwony dywan za bardzo do niczego nie pasuje. Ale na pewno jest tak, że przez sprawę budowy gmachu Muzeum na placu Defilad, przez nasze perypetie oraz przez to, że jesteśmy nową instytucją, mamy bardziej wyrazistą, współczesną osobowość. Muzeum faktycznie jest podmiotem, ma swoją tożsamość, zabiera głos nie tylko w sprawach związanych ze sztuką. Chcemy opowiadać o zmianach i sami cały czas się zmieniamy. Spora część naszego programu to rzeczy, które są nam proponowane przez osoby z zewnątrz. U nas nie płaci się za bilety, z łatwością można tu zorganizować swoje

wydarzenie. Oddajemy muzeum ludziom i pewnie dlatego wiele środowisk zwróciło się w naszą stronę. Czym jest to środowisko MSN-u? Kiedyś próbowaliśmy zdefiniować, czym jest nasze muzeum. Najlepsza odpowiedź brzmi tak: to bardzo wiele różnych rzeczy dla bardzo różnych ludzi. Myślę, że udało nam się bardzo rozszerzyć pojęcie „muzeum”. Jesteśmy przede wszystkim instytucją publiczną, instytucją spraw publicznych. To widać dobrze na przykładzie festiwalu Warszawa w Budowie – przyciąga on wszystkich zainteresowanych miastem w jego różnych przejawach: architektonicznym, ekonomicznym, politycznym, społecznym. Nie sądzę, by istniało jedno środowisko MSN-u. A niestety, nawet jeśli cieszymy się teraz dużą popularnością, to nadal i my, i nasi fani pozostajemy małą grupką ludzi. Na tyle małą, że nie jesteśmy w stanie obronić Emilii przed zburzeniem.

Myślę, że udało nam się bardzo rozszerzyć pojęcie „muzeum”. Jesteśmy przede wszystkim instytucją publiczną, instytucją spraw publicznych. To widać na przykładzie festiwalu Warszawa w Budowie – przyciąga on wszystkich zainteresowanych miastem w jego różnych przejawach: architektonicznym, ekonomicznym, politycznym, społecznym.

Skąd ten nagły wzrost zainteresowania sztuką? On nie jest nagły, to proces. Warszawa w ostatnich latach naprawdę stała się metropolią europejską. Oczywiście wiele osób irytuje się, jak to słyszy, bo nasze miasto kanibalizuje potencjał twórczy, społeczny czy finansowy całego kraju. To jest złe dla Polski, ale jest świetne dla Warszawy. To miasto niesłychanie dużo oferuje, zassało setki tysięcy ambitnych, wykształconych ludzi. Kilkanaście lat temu chodzenie do Zachęty czy CSW było nawykiem wąskiej grupy humanistów, teraz przychodzą do nas chociażby wspominane przez ciebie blogerki modowe. I ustawiają się w gigantycznej kolejce. To, co działo się przy okazji otwarcia wystawy Wróblewskiego w lutym tego roku, bardzo mnie zaskoczył. W tym przypadku zadziałały trzy rzeczy. Po pierwsze, ludziom szalenie poszerzają się horyzonty: jedni podróżują, inni interesują się winem, część zdrowo się odżywia, A9

część biega, część jeździ na rowerach. Ludzie śmielej kształtują swoje życie, częściej chodzą do muzeów. Po drugie, Wróblewski to jednak klasyczne malarstwo, które nie budzi lęków. Po trzecie, to po prostu najlepsza polska sztuka, która nadal jest aktualna. Ale trzeba też wziąć pod uwagę fakt, że wystawę obejrzało 55 tysięcy widzów. To bardzo dużo jak na polskie warunki, ale nadal nie jest to masowe uczestnictwo. Znamienny wydaje się też fakt, że kiedy szukaliśmy sponsora wystawy Wróblewskiego, to wszystkie firmy nam odmawiały, argumentując, „że to smutne i o wojnie”. To smutne i wiele tłumaczy. Chociażby to, dlaczego gospodarka w naszym kraju jest tak mało innowacyjna. To jednak osobna kwestia. Jeśli chodzi o popularność i większe zainteresowanie sztuką, to jako antropolog kultury mam jeszcze jedną obserwację. Tłumaczącą też to, dlaczego tak namiętnie fotografujemy się w muzeum. Wracamy więc do początku i modnego hasztaga. Do obrazka raczej. Jak wiadomo, współczesna kultura jest obrazkowa. Internet jest rzeczywistością obrazkową. Wejście do muzeum daje nam poczucie, jakbyśmy weszli do internetu. Szczególnie w Emilii, w której ta architektura jest taka otwarta. Robiąc sobie tu zdjęcie, stajemy się po trosze swoimi własnymi kuratorami, wkładamy się do świata obrazków. Tego nie można osiągnąć ani w kinie, ani w teatrze. Tylko wystawa jest w stanie dać ci iluzję, że jesteś w świecie obrazkowym. Myślę też, że dlatego ludzie czują się tu pewnie i chętnie fotografują. Nawet jeśli czasem nie mają pojęcia, „co artysta miał na myśli”. Nie oszukujmy się, duża część nie ma, ale i tak robi pożytek z tej przestrzeni. Czyli trochę nieważne po co, ważne, żeby się otagować? Robienie sobie zdjęć to też rodzaj oswajania się ze sztuką. Wizyta w muzeum nie jest tylko po to, żeby dowiedzieć się, kiedy urodził się artysta i jaką stworzył pracę. Sztuka to treść. Jeśli wchodzisz w nią, dobudowujesz swoją część, robisz to, czego poniekąd artysta sobie życzy. Robienie selfie macie przepracowane. A czy jest coś, co w tej nagłej popularności mogłoby być ryzykowne? Nie wydaje mi się, bo jak już mówiłem, nie robimy rzeczy pod publiczkę. Widz jest dla nas ważny, ale nie docieramy do niego przez marketing, nie zastanawiamy się, co mu się może spodobać. Próbujemy dawać ludziom rzeczy nieoczekiwane, to, co naszym zdaniem jest ważne. Nie chcemy dostarczać ludziom uciechy, bo od tego jest biznes rozrywkowy. My mamy pomagać w radzeniu sobie ze światem. Taka jest nasza misja. Świat jest bardzo skomplikowany, publiczna instytucja sztuki ma dawać ludziom narzędzia, żeby ten świat zrozumieć. Bez takich narzędzi byśmy wszyscy zwariowali. W obecnej sytuacji politycznej i tak nam to grozi. Mamy świadomość, że w każdej chwili możemy rozstać się z tym projektem. I to jest coś, co daje nam napęd do działania. Nie jesteśmy przyspawani do tego miejsca, w każdej chwili wiatr historii może nas stąd zdmuchnąć, dlatego nasz program jest taki bogaty, intensywny. Ciągle gnamy do przodu, żeby potem nie żałować, że czegoś nie zrobiliśmy. Nie poświęcamy czasu na pierdoły i to daje napęd do pracy.


NOCNE MARKI

Aktivist

wydarzenie

Kotletowe jarmarki

burger ∙ kółka ∙ kolejka

Rozmawiała: Olga Święcicka

Twierdzą, że dobrego food trucka są w stanie wyczuć na kilka metrów. Mają ku temu podstawy, bo od trzech sezonów zajmują się kierowaniem ruchem ciężarówek. Logistyka to na kulinarnym festiwalu podstawa. Anna Maria Żurek i Krzysiek Stelmach z Żarcia na Kółkach opanowali ją do perfekcji. Na ich zlotach burger nigdy nie stoi obok burgera. Znacie wszystkie ciężarówki z żarciem w mieście? Anna Maria Żurek: Prawie wszystkie, bo to jest dynamiczny biznes. Co roku o tej porze jest wysyp ogłoszeń: „sprzedam food trucka” i dokładnie taka sama liczba notek „aaaa food trucka kupię”. Na naszym zlocie na błoniach Stadionu Narodowego było 86 samochodów i za wszystkie możemy ręczyć. Bywa, że dzielimy potrawę na cztery, bo nie mamy już miejsca, ale raczej próbujemy wszystkiego. Coś was jest jeszcze w stanie zaskoczyć? Krzysiek Stelmach: Niewiele, choć ja ostatnio pierwszy raz w życiu zjadłem langosza, czyli taki bardzo tłusty, węgierski placek z dodatkami. Generalnie większość ciężarówek serwuje bułkę z kotletem, bo to najprostsze i najbardziej demokratyczne jedzenie. Tylko że rodzajów tych bułek i dodatków są oczywiście setki... No właśnie. Pokutuje przeświadczenie, że jak food truck – to burger. Anna: Od początku istnienia Żarcia na Kółkach staramy się walczyć z tym przekonaniem. Na ostatnich zlotach zrobiliśmy nawet osobną strefę „Kuchnie świata”, żeby pokazać, że ciężarówki nie ograniczają się tylko do kotletów. Krzysiek: Nie ma jednak co się oszukiwać. Burgerowni na kółkach jest najwięcej. Jako były właściciel food trucka

z meksykańskim żarciem mogę z ręką na sercu przyznać, że burgery to najdłuższa jedzeniowa moda w historii. Kiedy otwierałem swoją ciężarówkę, myślałem, że za chwilę przeminie. Wciąż jednak otwierają się nowe burgerownie. Może więc zamiast sprzedawać swojego food trucka wystarczyło zmienić menu? Krzysiek: Ludziom wydaje się, że ciężarówka z żarciem to złoty interes. A tak naprawdę to strasznie ciężka i odpowiedzialna praca. Cały czas słyszy się historie: „odszedł z korporacji, otworzył food trucka”, rzadko jednak poznaje się dalszy ciąg tych opowieści. Prawda jest taka, że większość ludzi do tych korporacji wraca, bo milej im się siedzi w biurze niż po 12 godzin w ciężarówce w 40 stopniowym upale. Anna: Poza tym to kapryśny i sezonowy biznes, który zależy od wielu czynników. Kiedy festiwal nie wypali, to zostaje się z kilogramami jedzenia. Krzysiek: I dojada się je miesiącami. Pamiętam czasy, kiedy codziennie jadłem kurczaka w meksykańskich przyprawach. Zamiast więc za ladą lepiej stanąć przed nią. Na waszym pierwszym zlocie jedzenie skończyło się w kilka godzin. A10

Anna: Byliśmy w szoku. Na pomysł zorganizowania zlotu food trucków wpadłam, przeglądając „Aktivista”. Znalazłam u was artykuł o warszawskich ciężarówkach z żarciem. Wtedy było ich kilkanaście. Obdzwoniłam wszystkie. Telefon odebrał też Krzysiek, który wtedy działał w Jako Taco. Razem zorganizowaliśmy pierwszy zlot. Nie spodziewałam się takiego sukcesu. Krzysiek: Ciężarówek było dziesięć. Wtedy wydawało nam się, że to strasznie dużo. Nikt nie był przygotowany na taką liczbę gości. Pierwsze hejty w internecie pojawiły się po kilku godzinach i wcale nie chodziło o to, że jedzenie słabe, tylko że się skończyło. Kogo można spotkać u was w kolejkach? Anna: To jest impreza dla każdego. Decydująca jest zasobność portfela klienta, bo ceny w food truckach są wbrew pozorom restauracyjne. Udało nam się stworzyć taki event, na którym można się pojawić bez wstydu.Wręcz przeciwnie, ludzie cieszą się, że z nami są, o czym świadczy chociażby liczba zdjęć na Instagramie. Nie chcą się lansować, tylko pokazać, że biorą udział w miłym wydarzeniu. Krzysiek: Na ostatnim zlocie podeszły do mnie cztery panie grubo po osiemdziesiątce i zapytały, gdzie dostaną najlepsze burgery, bo wnuczek jednej z nich kazał im spróbować. Żarcie na Kółkach to nie tylko żarcie, ale i muzyka. Uparcie nazywacie swoje zloty festiwalami. Anna: Marzy nam się, żeby jeszcze bardziej pójść w tę stronę. Znamy się z Krzyśkiem ze środowisk muzycznych i to dla nas ważna sprawa. W przyszłości chcemy zmniejszyć liczbę zlotów, ale zwiększyć ich zasięg. Żeby to był prawdziwy festiwal. W Holandii na jednym zlocie potrafi być 300 ciężarówek, zagraniczne food trucki, egzotyczne jedzenie. U nas to jeszcze się nie zdarza. Krzysiek: A przecież hasło „Taco zagra wam do taco” na pewno przyciągnie tłumy.



Aktivist

NOCNE MARKI Aktivista

Czynnik ludzki

Jak się poznaliście? Kwiatek: Poznaliśmy się w Zachęcie podczas warsztatów, które organizowaliśmy jeszcze z chłopakami z Vlep[v]netu, robiliśmy massmixa z meksykańskim artystą...

Marty skończyła się klęską. Dopiero dzięki grubemu „s” się w to serce udało wejść. Okazało się, że oboje zajmujemy się projektowaniem graficznym, więc jeśli nie ma o czym pogadać, to zawsze możemy pogadać o Photoshopie.

kontrasty: tu mam kamienicę, tu biurowiec, tam bloczysko – niż np. krakowski porządek. Idziesz ulicą, skręcasz w następną, a ona jest taka sama. I kolejna też. Niby fajnie, wszystko pięknie, trzyma się proporcji, ale jest nudne. A wtedy w Zielonej Górze, siedem-osiem lat temu, przed galerią zrobiliśmy zagon, w którym posadziliśmy rośliny jadalne. Wówczas o miejskich ogrodach nikt w Polsce jeszcze nie słyszał. Wymyśliliśmy to tak: wspólne sadzenie i jedzenie – żeby zaangażować ludzi. Ktoś przechodzi koło galerii, myśli „Eee, galeria”. Ale patrzy i widzi poziomkę: „O! poziomka!”. I przez tę poziomkę może trafi do galerii. Marta: Praca z roślinami jadalnymi jest wdzięczna również dlatego, że wiążę się z konkretną nagrodą. Większość Polaków nie jest jeszcze gotowa, żeby robić coś całkowicie bezinteresownie. Kwiatek: Być może nas na to jeszcze najnormalniej w świecie nie stać. Potrzebujemy tego jednego pomidora, który na koniec sezonu będzie dla nas.

Jak się nazywał ten artysta? Kwiatek: Yyy, meksykański artysta?… Marta: Pamiętam, że to było we wrześniu. Kwiatek: Te warsztaty polegały na tym, że my przygotowaliśmy różne graficzne elementy, które ludzie mieli sobie dowolnie powyklejać. No i przyszła Marta. Marta: Przyszłam, zaczęłam przyklejać i do teraz odkleić się nie mogę. Kwiatek: To zdecydowanie sztuka nas połączyła, bo moja pierwsza próba zdobycia serca

Wasze pierwsze wspólne działanie to warzywniak w Zielonej Górze. Skąd wam się ta praca z ziemią do sztuki przypałętała? Kwiatek: To pewnie wina moich rodziców, dziadków albo jeszcze kogoś wcześniej, kto się nazywał Kwiatek. Rośliny są dla mnie ważne również jako opozycja do pomników, które jak staną, tak stoją, martwe i niezmienne. Sadzenie kwiatków to miękkie działanie, a moim zdaniem miasto powinno być miękkie, powinno się cały czas zmieniać. Ja wolę dynamikę Warszawy – te

Wam konkretna nagroda nie jest, zdaje się, tak bardzo potrzebna. „Nie mamy ambicji, żeby mieć większe mieszkanie czy samochód, jaramy się tym, że współpracujemy z kimś, kogo lubimy i szanujemy”, powiedzieliście kiedyś. Jak to się robi? Jak nie być niewolnikiem takich „ambicji”? Kwiatek: To jest kwestia ustalenia priorytetów w życiu. Zamiast pracować tylko na to PKB, my postanowiliśmy część tego, co zarobimy, przeznaczać na PKB kulturalne. A samochód się

farba • ziemia • zło

Tekst: Olga Wiechnik

Marta i Henryk Kwiatek – nasi miejscy Aktiviści Roku. Ich narzędziem są rośliny, metodą sitodruk, terenem działań miejska przestrzeń, a siedzibą Kwiaciarnia Grafiki. W tym roku na katowickich osiedlach zbudowali szklarnie, w których blokersi i ich mamy wystawiali swoje domowe kwiatki; uczyli gimnazjalistów, że nie wszystkie ścieżki prowadzą do centrum handlowego; i pokazywali, że zło może być dobre. Marta i Kwiatek przy swoim objazdowym warsztacie sitodrukarskim.

A12


grudzień/styczeń 2016

pewnie pojawi, bo gratów mamy dużo, a znajomi mają ograniczoną wyporność. To pewnie będzie jakiś gruchot. Bo my zawsze lubiliśmy z gruchotami pracować. Staramy się ograniczać wytwarzanie nowego, raczej przetwarzamy stare. Świat i tak wystarczająco pławi się w nowościach. „ZŁO”, wasza wystawa przygotowana na Sitofest, trwający właśnie ogólnopolski festiwal sitodruku, też jest o odpadach. Kwiatek: Seria „ZŁO” to archiwum prac, w którym od początku istnienia naszej pracowni zbieramy to, co uważamy za najciekawsze w technice sitodruku – ludzki błąd. Te prace to po prostu nieudane próby lub próbne odbitki, które w profesjonalnym zakładzie drukarskim wyrzuca się na śmietnik. My je zachowaliśmy – najpierw z oszczędności, żeby nie marnować papieru, bo na każdej można odbić jeszcze kilka odbitek. Później jednak zrozumieliśmy, że w ten sposób powstają nowe ciekawe prace. I np. łączą dwóch artystów, którzy nigdy się nie spotkali. Taki moment przypadku, otwartego kodu, jest bardzo atrakcyjny. Co was w błędzie pociąga? Błędy się raczej eliminuje. Kwiatek: Coś, co jest perfekcyjne, wydaje się skończone, więc martwe. Błąd zmusza nas do poszukiwania. Marta: Co ciekawe, ta nasza seria też się bierze z dążenia do perfekcji. Bo te odbitki były odrzucane, gdy staraliśmy się stworzyć coś doskonałego. Kwiatek: Zło plus zło równa się dobro. Taki wzór nam tu wyszedł. To jest takie samplowanie. Ciekawe jest więc to, że w ten sposób sitodruk, metoda na tle współczesnych technik drukarskich bardzo archaiczna, może działać we współczesnym języku, wpisując się w kulturę remiksu. Poza tym błędy są nam potrzebne, bo sami jesteśmy ułomni i w idealnym świecie byśmy nie wytrzymali. Błąd pozwala uciec, nagle gdzieś skręcić, wejść na jakąś nową drogę. Niedawno warszawski street art pokazywaliście gimnazjalistom podczas spaceru po mieście. Dla nich to były nowe ścieżki? Kwiatek: Wystarczyło wyjść ze szkoły i skręcić za róg i już mieliśmy dobry mural czy superwlepę. Bo to jest wszędzie. A dzieciaki są turbochłonne i od razu zadają pytania, po co to jest, czy to nie jest nielegalne, czy to nie jest wandalizm. I co im odpowiadałeś? Kwiatek: Że nie wszystko, co łamie zasady, jest złe. Że czasem prowokuje rozmowę, dyskusję, która może wywołać zmianę myślenia, i to jest dobre. Przedstawiłem swoje zdanie – że np. taka wlepa to jest działanie, które otwiera nas na otaczające miasto. Można gimnazjalistów nauczyć czegoś, czego nie nauczy ich szkoła? Kwiatek: Tego, czym jest miasto. Jak tylko w zasięgu pojawiło się centrum handlowe,

i w ten sposób zbudować relację z sąsiadami. Marta: Mieliśmy na miejscu świetnego współpracownika, Łukasza Fuglewicza, botanika, który o te kwiaty dbał, bo warunki były trudne – raz bardzo gorąco, raz chłodno, trzeba było reagować. Jedna pani przyniosła pięknego kaktusa, który kwitnie raz do roku przez dwa dni i akurat zakwitł. Sąsiedzi przychodzili, żeby go oglądać, więc ta akcja miała też aspekt galeryjny.

wszyscy automatycznie założyli, że tam właśnie idziemy. Wyraźnie było widać, że dzieciaki dużo bardziej zainteresowane są Złotymi Tarasami niż muralem Blu. Miasto jest dla nich zbiorem obiektów, a nie przestrzenią, w której dzieją się różne ciekawe rzeczy. Nie zdają sobie sprawy, że ta przestrzeń wpływa na to, jak się czujemy. I że można ją kształtować. Także oddolnie. Wielką atrakcją np. okazało się przejście przez płot. Furtka, którą napotkaliśmy podczas spaceru, była zamknięta, więc cóż mogliśmy robić. Chłopaki od razu rozkminiły co i jak, dziewczyny też, no to panie w końcu też przez ten płot przelazły. Dla dzieciaków fajne było to, że mogły się samodzielnie zmierzyć z przestrzenią.

Wasze szklarnie staną w innych miastach? Kwiatek: Ten projekt dojrzewał bardzo długo, całe cztery lata. Nasze pomysły ewoluują w zależności od miasta i jego struktury społecznej. Dla Warszawy przygotowaliśmy wraz z architektami i socjologami projekt hotelu dla kwiatów. Budynek nawadniany deszczówką, odpowiadający na potrzeby miasta, w którym przeważają płytkie relacje sąsiedzkie – nie znamy sąsiadów, nie mamy komu zostawić kluczy na czas wyjazdu, żeby zadbał o nasze kwiatki. W Katowicach te relacje są lepsze, klucze wciąż są przekazywane. Choć była jedna pani, która bardzo się ucieszyła, że może nam zostawić kwiatki, bo akurat wyjeżdża do sanatorium, a nie ma się nimi kto zająć. Nasz hotel dla kwiatów dostał wyróżnienie w konkursie Urban Transforms organizowanym przez Bęc Zmianę i BMW. To jest duży projekt, potrzebuje sponsora. Nie zapominamy przy tym o ludzkiej skali, to nie są działania artystyczne z gatunku sztuka dla sztuki. My staramy się robić sztukę dla ludzi i z ludźmi.

Jak wam się żyje w tym mieście? Kwiatek: Nasze pokolenie dobrze trafiło, bo ja jeszcze zastałem Warszawę taką turbodziką. Kiedyś, żeby pójść nad Wisłę, musiałeś być kozakiem. Ale weszła cywilizacja, to się wszystko porządkuje i w jakimś sensie też kończy – tzn. kończy się pewna romantyka tych miejsc. Przestrzeń, która ma jednoznaczne funkcje, nie inspiruje. Chcesz pojeździć na rowerze – idziesz na ścieżkę rowerową i zaczynasz przypominać tramwaj kursujący od pętli do pętli. Chcesz napić się piwa – idziesz do baru. Chcesz zobaczyć street art – idziesz do galerii. Nie musisz więc wymyślać alternatywnych przestrzeni, one już na ciebie czekają. Trochę za tą ruderalną samodzielnością życia w mieście tęsknię, choć z drugiej strony jako rodzic małego dziecka doceniam te zmiany. Zanikającą w stolicy dzikość miasta odnaleźliście w Katowicach? Kwiatek: Miałem dotąd jedno wspomnienie z Katowic – gdy byłem nastolatkiem, kibice Ruchu Chorzów przegonili mnie przez cały dworzec. Szybciej w życiu nie biegłem. I latami przez pryzmat tego wspomnienia oceniałem całe miasto. Marta: W Katowicach mieszkają turboludzie! Przekonaliśmy się o tym po raz pierwszy kilka lat temu, gdy pojechaliśmy tam z wystawą naszego zina rowerowego. Kwiatek: Śląsk to oczywiście trudna przestrzeń, miejsce wielu tragedii, ale dla kogoś, kto chce w sposób świadomy i odpowiedzialny pracować z przestrzenią, jest to region idealny. Marta: Nasz ostatni projekt, „Florystyczna mapa Kato”, to cztery szklarnie postawione na „trudnych” osiedlach. Kwiatek: Warszawska Praga jest przy nich sielankową przestrzenią. Problem polegał na tym, czy te szklane obiekty – a nie była to szyba jak na przystankach autobusowych, która jest przygotowana na interakcję ze złem – w ogóle przetrwają. Mówiono nam, że one nie postoją nawet dzień. Ale udało się, bo w projekt bardzo szybko włączyli się mieszkańcy tych osiedli. Ich zadaniem było przyniesienie do naszej szklarni swoich domowych kwiatów. Bo chodziło o to, żeby zobaczyć, co lokalsi mają w domach, żeby skłonić ich do podzielenia się swoją prywatnością A13

Marta i Henryk KwiateK możecie ich kojarzyć również jako kolektyw Kwiatuchi. Prowadzona przez nich Kwiaciarnia Grafiki to mała rodzinna firma, zajmująca się projektowaniem graficznym, a na boku organizująca kwiaciarniane i sitodrukowe akcje, wystawy, spotkania, warsztaty i wycieczki rowerowe Tour de Varsovie.

No właśnie, działacie w mikroskali i przeważnie poza instytucjami. Każdy urzędnik wam powie, że w mieście potrzeba dróg, przedszkoli i mostów, a wy tu sobie kwiatki sadzicie. To ma sens? Marta: Te kwiatki to są relacje międzyludzkie. A najważniejszy składnik miasta to człowiek. Drogi nie zastąpią relacji sąsiedzkich. A sposób, w jaki myślimy o najbliższej przestrzeni i mieszkających w jej obrębie ludziach – czy o nią dbamy, czy jesteśmy dla siebie przyjaźni – przekłada się na inne sfery. Kwiatek: W Warszawie ruch ludzi jest gigantyczny. Część przyjeżdża, część wyjeżdża, reszta migruje wewnątrz miasta, bo zmienia wynajmowane mieszkania. Ludzie wchodzą w nową przestrzeń, nikogo nie znają. Takie sąsiedzkie sadzenie kwiatów buduje relację i z miejscem, i z sąsiadami. Oczywiście ludzi do przestrzeni wciąż jeszcze najsilniej przywiązuje płot – jak coś ogrodzisz, to masz poczucie, że jest twoje. Ale to jest wiejski atawizm. Przestrzeń do spotkań jest krwiobiegiem miasta, jeśli on nie funkcjonuje, to miasto umiera. Ważne, żeby ludzie się spotykali – i to różni ludzie. Żeby spotykać się poza siecią, gdzie otaczamy się niemal wyłącznie ludźmi takimi jak my. Bo potem przychodzą wybory i jesteśmy w szoku, że nie wszyscy myślą tak samo, mimo że na fejsie tak to wyglądało. Ważne, żeby mieć okazję zobaczyć kogoś, kto jest ode mnie grubszy, chudszy, jaśniejszy, ciemniejszy. Odkrycie, że na świecie są też inni, to bardzo ważne wydarzenie w życiu każdego człowieka.


NOCNE MARKI

Aktivist

miejsce

Koncerthaus 2.0

kształt ∙ dźwięk ∙ kobiety

Rozmawiała: Izabela Smelczyńska, foto: Stan Baranski

Tym wyborem udowodniliście, że nie taki diabeł straszny, jak go grają. Instytucji, zwykle kojarzonej z rencistami i przymusowymi wycieczkami szkolnymi, udało się przyciągnąć tych, którzy omijali ją szerokim łukiem. O tym, że w filharmonii szczecińskiej można usłyszeć coś więcej niż tylko muzykę klasyków wiedeńskich, opowiada dyrektorka Dorota Serwa. Jak wyglądało życie muzyczne w Szczecinie, zanim powstał nowy budynek filharmonii? Stanowisko dyrektora filharmonii objęłam we wrześniu 2012 r. Budowa nowego obiektu rozkwitała, tym samym oczekiwania względem niego rosły. Życie muzyczne ograniczało się jedynie do piątkowych koncertów. Już wtedy nieśmiało wprowadzaliśmy wystawy, rozszerzaliśmy ofertę edukacyjną, ale tak naprawdę było to tylko przygotowanie do tego, co miało nadejść wraz z otwarciem nowego budynku filharmonii. Nie ukrywam, że nowe warunki, nowa sala prób i sala główna stały się ogromną inspiracją do kreowania szalonych pomysłów. Sama architektura, która nie tylko na tle Szczecina, ale i całej Polski, jest bardzo oryginalna, dawała nam możliwości wyjścia poza standardowo rozumianą definicję instytucji. Kolejnym punktem zaczepienia był Koncerthaus (centrum kulturalne Szczecina w XIX/XX wieku, na jego miejscu została wybudowana dzisiejsza siedziba Państwowej Filharmonii im. M. Karłowicza – przyp. red.), który kiedyś był prawdziwym domem muzyki i sztuki. Czy szczecinianie faktycznie chętniej wybierają się teraz do filharmonii? Jest wierne od lat grono melomanów – dla wielu starszych osób koncertowe piątki były rodzajem święta i obowiązku. Część publiczności to ludzie, którzy przychodzą

z ciekawości – chcą zobaczyć budynek. Jest też spora grupa, która wcześniej w poszukiwaniu ciekawego repertuaru jeździła do Poznania albo do Berlina. Już nie muszą wyjeżdżać, bo program szczecińskiej filharmonii spełnia ich oczekiwania. A dzięki temu, że otworzyliśmy się na gatunki inne niż tylko muzyka klasyczna, zyskaliśmy nowe grono słuchaczy. Coraz częściej gościmy melomanów z ościennych województw, a nawet wycieczki z Niemiec. Chodzenie do filharmonii zaczęło być modne? Nie chcę zapeszać, ale można tak powiedzieć. Sezon się jeszcze nie skończył, ale sądząc po liczbie sprzedanych biletów, mogę śmiało powiedzieć, że nowy budynek filharmonii zadziałał jak magnes. Krążą nawet plotki, że bilety rozprowadzamy tylnymi drzwiami, bo niemożliwe jest, że tak szybko się rozchodzą. A co z młodą publicznością, która filharmonie postrzega raczej przez pryzmat klasyków wiedeńskich: Haydna, Mozarta i Beethovena? To właśnie z myślą o nich powstał cykl „Soundlab” – filharmoniczne laboratorium muzyki elektronicznej, które ma podkreślić związki między muzykami, słuchaczem a przestrzenią. Potraktowaliśmy bryłę budynku jako formę, w której wzajemnie przenikają się dźwięk i kształt. Soundlab nawiązuje również do nieistniejącego już A14

festiwalu w Szczecinie – Musica Genera. Pozostawił on niedosyt, zwłaszcza wśród osób zafascynowanych muzyką improwizowaną i elektroniczną. Chcieliśmy najpierw nadać „Soundlabowi” tło historyczne, dlatego gościliśmy m.in. związanego ze Szczecinem Marka Bilińskiego, grupę SBB, pojawi się również Brandt Brauer Frick, Atom String Quartet wraz z Andrzejem Smolikiem czy Klaus Schulze. Wnętrza filharmonii uwypuklają związek między architekturą a muzyką. Elektronika jest futurystyczna. Przyznam, że nie wiem, w którą stronę ten pomysł ewoluuje, bo ma on formę laboratorium, więc wszystko jest możliwe. Przełamujecie również stereotyp, że wielkimi instytucjami zarządzają mężczyźni. Chyba żadna inna filharmonia w Polsce nie jest tak sfeminizowana jak szczecińska: dyrekcja, pierwsza dyrygent i kierownik muzyczny orkiestry symfonicznej – to stanowiska zajmowane przez kobiety. Tak, jest to w zasadzie przypadek, ale muszę przyznać, że bardzo dobrze współpracuje się nam w takim zespole. Pochodzę ze Szczecina, ale przez długi czas mieszkałam i pracowałam w Warszawie. Zawsze jednak marzyłam, aby zrobić coś dla mojego rodzinnego miasta. Mam nadzieję, że nowy budynek filharmonii jest dobrym pretekstem, aby odczarować stereotyp miasta oddalonego i pokazać, że Szczecin jest ważnym miejscem na kulturalnej mapie Polski. Koniec roku kalendarzowego to jednak nie koniec sezonu muzycznego. Na co warto już teraz rezerwować bilety? Maj będzie filmowy, bo planujemy koncert z „Kubrickiem w tle”, a dorobek tego reżysera to cała historia muzyki. W czerwcu czekamy na Klausa Schulze, a miłośnicy free jazzu – na Johna Zorna. Ciekawie zapowiada się również publikacja, nad którą właśnie pracujemy – seria wierszyków napisanych przez Grzegorza Wasowskiego na podstawie klasycznych utworów. Przygotowujemy też grę planszową dla najmłodszych..


Aktivist po raz 11. wybraŁ najlepszych! Po raz 11. świecące statuetki trafiły w ręce najlepszych – artystów, aktywistów i animatorów miejskiej kultury. To był rok wyjątkowy. Po pierwsze, dawno w dzień imprezy nie było tak ciepło, nie spadł ani jeden płatek śniegu, a miasta nie sparaliżowały pierwsze zimowe korki! A po drugie – nagroda w kategorii Artysta Roku nie trafiła w ręce hiphopowców. Niezbadane są ścieżki waszych głosów!

Żarcie na Kółkach

Rysy

foto: Stan Baranski

Risk Made in Warsaw w objęciach Klubu Komediowego

Muzeum Sztuki Nowoczesnej


Tym razem opanowaliśmy przesiąknięte niezalową atmosferą wnętrza kultowego warszawskiego kina Tęcza. Aktualni gospodarze tego miejsca – Teatr TrzyRzecze – chyba nie wiedzieli, na co się piszą. Salę i foyer wypełnił spragniony miejskich ploteczek tłum, a ze sceny rozbrzmiały dudniące elektroniczne historie opowiadane bitami przez zespół JAAA! Nagrodzeni stawili się tłumnie, statuetki odbierali w znakomitych nastrojach i dużych grupach. Galę zakończył występ zagranicznego gościa – zespołu Say Yes Dog, który przyjechał do nas z Berlina. Chłopcy znaleźli chwilę, by wpaść do Warszawy podczas przerwy w swoim europejskim tournée promującym wydany we wrześniu album „Plastic Love”.

JAAA!

Łukasz Dziedzic

Kwiaciarnia Grafiki

Partnerzy:

Filharmonia Szczecińska


Oto tegoroczni laureaci: Miejsce Roku: Filharmonia w Szczecinie Wydarzenie Roku: Żarcie na Kółkach Artysta Roku: Rysy Mistrz Roku: Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie Rookie Roku: Taco Hemingway Aktivista Roku: Kwiaciarnia Grafiki Dizajn: Łukasz Dziedzic Cześć, Warszawo (nagroda przyznana wspólnie z Radiem Kampus): Klub Komediowy Moda: Risk Made in Warsaw

Risk Made in Warsaw

Nocnego Marka w kategorii Moda redakcja wybrała wspólnie z serwisem Allegro. Nagrodę wręczyła Celestyna Zachariasz – Menedżer Kategorii Moda i Uroda.

Say Yes Dog

Patroni medialni:


Zima odwołana!

Pragnienie lata nigdy nie jest większe niż na początku roku, kiedy niewiele już pamiętamy z poprzedniego, a do następnego jeszcze baaardzo daleko. Tej zimy pragnienie to ugasi Cydr Lubelski, który już po raz czwarty sponsoruje trasę koncertową „Spragnieni Lata”. W tej edycji udział wezmą najbardziej pożądani artyści sezonu: The Dumplings, Rita Pax i Gooral. Ta mieszanka stylów i niezależnych osobowości jest gwarancją świetnej zabawy i wyjątkowych artystycznych przeżyć. W styczniu i lutym goręco będzie w najlepszych polskich klubach, do których zawita trasa „Spragnieni Lata”. To jedyne takie lato tej zimy!

Nadchodząca odsłona trasy koncertowej „Spragnieni Lata” to największy zimowy projekt muzyczny w Polsce. O świeże brzmienia i dużą dawkę dobrych emocji tradycyjnie zadba sponsor całego cyklu: Cydr Lubelski. Organizatorzy już w zeszłym sezonie udowodnili, że zima może być równie gorąca jak lato. Niewątpliwie bardzo trafną decyzją był wybór Tymona Tymańskiego na Dyrektora Artystycznego trasy. – Spragnieni Lata to jeden z najszybciej rozwijających się projektów muzycznych w Polsce. Zamiast na mainstream, stawiamy na jakość. Prezentujemy dobrą, ambitną muzykę, artystów, którzy świetnie rozumieją współczesne trendy, są energetyczni i intrygujący. Nasz tegoroczny line-up to naprawdę fantastyczny powiew muzycznej świeżości – mówi Tymon Tymański.

Typy Tymona

Tymon zaprasza tylko największe nazwiska polskiej sceny muzycznej. Bezkompromisowych, niezależnych, choć często są to jeszcze ludzie bardzo młodzi. Takich, którzy wnoszą nową energię, odważnie szukają własnego stylu, nie zawsze mieszczącego się w głównym nurcie, ale nieustannie wyznaczającego nowe kierunki. – Rita Pax jest totalnie analogowym składem, gra klasykę w najlepszym scenicznym wydaniu, Gooral zaskakuje różnorodnością stylistyczną, a The Dumplings, choć tak młodzi i na początku drogi, są gotowym zespołem. Świetnie grają, są niesamowicie osłuchani, wychowani na muzyce anglosaskiej i, co ważne, mają coś do powiedzenia. Trasa „Spragnieni Lata” najlepiej pokazuje, że mamy

do czynienia ze zmianą pokoleniową na polskiej scenie muzycznej – komentuje swoje wybory Tymon Tymański.

Na dobre i na lepsze

W poprzednich edycjach sponsorowanych przez Cydr Lubelski zagrali: Natalia Przybysz, Marika, L.U.C, Skubas, Julia Marcell, Xxanaxx i właśnie Tymon Tymański. Wszystkie trzy edycje trasy trzymały stały, wysoki poziom, zawsze prezentowany był podczas nich premierowy materiał, panował klimat twórczej, spontanicznej współpracy artystów wykonujących razem wybrane utwory. Związywały się nowe muzyczne przyjaźnie, których efekty widoczne były jeszcze długo, jak w przypadku wspólnej piosenki zespołu Xxanaxx i Mariki pt. „Tabletki”. Artyści najnowszej, czwartej trasy, The Dumplings, Rita Pax i Gooral na klubowych koncertach będą promować piosenki ze swoich najnowszych krążków i, jak zapowiedzieli podczas ostatniej konferencji prasowej inaugurującej trasę, też nie wykluczają wspólnych duetów. A gdy zrobi się naprawdę gorąco, można będzie poszukać orzeźwienia w specjalnie przygotowanych strefach Cydru Lubelskiego, głównego sponsora wydarzenia.


Retro z awangardą Powiew morskiej świeżości

The Dumplings to głos najmłodszego muzycznego pokolenia, który w błyskawicznym tempie podbił serca fanów. Zespół zadebiutował w 2013 r., od razu zyskując zainteresowanie największych wytwórni płytowych i krytyki muzycznej, czego ukoronowaniem była nagroda Fryderyk w kategorii Debiut roku za 2014 r. Ich muzyka jest niezwykle emocjonalna, bezpretensjonalna i bezkompromisowa. Bazuje na nowoczesnej elektronice z głębokimi basami i chwytliwymi, melancholijnymi melodiami. „Morze, przestrzeń, mrok” – tak muzycy opisują swój nowy krążek „Sea You Later”, który będą promować podczas „Spragnionych Lata”. – Jest to dla nas bardzo osobista płyta. Teksty nawiązują do ważnych dla nas filmów, książek i momentów życia. Muzykę komponowaliśmy wspólnie - mówi Justyna Święs, a Kuba Karaś dodaje: – „Sea you later” łączy w sobie brzmienia różnych epok. Są więc ballady i mocne uderzenia basem. Jest to płyta tak różna jak my, ale spaja ją jeden pierwiastek, którym jest głos Justyny.

Spragnieni Lata rozkład jazdy

06.02.2016

białka tatrzańska

(bania)

gra:

Gooral

Ethno elektro

„Kto zajmuje się muzyką w tym kraju i go dziś tu nie ma, ten jest podwójna dupa z uszami” – powiedział Jurek Owsiak po występie Goorala z Mazowszem na Woodstocku 2012. Ten niesamowicie charyzmatyczny artysta rozgrzewa publiczność do czerwoności. Popularność zaczął zdobywać w Psio Crew, elektro-góralskiej kapeli ziomalskiej, z którą nagrał krążek „Szumi Jawor Soundsystem”. W 2011 r., już jako Gooral, zadebiutował płytą „Ethno Elektro”, a w 2013 wraz z Mazowszem wydał DVD. Swoją muzykę nazywa ethno elektro: połączenie electro, dnb i dubstepu z góralszczyzną. Na trasę „Spragnieni Lata” zapowiada coś wyjątkowego. – W pierwszej połowie roku chcemy wydać nową płytę, zagramy zatem kilka utworów przedpremierowych. Planujemy też zaskoczyć was składem – ujawnia Gooral.

22.01.2016

Radom

Gwiazdą „Spragnionych Lata” będzie też zespół Rita Pax z Pauliną Przybysz na czele. Właśnie wydali swoją nową, drugą już płytę studyjną. – „Old Transport Wonders” wyróżnia rzadko spotykane połączenie stylów muzycznych: soulu i alternatywnego rocka z brzmieniem lat 60. Mówią o nas, że jest to mieszanka retro z awangardą. I chyba mają rację. Ta płyta to zapis naszego podejścia do muzyki – mówią członkowie Rita Pax. Album „Old Transport Wonders” jest złożony i dojrzały, a jednocześnie niezwykle naturalny i szczery – być może dlatego, że zespół tworzą przyjaciele z dzieciństwa. W tekstach piosenek przeplatają się wątki retrofuturystyczne i science-fiction, a poważne sprawy potraktowane są z nutką ironii. Płyta często zmienia klimat, zabierając słuchacza w fascynującą podróż po świecie muzyki. – Jesteśmy składem ludzi, którzy zdecydowali się żyć z muzyki i żyć muzyką. Kochamy razem grać. „Spragnieni Lata” to okazja do połączenia publiczności naszej i innych artystów, których zresztą lubimy, więc była to propozycja nie do odrzucenia – mówią artyści Rita Pax o zimowej edycji trasy „Spragnieni Lata”.

23.01.2016

29.01.2016

bydgoszcz

częstochowa (rura)

(estrada)

The Dumplings, Rita Pax, Gooral

grają: The Dumplings, Rita Pax, Gooral

grają: The Dumplings, Rita Pax, Gooral

18.02.2016 lublin

19.02.2016 Warszawa

20.02.2016 Rzeszów

grają:

grają: The Dumplings, Rita Pax, Gooral

grają:

(Katakumby)

grają:

(graffiti)

The Dumplings, Rita Pax, Gooral

(palladium)

(live house)

The Dumplings, Rita Pax, Gooral

Producent Cydru Lubelskiego jest sponsorem koncertu finałowego Spragnieni Lata 17.09.2016 r. w Lublinie Więcej informacji na: facebook.com/CydrLubelski


Aktivist

magazyn top 5

Ufo i dom z gliny

słoma • urna • satyra

Po raz siódmy Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie pokazuje poza murami uczelni najlepsze prace dyplomowe swoich absolwentów. Na wystawie „Coming Out” eksponowane są dyplomy z dziewięciu wydziałów – Malarstwa, Rzeźby, Grafiki, Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki, Architektury Wnętrz, Wzornictwa, Sztuki Mediów, Scenografii oraz Zarządzania Kulturą Wizualną. W tym roku zaprezentowano 36 najlepszych prac. My specjalnie dla was wybraliśmy pięcioro najciekawszych artystów, na których trzeba mieć oko.

Marta Czeczko

5 Wacław Marat

Cykl paradokumentalnych form audiowizualnych. Krótkie animowane mockumenty rysowane długopisem i animowane poklatkowo bawią się językiem zaangażowanego dokumentu. Kreska Marata jest schematyczna, ale wyrazista. „Rysunek w jego twórczości jest znakiem, ma on za zadanie zachęcać do zrozumienia przez odbiorcę przesłania, które zawarte jest w podpisie. To nie jest dowcip, to jest coś dużo, dużo więcej” – pisze o jego pracy promotor.

4

Rewitalizacja przestrzeni kina Tęcza na warszawskim Żoliborzu. Marta przygotowała plan rewitalizacji miejsca, w którym w tym roku gościły Nocne Marki. Kiedy zaczynała pracę, budynek kultowego kina niszczał opuszczony. Czeczko po gruntowanej analizie historycznej i analizie warunków technicznych, zaproponowała, jak to miejsce mogłoby wyglądać, gdyby ktoś zechciał się nim zaopiekować. Sala widowiskowa zamieniałaby się w tygodniu w przestrzeń coworkingową, a we foyer na co dzień działałaby kawiarnia. Dla projektantki ważne było zachowanie kulturotwórczego charakteru miejsca, a jednocześnie powrót do ideałów społecznikowskich.

1

2

3

Jacek Ambrożewski

Joanna Jurga

NURN – biodegradowalna urna, która przewiduje wprowadzenie nowej ceremonii pochówku na morzu. Pomysł błyskotliwy i odpowiadający na rosnącą potrzebę zgodnego z polskim prawem pochówku niezwiązanego z żadną znaną ceremonią pogrzebową. Urna jest ekologiczna – nie wiąże się bowiem z eksploatowaniem istniejących już nekropolii. Ponadto pozwala na godny pochówek w ramach zasiłku pogrzebowego. Jurga opracowała nie tylko sam koncept, ale i specjalny organiczny materiał do wyrobu urny.

Opracowanie graficzne autorskiej książki „Mała ilustrowana kronika polskich zjawisk paranormalnych (1927-2012)”. Jacek jest rysownikiem. Rysuje ołówkiem. Na papierze. Jak przystało na dobrego Rysownika jest w stanie narysować wszystko. To, co jest, i to, czego nie ma, również – anonsuje jego promotor. W ramach swojej pracy dyplomowej przygotował m.in. album, który wyrósł z fascynacji zjawiskami paranormalnymi. Początkowo praca miała zawierać opisy zjawisk z całego świata, jednak w trakcie okazało się, że tych, które zanotowano wyłącznie w Polsce, spokojnie wystarczy. Świetne ołówkowe rysunki stanowią komentarz i dopełnienie tekstów. „Czasem śmiertelnie poważne, czasem może groteskowe, ale zawsze z szacunkiem należnym Nieznanemu” – zapewnia Ambrożewski.

A20

Weronika Siwiec

Budujemy dom. Zakrojony na szeroką skalę projekt, którego efektem jest budynek z krwi i kości, a raczej z drewna, słomy, gliny i kamieni. Weronika nie tylko wymyśliła i zaprojektowała go zgodnie z zasadami naturalnego budownictwa, ale też stworzyła zespół, znalazła dofinansowanie i prowadziła działania promocyjne. Zajęło to półtora roku. Ważny w projekcie jest wątek społeczny: dom częściowo był finansowany poprzez crowdfunding, budowa przebiegała w formie warsztatów, dzięki czemu uczestniczyło w niej ponad 70 osób, a sam projekt będzie dostępny na zasadach open source.


październik/listopad 2015

kalendarium grudzień styczeń

Olga Święcicka (oś)

Filip Kalinowski (fika)

Mateusz Adamski (matad)

Michał Kropiński (mk)

must see

Kacper Peresada (kp)

Rafał Rejowski (rar)

Cyryl Rozwadowski [croz]

Alek Hudzik [alek]

Iza Smelczyńska [is]

Kuba Gralik [włodek]

12.12

Obiekt u subiekta

Florence and the Machine

Koncertowo przepuścić pieniądze, zagrać sobie na nerwach w centrum handlowym i puścić się w taniec z torbami. Pod koniec roku, chcąc nie chcąc, wszyscy lądujemy na tej samej imprezie. Niezależnie od muzycznego gustu przygrywa nam stres i niepokój. Wszystko rozładuje się przy świątecznym stole, ewentualnie wybucha w sylwestra. Co roku ten sam line-up. A może można inaczej? Wysyp targów świątecznych, w Warszawie naliczyliśmy ponad 20, wskazuje na to, że to „inaczej” powoli się dzieje. Kolejnym krokiem ku lepszemu może być kupowanie nie tylko lokalnie, ale też ładnie. W ramach festiwalu FORMA kilka warszawskich witryn sklepowych zamieni się w małe dzieła sztuki. Optyk na Hożej, pracownia rękawiczek na Chmielnej czy sklep rybny na Anielewicza dostaną drugie życie w postaci udekorowanych okien. I wcale nie chodzi o jakieś artystyczne esy-floresy dla wtajemniczonych, tylko o estetyczne koncepty zachęcające do zakupów. Tych uważnych i spostrzegawczych. Bo takie są najlepsze. Olga Święcicka K21

Łódź Atlas Arena

ul. Bandurskiego 7 18.00 185-255 zł

Ducha nie gaście Kiedy pierwszy raz widzieliśmy Florence w warszawskiej Stodole, w życiu nie podejrzewaliśmy, że ta artystka ma szansę zrobić takie zamieszanie. Sympatyczny rudzielec z dość przebojowymi piosenkami wydawał się gwiazdką co najwyżej dwóch sezonów. Tymczasem panna Welch nie zwalnia, po raz kolejny przyjeżdża do Polski i…wyprzedaje koncert w kilka godzin! Takie rzeczy do tej pory widzieliśmy tylko w relacjach z tras legend po Wielkiej Brytanii czy USA, a tu proszę – i nad zimną Wisłą da się wywołać taki szał. Bilety na grudniowy występ można było później dostać na aukcjach internetowych za darmo (oczywiście jako dodatek do wartego kilkaset złotych pudełka zapałek). Widać zatem, że duch przedsiębiorczości w narodzie nie ginie. Jak jest z umiejętnością zabawy? Przekonamy się już w połowie grudnia w Łodzi. [mk]


kalendarium

wystawa

wystawa

27.11-13.12

04.12-14.02

Coming Out Warszawa

Warszawa

Warszawa

Kamienica Raczyńskich pl. Małachowskiego 2 18.00 wstęp wolny www.lodzdesign.com

koncert

08.12

anna konik CSW Zamek Ujazdowski ul. Jazdów 2 wstęp wolny

W otwarte karty

Uwieranie

Już po raz siódmy studenci warszawskiej ASP wyjdą z szafy i obleją się rumieńcem. Miejmy nadzieję, że nie będzie to rumieniec wstydu, tylko dumy. W końcu wystawa jest zwieńczeniem pięciu lat nauki. Na miejscu, jak co roku, zobaczymy prace absolwentów dziewięciu wydziałów. Oprócz klasycznej rzeźby czy malarstwa zaprezentują się również studenci wydziału zarządzania kulturą wizualną. Swój coming out zrobi 36 absolwentów. Wystawa jest szansą nie tylko na przyjrzenie się temu, co w młodej sztuce piszczy, ale też na konfrontację studentów ze środowiskiem artystycznym. Niech to będzie dla nich piękny początek! W końcu jaka akademia, tacy studenci. [oś]

Wystawa Anny Konik „Ziarno piasku w źrenicy oka. Wideoinstalacje 2000-2015” to pierwsza w Polsce tak duża prezentacja dorobku artystki. Na wystawie zostaną pokazane trzy wideoinstalacje. W samym centrum zainteresowań Anny Konik znajduje się człowiek. Niemal wszystkie jej prace są efektem spotkania z ludźmi. Subiektywne doświadczenia artystka przenosi w wymiar społeczny, a odbiorca konfrontuje się już nie tylko z indywidualną historią, ale z realnymi problemami współczesnego świata, które uwierają jak ziarno piasku w źrenicy oka. [dup]

Rashad Becker

Rashad Becker & Eli Keszler Warszawa

Pardon, To Tu pl. Grzybowski 12 20.30 30 zł

Popis synergii Pardon, To Tu przyzwyczaiło nas do solidnego programu prezentującego światową awangardę. Aspirujący do bycia odpowiednikiem londyńskiego Cafe OTO lokal potrafi nas zaskoczyć, co udowodni premierowy koncert duetu Rashada Beckera i Eliego Keszlera. Becker, urodzony w Syrii, ale mieszkający w Berlinie, od lat siedział w mroku, tworząc swoje inkorporujące multum tajemniczych dźwięków,

soniczne eksperymenty. Można je usłyszeć na jego debiucie „Traditional Music of Notional Species Vol. I”. Z kolei mieszkający na Brooklynie Keszler to jeden z najbardziej kreatywnych perkusistów, który w CV ma wspólne nagrania z takimi tuzami jazzu jak saksofonista Joe McPhee i gitarzysta Oren Ambarchi. Trudno przewidzieć, co panowie wyczarują razem. I to chyba najbardziej ekscytujący aspekt tej współpracy. [croz]


ALBUM DO NABYCIA W SALONACH EMPIK, W SIECI MEDIA MARKT I SATURN ORAZ NA

WYDAWNICTWO

POLECA


KALENDARIUM

KONCERT

KONCERT

10.12

10.12

FESTIWAL

11-29.12

XXANAXX

JUDAS PRIEST

WARSZAWA Stodoła

SOPOT Ergo Arena

ul. Batorego 10 19.00 44-64 zł

pl. Dwóch Miast 1 18.00 155-349 zł

Uzależnia

Łabędzi ryk

Xanax działa usypiająco, za to duet XXANAXX nie pozwala wam zasnąć. Klaudia Szafrańska i Michał Wasilewski spotkali się na muzycznej ścieżce w 2012 r. Ona szukała producenta, a on wokalistki o nietypowym głosie. Tak powstał singiel „Disappear”, później EP-ka, a w 2014 r. płyta „Triangles”. XXANAXX tworzy muzykę elektroniczną, która niczym złoty lek ukoi wasze stany lękowe i napięcie. To wszystko bez recepty i bez skutków ubocznych. [ach]

Wydawałoby się, że grająca od przeszło 45 lat ekipa Roba Halforda powinna pomyśleć o emeryturze, a nie o dalszych podbojach. Nic bardziej błędnego. Zapowiadali już co prawda koniec kariery i nawet wyruszyli w świat z pożegnalną trasą, ale w tym roku powrócili z nowym albumem „Redeemer of Souls”. Jak się okazało – jednym z najlepszych w całej karierze. Pionierzy metalu świętują sukces serią koncertów, pojawią się również w Polsce. U ich boku zagrają inni angielscy hardrockowi weterani – UFO. [rar]

FORMA – FESTIWAL SZTUK IM. WOJCIECHA ZAMECZNIKA WARSZAWA różne miejsca

wstęp wolny www.forma.faf.org.pl

Window shopping Wojciech Zamecznik to jeden z najbardziej wszechstronnych polskich artystów. Tworzył przez 20 lat, do historii sztuki przeszły jego plakaty, chociażby do „Pociągu” Kawalerowicza. W styczniu prace artysty będzie można zobaczyć w Zachęcie. Festiwal Forma, który jest zapowiedzią stacjonarnej wystawy, to próba zinterpretowania dzieł Zamecznika przez młodych. Wydarzenia towarzyszące

K24

festiwalowi celowo są zaplanowane tak, żeby można było wziąć w nich udział przy okazji świątecznych zakupów. Prace artystów powstaną m.in. na trzech dworcach kolejowych w Warszawie i w witrynach sklepów, m.in. rybnego i pasmanterii. Oprócz instalacji w programie jest spektakl teatralny Jacka Papisa inspirowany „Pociągiem” i liczne warsztaty. Brakowało w Warszawie festiwalu, który jak trójmiejskie Narracje przywróci życie miastu. [oś]


SUPPORT: RAURY / XP


kalendarium

impreza

11.12

trasa

trasa

11.12

12.12

Fritz Kalkbrenner

Ścianka

Poznań SQ Klub

Gdańsk B90

ul. Półwiejska 42 20.00 59 zł

ul. Doki 1 20.00 35 zł

Młodszy brat

Niezwyciężona ścianka

Fritz jest artystą paradoksalnym. Z jednej strony jego głęboki barytonowy wokal i pełne refleksji teksty są nierozerwalnie związane ze współczesną niemiecką sceną muzyki elektronicznej. A z drugiej – pełne ciepłych brzmień sety, zahaczające o soul, a nawet pop, odbiegają od stylu reprezentowanego przez większość berlińskich didżejów. Gdy jego brat Paul wraz z Saschą Funke zaraz po upadku muru berlińskiego dali się porwać kulturze anarchicznego, wyzwalającego techno, Fritz trzymał się nieco na uboczu. Fascynował się wtedy hip-hopem spod znaku Wu Tang Clanu czy KRS One. Jego pierwsza płyta „Here Today Gone Tomorrow” ukazała się w 2010 r. Album szybko wszedł na listy przebojów i znalazł się m.in. w top 5 na iTunes. Kolejną płytę „Sick Travellin” Fritz wydał dwa lata później. Postawił na niej na organiczne, przestrzenne brzmienie, bliższe deep house’owi. Brat słynnego brata pojawi się w Polsce z okazji dziesiątych urodzin klubu SQ. [dup]

Szykuje się wyjątkowa gratka dla fanów krajowej alternatywy. Legendarna Ścianka zaprezentuje w Gdańsku materiał z najnowszej płyty „Niezwyciężony”, zawierającej nagrania ze słuchowiska Stanisława Lema. Sopocka Ścianka to jeden z najważniejszych polskich zespołów. Grupa koncertuje od jesieni 1994 r., a nagrywa i wydaje od wiosny 1998 r. Ich styl łączy surową prepunkową energię i free jazzowe szaleństwo. Grupa zagra w składzie Maciej Cieślak – gitara, wokal, klawisze, perkusja; Michał Biela – gitara basowa, wokal; Arkady Kowalczyk – bębny. [matad]

Kadavar Gdańsk B-90

ul. Doki 1 18.30 65-75 zł

Raz, dwa, trzy, sztach Co numer zapowiadamy kolejne występy zespołów, które internauci tagują jako stoner czy psychodelic. Nie inaczej będzie tym razem. Tym bardziej że rok po ostatniej wizycie znowu odwiedzi nas Kadavar. Berlińczycy promują swój ostatni album, który zadedykowali rodzimemu miastu. Materiał z płyty nie był jeszcze w całości grany nad Wisłą, więc koncerty będą pierwszą okazją, by usłyszeć go na żywo. To jednak nie koniec atrakcji!

Wszak prawdziwy stonerowiec nigdy nie kończy po jednym skręcie i na jednym koncercie. Wsparcie w melanżu zapewnią deskorolkowcy z The Shrine, którzy ostatnio grali u nas przed Red Fang, wąsaci Szwedzi z Horison, którzy brzmią, jakby dopiero co obudzili się z trwającego 40 lat snu, oraz amerykańscy i ciut bardziej heavymetalowi Satan’s Satyrs. Wstyd nie być! [mk] 12.12 warszawa Progresja, ul. Fort Wola 22

18.30

13.12 Kraków Fabryka, ul. Zabłocie 23

18.30

wystawa

12.12-31.01

65-75 zł

16.12 Warszawa Bar Studio

pl. Defilad 1 17.12 Kraków Piękny Pies

ul. Bożego Ciała 9

65-75 zł

O co tu chodzi?

Sztuka w naszym wieku Warszawa Zachęta

pl. Małachowskiego 3

Czy dzisiejsza sztuka całkowicie oderwała się od rzeczywistości? Kim są artyści i dlaczego efekty ich działań nazywamy dziełami sztuki? Co mają wspólnego abstrakcyjne poszukiwania awangardy z życiem zwykłych ludzi? Duet artystyczno-kuratorski w składzie Rafał Dominik i Szymon Żydek przygotował wystawę, która przybliża i tłumaczy zawiłości związane z odbiorem sztuki współczesnej w życiu codziennym. Zgromadzone prace zostały potraktowane nie jako autonomiczne K26

dzieła, lecz jako elementy większej całości – zanurzone w społecznej, estetycznej i historycznej rzeczywistości. Prace zestawione są z utworami muzyki pop, historiami z lokalnych gazet, internetowymi memami, makietami czy wykresami giełdowymi. Wszystko to ma ułatwić zrozumienie kontekstu i zamysłu artystów oraz przebytej przez nich drogi poprzedzającej powstanie działa sztuki. [oś]


GRUDZIEŃ/STYCZEŃ 2016

AKCJA

KONCERT

12-13.12

TRASA

13.12

18.12

SLOW WEEKEND

DECAPITATED

WARSZAWA Soho Factory

WROCŁAW Alibi

ul. Mińska 25 11.00-19.00

ul. Grunwaldzka 67 18.00 40-50 zł

wstęp wolny

Zwolnij

Zmiana warty?

Święta oznaczają dziki szał. Pośpiech, pot, a czasem nawet łzy. Podczas Slow Weekendu swoje produkty zaprezentuje 300 wyselekcjonowanych wystawców. Będziecie mogli kupić odzież, biżuterię i inne akcesoria, prezenty dla najmłodszych, kosmetyki, meble oraz artykuły wyposażenia domu. Mole książkowe i melomanii pobuszują w księgarni i sklepiku z winylami. Organizatorzy wiedzą, że polskie brzuchy zżymają się na widok tradycyjnych 12 potraw, dlatego w Soho będzie też na was czekać rozbudowana strefa z lokalną i zdrową żywnością. Po udanych zakupach będziecie mogli posilić się w strefie foodtrucków oraz zregenerować siły w strefie chill. Keep calm, buy and be happy. [ach]

Trudno chyba znaleźć w Polsce bardziej doświadczony zespół niż Decapitated. Panowie zaczynali jeszcze w latach 90., kiedy każdy długowłosy małolat marzył o powtórzeniu międzynarodowego sukcesu słynnego Vadera. „Łowcy głów” objechali busikiem cały kontynent. Jedna z takich wypraw zakończyła się tragicznie i prawie pogrzebała karierę grupy. Muzycy pokazali wtedy, że nie tylko struny mają ze stali, i podjęli walkę, dzięki której znaleźli się w czołówce światowej sceny brutalnego grania. Teraz zespół wyrusza w ogólnopolską trasę i robi to z takim rozmachem jak ich koledzy po fachu, czyli Behemoth. Czyżby atak na pozycję lidera? [mk]

A HAWK AND A HACKSAW WARSZAWA Pardon, To Tu

pl. Grzybowski 12

Powrót do domu Nic nie zdarza się dwa razy. A może jednak? Po niezwykle entuzjastycznie przyjętym koncercie w 2013 r. A Hawk and a Hacksaw powrócą do Pardon, To Tu, by ponownie zauroczyć zgromadzoną publiczność. Duet został założony przez współpracującą z Beirut skrzypaczkę Heather Trost oraz Jeremy’ego Barnesa, byłego perkusistę nieodżałowanego Neutral Milk Hotel. Od niemal półtorej de dekady para przemierza swoją muzyką kolejne punkty na mapie świata, zahaczając zarów zarówno o eksplodujące feerią barw Bałkany, jak

i bijącą ciepłem muzykę Mariachi. Od czasu swojej poprzedniej wizyty zespół nie wydał żadnego nowego materiału, ale na najbliższym koncercie z pewnością możemy się spodziewać nowych reinterpretacji motywów z całego globu. Wpadnijcie, by rozgrzać swoje serca. [croz]

19.12 KATOWICE Mega Club, ul. Żelazna 15

18.00

20.12 KRAKÓW Fabryka, ul. Zabłocie 23

18.00

1

01.01.1953 r.

K27

40-50 zł

40-50 zł

W wieku 29 lat na zawał serca umiera legenda country – Hank Williams. Za kilka miesięcy do kin wejdzie biograficzny film „I Saw the Light” opowiadający historię muzyka. W postać Williamsa wcieli się Tom Hiddleston.


KALENDARIUM

AKCJA

AKCJA

18-23.12

KONCERT

19-20.12

22.12

stoisko Rzeczownika

Nguyen Le

WZOROWY TARG PREZENTOWY

NGUYEN LE & NGO HONG QUANG

WARSZAWA Dom Towarowy Braci Jabłkowskich

WARSZAWA Hydrozagadka

ul. Bracka 25 10.00-21.00

ul. 11 Listopada 22 20.00

wstęp wolny

Sklep kolonialny

Jeden z wielu

Dom Braci Jabłkowskich wraca do starej, dobrej tradycji i na ostatni przedświąteczny tydzień zamienia się w dom towarowy w kolonialnym stylu. Znajdziemy tu więc wyszukane smakołyki, oryginalne prezenty i rzeczy do domu. Wystawcom, których będzie można spotkać przez tydzień na terenie sklepu, przyświecają takie hasła, jak „ekologia”, „rzemiosło” i „jakość”. Na targach zostaną zaprezentowane zarówno rodzime produkty, jak i te sprowadzone z najdalszych zakątków świata. Dla organizatorów najważniejsze jest, żeby były to rzeczy, których nie dostaniemy nigdzie indziej. Trudno będzie to osiągnąć, bo jednak małych, lokalnych marek wciąż u nas jest mało. Wzorowe Targi będą czynne nie tylko przez weekend. Macie więc czas na podjęcie decyzji i porównanie cen. Niech tegoroczne święta będą w rytmie slow. [dup]

Rzadko zdarza się, by w osobie jednego muzyka łączyły się południowoazjatycka tradycja muzyczna, fascynacja melodyką arabską oraz miłość do klasyki rocka i jazzowej improwizacji. Wietnamski gitarzysta zbiera te wszystkie nurty, tworząc swój niepowtarzalny styl. Nguyen świat muzyki zaczął poznawać jako kilkunastolatek, początkowo w roli perkusisty. Naukę gry na gitarze rozpoczął nieco później. Jest samoukiem. Poważnie zajął się muzyką po studiach filozoficznych. Stworzył wówczas etniczną grupę Ultramarine i zaczął współpracować z innymi, wybitnymi muzykami: od Johnny’ego Griffina, Steve’a Swallowa, Dee Dee Bridgewater po Triloka Gurtu, Paolo Fresu, Johna McLaughlina, Raya Andersona i Dave’a Douglasa. Ma na koncie kilkanaście albumów, w tym rewelacyjny „Celebrating Jimmi Hendrix”. Podczas warszawskiego koncertu Nguyen Le wystąpi z Ngo Hong Quangiem – wietnamskim wokalistą, a zarazem wirtuozem instrumentów tradycyjnych. [oś]

MUSTACHE YARD SALE WARSZAWA Pałac Kultury i Nauki

pl. Defilad 1

Wąs podkręcony Świąteczna, 17. edycja Mustache Yard Sale to zwieńczenie trasy, w którą targi wyruszyły w tym roku po Polsce. Impreza odbyła się bowiem po raz pierwszy zarówno w Katowicach, Płocku podczas festiwalu Audioriver, jak i w Poznaniu. To niesamowite, jak w ciągu paru lat z małej, lokalnej imprezy modowej targi przekształciły się w wielkie wydarzenie kompleksowo łączące modę, dizajn, muzykę, sztukę, kreatywną gastronomię, rozrywkę i sport. Tej zimy Mustache odbędzie się

w przestrzeniach Pałacu Kultury i Nauki. Na targach pojawi się ponad 400 wystawców. Jak zwykle zaprezentują się najciekawsi i najbardziej kreatywni polscy projektanci mody i dizajnu. [rar]

PO RAZ PIERWSZY W POLSCE

PO RAZ PIERWSZY NA DUŻYM EKRANIE TYLKO 1 POKAZ

7.01.2016

dowiedz się więcej:

Sherlock w kinach K28


GRUDZIEŃ/STYCZEŃ 2016

FESTIWAL

01-14.01 projekt” to sympatyczna obyczajowa komedia z surrealistycznymi, industrialnymi krajobrazami Kuby w tle. „Tysiąc i jedna noc” reż. Miguel Gomes

Portugalski reżyser uczy, jak o kryzysie ekonomicznym opowiedzieć inaczej niż w konwencji kina interwencyjnego. Lekcja jest długa – „Tysiąc i jedna noc” to trzyczęściowa saga, która trwa ponad sześć godzin. Miguel Gomes sięgnął po luźną strukturę cyklu arabskich baśni, które łączy jedynie postać narratora. Reżyser przeskakuje między postaciami i epokami, mityczną przeszłość przeplata z życiem na współczesnym blokowisku, bezrobotnych stawia obok syren i sułtana, a historię opowiedzianą z perspektywy psa zestawia z epizodem sądowym, w którym jednym ze świadków jest krowa. Surrealizm i polityka. Jedno z najbardziej oryginalnych osiągnięć filmowych mijającego roku. „Lucyfer”

– dwaj 11-letni bracia spędzają wakacje w domku na prowincji. Niefrasobliwe zabawy przerywa przybycie matki. Z głową oplecioną bandażami, ustala nowe reguły wspólnego mieszkania, Zaczyna się nierówna walka. Veronika Franz zerwała z seidlowskim surowym realizmem, by stworzyć sugestywny horror inicjacyjny zakotwiczony w dziecięcych lękach i fantazjach. „Pasolini” reż. Abel Ferrara

Reżyser znany przede wszystkim ze „Złego porucznika” z Harveyem Keitelem tym razem nie sili się na kontrowersje. Stworzył utwór wyważony i elegijny w tonie. To filmowa rekonstrukcja ostatnich godzin życia brutalnie zamordowanego włoskiego reżysera i pisarza Piera Paola Pasoliniego. Ferrara nie podważa oficjalnej wersji wydarzeń, nie ucieka w politykę, lecz składa hołd swojemu mistrzowi. Jego charyzmę udaje się przemycić na ekran świetnemu Willemowi Dafoe. [mm]

reż. Gust van den Berghe

kadr z filmu „Tysiąc i jedna noc”

TOURNÉE NOWE HORYZONTY KRAKÓW Kino pod Baranami

biograficzne. Spieszcie się – te filmy przez chwilę rozświetlą ekrany kin, po czym ruszą w dalszą podróż.

Rynek Główny 27 „Epokowy projekt”

Filmy na horyzoncie Nowe Horyzonty po raz kolejny ruszają w teren. W styczniu najciekawsze tytuły z ostatniej edycji festiwalu będzie można zobaczyć w 35 miastach – od Warszawy, przez Olsztyn, po Poznań. Tournée jak zwykle zaskakuje selekcją – gatunkową rozpiętością, zróżnicowanym podejściem reżyserów do materii filmowej, odwagą w przełamywaniu konwencji. W tym roku okazuje się zaskakująco przystępne. Jest horror, komedia z Kuby i kino

reż. Carlos M. Quintela

Życie w cieniu nieukończonej elektrowni atomowej. Juragua to wymarłe miasteczko, na które zapadł wyrok w latach 80., gdy Związek Radziecki przestał wspierać kubański rząd. Debiutujący reżyser umiejętnie wydobywa absurdalny humor i melancholię ze stanu zawieszenia, w którym żyją bohaterowie. Trzej mężczyźni dzielą niewielkie pracownicze mieszkanie. Najstarszy opiekuje się złotą rybką, reprezentant średniego pokolenia jest bezrobotnym inżynierem bez perspektyw, a najmłodszy ma złamane serce. „Epokowy

Świadectwo autorskiej pomysłowości. Do nagrania „Lucyfera” van den Berghe skonstruował specjalną kamerę – tondoskop, dzięki któremu jego operatorowi udało się uzyskać efekt rybiego oka. Reżyser z inspiracji malarstwem Boscha i apokryficzną historią o Lucyferze przybywającym na ziemię stworzył oryginalną historię o meksykańskiej wiosce u podnóża wulkanu. Jej spokojne życie burzy tajemniczy mężczyzna, który rozsiewa wątpliwości, uwodzi i uzdrawia. „Lucyfera” trudno do czegokolwiek porównać, to przewrotna przypowieść o diable, który uczy ludzi dobra i zła.

MANOWAR WARSZAWA Torwar

ul. Łazienkowska 6 20.30 189-285 zł

Wrocław kino Nowe Horyzonty ul. Kazimierza Wielkiego 19a-21 Gdańsk kino Żak, ul. Grunwaldzka 195/197 Katowice Światowid, ul. 3-Maja 17

reż. Severin Fiala, Veronika Franz

08-17.01 Poznań kino Muza, ul. św. Marcina 30

Już wiemy, gdzie wyrosły chłopaki z „Funny Games” Hanekego. W debiucie fabularnym Veroniki Franz – scenarzystki Ulricha Seidla, która przygotowała z nim trylogię „Raj”

21-24.01 Łódź Wytwórnia 3D, ul. Łąkowa 29

„Widzę, widzę”

KONCERT

16.01

08-14.01 Warszawa kino Muranów, ul. Andersa 5

Najgłośniejsi Manowar po raz kolejny pokaże Polakom, jak powinno się grać heavy metal. Tu nie ma miejsca na żarty. Na Torwarze będą rządzić skórzane zbroje, naoliwione torsy, rycerskie zaśpiewy i kilogramy testosteronu. Manowar gra najgłośniej na świecie, lecz to nie tylko zespół, który podczas koncertów robi hałas. Grupa słynie także ze znakomitego kontaktu z publicznością. Udowodniła to podczas poprzedniego koncertu w Katowicach. Miecze w dłoń i na Torwar marsz! [matad] K29


kalendarium

koncert

Koncert

20.01

festiwal

22.12

23.01

Modeselektor

Kataklysm

NOIZ Festival

Warszawa Progresja

Gdańsk B90

Fort Wola 22 18.30 80-90 zł

ul. Doki 1 21.00 69-140 zł

Wall of Death

Antystypa

Słyszeliście kiedyś dźwięk, który towarzyszy wyburzaniu budynku? Nie? Podczas tego koncertu będziecie mogli przeżyć zderzenie ze ścianą bez obaw o to, że pobrudzicie sobie buty pyłem. Kanadyjski Kataklysm to światowa czołówka brutalnego grania. Jeśli wszystkie koncerty, które widzieliście w życiu, były dla was zbyt mięciutkie, to przy muzyce Kanadyjczyków możecie po raz pierwszy sięgnąć po stopery. Perfekcyjnie zagrany death metal przez lata nie stracił na jakości. Tak przynajmniej wnioskujemy po przesłuchaniu płyty „Of Ghosts and Gods”, promowanej w ramach tej trasy. To jednak nie koniec atrakcji. W dwóch miastach zaprezentuje się również niemający nic wspólnego z kryzysem grecki Septic Flash, a na dokładkę trochę mniej znane, ale pyszne jak frytki z majonezem belgijskie Aborted. [mk] 21.01 Kraków Fabryka, ul. Zabłocie 23

18.30

80-90 zł

Little Simz Warszawa Miłość

ul. Kredytowa 9 20.00 25-40 zł

Małe jest wielkie Little Simz to hiphopowa sensacja z Wielkiej Brytanii. We wrześniu tego roku 21-letnia artystka zadebiutowała albumem „A Curious Tale of Trials + Persons”, który zebrał świetne recenzje i zdobył uznanie publiczności. Serwis muzyczny Pitchfork przyrównał ją do takich tuzów czarnej muzyki jak Lauryn Hill czy Kendrick Lamar. Simbi Ajikawo wydaje swoje nagrania we własnej wytwórni – AGE 101: Music. Jak twierdzi, to w pełni przemyślany projekt,

a ona sama jest w idealnym miejscu i czasie, by tworzyć własną markę i udowadniać, na co ją stać. „Najtrudniej jest przekonać ludzi, żeby wcisnęli play i dali muzyce szansę”. Nas przekonywać już nie trzeba, teraz namawiamy was! [rar]

koncert

24.01 Ørganek Gdańsk Parlament

ul. św. Ducha 2 20.00 45 zł

Niegłupi on Tomasz Organek znany jest przede wszystkim z występów w zespole Sofa. W 2013 r. powołał do życia trio Ørganek. Rok później ukazał się debiutancki album zespołu pt. „Głupi”. Zawiera on 11 autorskich kompozycji czerpiących z tradycji vintage rocka. Chłopaki interpretują go w sposób nieszablonowy i bezpretensjonalny, a na koncercie po prostu dają czadu. Organek oprócz kilku płyt wydał również opowiadania, a obecnie pracuje nad swoją pierwszą powieścią pt. „Teoria opanowywania trwogi”. [ach] K30

NOIZ Festival to nowa marka, której głównym celem jest przybliżanie repertuaru poszczególnych wytwórni płytowych. Na pierwszy ogień pójdzie 50Weapons – przygotowująca się właśnie do zamknięcia oficyna założona dekadę temu przedzduet Modeselektor. Współtwórcy niezwykle popularnego w Polsce Moderata przez lata wysyłali w świat najwspanialsze elektroniczne kąski zza Odry. Gernot Bronsert i Sebastian Szary sami staną tego wieczoru za konsoletą, by wygłosić głośną i intensywną laudację. Razem z nimi trumnę będzie niósł Shed, twórca przybrudzonego techno. W ostatniej drodze towarzyszyć im będzie także jedyny Brytyjczyk w tym zestawie, Benjamin Damage, oraz trio FJAAK. Czarne ubrania będą uzasadnione z przynajmniej dwóch powodów. [croz]


Aktivist.indd 1

11/12/15 10:11

www.noto.studio kontakt@noto.studio Aleje Jerozolimskie 57 Warszawa

UL. OKRZEI 23 03-715 WARSZAWA REZERWACJE 22 404 54 89

godziny otwarcia pn-pt 8.30 - 23.00 sb 9.00 - 23.00 nd 9.00 - 21.00 www.boskapraga.pl

boskapraga 138x88_5mm.indd 1

ZAPRASZAMY! 15-12-17 14:56


KALENDARIUM

KONCERT

24.01

KONCERT

TRASA

28.01

30.01

SLIPKNOT

THERION

GDAŃSK/SOPOT Ergo Arena

WARSZAWA Progresja

pl. Dwóch Miast 149-349 zł

Fort Wola 22 18.30 95-110 zł

Pod maską

Diabeł w operze

Odrzucenie. Niezrozumienie. Zepsute społeczeństwo. Surowi rodzice. To tylko niektóre z ważkich tematów stanowiących osnowę nu-metalowych szlagierów. Slipknot to jeden z nielicznych zespołów z tego gatunku, które nadal są popularne. Banda dowodzona przez Coreya Taylora (uważanego za jednego z największych bufonów współczesnego rocka) świętowała w tym roku 20-lecie rządów nad umysłami zagubionych nastolatków. Z okazji tych obchodów wpadnie do Ergo Areny. Warto też się pochylić nad supportem. W tej roli wystąpią dużo bardziej godni uwagi załoganci z Suicidal Tendencies, którzy uformowali fundamenty crossover thrashu, a ich albumy tkwiły w walkmanach każdego szanującego się skate’a w latach 90. Największą atrakcję znajdziemy więc schowaną za lateksową fasadą. [croz]

Nie pytajcie, co sądzimy o połączeniu metalu i opery. Nie da się jednak ukryć, że zespół Therion, prowadzący ten estetyczny eksperyment od 27 lat, odnalazł swoją niszę i oddaną grupę zwolenników, również nad Wisłą. Twórcy „Theli”, „Vovin”, i „Secret of the Runes” zawsze chętnie do nas wracają. Zespół Christofera Johnssona właśnie kończy pracę nad rock operą i być może polscy fani będą jednymi z pierwszych, którzy poznają jej fragmenty w wersji live. Razem z Therionem do Polski przyjadą: inna dowodzona przez Johnssona kapela – Luciferian Light Orchestra, symfoniczno-metalowy Imperial Age oraz chiński Egofall. [rar] 29.01 KRAKÓW Fabryka, ul. Zabłocie 23

18.30

95-110 zł

30.01 GDAŃSK B90, ul. Doki 1

18.30

95-110 zł

PETER HOOK WARSZAWA Stodoła

ul. Batorego 10 20.00 125 zł

Znane przyjemności Peter Hook po zaledwie półrocznej przerwie przyjedzie do Polski. Wraz ze swoją grupą The Light stanie na deskach Stodoły, by zaprezentować materiał z dwóch nieśmiertelnych płyt Joy Division – „Unknown Pleasures” i „Closer”. Koncert będzie uzupełniony specjalnym setem z kawałkami New Order – grupy powstałej na gruzach Joy Division po samobójczej śmierci lidera, Iana Curtisa. Ale o co w tym wszystkim chodzi? Generalnie wstyd nie wiedzieć. Joy Division

24 24.01.1998 r.

to ulubiony zespół wszystkich smutasów i postpunkowców. Jedna z najbardziej wpływowych kapel w dziejach, która praktycznie w pojedynkę położyła fundamenty pod kilka gatunków muzycznych. Mimo że istniała zaledwie chwilę i zostawiła po sobie tylko dwa studyjne albumu, jej popularność nie mija, czego dowodem jest znakomita frekwencja na koncertach jej dawnego basisty. A ten daje fanom to, czego oczekują. Wiernie odgrywa pomnikowe kompozycje Joy Division, które nadal wywołują ciarki. [matad]

Singiel „All Around the World” Oasis trafia na pierwsze miejsce listy przebojów. Trwający 9 minut 38 sekund numer staje się najdłuższą piosenką, jaka kiedykolwiek wylądowała tak wysoko.



Aktivist

nowe miejsca

Temari

Wakacje z mistrzem

Ramen to największy hit ostatniego sezonu. Różne były próby zaszczepienia tego japońskiego comfort foodu u nas, ale ta podjęta przez Rafała Kunysza, twórcę Omami (a wcześniej 12stolików), jest na pewno jedną z bardziej udanych. Nic dziwnego, skoro Rafał do tego zadania przygotował się jak mało kto. W Osace pod okiem lokalnego mistrza nauczył się receptury i skomplikowanego procesu wytwarzania tego pysznego makaronu o smaku i konsystencji nie do pomylenia z żadnym innym. Ale sama nauka nie wystarczyła – nawet najstaranniej odtworzona receptura nie zagwarantuje sukcesu. Polacy bowiem nie gęsi i swoją mąkę mają. Trzeba więc było uszanować polskość polskiej mąki i po długich studiach (i przesłaniu wielu próbek różnych jej rodzajów do Japonii i z powrotem) udało się dobrać najbardziej odpowiednie składniki. Ramen to tradycyjnie wywar na kościach, ale w Omami wzbogacony jest starannie dobraną (z ekologicznych hodowli) wkładką mięsną. Te wszystkie starania przyniosły upragniony rezultat, bo ramen serwowany w Omami (spróbowaliśmy tego z kaczką – 29 zł, a do wyboru jest jeszcze m.in. z boczkiem i kurczakiem; w planie są dane z sezonowymi dodatkami, np. szparagami) był jednym z najlepszych, jakie jedliśmy. Esencjonalny, ale nie ciężki. Bogaty w dodatki (świeży szpinak, grzybki, jajko, dymka, ciastko rybne), ale spójny smakowo. W eleganckim, ale nie przytłaczającym, modernistycznym wnętrzu Omami zjecie też hirata bunsy, czyli drożdżowe bułeczki gotowane na parze i podawane w formie kanapeczek m.in. z krewetkami, shitake albo boczkiem (w zależności od składników dwie bułeczki kosztują od 13 do 15 zł). Bardzo nas cieszy, że w temacie kanapek można wciąż dokonać jakiegoś odkrycia! Odkryciem był dla nas również deser: yazu curd z bezą (13 zł) śni nam się do dziś! O Omami serwowane są też lancze, ale i sam ramen idealnie nadaje się na szybki, ale wartościowy posiłek – wpadajcie! [Olga Wiechnik]

Warszawa

Omami

Temari ul. Mokotowska 8 tel. 22 299 00 77 pon.-niedz. 12.00-21.00

Koronkowa robota

Mam problem z wymyślnymi nazwami restauracji. Wszelkie „zaułki smaków”, „spiżarnie” i „swojskie chaty” budzą we mnie niepokój. Kiedy przy nowo otwartym sushi barze zauważyłam dopisek „butik”, uśmiechnęłam się z przekąsem. Butik to można mieć z bielizną, a nie z rybą. Wystarczyło jednak przekroczyć próg lokalu na Mokotowskiej, żeby zmienić zdanie. Wystrój niewiele różni się od ekskluzywnego salonu mody. Jasne wnętrze, marmurowe blaty, eleganckie lampy, lustra. Na ścianie monitor z zapętlonym filmem pokazującym pięknie „skrojone” ryżowe kulki z rybą. Można stracić głowę, tym bardziej że z każdej strony atakuje nas logo lokalu. Trzeba przyznać, że ładne i eleganckie, ale jakby w nadmiarze. Nadmiar wydaje się zresztą odpowiednim słowem. Temari po japońsku oznacza „ręcznie robioną kulę”, która jest symbolem radości. Kulki często przyozdabia się sezamowymi „oczkami” i warzywnymi „uśmiechami” i wręcza jako prezent. Sposób podania jest równie ważny co smak. Nie inaczej jest w Temari, w którym ryżowe kulki budzą wątpliwość co do swojej realności. Są tak perfekcyjne, że aż szkoda wkładać je do buzi. Przyozdobione jadalnymi kwiatami, kuleczkami kawioru czy plastrami jaskrawego mango albo kiwi wyglądają jak małe dzieła sztuki. Co ciekawe, w Temari nie funkcjonuje klasyczne menu. Sushi wybiera się z lodówki, gdzie stoją już gotowe zestawy. Ceny, trzeba przyznać, dość wysokie. Za cztery sztuki zapłacimy 25 zł, za 28 kulek – 79 zł. A nie bez znaczenia jest fakt, że nawet jeśli jemy na miejscu, to danie dostajemy w kartonowym pudełku. Cenę rekompensuje smak. Sushi jest świeże i aromatyczne. Żaden zestaw nie stoi dłużej niż godzinę w restauracyjnej lodówce. Oprócz kolorowych setów znajdziemy w niej zupy miso (10 zł), fasolkę edamame (11 zł) i absolutny hit – ryżowe kanapki onigiri (10 zł). Szczególnie po te ostatnie warto wpadać do Temari. Ryżowe trójkąciki, wypełnione tatarem z tuńczyka czy pieczonym łososiem i owinięte chrupiącym glonem, to idealna przekąska do zabrania w podróż. Kupując, warto poprosić o zapakowanie. Torba, w którą wkładane są zestawy, do złudzenia przypomina siatkę z luksusowego butiku z bielizną. Moja mama się nabrała. [Olga Święcicka] A34

ul. Mokotowska 49 (wejście od Kruczej 6/14) tel. 794 907 007 pon.-czw. 12.00-22.00 pt.-sob. 12.00-23.00 niedz. 12.00-21.00


promo

Boska Praga

KUP BILET NA WWW.STODOLA.PL BILETY DOSTĘPNE: KASA KLUBU STODOŁA warszawa, UL. BATOREGO 10

natalia przybysz 3 grudnia - warszawa klub stodoła koncert pożegnalny

indios bravos 6 grudnia - warszawa klub stodoła

xxanaxx 10 grudnia - warszawa klub stodoła

dżem 11, 12 grudnia - warszawa klub stodoła irish christmas

moya brennan 13 grudnia - warszawa klub stodoła

ocn Przestrzeń totalna

Boska Praga ul. Okrzei 23 tel. 22 404 54 89

Wielu warszawiaków uważa, że na Pradze nie ma nic. Ale odkąd jest tam Boska Praga, jest wszystko – w jednym miejscu. Na trzech poziomach i 600 m2 dawnego młyna parowego przy ulicy Okrzei swoimi wdziękami od niedawna kusi Boska Praga. Do zaoferowania ma dużo, bo na jedzeniu się nie kończy. Boska Praga ma w planach wszelkiego rodzaju imprezy kulturalne, od muzycznych, przez filmowe, po coraz popularniejsze stand-upy – jednym słowem, chce stać się kulturalnym centrum praskiej strony miasta. Warunki lokalowe ma ku temu jak najlepsze. W pięknie zaaranżowanej przestrzeni – trochę swojska Prażka, trochę wielkie miasto – ogromnej, ale nie przytłaczającej rozmiarem, jest miejsce i na didżejkę, i na kącik dziecięcy. W piątki i soboty trawienie wspomaga didżej, a w niedziele obecna jest na miejscu animatorka, dzięki której rodzice małych dzieci zjedzą spokojnie. W menu dzieje się również bardzo dużo. Na bogatą i różnorodną ofertę składa się i pizza (m.in. z boczkiem i suszoną śliwką – 21 zł), i duży wybór przystawek (m.in. pyszny siekany śledź z cebulką i kaparami – 10 zł, ośmiorniczki w pomidorach – 12 zł) i dania główne. Wśród tych ostatnich hitem jest ozór wołowy z musem z modrej kapusty i kiszonymi ogórkami w chrzanie. Do tego dania wielu gości podchodzi nieufnie, ale wystarczy jeden kęs, żeby zapomnieć o uprzedzeniach wobec podrobów. Danie posypane jest prażoną kaszą, dzięki czemu oprócz smaków, ciekawie przeplatają się też konsystencje. Bardzo nam smakowały wypiekane na miejscu bułeczki i własnej roboty cytrynówka (w planach jest też śliwkówka i malinówka!), ale to co w Boskiej Pradze urzeka, to przemili i radośni ludzie, którzy z pasją i zaangażowaniem tworzą to miejsce. Oficjalne otwarcie Boskiej Pragi już 13 stycznia – będzie okazja zapoznać się nie tylko z ofertą kulinarną, ale i kulturalną. Jeśli chcecie być na bieżąco, zaglądajcie na ich Facebooka i Instagram.

OPEN stage

15 grudnia - warszawa klub stodoła

bednarek 17 grudnia - warszawa klub stodoła

kazik & kwartet proforma OPEN stage

16 stycznia - warszawa klub stodoła

lari lu OPEN stage

22 stycznia - warszawa klub stodoła polecamy również:

kayah - 20 lat płyty „kamień” 18 stycznia - katowice nospr


na koncert

Co kraj to obyczaj. Brytyjczycy i Irlandczycy słyną z zamiłowania do piwa, Hiszpanie, Francuzi czy Włosi z wielogodzinnych spotkań przy winie, a Holendrzy – oczywiście – z coffee shopów. W Polsce bardzo długo istniało przekonanie, że naszym narodowym zwyczajem jest picie wódki. I to przeważnie na domówkach. Coraz bliżej nam jednak do niemieckiej stolicy, w której przenikają się kultury całego świata, a życie nocne nigdy się nie kończy. Chętniej wychodzimy ze znajomymi na miasto. Wybieramy miejsca, które wyróżniają się na tle innych wystrojem, oprawą muzyczną i menu, a wieczorne wyjścia nie kojarzą się już jedynie z imprezowaniem w klasycznym tego słowa znaczeniu. Widoczne stało się zapotrzebowanie na miejsca z przyjemną atmosferą i umiejętnie budujące nastrój. Obok typowych barów czy klubów nocnych w stolicy zaczęły powstawać przestrzenie, które mądrze łączą funkcje miejsca spotkań ze znajomymi i relaksu przy dobrej muzyce. Jednym z takich miejsc jest DJBAR – nowo otwarty lokal w samym centrum stolicy, przy ul. Żurawiej.

Tym, co zaraz po wejściu rzuca się w oczy, jest wyjątkowo długi (12 m!) bar będący centralną częścią lokalu, a także miejscem, gdzie dobrana obsługa co noc prezentuje swój show. Doświadczeni barmani i barmanki z pasją tworzą ciekawe alkoholowe mieszanki. W menu znajdziecie autorskie koktajle i szoty, ale też pozycje bardziej tradycyjne (Old Fashioned, White Russian czy Ambassador). Ekipa DJBAR-u, która dosłownie igra z ogniem, serwując m.in. płonącą „rosyjską ruletkę” oraz piętrowego „flame lamborghini”, robi naprawdę duże wrażenie. Muzyka na żywo rozbrzmiewa tu codziennie. W tygodniu odbywają się m.in. koncerty, które szybko stały się jednym z najmocniejszych punktów programu. Były wśród nich występy takich artystów jak Marika, Skubas, The Dumplings czy Plastic. W styczniu rusza również cykliczne jam session w ciekawej, odświeżonej formule. W weekendy po 23.00 chilloutowa atmosfera zmienia się w szaloną imprezę z live actami oraz muzyką cover bandu, a kolejne imprezy pokazują, jak umiejętnie łączy się tu muzykę najróżniejszych gatunków – ale zawsze na najwyższym poziomie. „Muzyka, która porusza, a nie tylko dudni! Miejsce, które żyje, a nie tylko jest!” – takie opinie gości najlepiej potwierdzają, że DJBAR-owy klimat przypadł warszawiakom do gustu.

materiał promocyjny

Mieszkańcy takich stolic jak Berlin, Barcelona czy Amsterdam słyną z aktywnego życia nocnego prowadzonego przez siedem dni w tygodniu. W Polsce długo popularnością cieszyło się „oczekiwanie na weekend”. Trend powoli się zmienia. Dziś przy wyborze miejsca bardziej niż kiedykolwiek liczy się zaskakująca oferta, muzyka i wyjątkowa atmosfera.

i imprezę


grudzień/styczeń 2016

pierożki po morsku płyta ∙ woda ∙ gotowanie

Foto: Bartek Wieczorek

The Dumplings przepytują sami siebie.

Justyna Święs: Zabawmy się w dziennikarzy. Kuba, skąd taki tytuł naszej płyty?

materiał promocyjny

Kuba Karaś: „Sea You Later” to nie tylko gra słów. Ta zbitka opisuje pewien stan ducha. Przez ostatnie półtora roku byliśmy w nieustannej trasie. Zdarzało nam się grać dwa koncerty dziennie. Takie życie na opak powoduje, że czujemy się dziwnie, kiedy przychodzą dni bez koncertów. Ważne jest oczywiście słowo „sea”, które oddaje morski klimat płyty. Podwodny charakter wielu kompozycji to zabieg celowy, pokazuje pewien koncept, który scala całość. To teraz ja: opowiedz, jak nagrywaliśmy płytę. Justyna: Płyta była nagrywana etapami. Latem 2014 r. zaszyliśmy się w naszym studiu na odludziu i pracowaliśmy nad nowym materiałem. Demo było gotowe jesienią, ale wiedzieliśmy, że czegoś jeszcze tym piosenkom brakuje. W pierwszej sesji nagraniowej nie powstał np. żaden utwór po polsku. Wiadomo, w języku ojczystym trudniej pisze się teksty i wyraża emocje. W języku angielskich można się ukryć. Później utwory powstawały w miarę systematycznie, aż do lata 2015, kiedy znów pojechaliśmy do naszej tajemnej bazy i nagraliśmy demo pozostałych utworów. Zależało nam, by była to płyta w stu procentach

nasza, ale oczywiście jesteśmy otwarci na współpracę – tak więc wokale nagrywaliśmy w Jazda Studio, w którym Yaro i Kasia stworzyli nam cudowną, domową atmosferę. Produkcją płyty zajął się Kuba, a miksy zrealizował Emade. Kuba: Tak samo jak w przypadku pierwszej płyty, którą nagrywaliśmy z Bartkiem Szczęsnym, mieliśmy szczęście do ludzi. Przy tego typu pracy bardzo ważna jest atmosfera i dobry kontakt. Wydaje mi się, że słychać to na tym krążku. Wiadomo – drugi album to test. Ludzie oceniają nowy materiał surowiej. Nie ma już taryfy ulgowej, są za to duże oczekiwania. Takim sprawdzianem był dla nas koncert na Open’erze. Obiecaliśmy, że zagramy przedpremierowo połowę nowej płyty i tak też się stało. Okazało się, że ludzie bardzo entuzjastycznie przyjmują nowe numery! „Nie gotujemy” czy „Blue Flower” zostały odebrane tak samo jak piosenki, które ludzie znają. To był moment totalnego wzruszenia i potwierdzenie tego, że warto dalej grać. To ty powiedz teraz o naszych fanach! Justyna: Fani to nasza siła. To oni nas stworzyli. Dali nam do zrozumienia swoimi lajkami i komentarzami, że to, co robimy, jest dla nich ważne. Lubimy, kiedy ludzie podchodzą do nas po koncertach i mówią, że nasza muzyka zmieniła ich A37

życie albo że słuchają jej w trudnych momentach. Bardzo to doceniamy. Czasami jednak się zdarza, że jesteśmy wypompowani po graniu i nie mamy siły wyjść do fanów po koncercie. Ale zazwyczaj staramy się z nimi spotkać. Prosimy więc czasami o zrozumienie i cierpliwość. Przy okazji Kuba może zdementuje pewną obiegową opinię na temat wieku naszych fanów. Kuba: Popularny jest pogląd, że The Dumplings słuchają młodzi ludzie. Młodsi lub w naszym wieku. Jeśli ktoś przyjdzie na nasz koncert, to może być zaskoczony, bo okazuje się, że nasza publiczność jest bardzo zróżnicowana. Co ciekawe, często dominują ludzie znacznie starsi od nas. Niektórzy przychodzą więcej niż raz na nasz występ. Mam dobrą pamięć do twarzy. Poza tym sami też bardzo lubimy chodzić na koncerty. Lubię podpatrywać innych artystów na scenie, sporo się od nich uczę. Na koniec, korzystając z okazji, mamy apel do dziennikarzy. Justyna: W wywiadach często się zdarza, że zawsze zadawane są trzy pytania: Skąd nazwa? Jak się poznaliśmy? I jak łączymy muzykę ze szkołą? Wielokrotnie już na te pytania odpowiadaliśmy i nic nowego w tym temacie nie wymyślimy.


Aktivist

magazyn miejsce

tęcza ∙ rzeka ∙ sąsiedzi

Teatr wieloskładnikowy Rozmawiała: Olga Wiechnik

Przed wojną teatrem kierowała tu Irena Solska, w latach 90. pili tu na umór Zbigniew Libera, Muniek Staszczyk i Marcin Świetlicki, a wraz z nimi cała punkowa Warszawa; tu kariery zaczynali Paweł Althamer i Artur Żmijewski. Przez ostatnie lata przyszłość kina Tęcza stała pod znakiem zapytania. Na szczęście przetrwało i zaczyna nowe życie. Działa tu przeniesiony z Białegostoku teatr TrzyRzecze, prowadzony przez Konrada Dulkowskiego i Rafała Gawła. I to tu w grudniu rozdaliśmy Nocne Marki. Losy tego ważnego dla Warszawy budynku były burzliwe. Przez ostatnie lata różni ludzie próbowali go zagospodarować. Mówiło się też, że Tęcza nie lubi obcych. Jak was, przybyszów z Białegostoku, Tęcza przywitała? Konrad Dulkowski: Kino Tęcza prezentowało się mniej więcej tak jak tęcza na placu Zbawiciela po marszu niepodległości. Wnętrze wyglądało, jakby się tu wczoraj skończyło powstanie, które się przed Tęczą nota bene zaczęło. Budynek od paru lat stał pusty. Wszystkim, co można było wyjąć i sprzedać, zajęli się ci, którzy wyjmują i sprzedają. Kaloryfery, rury centralnego ogrzewania, instalacje elektryczne, drewniana podłoga, fragmenty ścian – to wszystko zniknęło. Rafał Gaweł: Dla wielu instytucji, które wcześniej chciały do Tęczy wejść, konieczność przeprowadzenia remontu była poważnym problemem. My postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Sprzedaliśmy samochody, poświęciliśmy mnóstwo czasu na rozmowy z firmami budowlanymi, poszukując takich, które mogły nam materiały zasponsorować. I udało się. Zdolności organizacyjne to coś, co nas wśród instytucji kultury wyróżnia. W latach 90. panował tu raczej twórczy chaos. Sąsiedzi nie najlepiej to znosili. W końcu punk rock to nie rurki z kremem. Jak żyjecie z sąsiadami? Konrad: Bardzo dobrze, ale działalność teatralna to coś zupełnie innego. Poza tym to już są zupełnie inne czasy, wszystkie punki noszą garnitury i grzecznie spłacają kredyty. Ale nasz teatr też czasami jest głośny – mamy np. spektakl „Błazenada”, który pokazujemy od stycznia, z zespołem

rock’n’rollowym grającym na żywo. Mój tekst, moja reżyseria. Na podstawowym poziomie to spektakl o słoikach, o problemach młodych ludzi w wielkim świecie, o umowach śmieciowych, o samotności wśród tłumu, potrzebie wyjątkowości, a raczej tego, co nam się wyjątkowością wydaje. A na wyższym poziomie – o tym, że jak daleko byśmy nie uciekli, to i tak swoje problemy ze sobą zabierzemy. A ty się czujesz słoikiem? Konrad: Tak, ja wszędzie jestem słoikiem. Obaj z Rafałem jesteśmy z plemienia nomadów, mieszkaliśmy w wielu miejscach w Polsce i za granicą. Gdy ktoś mnie pyta, skąd jestem, to mam problem z odpowiedzią. Rafał: Jesteśmy z Polski. Ale nie z Polski „tylko dla Polaków”. Prowadzenie teatru dramatycznego to nie jedyna wasza działalność. Konrad: Powiedzmy, że jesteśmy ludźmi, którzy wysiadają z taksówki, gdy kierowca opowiada rasistowskie dowcipy. Rafał: Prowadzimy ośrodek monitorowania zachowań rasistowskich. Obserwujemy sytuację w większości dużych miast. Ale nie mieszamy teatru z działalnością społeczną. TrzyRzecze nastawione jest na dramaturgię współczesną, a więc mówienie o współczesnym świecie, ale bez publicystyki. Głośna była wasza walka ze swastykami na murach Białegostoku, którą przypłaciliście zamknięciem teatru. Pisze o tym szeroko Marcin Kącki w swojej niedawno wydanej książce „Białystok”. Publikacja książki Kąckiego coś w waszej sytuacji zmieniła? A38

Rafał: Wiele wyjaśniła. Marcin Kącki to jeden z najlepszych dziennikarzy w tym kraju, bardzo wnikliwie przebadał historię naszą i Białegostoku. Godzinami siedział u nas w teatrze, grzebał w papierach, wszystko sprawdzał. Trochę nas to uwolniło od odium, które na siebie ściągnęliśmy, ujawniając złe praktyki w prokuraturze Białystok-Północ. Tamtejszy prokurator odmówił ścigania człowieka, który malował swastyki, bo jego zdaniem był to jakiś szczęśliwy Hindus przebiegający przez Białystok – swastykę uznał bowiem za hinduski symbol pomyślności. Kontrola, która po naszym doniesieniu odbyła się w tej prokuraturze, wykazała tak duże nieprawidłowości, że pracę stracił jej szef, a wobec kilku prokuratorów wszczęto postępowanie dyscyplinarne. I pracownicy tej prokuratury postawili sobie za punkt honoru znalezienie na nas haka – badali nasze publikacje pod kątem plagiatu, analizowali nasze stłuczki samochodowe sprzed lat, sprawdzali nasze dawno nieużywane skrzynki mejlowe. Odwołujemy się, kolejne sprawy wygrywamy, oczyszczamy swoje dobre imię, ale nie zamierzamy w tym czasie biernie czekać i tylko oglądać się na tych, co nas szarpią za nogawki. Konrad: Ale czarny pijar oczywiście jest problemem. Bo u nas to działa na zasadzie: ukradł albo go okradli – nieważne. Ważne, że był zamieszany w kradzież. TrzyRzecze. Bardzo to ładne. Skąd się wzięła ta nazwa? Rafał: Spędziliśmy obaj późne dzieciństwo w Suwałkach, miejscu zupełnie niezwykłym, bo będącym stolicą różnorodności. Stykają się tam trzy granice, na ulicach mówi się po litewsku, rosyjsku, polsku. Po drodze z Suwałk do Białegostoku wielokrotnie mijaliśmy drogowskaz na miejscowość o nazwie Trzyrzecze. Konrad często powtarzał, że to brzmi jak z Sapkowskiego. Któregoś dnia postanowiliśmy na tę drogę zjechać. Po chwili spotkaliśmy człowieka jadącego na rowerze mimo wyraźnych problemów z koordynacją. Zapytaliśmy go, czy wie, skąd wzięła się ta nazwa. I on nam opowiedział legendę o trzech źródłach i trzech strumieniach. Mieszkali tam Białorusini, Żydzi i Polacy i każda nacja miała swój strumień, ale żeby się nie kłócili, który jest czyj, nie wolno było ich nazywać. Więc mówiono o nich Trzyrzecze. Konrad: Wszystko, co dobre bierze się z miksu. Nie ugotujesz dobrej potrawy z jednego składnika.



Aktivist

magazyn muzyka

NAO

Gdy byłem w Indiach, większość czasu spędzałem z autochtonami. Po prostu niezbyt mi po drodze ani ze współczesnymi vegan-joga-fairtrade-hipisami, ani z „płacącymi, więc wymagającymi” neokolonialistami. Właściwie jedynym nie-Hindusem, z którym wciąż mam kontakt, był Anglik, z którym bite dwa dni zwiedzaliśmy świątynie Hampi, paliliśmy bidi i gadaliśmy o dubie. Gdy zeszło na muzykę, Daniel powiedział mi, że jego dziewczyna właśnie podpisała kontrakt z dużą wytwórnią. Zanim jednak zacząłem swoją tyradę o szkodliwości wielkich wytwórni i o tym, kto zwykle trafia pod ich skrzydła, uśmiechnięty Brytol wspomniał, że NAO – bo pod takim pseudonimem występuje jego luba – nagrywa z Mura Masą, Jai Paulem, Kwesem i Disclosure. Zestaw ten zaintrygował mnie na tyle, że czym prędzej sprawdziłem nagrania młodej mieszkanki Wysp, której chłopak okazał się tak sympatycznym i bezpretensjonalnym towarzyszem podróży. Obie dotychczasowe EP-ki artystki „So Good” i „February 15” w ciekawy sposób przemykają pomiędzy aktualnymi trendami – są bardziej soulowe niż nagrania FKA Twigs, a jednocześnie dużo bardziej futurystyczne niż większość neo soulu. Przesiąknięte są kwaśnym, elektronicznym funkiem, a zarazem bywają bardzo chwytliwe. Czy wszystkie te cechy uda jej się zachować na długogrającym debiucie, który ma się ukazać w 2016 r.? Czas pokaże. Byle tylko nie dała się zmielić trybom wszechmocnej fonograficznej machiny, która kasę stawia nad talent, a trendy nad styl. Czego i NAO, i Danielowi, i sobie życzę z całego serca. [fika]

Gum

Nowe typy

rap ∙ wizja ∙ hałas

Tekst: Filip Kalinowski, Cyryl Rozwadowski, Michał Kropiński

Jego debiutancki album „Delorean Highway” zachwycił fanów garażowej psychodelii, którzy liczyli na to, że w obozie Tame Impala mogą też powstać bardziej surowe dźwięki. Na swoim drugim albumie perkusista słynnej australijskiej formacji postanowił odlecieć jeszcze dalej niż wehikuł Doca i Marty’ego. Zrezygnował z gitar, piski zastąpił przyjemnymi bitami, a całość materiału zaaranżował tak, że nie ma opcji, żeby to nie chwyciło. Przebojowość znana z debiutu nie poszła na szczęście w kąt, jest też kosmiczna przestrzeń, która zapewni frekwencję na klubowych parkietach w tym sezonie. [mk]

Tradycyjnie podejmujemy się trudnego zadania i typujemy artystów, o których na bank usłyszycie w nadchodzącym roku. Wytężamy uszy i z natłoku nowych dźwięków wyłapujemy to, co ma szansę stać się hitem nadchodzących miesięcy. Australijscy ekscentrycy, południowoafrykański raper, polscy emotronicy? Wróżymy im rok w sławie i chwale. Czy mieliśmy rację, przekonamy się już niedługo! A40


grudzień/styczeń 2016

Tiggs Da Author

Pochodzący z Tanzanii Tiggs w zeszłym roku zachwycił Brytyjczyków swoim pierwszym przebojem „Georgia”. Gdyby ten kawałek nagrał ktoś ciut bardziej znany, słyszelibyście go tyle razy, że na sto procent mielibyście go już od dawna dosyć. Numer Tiggsa będzie zapewne jednym z motorów napędowych jego debiutanckiego krążka, który w 2016 r. ma się ukazać w barwach Sony. Muzyk od kilku lat eksperymentuje z jazzem, hip-hopem i soulem. Chwilami brzmi jak Leon Bridges z elektronicznymi podkładami, chwilami jak weselszy Willis Earl Beal. Miejmy nadzieję, że z tej mieszanki wyjdzie coś więcej niż jeden odświeżony przebój i kilka wciśniętych przez wytwórnię wypełniaczy. [mk]

Anderson Paak

Oxnard na hiphopowej mapie świata pojawiło się wraz z dojściem do głosu najntisowej fali kalifornijskiego undergroundowego rapu. Madlib, Oh No, DJ Babu czy Declaime uświadomili miłośnikom bitów i rymów, że nie tylko LA i Bay Area mają na Zachodnim Wybrzeżu swoje indywidualne brzmienie. Anderson Paak, wokalista, MC i producent, znany z krążków The Game’a czy Dr. Dre, jest reprezentantem pokolenia, które wyszło z domowych studiów, by przejąć sceny światowych festiwali. Pokolenia, które bardziej niż z jakimkolwiek gatunkiem utożsamia się z pewną stylistyką i warsztatem pracy, które tchnęło powiew świeżości w muzykę miejską nowego milenium. Od kiedy Anderson stracił pracę na plantacji marihuany, nagrywa kolejne single, EP-ki i gościnne zwrotki. Zapowiadany na ten rok krążek „Malibu” będzie kropką nad „i” jego dotychczasowej kariery, ostatecznym transferem do pierwszej ligi. [fika]

Riky Rick

Południowoafrykański raper wyróżnia się na kontynentalnej scenie. W przeciwieństwie do kolegów z sąsiednich krajów nie neguje afrykańskiej biedy i nie sili się w każdej chwili na karykaturalną swaggerkę w stylu West Coast. Z drugiej strony nie jest też królem niezalu, co może mu pomóc w dotarciu do publiki, która coraz odważniej poszukuje afrykańskich zajawek muzycznych. Tym bardziej że Rick nie odcina się od tradycji, a w jego utworach słychać spuściznę np. Mbaquangi. Jego debiutancki album z 2015 r. „Family Values” odniósł spory sukces w kraju i na całym kontynencie. Złota płyta i nagroda MTV Africa Music Award 2015 dla najlepszego (i faktycznie całkiem fajnego) klipu rozbudziły ambicje wydawcy, więc może teraz pora na Europę? [mk]

JAAA

Sadki Records nie jest zbyt wielką wytwórnią i nie ma niestety sił przerobowych majorsa. I tylko z tego powodu debiutancka płyta zespołu JAAA nie ma jeszcze tysięcy fanów, a międzymiastowe trio, w skład którego wchodzą Marek Karolczyk, Kamil Pater i Miron Grzekorkiewicz, nie spędza ostatnich tygodni w trasie. Na „Remiku” grupa znalazła równowagę między elektronicznym wygarem a indierockową nastrojowością, między tanecznością a wrażliwością, a także między przystępnością a eksperymentem. Dzięki temu może się wyrwać z niezależnego getta i werbować słuchaczy nie tylko pośród miłośników Napszykłat, Contemporary Noise i How How, z którymi to projektami muzycy byli wcześniej kojarzeni. W emotronicznych piosenkach tercetu mogą też się zasłuchiwać adoratorzy Radiohead czy Moderat. Nadszedł najwyższy czas, żeby wszystkie te, niezliczone, synthpopowe projekty, które znamy z radia, wreszcie były obecne pod festiwalowymi namiotami i na zbyt głośno rozkręconych słuchawkach mijanych na mieście osób. [fika] A41

Kirin J Callinan

Antypody to najprężniej działająca fabryka ekscentryków współczesnego popu. Przykłady? Kevin Parker z Tame Impala, Ruban Nielson z Unknown Mortal Orchestra czy obdarzony głosem wiewiórki Connan Mockasin. Tę galerię osobliwości ma szansę uzupełnić Kirin J Callinan. Dwa lata temu Australijczyk wydał zupełnie przeoczony album „Embracism”. Posiadacz jednej z najdziwniejszych fryzur w biznesie połączył tak odległe gatunki jak rock industrialny i zakorzenione w latach 80. balladziarstwo. Wydany niedawno singiel „The Teacher” to tylko zapowiedź płyty nagranej przez godnego konkurenta Ariela Pinka i innych gwiazd przekwaszonego songwritingu. [croz]

Ash Koosha

Pochodzący z Teheranu Ashkan Kooshanejad to postać o życiorysie pełnym turbulencji. Współtworzony przez niego duet Take It Easy Hospital stał się bohaterem fabularyzowanego dokumentu opowiadającego o niezależnej scenie muzycznej w Iranie. Sukces filmu poza granicami kraju przypieczętował jednak status Asha jako politycznego rozbitka. Muzyk znalazł schronienie w tętniącym życiem Londynie i pięć lat po otrzymaniu statusu uchodźcy wrócił do muzyki za sprawą debiutanckiej solowej płyty. „GUUD” to syntetyzująca dorobek Flying Lotusa i Arci glitch-hopowa epopeja, której motywem przewodnim jest samotność. Mimo przytoczonych referencji Koosha wypracował swoje własne brzmienie wypełnione tęsknotą za Orientem. Czekając na następne produkcje, będziemy pewnie świadkami szaleńczego wyścigu letnich festiwali o umieszczenie Asha w line-upach... [croz]


NOCNE MARKI

Aktivist

moda

Jesteś sobą, kiedy ci wygodnie Tekst: Magdalena Zawadzka/kroljestnagi.com

Mobilny sklep w kształcie peerelowskiej przyczepki, pokaz mody, podczas którego modelka zamiast po wybiegu przechadza się po linie rozciągniętej między budynkami, czy interaktywny film umożliwiający zakupy online. To tylko niektóre z pomysłów marki Risk Made in Warsaw – tegorocznego laureata Nocnej Marki w kategorii Moda, nagrody którą „Aktivist” przyznał wspólnie z Allegro. Z Antoniną Samecką, jedną z założycielek Risk, spotykam się na Szpitalnej 6. To właśnie tu, w podwórku, mieści się butik marki i biuro. Cała firma zajmuje aż trzy piętra okazałej kamienicy. Dziewczyny zaczynały od jednego pomieszczenia i sklepu internetowego, dziś swoje ubrania i akcesoria sprzedają nie tylko w Polsce, ale i za granicą. O Risk piszą też najbardziej prestiżowe magazyny poświęcone modzie: „Vogue”, „L'Officiel”, „Elle”. A zaczęło się dość niewinnie. Antonina Samecka wspólnie z koleżanką, Klarą Kowtun, postanowiły robić ubrania, w których nie tylko świetnie się wygląda, ale i równie dobrze się czuje. W roli głównej miała wystąpić szara dzianina, czyli tzw. dresówka. Paradoksalnie miały z niej powstać nie ubrania sportowe, ale takie do noszenia na co dzień – także te o bardziej formalnym charakterze: marynarki czy sukienki. – Chodziło o to, by stworzyć ubrania, które są tak wygodne, by nie chcieć się przebierać po pracy – wyjaśnia Antonina. Pomysł zaskoczył. Do tego stopnia, że szara dresówka wpadła w oko także innym młodym projektantom i wkrótce zalała polskie ulice. – To nas zaskoczyło – mówi Samecka. – Kiedy zaczynałyśmy pojawiać się z naszymi ubraniami na targach mody autorskiej, wszystko dookoła było albo czarne, albo bardzo kolorowe. Wszyscy pukali się w głowę, że mamy tylko szare rzeczy. Popularnością cieszyły się printy, fasony oversize i uniseks

– takie, jakie widziało się wówczas na ulicach Berlina. Podobne rzeczy zaczęto więc później robić także z szarej dzianiny. Spodobała się, ale nie zastanawiano się chyba długo nad tym, o co nam naprawdę chodziło. My za pomocą dresu chciałyśmy powiedzieć coś zupełnie innego. Zależało nam, by ubrania były komfortowe, ale by też podkreślały płeć. Dla dziewczyn były kobiece, dla chłopaków – męskie. Ubranie miało być także przedłużeniem osobowości, pomagać wyrazić, kim jesteś. Było jak zdjęcie profilowe na Facebooku – opowiada. Jak to zrobić za pomocą szarej dzianiny? – Chodzi o to, że tylko wtedy, kiedy jest ci wygodnie, jesteś naprawdę sobą – tłumaczy Antonina. Ubranie traktują jako jeden z elementów życia – ściśle związany z tym, co człowiek robi. Nie da się tego oddzielić. Styl jest dobry tylko wtedy, gdy jest szczery. – My nie mówimy, jaka w tym sezonie ma być „dziewczyna Riska”. Lubisz rocka, wybierzesz naszą Ramondreskę, fascynują cię lata 50., sięgniesz po Tiulewnę. Zawsze znajdziesz coś dla siebie – tłumaczy Antonina. Ich ubrania – zarówno pod względem jakości, jak i dizajnu – nie są ubraniami jednego sezonu. Od samego początku dziewczyny podkreślały, że chcą ubierać prawdziwych ludzi (nie bez przyczyny ich ulubiony hashtag to #realpeople). To dlatego sesje zdjęciowe nie odbywają się w studiu, a w roli modelek występują przyjaciele dziewczyn albo one same. Antonina i Klara na sobie A42

testują też fasony ubrań. Najpierw wszystkie rzeczy są szyte na Antoninę – nosi rozmiar M, ma duży biust, nie ma płaskiego brzucha ani wcięcia w talii, ale ma długie nogi. – Istne wyzwanie dla konstruktorów – śmieje się. Potem prototyp wkłada Klara, która jest nieco wyższa, ma krótsze nogi, szerokie biodra, ale drobne ramiona, niewielki biust i tylko 60 cm w pasie. Ubranie przechodzi więc test dwóch skrajnie różnych sylwetek. Ludzie mają w końcu różne figury. Właśnie to jest wyzwaniem dla projektanta. Nie sztuka ubrać modelkę. Klienci marki aktywnie uczestniczą też w jej tworzeniu – wymyślają nazwy dla nowych modeli – takie jak chociażby narciarskie pończochy Chwalipięty, beżowa sukienka Beż mnie, sukienka Maria Antonina czy spódnica Klariska. – Żadna z nas nie wpadłaby na to, by nazwać rzeczy od własnych imion – śmieje się Antonina. Dziewczyny chętnie słuchają podpowiedzi klientek. Dla wielu z nich ważne jest też to, że Risk ceni tradycyjne rzemiosło. By uszyć jeden z modeli spodni – Tricky jeans, krawcowa musi 14 razy przesiadać się z jednej maszyny do drugiej. By wykonać koc z futra – włosie trzeba wyjmować samodzielnie za pomocą igły. Ręcznie farbowane są także guziki. Robi to pan Jan z Łodzi. Jego pracownia mieści się na strychu. Część dachu jest przeszklona, by pan Jan miał dobre światło – farby miesza bowiem na oko. Efekt może więc zależeć od tego, czy danego dnia jest np. pochmurno. Niedawno dziewczyny rozpoczęły także współpracę z projektantką butów Ritą Krzysiek. Buty z frędzlami, które uzupełniają kolekcje Risk, to również ręczna robota. Do swoich największych sukcesów dziewczyny zaliczają stworzenie wraz z Piotrem Płoskim swojego pierwszego, mobilnego sklepu w kształcie peerelowskiej przyczepy kempingowej (która zdobyła prestiżową A’design Award). Osiągnięcia można dalej wyliczać: kolejny, stacjonarny już butik o nietypowym dizajnie, odważny pokaz mody na linie rozciągniętej między kamienicami, film reklamowy umożliwiający zakupy online, film „Risky dancing” (wyreżyserowany przez Kubę Łuniewskiego i nagrodzony na Mercedes Film Festiwal) oraz wejście na rynek międzynarodowy. Czemu zawdzięczają swój sukces? Powodów jest wiele, dla Antoniny najważniejsze jest jednak to, że Risk jest jak start up technologiczny – rozwiązuje problem. Sprawia, że nie musisz wybierać między świetnym wyglądem a wygodą.


Celestyna Zachariasz (manager działu Moda i Uroda Allegro), Katarzyna Czuchaj-Łagód (Mobile Institute), Joanna Klimas (projektantka mody), Kamil Pawelski (bloger Ekskluzywny Menel).

Foto: Sinior

grudzień/styczeń 2016

To idzie modość!

Moda jest w modzie. To pierwszy i chyba najważniejszy wniosek raportu. Zainteresowanie ubraniami deklaruje aż 68% badanych. To więcej niż w latach poprzednich (w 2013 r. było to 55%) i więcej niż w większości innych krajów europejskich. Moda jest jednak nie tylko interesująca, ale też egalitarna. Zainteresowanie nią nie zależy od zarobków, miejsca zamieszkania czy wykształcenia. Prawie każdy na swój sposób chce być modny, o czym może świadczyć fakt, że tylko 2% badanych stwierdziło, że na wyglądzie im nie zależy. I raczej nie byli to młodzi mężczyźni, bo wbrew obiegowym opiniom interesują się oni modą w zbliżonym stopniu co dziewczyny w tym samym wieku. Rośnie nam więc modne pokolenie. Jakie będzie? O dziwo, zachowawcze i raczej klasyczne. Czerń to kolor, który wygrywa z wszelką konkurencją. Miłość do ciemnych kolorów (w czołówce jest też graffit i granat) eksperci tłumaczą naszą jasną karnacją i warunkami meteorologicznymi. W szarym kraju chcemy chodzić na szaro. Jest w tym zapewne sporo racji, bo aż 31% kobiet i 25% mężczyzn przyznaje, że główną modową inspiracją jest dla nich ulica. Lubimy przyglądać się sobie nawzajem i kopiować swój styl. Szczególnie

lubimy gotowe zestawy, które personalizujemy za pomocą dodatków. Dodatki to swoją drogą ciekawy element raportu i swoisty znak czasów. Okazuje się, że tym najbardziej pożądanym jest smartfon.

Białe kozaczki

Zaskoczeń jest jednak znacznie więcej. Szczególnie w części poświęconej gustom. Podobno nie wypada o nich rozmawiać, ale na potrzeby raportu padło kilka „nietaktownych pytań”. Jak chociażby to, czy w dobrym tonie jest przebywanie w nakryciu głowy w zamkniętym pomieszczeniu? Czy wypada założyć trampki do sukienki i czy adidasy gryzą się z garniturem. Polacy stoją murem za klasyką. „Nie” mówią zarówno białym kozaczkom, skarpetom do sandałów, jak i fabrycznie podartym spodniom. W kraju nad Wisłą modę traktuje się poważnie. Nie ma ekstrawagancji w wyglądzie ani w wydatkach. Polacy lubią kupować na promocjach i liczą się z cenami. Zachcianki zdarzają się sporadycznie i to niezależnie od zasobności portfela. Może też dlatego ankietowani są w stanie z dokładnością do kilku sztuk powiedzieć, ile mają par butów, koszul czy A43

Foto: Sinior

Czy podarte spodnie są w dobrym tonie? Ile mamy w szafie sukienek i dlaczego wszystkie są czarne? Allegro zajrzało do garderoby 1516 Polakom, którzy mają powyżej 15 lat i są użytkownikami internetu, a także 1840 klientom swojego serwisu. Efekty badań przedstawiono w raporcie „Polska strojna”, który pokazuje, jak Polacy postrzegają modę.

spodni. Problem ma młodzież, która t-shirtów ma bez liku. Reszta wydaje się trzymać swoją szafę w ryzach. Do tego stopnia, że zapytani, na co wydaliby pieniądze, gdyby mieli nieograniczony budżet, podają nadal bardzo praktyczne rzeczy. Raptem kilka osób pozwoliło sobie na fantazję w stylu „marynarka Freddiego Mercurego”. Reszta pieniądze inwestowałaby w buty, torebkę czy zegarek.

Niedziela handlowa

Coraz częściej kupujemy przez internet, a nie w stacjonarnym sklepie – niezależnie, czy chodzi o fanaberie czy niezbędne ubrania. Aż 66% zadeklarowało, że przegląda oferty modowe przed komputerem. W sklepie stacjonarnym robi to tylko 37%. Nie znaczy to jednak, że Polacy porzucają jedno miejsce zakupowe na rzecz innego. Po prostu kupują tam, gdzie jest wygodnie. I pewnie też dlatego, często ich wybór pada na Allegro. Co piąty badany przyznaje, że na platformie szuka modowych inspiracji. Chyba z powodzeniem, bo aż 60% wypowiada się pozytywnie na temat wyglądu Polaków. Prym wiodą oczywiście Polki, ale to wiadomo bez raportu.


MASZAP

MUZYKA FILM KSIĄŻKA KOMIKS

MASZAP GRUDZIEŃ

MUZYKA

RZECZ

Zwierzoryk Są takie przedmioty, bez których życie jest dużo trudniejsze. Jednym z nich jest scyzoryk. Są takie scyzoryki, bez których życie jest dużo smutniejsze. Z tym zaprojektowanym przez młode izraelskie studio Scratch Design do pomocy zyskujecie nie tylko nożyk, otwieracz, śrubokręt etc., ale też m.in. nosorożca, lamę, hipopotama. Animal multi tool teoretycznie stworzony został z myślą o dorastających dzieciach, które czas już nauczyć odpowiedzialnego posługiwania się ostrzem albo korkociągiem, ale na ładne przedmioty nikt nie jest za stary! [wiech]

Redman „Mudface” Gilla House

Świnia świni dupę ślini Moja żona śmieje się, że na liście pięciu moich ulubionych raperów jest w sumie ze sto osób. Na pewno jest na tej liście Reggie Noble, znany lepiej jako Redman. Parafrazując plotkę krążącą w latach 70. na temat kokainowych skłonności Jamesa Browna i Ricka Jamesa, można by zaryzykować stwierdzenie, że przynajmniej połowę trawki, którą w ciągu roku spalają obywatele USA, zużywa Redman do spółki z Method Manem. Ma to swoje plusy i minusy. Ton reprezentanta New Jersey na pewno staje się dzięki temu bardziej żartobliwy. Niestety czerwonooki jest też przez to leniwym skurczybykiem i na swoje płyty od schyłku zeszłego wieku każe fanom czekać latami. A teraz, po pięcioletniej przerwie, opublikował ledwie ponad 30-minutowy krążek, który – nagrany przez kogoś innego – przeszedłby zapewne bez echa. Gośćmi są tu miernie rapujący koledzy z kwadratu, a bity są przeważnie rzemieślnicze, niepotrzebnie nostalgiczne i – najzwyczajniej w świecie – bardzo średnie. Na co go tak naprawdę stać, Reggie pokazuje właściwie tylko w kawałku „Bars”. Ja jednak co kilka wersów uśmiecham się pod nosem, a kilka razy zdarzyło mi się przy „Mudface” prychnąć niekontrolowanym rechotem. Niewielu innych MCs potrafi bowiem tak sprawnie połechtać mojego wewnętrznego chama, nie obrażając równocześnie tkwiącego też we mnie bardziej wysublimowanego miłośnika absurdu i zabawy konwencją. Takie linijki jak (w wolnym tłumaczeniu): „kiedy ja kończę koncert, to pieprzę, kiedy ty kończysz – świerszcze” oraz skity (których Redman od zawsze jest niekwestionowanym królem) bawią mnie nielicho. I wiem, że nie tylko mnie, bo np. samozwańczy król hip-hopu, marnujący talent w pogoni za pieniędzmi blady blondyn kojarzony jako Eminem, uznaje przejaranego Redmana za swojego ulubionego MC. Obu nam pozostaje więc czekać na zapowiadany od lat sequel klasycznego albumu „Muddy Waters”. Na razie możemy sobie zapalić papieroska, otworzyć piwko i złagodzić osąd, kiedy Reggie na wyluzce zacznie się przechwalać w głośnikach. I choć kawał z niego szowinistycznej świni, to moja żona też darzy go sporą sympatią. [Filip Kalinowski]

M44


GRUDZIEŃ/STYCZEŃ 2016

FILM

MUZYKA

Adele „25” Sonic

Na zachodzie bez zmian Każdy, kto spodziewa się, że Adele wyjdzie poza swoją strefę komfortu i czymś nas zaskoczy, srogo się zawiedzie. „25” jest skrojona według tego samego, doprowadzonego do perfekcji wzorca co multiplatynowa „21”. Zaskoczeń czy eksperymentów brak – jeszcze by się mogła potencjalnym nabywcom artystyczna wolta nie spodobać i w gorącym, przedświątecznym okresie płyta sprzedałaby się poniżej oczekiwań. Za sprawą tego asekuranctwa „25” to murowany bestseller, który od razu zapewnił sobie czołowe miejsca we wszystkich rankingach sprzedaży. A że po wysłuchaniu ostatniej piosenki mamy problem z przypomnieniem sobie wcześniejszych? Że właściwie nie jesteśmy pewni, czy właśnie przesłuchaliśmy najnowszy album Adele, czy może jej poprzednią płytę? Oprócz klasycznych, wciąż niezmiennych melodii i rytmów, mamy do czynienia z wałkowanymi po raz kolejny miłosnymi rozterkami. Tytuły „I Miss You”, „Sweetest Devastation” i „Send My Love (To Your New Lover)” mówią wszystko. Nie można z czystym sumieniem powiedzieć, że „25” to słaba płyta. Ale jest to z pewnością najbardziej przewidywalny i wtórny album w karierze Adele. [Mateusz Adamski]

„Mandarynka” („Tangerine”) reż. Sean Baker

Trans-Gwiazdka W grudniu w Mieście Aniołów nie wszystkim udziela się świąteczna atmosfera. I to mimo że czarnoskóra transseksualistka Sin-Dee dostaje prezent od losu – wychodzi z mamra. Wigilijną kolację prostytutka spędza w barze szybkiej obsługi ze swoją najbliższą kumpelą Alexandrą. Są spłukane, a o klientów o tej porze roku trudno – kupują raczej ozdoby choinkowe, a nie szybki seks na parkingu. Sytuacji nie poprawi plotka, którą dzieli się Alexandra. Chłopak Sin-Dee, a zarazem jej alfons, zdradził ją, gdy ona odsiadywała wyrok. Na domiar złego z biologiczną kobietą, jakąś przyjezdną białaską. Zamiast rwać włosy z peruki Sin-Dee stawia na uliczny pragmatyzm. Znajdzie oboje i spuści im świąteczny łomot. „Mandarynka” to rozgrywająca się w ciągu jednej nocy historia tej genderowej zemsty, rozpisana na honorowe bójki i ostre dialogi jeżące się od one-linerów. Reżyser Sean Baker patrzy na Los Angeles oczami tych, którzy czerwone dywany zwijają, a nie kroczą po nich w świetle reflektorów. To barwna

menażeria ubranych w poliestry prostytutek o nienormatywnej tożsamości seksualnej, dilerów na dorobku i imigrantów walczących o amerykański sen. Ale Baker zapuszcza się na społeczny margines nie po to, by zrobić interwencyjny reportaż. Nie jest mądrym panem z telewizji, który chce zarobić na relacji z miejskiego piekła. „Mandarynkę” nakręcił tak, jakby był kumplem Sin-Dee i Alexandry, który zarejestrował ich wigilijną opowieść, a następnie wrzucił ją do sieci. Wrażenie to potęguje fakt, że film został nakręcony za pomocą iPhone’a. Obraz bywa więc rozedrgany, a barwy wydają się podkręcone telefonicznym filtrem. Techniczna strona nie przesłania jednak scenariusza – z licznymi przewrotkami i żartami sytuacyjnymi, w których odbijają się paradoksy życia osób LGBT. I nawet jeśli Baker pozwala sobie czasem na rozwiązania rodem z sitcomu, to nigdy nie traktuje Sin-Dee i Alexandry jak automatów do żartów czy groteskowych indywiduów. Pod mocnym makijażem i lamparcimi topami dostrzega bohaterów z krwi i kości. Hałaśliwym stylem zagłuszających samotność, a tupetem odpowiadających na potępiające spojrzenia. [Mariusz Mikliński] obsada: Kitana Kiki Rodriguez, Mya Taylor, Mickey O'Hagan USA 2015, 88 min, Tongariro Realising, 11 grudnia

Na wschodzie bez zmian KSIĄŻKA

„Tatuaż z tryzubem” Ziemowit Szczerek Czarne

Ziemowit Szczerek znów zabiera nas w podróż na Ukrainę. Jednak inaczej niż w swoim debiucie „Przyjdzie Mordor i nas zje” tym razem robi to zdecydowanie bardziej na serio – wszak nastały czasy, które nie nastrajają do żartów. Tamta pełna groteski i ironii książka ukazała się tuż przed wybuchem rewolucji u naszych wschodnich sąsiadów i mówiła raczej o naszym stosunku do tego kraju. Teraz otrzymujemy relację z burzliwych wydarzeń, które wstrząsnęły Ukrainą i jej sąsiadami, a Rosji dały okazję do zastosowania nowatorskich metod powiększania terytorium. Pierwsza połowa to coś w rodzaju ogólnego wprowadzenia w ukraińską specyfikę i historię. Ukraina jawi się tu jako kraj postapokaliptyczny, pozbawiony formy, gdzie w patriotycznym zapale wszystko, niezależnie od stanu zniszczenia, pomalowane jest w barwy flagi narodowej, tak aby skromną narodową mitologią przykryć ogólny rozkład. Kraj, który działa nie dzięki władzy, ale wbrew władzy, skorumpowanej i nieudolnej. W końcu – kraj M45

podobnie jak Polska dumny z dziedzictwa i dziwactwa, a zarazem wyjący za Zachodem i tęskniący za wyrafinowaniem. Szczerek daje tu popis gawędziarskiego stylu, łącząc go z cytatami z innych dzieł poświęconych Ukrainie i poważnymi analizami historycznymi i kulturowymi. Podczas lektury czujemy się, jakbyśmy słuchali w knajpie rozgadanego i gryźliwego naukowca, który przy kolejnym piwie zasypuje nas anegdotami, nie zapominając o swoim profesjonalnym podejściu do materii. Jeszcze ciekawsza jest druga część książki – brawurowy reportaż z kijowskiego Majdanu i jego odsłon w innych ukraińskich miastach, które w czasie wojennej zawieruchy odwiedził autor. Z licznych rozmów i obserwacji wyłania się smutny krajobraz po bitwie – choć na ulicach więcej kolorów żółtego i niebieskiego, to nie udało się zamalować nimi biedy, korupcji i różnic między wschodem a zachodem kraju. [Karol Owczarek]


MASZAP

MUZYKA

MUZYKA

MUZYKA

Anthony Child „Electronic Recordings from Maui Jungle vol. 1” Editions Mego

The Dandelion „Seeds Flowers and Magical Powers of the Dandelion” Wydawnictwo własne

Kurt Cobain „Montage of Heck: The Home Recordings” Universal Music Poland

Welcome to the Jungle

Zmartwychwstanie

Trudno słuchalne

Anthony Child to legenda sceny elektronicznej, producent przez wielu określany mianem wizjonera współczesnej muzyki. Jeśli dotąd mieliście co do tego wątpliwość, a nie brakuje wam też odrobiny cierpliwości, przesłuchajcie jego najnowszy album zarejestrowany w parnej hawajskiej dżungli na wyspie Maui. Nagrywanie płyt w miejscach, do których większość ludzi pewnie nigdy nie dotrze, to patent mocno ograny. Child pozwala jednak odbiorcom usłyszeć coś więcej niż dźwięki nagrane w studiu ulokowanym na egzotycznej wyspie. Ważną częścią tych nagrań są odgłosy, które wydaje tropikalny las. Szmer deszczu, śpiew ptaków, głosy bliżej nieokreślonych zwierząt. A do tego jeden wielki szum generowany przez Childa. Szum niepokojący jak dźwięk demonów skrywających się za wielkimi liśćmi. Jeśli znacie nagrania śpiewów Indian Janomami (które David Toop zarejestrował na taśmie w południowoamerykańskiej dżungli) albo zastanawialiście się, co w swoich głowach słyszą wchodzący w trans wyznawcy gabońskich duchów lasu, to odpowiedź możecie znaleźć na tym właśnie albumie. Choć Hawaje mają chyba najlepszy PR na świecie, to Child właśnie tam spotkał licho starsze niż ludzkość. [Michał Kropiński]

The Dolly Rocker Movement to dla mnie bezsprzecznie jeden z najlepszych współczesnych zespołów. Wobec projektu, który powstał na gruzach tej formacji, miałem więc duże oczekiwania. Nie zawiodłem się. „Seeds Flowers...” to chyba najfajniejszy (poza The Blank Tapes) tegoroczny hołd dla muzyki lat 60. Australijczycy – wbrew trendom – nie odpłynęli w nurzające się w elektronice futurystyczne rejony. Pozostają wierni tradycji. Tych 12 utworów to mieszanka folku, rock’n’rolla i bardzo specyficznego country. Wszystko, co kochali fani nieodżałowanego DRM, teraz grają pogrobowcy formacji. Jest tu niestety trochę mniej przestrzeni niż na wspaniałym „Our Days Mind the Tyme”, ale to przecież kompletnie inny zespół! Nowym kompozycjom bliżej np. do The Seeds, przede wszystkim za sprawą starych charczących organów, które są tu podstawą większości utworów. Utworów chwilami nagranych dość niedbale i garażowo, ale to chyba celowy zabieg. Cały album brzmi dzięki temu jak świeżynka stworzona przez band, który wszystko, co najlepsze, ma dopiero przed sobą. The Dandelion już na starcie wyprzedza konkurencję o dwie długości. [Michał Kropiński]

Trudno się tego słucha. Nie ze względu na jakość materiału, ale głównie z powodu poczucia, że narusza się prywatność jednego z najważniejszych muzyków rockowych w historii. Czy sam Kurt zgodziłby się na upublicznienie muzycznych szkiców, fragmentów partii instrumentalnych czy wręcz zaledwie pomysłów na piosenki, które teraz poznać może każdy? Śmiem wątpić. Rynek rządzi się jednak własnymi prawami. Jeśli ktoś skuszony znanym nazwiskiem na okładce kupi tę płytę na świąteczny prezent, to może się nieźle naciąć. Zawartość „Montage of Heck” ma oczywiście bezdyskusyjną wartość historyczną i dla grunge’owych kronikarzy jest pozycją obowiązkową. Oni z pewnością docenią próbki aktorskiego talentu Kurta, monologi o próbach samobójczych, kontaktach seksualnych i pełnym syfu małomiasteczkowym życiu w Aberdeen. Może im się spodobają poszczególne partie instrumentalne w nigdy niedokończonych utworach czy też komediowe wygłupy przeplatane dziwacznymi odgłosami. Ale to są ciekawostki. Do przesłuchania, zadumania się i odstawienia. Wprawdzie np. cover „And I Love Her” Beatlesów naprawdę chwyta za serducho, to ten album to rzecz tylko dla oddanych fanów. Ci spokojnie mogą dorzucić dwa „A!” do oceny. [Mateusz Adamski]

WYDAWNICTWO ALBUM DO NABYCIA W SALONACH EMPIK, W SIECI MEDIA MARKT I SATURN ORAZ NA

POLECA



MASZAP

NAJBARDZIEJ OCZEKIWANA BIOGRAFIA ROKU!

FILM

ANGELIKA

„Zupełnie Nowy Testament” reż. Jaco van Dormael

DIABLI NADALI Premiera 16 grudnia

Jak Kuba Bogu… Przyglądając się temu, jak w naszym kraju zaczyna wyglądać polityka kulturalna, można mieć wątpliwości, czy w ogóle dojdzie do premiery nowego filmu belgijskiego reżysera Jaco van Dormaela. Ryzykowny jest już sam tytuł. Bo „Zupełnie Nowy Testament” to w istocie Biblia w wersji 2.0 – taka, w której miłosierdzie i sprawiedliwość Stwórcy zostaje zastąpiona przez złośliwość i cynizm. Codzienność Boga sprowadza się tu w dużej mierze do picia, palenia, oglądania meczów i uprzykrzania ludziom życia. Jeżeli kanapka spadnie na podłogę, to zawsze posmarowaną stroną, a gdy wybieramy w sklepie kolejkę do kasy, oczywiste jest, że ta druga pójdzie szybciej. To wszystko jego sprawka. Okazuje się również, że Jezus Chrystus (nazwany tutaj pieszczotliwie JC) nie jest jedynakiem, ma nastoletnią siostrę i to ona weźmie losy świata w swoje ręce. I bynajmniej nie wynika to z poczucia misji, a raczej z charakterystycznego dla okresu dojrzewania buntu. Sarkastyczny ton reżysera potwierdza

MUZYKA

Grimes „Art Angels” 4AD

A już w nią zwątpiłem

M48

decyzja o obsadzeniu w roli Stwórcy Benoîta Poelvoorde’a. Jak mówi sam Van Dormael: „prawdziwego specjalisty od czarnych charakterów”. „Zupełnie Nowy Testament” to gatunkowa hybryda – w równym stopniu czarna komedia, kino drogi, coming of age movie czy film o zemście. Obrazoburczy w założeniu, ale w wykonaniu już nieco mniej. Van Dormael nie liczy bowiem na ekskomunikę, ale po prostu na dobrą zabawę. I ją zapewnia. Widz zaśmiewa się do rozpuku do spółki wraz z Poelvoorde’em, Catherine Deneuve czy Yolande Moreau. Choć jest to ten rodzaj kina, którego odbiór warunkuje pewne słowo-klucz. A jest nim „dystans”. Ciekawe, czy mają go mieszkańcy Uzbekistanu, bo również temu krajowi reżyser postanowił zagrać na nosie. [Kuba Armata] obsada: Benoît Poelvoorde, Catherine Deneuve, Yolande Moreau, Belgia/Francja 2015, Gutek Film, 1 stycznia

Proces nagrywania nowego albumu Grimes ciągnął się w nieskończoność. Zacząłem już mieć wątpliwości, czy następca „Visions” kiedykolwiek ujrzy światło dzienne i czy przypadkiem Claire Boucher nie wypaliła się, zanim na dobre zabłysnęła. Przeważająca część materiału nagranego jeszcze w 2014 r. trafiła do kosza. Nie wiem, co było z nim nie tak, ale po przesłuchaniu „Art Angels” nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować artystce wyczucia i odwagi. „Art Angels” to album kompletny, definiująca jej styl wizytówka, którą Claire będzie mogła chwalić się przez długi czas. Pani Boucher bardzo poważnie podeszła do tematu: żeby poszerzyć muzyczne horyzonty, nauczyła się gry na kilku instrumentach, dzięki czemu otrzymaliśmy bardzo dobrą, eklektyczną płytę. To wciąż „imprezowa” muzyka, ale z wyraźnym podziałem na bangery do dzikich tańców i spokojniejsze kompozycje na after party. Przykład pierwszy z brzegu: singiel „Flesh Without Blood”, niebezpiecznie zbliżony estetyką do Keshy czy Lady Gagi, to zabawka idealna dla twórców remiksów. Z drugiej strony „Butterfly” czy „Venus Fly” – zaśpiewane z gościnnym udziałem Janelle Monáe – to kompozycje bardzo dojrzałe. Powitajcie nową Claire. [Mateusz Adamski]


GRUDZIEŃ/STYCZEŃ 2016

MUZYKA

MUZYKA

Kamp! „Orneta” Brennessel

Księżyc „Rabbit Eclipse” Penultimate Press

Ocieplenie

Ale by gonić go

Trzy lata temu na tych samych łamach rozpisywałem się o zawiedzionych nadziejach, które rozpaliło łódzkie trio. Na swojej debiutanckiej płycie zespół oblepił bowiem sprawdzone single mało ekscytującymi i beztreściowymi kompozycjami. Teraz Kamp! ponownie pojawia się w bloku startowym z propozycją, która każe mi zetrzeć krzyżyk postawiony niegdyś na tych cudownych dzieciach krajowego synth popu. „Orneta” zaskakuje świeżością i (w przeciwieństwie do poprzedniczki) nie irytuje łatwymi do odczytania i niezbyt bogatymi inspiracjami. Kamp! nabrał kompozycyjnego wyczucia, które uwypuklają liczne dźwiękowe niuanse i dobra produkcja. Na płycie najlepiej wypadają fragmenty instrumentalne – wokal Tomka Szpaderskiego wciąż bowiem mnie nie przekonuje, jest przezroczysty w zestawieniu z egzotyczną całością. „Orneta”, oprócz tego, że dostarczy kilka hitów na przyszłoroczny sezon festiwalowy, jest przede wszystkim świadectwem ciężkiej pracy i refleksji, która zaczyna przynosić upragnione owoce. [Cyryl Rozwadowski]

Nagrania Za Siódmą Górą, Rongwrong czy Księżyca – wydawane przez naszą rodzimą oficynę OBUH Records – trudno jednoznacznie przypisać do konkretnego czasu i miejsca. Ta „muzyka podwodna” (jak nazwał ją założyciel wytwórni Wojcek Czern) lokuje się gdzieś po drugiej stronie fonograficznego lustra – jest polska tylko dla ludzi znających jej kontekst, jest współczesna jedynie dla wnikliwych badaczy postmodernistycznych tropów i jest realna wyłącznie dlatego, że ukazała się na płycie. Jest senna, ulotna i nieuchwytna. Ale nie o to przecież chodzi, by złapać króliczka, ale by… nasłuchiwać szelestu traw, pośród których przemyka, obserwować, jak łany kładą się pod naporem jego drobnego ciała, czuć zapach mokrej ściółki i sierści. Tego typu wrażenia zapewniał odsłuch pierwszego albumu ponadgatunkowego kwintetu Księżyc. Mocno teatralną, ale zupełnie bezpretensjonalną atmosferę niedawno wydanego ponownie krążka dodatkowo podkreślały performatywne koncerty zespołu. W 1997 r. za-

milkł on jednak na więcej niż dekadę. Po reaktywacji na zeszłorocznej edycji festiwalu Unsound kolektyw – w jego skład wchodzą wokalistki Agata Harz i Katarzyna Smoluk, a także instrumentaliści: Robert Niziński, Lechosław Polak i Remek Mazur-Hanaj – przystąpił do nagrywania nowego materiału. Płyta „Rabbit Eclipse”, zarejestrowana minionego lata w warszawskiej Królikarni, nie eksploruje dziewiczych terenów. W nowym millenium grupa pozwala sobie na dłuższe spacery po tych dziwnych areałach, gruntach dawno opuszczonych, a jednocześnie urodzajnych, terytoriach zachwycających i hipnotyzujących swoim pięknem. I choć te etniczno-psychodeliczne przestrzenie liminalne są dziś zdecydowanie baczniej obserwowane, to Księżyc na ich tle wciąż zdaje się bytem całkowicie osobnym. Jasnym, pełnym i odległym. [Filip Kalinowski]

Widmo kryminału KSIĄŻKA

„Dziady” Paweł Goźliński Wydawnictwo Czarne i Agora SA

Widmo kryminału krąży po literaturze. Kaja Malanowska pisze kryminały, Jacek Dehnel pisze kryminały, Szymborska, gdyby żyła, też by pewnie pisała! Upiór, który nawiedził Pawła Goźlińskiego, ma kształt współczesny, ale rodowód romantyczny. „Dziady” w warstwie kryminalnej jawią się obiecująco. W przeddzień Wszystkich Świętych dochodzi do serii ataków na wybitnych literatów. Początkowo sprawców zbrodni zdaje się nie łączyć nic poza tym, że bez większych problemów zatrzymano ich na miejscu zdarzenia. Śledztwo szybko jednak komplikuje fakt, że jednym z podejrzanych jest córka Premier RP – religijna fanatyczka i szafiarka Katarzyna T. Policjanci i prokurator skupiają się więc na dokładnym zacieraniu śladów, a węsząca krew prasa na wyrywaniu ochłapów informacji. Na placu boju pozostaje podkomisarz Sybilla Podhorecka, której w ujęciu rzeczywistego sprawcy pomaga dusza pisarza Jana Żebrowskiego (oderwana od cielesnej powłoki za pomocą postrzału i młotka). „Symultaniczna syM49

mulakryczność sfer sytuacyjnych” to jednak w tej powieści pikuś. Autor postanowił bowiem napisać powieść kryminalną z serwowanymi szeroką łopatą kluczami – kluczem ideowym (romantyzm wiecznie żywy), literackim („Dziady” Mickiewicza, Słowacki na wyrywki), towarzyskim. Gdyby tych błyskotliwych dygresji było mniej, powieść tylko by na tym zyskała. Niestety, Goźliński w każdym praktycznie zdaniu musi zawrzeć jakiś greps literacki, odniesienie do współczesnej kultury itd. Coś nie może być tylko nieprzyjemne – musi przypominać „«Wstręt» Polańskiego w wersji non-fiction”, kobieta siedząca na krześle w komisariacie to „marzenie śledczych z «Nagiego instynktu»”, liczne opisy stanu świadomości bohaterów to litanie kompleksów Edypa, Elektry i niestety samego autora. Owszem, kultura bywa wielkim śmietnikiem, ale tu nawet wydech jest „wypuszczeniem przez szczeliny między zębami nadmiaru powietrza”. Przydałby się twórczy recykling. [Wacław Marszałek]


MASZAP

FILM

MUZYKA

„Dziewczyna z portretu” („The Danish Girl”) reż. Tom Hooper

Miłość zmianę płci ci wybaczy Tytułowa dziewczyna ma na imię Lili i jest zaklęta w ciele Einara. Jego żona Gerda dowie się o tym na raucie, na który sama wystroi Einara w kobiecy strój. Przedstawiona przez Toma Hoopera historia zdarzyła się naprawdę, ale film nie jest jej wierną rekonstrukcją. Widać to po sposobie kreowania świata przedstawionego. Chociaż bohater Eddiego Redmayne’a paraduje w damskiej konfekcji przez większość filmu, nie spotykają go ataki, nie staje się obiektem drwin, kpin ani zniewag. Poza jednym wypadkiem funkcjonuje niezagrożony. Jego wrogiem jest natura, która pomyliła się, łącząc żeński umysł z męskim ciałem. To oderwanie od realizmu ma jednak swoje plusy. Pozwala twórcy „Jak zostać królem” wprowadzić na ekrany kin transseksualnego bohatera, z którym widz może od razu sympatyzować, a fabularny dramat rozgrywa pomiędzy żoną i mężem. Reżyser pokazuje rację obydwu stron. Gerda pragnie jedynie zachowania status

quo, stania u boku swojego mężczyzny. Hooper od początku zaznacza, że chociaż akcja filmu dzieje się w latach 20. XX wieku, to bohaterka jest kobietą wyemancypowaną i silną. Wiemy, że to od niej będzie zależało, jak poradzi sobie Einar, coraz częściej myślący o poddaniu się pionierskiej operacji zmiany płci. Hooper rozwleka historię, często powtarzając nic niewnoszące sceny, ale czasem ociera się o realia epoki i dopiero wtedy udaje mu się oddać powagę sytuacji. Szybkie przewertowanie atlasu anatomicznego ówczesnych medyków, którzy chcieliby Einara zamknąć w zakładzie psychiatrycznym, wywołuje autentyczną grozę. Szkoda, że tak nie wygląda cały film, w którym co rusz bohater napotyka na postaci o anielskim usposobieniu. Ale mimo że reżyser patrzy na świat przez różowe okulary, jego film spełnia społeczną funkcję. Oswaja z innością i pokazuje, że największy problem przedstawiciel mniejszości może mieć nie z wrogo nastawioną większością, lecz z sobą samym. [Artur Zaborski] obsada: Eddie Redmayne, Alicia Vikander, Ben Whishaw Niemcy/USA/Wielka Btytania 2015, 120 min UIP, 22 stycznia

Pure Bathing Culture „Pray For Rain” Memphis Industries

Słodka naiwności Kiedy dwa lata temu po raz pierwszy usłyszałem Pure Bathing Culture, byłem pewien, że to kapela z Wysp. Duet Sarah Vesprille/Daniel Hindman tworzy pop rock o ejtisowym rodowodzie, pełen naiwnego uroku i staroświeckiej elegancji. Intuicja jednak mnie zawiodła, bowiem muzycy pochodzą z Portland i z Anglią mają tylko tyle wspólnego, że po angielsku śpiewają. No dobrze – lubią też bardzo brytyjskie Cocteau Twins, ale to akurat się nie liczy, bo przecież ta kapela największym powodzeniem cieszyła się właśnie za Atlantykiem. Ważne za to jest to, że wpływy Cocteau Twins słychać na drugiej płycie Pure Bathing Culture bardzo wyraźnie – tuż obok inspiracji Fletwood Mac. „Pray for Rain” to dziesięć rozbujanych, czasem wręcz roztańczonych piosenek – zupełnie niedzisiejszych i tak bardzo innych od wszystkiego, co modne, że trudno obok nich przejść obojętnie. [Rafał Rejowski]

Cyfrowy chwast MUZYKA

Oneohtrix Point Never „Garden of Delete” Warp

Dotychczasowa twórczość Daniela Lopatina opierała się na zmutowanym, równocześnie nostalgicznym i paranoicznym retrofuturyzmie. I choć wszystkie trzy poprzednie albumy nowojorskiego magika mogą dzielnie walczyć o tytuł jego opus magnum, to świeżo wydane „Garden of Delete” jest punktem zwrotnym w karierze. Zapowiedzią albumu był łańcuch stron internetowych wypełnionych najróżniejszymi kuriozami, które zwieńczył wywiad z Lopatinem przeprowadzony przez kosmitę o imieniu Ezra. Ten cyfrowy rozgardiasz stanowi świetną ilustrację zawartości płyty – Oneohtrix przełożył bowiem chaotyczną dynamikę internetu na swój własny muzyczny język. Ohydztwa głęboko zakodowane w sieci przeplatają się z niewinnymi guilty pleasures. Amerykanin oprowadza nas po tym wirtualnym rumowisku z godną podziwu skrupulatnością, ale w tempie, które przyprawi o zawrót

M50

głowy nawet najbardziej odporne umysły. Wokalizy przepuszczone przez niezliczone warstwy filtrów, dźwięki z interface’ów statków kosmicznych – Lopatin nie przebiera w środkach, by (często równocześnie) bawić, przerażać i wprawiać w zakłopotanie. Najbardziej piorunujące wrażenie robi jednak porządek, który można odnaleźć w tym pozornym chaosie. Lopatin napisał właśnie swoje najlepsze, mimo że nieco spotworniałe piosenki. Od czasów świetności Aphex Twina nikomu nie udało się przemycić tyle piękna pod tak szkaradną powłoką. [Cyryl Rozwadowski]


GRUDZIEŃ/STYCZEŃ 2016

FILM

Flanger „Lollopy Dripper” Nonplace

Nuclear jazz Wielka szkoda, że termin służący za tytuł tej recenzji nie przyjął się tak dobrze jak „acid jazz”. Nazwa, zapożyczona z kompilacyjnego albumu duetu Flanger, mogłaby skłonić muzyków poruszających się po obrzeżach jazzu, żeby zaczęli „zmóżdżać się” nad swoimi kompozycjami jak fizycy nuklearni nad cząstkami elementarnymi, a nie tylko dosmaczać nudne lounge’owe pasaże szczyptą syntetycznego kwasku cytrynowego (z LSD bowiem acid jazz nie ma już od dawna nic wspólnego). Kto wie, może siła rażenia którejś z płyt wzbudziłaby skojarzenia z bombą, którą możni tego świata straszą się nawzajem od schyłku II wojny światowej. Taki potencjał ujawnił w 1999 r. krążek „Templates” – wspólne dzieło dwóch weteranów niemieckiej elektroniki: Burnta Friedmana i Uwe Schmidta znanego lepiej jako Atom™. Muzycy wydający wówczas w wytwórni Ninja Tune postanowili pod wspólnym szyldem zgłębić

tajniki synkopowanego rytmu i bujającego groove’u. Jako Flanger podłożyli ogień pod jazzową formułę, wypuścili cztery świetne albumy i… zamilkli na dziesięć lat. Dziś wracają bogatsi o doświadczenia, starsi, pewniejsi i mniej skłonni do uznawania jakichkolwiek ograniczeń. Zamiast więc poruszać się w ramach jednej stylistyki, wybrali się na wycieczkę po opłotkach. Ambientowe pomruki, gitarowe pogłosy i glitchowe zgrzyty pochłania zadymiony, nastrojowy downbeat, a frazy saksofonu prowadzą dialog z jamajsko brzmiącymi efektami. Akustyka z elektroniką splata się w nierozerwalną, kołyszącą jedność. Bo jazz, jak stwierdził kiedyś Lester Bowie, nie jest tym, co grasz, ale jak grasz. A Friedman i Schmidt dodają jeszcze, że wcale nie trzeba być jazzmanem, żeby grać jazz. [Filip Kalinowski]

Łagodne monstrum MUZYKA

Arca „Mutant” Mute

25-letni Alejandro Ghersi może się pochwalić imponującym CV – robił bity m.in. dla Björk, FKA Twigs czy Kanyego Westa. Ogrzewanie się w blasku roztaczanym przez gwiazdy awangardowego popu nie jest jednak jego jedynym zajęciem. Po serii świetnych mixtape’ów Arca wydał w zeszłym roku swój pierwszy oficjalny album – „Xen”. Nie był jednak w stanie ujarzmić wszystkich swoich pomysłów i naprzemiennie wpływał na mielizny lub ginął w odmętach nieuporządkowanych dźwięków. Ukazujący się ledwie rok później „Mutant” jest skokiem na głęboką wodę. Arca dużo sprawniej radzi sobie z otaczającymi go żywiołami, a jego muzyka jest rejestracją ciągłego rozpadu. Kruche, orientalnie brzmiące rozbłyski lewitują nad breakcore’owymi i trapowymi mantrami, a 20 kompozycyjnych miniatur spaja unikatowa wrażliwość tego ekscentryka. „Mutant” jest trudnym do przejścia labiryntem dźwięków, ale każda próba dostarcza kolejnych wrażeń. [Cyryl Rozwadowski] M51


MASZAP

FILM

„Swobodne opadanie” („Szabadesés”) reż. György Pálfi

Zabij się jeszcze raz Węgry swego czasu prowadziły w jednym rankingu – największej liczby samobójstw. Stosunki sąsiedzkie, które przedstawia György Pálfi w swoim ostatnim filmie, rzucają światło na ten wynik. Z takimi kreaturami za ścianą, w łóżku i w kolejce po zakupy nie pozostaje nic innego jak odebrać sobie życie. Do tego wniosku dochodzi też główna bohatera „Swobodnego opadania”, emerytka, która wybiera najbardziej widowiskowy sposób zabicia się – skok z dachu bloku. Z nieodłącznym wózeczkiem wspina się na ostatnie piętro. Rzuca się w dół, uderza o ziemię... I nic z tego. Węgierska rzeczywistość i okrucieństwo reżysera nie pozwalają tak samowolnie odejść z tego padołu. Kolejne próby samobójcze stają się tu klamrą łączącą różne fabularne epizody. Za drzwiami mieszkań, które desperatka będzie mijać w drodze do domowego piekiełka, kryją się bowiem kolejne historie z życia blokowiska w Budapeszcie. Dla Pálfiego jest to oka-

REAKCJA NA CZAS RATUJE ŻYCIE!

MUZYKA

PRZYGOTUJ SIĘ NA WSTRZĄS!

UCZULAMY ALERGIKÓW

www.odetchnijspokojnie.pl

V/A „Prosto Mixtape Cztery” Prosto

ADR-WZF/149/11-2015

WIĘCEJ NA:

Zdjęcie klasowe Nieraz zastanawiałem się, dlaczego – poza pojedynczymi wyjątkami – krajowe środowisko rapowe ma formułę M52

STRZAS_67x134.indd 1

2015-11-24 09:38:55

zja do żonglerki gatunkami i tonacjami, dowodzącej, że jego wyobraźnia swobodnie wznosi się w rejony nieoczekiwane. Mamy więc tu satyryczne science fiction o małżeństwie owładniętym ekoobsesją, rodzinną psychodramę rozpisaną na trzy osoby i krowę, a także lekcję osiedlowej metafizyki. Wszystkie siedem epizodów – jest ich tyle, ile pięter musi pokonać nieśmiertelna staruszka – scala absurdalny humor, społeczna krytyka i muzyka Amona Tobina. Wymowa niektórych historii wydaje się mglista, a inne nieco rażą satyryczną przesadą i tendencją do stereotypowych uogólnień, ale wszystkie intrygują, zwiększając zainteresowanie tym, co kryje się za kolejnymi drzwiami. Sporo widzów uzna pewnie „Swobodne opadanie” za ćwiczenie stylistyczne i niewiele więcej. Natomiast ci, którym to osiedlowe podglądactwo przypadnie do gustu, powinni sięgnąć po „Taxidermię”. Wcześniejszy, świetny film Palfiego o wypychaczu zwierząt, który postanawia wypreparować własne ciało. [Mariusz Mikliński] obsada: Piroska Molnár, Miklós Benedek, Zsolt Trill Węgry/Korea Południowa 2014, 82 min Aurora Films, 8 stycznia

mixtape’u w głębokim poważaniu. Hołd tej starej hip-hopowej tradycji regularnie oddaje właściwie tylko daleka od trueschoolu wytwórnia Prosto. Dźwiękowe lookbooki warszawskiego labelu za każdym razem zmiksowane przez kogo innego (tym razem aż czterech didżejów: B, Grubaza, Chwiała i Falcona) zawsze były nierówne. O ile jednak – parafrazując refren jednego z utworów – pojedynczy reprezentanci ponadpodwórkowej bandery za 15 lat wciąż będą 100 lat za Murzynami, o tyle każdy kolejny składak prowadzonej przez Sokoła hałastry dowodzi, jak bardzo rozwija się ta marka. W 2015 r. – po 15 latach na rynku – mieszczą się w jej ramach i osiedlowe akcje Jurasa, i prekariackie bolączki Taco Hemingwaya, i klasyczna produkcja Statik Selektah, i bitowa dezynwoltura En2aka. I choć do poziomu narracyjnego easternu o Adelidzie (Sokół) większości zwrotek daleko, a nostalgiczne wspominki po walkmanach (Białas, Obywatel MC i VNM) budzą większe emocje niż gros materiału, to do „Czwórki” nieraz wrócę. Mixtape’y są bowiem trochę jak zdjęcia klasowe – przypominają dawne dzieje, uświadamiają, jak wiele się zmieniło. I zawsze znajdziesz na nich kogoś, kto budzi w tobie pozytywne emocje [Filip Kalinowski]


GRUDZIEŃ/STYCZEŃ 2016

GRA

„Fallout 4” Bethesda Game Studios

Prawie pięknie Akcja gry toczy się dziesięć lat po wydarzeniach z „trójki”. Celem gracza jest odnalezienie ludzi, którzy zabili jego żonę/męża, i wyrwanie z ich rąk pozostałego przy życiu dziecka. Na przejście podstawowej historii wystarczy podobno marne dziesięć godzin,

ale ja już w sumie spędziłem przed konsolą około trzech dni i dalej nie mam pojęcia, jak skończy się moja. „Fallout” to w końcu głównie eksploracja, poznawanie nowych postaci i podejmowanie decyzji. Np. czy chcemy być dobrzy, czy raczej wolimy stać się postrachem pustkowi. To, co w tej edycji gry boli najbardziej, to dialogi przygotowane przez Bethesdę (za poprzednie edycje odpowiedzialne było Obsidian Studio). Trudno mi sobie wyobrazić bardziej spłycone rozmowy. A szkoda, bo właśnie rozmowami z NPC-ami (Non Player Character, czyli postać neutralna) „Fallout” wciągał graczy w swój genialny świat. Problemem nieoczekiwanie stał się też poziom trudności. Ponieważ jest wyższy niż wcześniej (co samo w sobie jest fajne), Bethesda postanowiła pomóc graczom niezliczoną ilością sprzętu, co – biorąc pod uwagę, że akcja toczy się w świecie po apokalipsie – zakrawa na skrajną głupotę. Gdyby jakieś małe studio zaczęło działalność od gry takiej jak „Fallout 4”, świat oszalałby z radości. Ale od najlepszych oczekuję tego, co najlepsze. CDRed przy „Wiedźminie” i Rockstar przy „GTA V” dali sobie radę. Bethesda musi się jeszcze dużo nauczyć. [Kacper Peresada]

KOMIKS

Prawdziwy człowiek ze stali

„Luthor” sc. Brian Azzarello, rys. Lee Bermejo Egmont

Zwykle Lex Luthor przedstawiany jest jako szalony bogacz i naukowiec, który chce zniszczyć Supermana. Zwykle jest też postacią drugoplanową. Scenarzysta Brian Azzarello proponuje spojrzeć na tę postać nieco inaczej. Już sam tytuł „Luthor” wskazuje na zmianę. Nie jest to jednak tylko sztuczka z odwróceniem ról, ale element spójnego pomysłu na „nowego” bohatera. Ludzie uwielbiają Supermana, widzą w nim nadzieję na lepsze jutro, zapominając, że to kosmita. Luthor patrzy dalej, dostrzegając w nim zagrożenie, boi się też, że harcerzykowaty heros zmieni zdanie, stając się tyranem. Azzarello świetnie wykorzystuje motyw antagonisty w komiksie superbohaterskim. Choć oczywiście dochodzi do walki fizycznej, to sednem konfrontacji jest konflikt etyczny. Luthor pokazuje Supermanowi, że człowiek ma mroczną stronę, a Azzarello czytelnikowi – ambiwalencję moralności. Komiks jest bardzo efektownie narysowany, a monumentalne grafiki idealnie pasują do historii. Szkoda tylko, że fabule brakuje napięcia. [Łukasz Chmielewski]

© 2015 DC COMICS

ALBUM ZAWIERAJĄCY , O G E W O T L U K Z Y MATERIAŁ O AMERYKAŃSKIEG MAGAZYNU SATYRYCZNEGO.

bcy, Gwiezdne wojny, O rchiwum-X A Z , ix tr a M r, to a Termin i inne największe hity filmowe iadle w krzywym zwierc Album polecają:


AKTIVIST

TYLNE WYJŚCIE REDAKTOR NACZELNA Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com

Czyli redakcyjny hype (a czasem hejt) park. Piszemy o tym, co nas jara, jarało lub będzie jarać. Nie ograniczamy się – wiadomo bowiem, że im dziwniej, tym dziwniej, oraz że najlepsze rzeczy znajduje się dlatego, że ktoś ze znajomych znalazł je przed nami.

1

1 Czarne złoto

„Kawa, moja wspaniała kawa, nikt zabierać jej nie ma mi prawa” – lata temu podśpiewywał sobie Łona w refrenie bodajże największego hitu swojej macierzystej formacji, Wiele C.T. I to ten właśnie cytat kołacze mi się w głowie za każdym razem, gdy płacę 8 zł za skromną filiżankę czarnego trunku, który wprawia cały ten świat w ruch. Ba, bywa, że płacę dychę, 12, a w niektórych lokalach zdarza się pazerniakom liczyć doppio jako dwa espresso i żądać za tę przyjemność prawie dwie dychy. Wychodzi więc na to, że mamy jedną z najdroższych kaw w Europie, bo czy to w Berlinie, czy w Paryżu, czy w Lizbonie nie muszę się szczególnie wysilać, żeby za małą czarną zapłacić jeden euro, a czasami nawet i mniej. Ja wiem, że to Warszawa, zepsute, zjebane miasto – cytując innych raperów – i tu się nie pyta sfoszonego barmana o ceny, a w karcie sprawdza się tylko kompozycje składników, ale dopóki klient się nie zbuntuje, dopóty sprzedawca będzie korzystał. Bo tak jak żarcie z food trucka zdecydowanie zbyt często kosztuje u nas tyle co w knajpie, kawałek chleba do zupy dolicza się zwykle do rachunku, a na wystawienie karafki z wodą stać tylko nielicznych rodzimych restauratorów, tak za kawę płacimy jak za zboże. I nie piszę tu o żadnych dripach, chemeksach czy innych wynalazkach, tylko o zwykłej, staromodnej czarnej z ekspresu – produkcie niezbędnym do życia, którego cena powinna zamykać się w możliwościach nabywczych bilonu. Od dziś więc bojkotuję knajpy, w których dawka kofeiny kosztuje więcej niż piątaka. I nawet jeśli miałoby to oznaczać, że już zawsze będę musiał chodzić na Puławską do Syryjki albo jeździć do gdyńskiej Mąki i Kawy, to wszędzie indziej w twarz kelnerom i barmanom rzucam parafrazą wspomnianego na początku szczecińskiego barda: „Jak to kurwa 10 złotych? – mówię oczywiście – kawiarnie z drogą kawą są na mojej czarnej liście”. [Filip Kalinowski]

2 KPPP (Polska Przestrzeń Publiczna)

2

W chwili, w której czytasz te słowa, gdzieś w kraju właśnie drukowany jest kolejny hektar banneru reklamowego, który zasłoni komuś światło dzienne. Dynamicznie rozwijający się deweloper wyburza kolejny budynek, opróżniony uprzednio z niewygodnego elementu ludzkiego przez dziarskich czyścicieli. Otwarto nową galerię. Handlową. Mimo zimy młodzi zdolni artyści na podnośnikach i rusztowaniach malują mural ku czci i chwale aktualnie dotowanej okazji. Na warszawskiej Patelni podziwiasz najnowszą realizację Good Looking Studio, która reklamą wcale nie jest, ale miała szansę powstać dzięki świadomemu mecenatowi marki X, Y lub Z (logotyp był tylko na słupie!). W dowolnie wskazanym regionie kraju naćpany „produktem kolekcjonerskim” dzieciak taguje pokryty styropianem blok. Watahy prawilnych mordeczek crossują nawzajem swoje herby, a przy okazji wszystko dookoła. Graffiti po raz kolejny zjada swój ogon i kisi go w testosteronie. Polski street art widziano tylko w internecie. Lepiej zajaraj się czymś innym i scrolluj stąd. [vlep[v]net]

REDAKTORKA MIEJSKA (WYDARZENIA) Olga Święcicka oswiecicka@valkea.com REDAKTORZY Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Filip Kalinowski DIGITAL MANAGER Piotrek Żmudziński pzmudzinski@valkea.com PR MANAGER, PATRONATY Daniel Jankowski djankowski@valkea.com DYREKTOR ARTYSTYCZNA Magdalena Wurst mwurst@valkea.com KOREKTA Mariusz Mikliński Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje WSPÓŁPRACOWNICY Mateusz Adamski Kuba Armata Piotr Bartoszek Łukasz Chmielewski Jakub Gralik Aleksander Hudzik Urszula Jabłońska Michał Kropiński Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Anna Tatarska Maciek Tomaszewski Artur Zaborski Karol Owczarek

PROJEKT GRAFICZNY MAGAZYNU Magdalena Piwowar DYREKTOR FINANSOWA Beata Krawczak REKLAMA Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com Michał Walesiak, tel. 609 49 69 59 mwalesiak@valkea.com Milena Kostulska, tel. 506 105 661 mkostulska@valkea.com

DYSTRYBUCJA Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com

3 Victagram

3

ZASTĘPCA RED. NACZ. Olga Wiechnik owiechnik@valkea.com

„Za każdą słodką dziewczyną na Instagramie stoi taki gość jak ja”, mówi Jeff i po chwili z miną anonimowego alkoholika wyznaje „I'm an Instagram husband”. Ofiar smartfonów jest jednak więcej. Po chwili na ekranie pojawia się Nate, który otwarcie przyznaje, że przez większość czasu czuje się jak „ludzki selfie stick”, i Troy, który żali się, że „kiedyś jedzenie jedliśmy, teraz już tylko je fotografujemy”. Filmik „Instagram Husband”, który w nieco prześmiewczy sposób pokazuje drugą stronę selfie obsesji, momentalnie zrobił furorę w sieci. Instagramowi mężowie doczekali się nawet swojej strony, gdzie można postawić diagnozę, poszukać wsparcia i opowiedzieć swoją historię. Jak Matt, który nie pamięta, kiedy wypił ze swoją dziewczyną drinka, zanim zdążyły się rozpuścić kostki lodu. „Skarbie! Pokażmy wszystkim, jak świetnie się bawimy” to zdanie, które słyszą codziennie. I to ono sprawiło, że postanowili przerwać milczenie. Od tej pory każde zdjęcie, przy którym została nadużyta cierpliwość, miłość i zdrowy rozsądek, ma być oznaczone #instagramhusband. Panowie idą na wojnę! Drżyjcie ślicznotki [Olga Święcicka]

A54

DRUK Elanders Polska Sp. z o.o.

VALKEA MEDIA S.A. ul. Elbląska 15/17 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00, faks: 022 257 75 99

REDAKCJA NIE ZWRACA MATERIAŁÓW NIEZAMÓWIONYCH. ZA TREŚĆ PUBLIKOWANYCH OGŁOSZEŃ REDAKCJA NIE ODPOWIADA.


CHANGE. YOU CAN.

Shop Now ! www.ice-watch.com

Free additional nylon strap A55


AKTIVIST

Internet LTE w Twoim domu! Dwupasmowy Router LTE

MR200 W centrum miasta, na obrzeżach, w lesie, w górach i dolinach. Gdziekolwiek mieszkasz, Router LTE TP-LINK zapewni Ci najszybszy internet bezprzewodowy. Wystarczy, że włożysz do niego kartę SIM od operatora sieci komórkowej i już zawsze będziesz w zasięgu.

Router LTE TP-LINK. Włączasz • Działasz. Czytaj w w w. co n n e c te dm a ga zine.pl

w w w.t p - l i n k .co m .pl A56


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.