w śr
odku
paździe r
Warszaw a Kraków Trójmias to Łódź Poznań Wrocław Katowice
nik
172/2013 Made with
QRHacker.c
om
aktivist.pl
!
błoto, m i ę s o i bezdro ża
Straszna harówa te wakacje. Dobrze, że już po wszystkim.
„AKTIVIST” na iPada:
Nasza okładka Na okładce siostrzyczki z Haim. Choć słychać o nich już od jakiegoś czasu, dopiero teraz ukazuje sie ich debiutancka płyta „Days Are Gone”. Premiera 30 września. Ilustracja: Katarzyna Księżopolska www.ksiezopolska.com
I kolejny miesiąc minął. Ten tym szybciej, że przynajmniej połowę czasu spędziłam tłumacząc Sycylijczykom, gdzie chciałabym dojechać. Jeszcze długo po przyjeździe podczas rozmów ze znajomymi starałam się na wszelki wypadek pokazać rękami, o co mi chodzi. Ponieważ narzuciłam sobie niezłe tempo, wyjazd przypominał bardziej obóz kondycyjny, niż wypoczynek. Ale kiedy po powrocie starałam się znaleźć współczucie u bliskich, jakoś nikt nie chciał mnie żałować. „No widzieliśmy zdjęcia, widzieliśmy. Nie przesadzaj”. Mój błąd. Zamiast wrzucać na fejsa albo instagram zdjęcia ładnych widoczków i lokalnych dziwactw, powinnam była pokazać takie rzeczy jak bucowaci kierowcy autobusów, sprint na prom, który odpływał pół godziny wcześniej niż na rozkładzie (spróbujcie za pomocą rąk zapytać, „o której odpływa prom, bo na rozkładzie jest że o 15.00”), albo wstawanie o piątej rano, żeby dotachać walizkę na dworzec, bo jedyny pociąg odjeżdża akurat o szóstej. Powinnam była. Tak to już jest z ładnymi obrazkami. Postaram się o tym pamiętać, ilekroć patrząc na statusy i zdjęcia znajomych na fejsie, będę się biczować myślą, że inni mają tak fajnie, są tacy fajni i tak zajebiście się bawią i tacy są zdolni, a ja siedzę i oglądam powtórki „Seksu w wielkim mieście”. Może ci co tak się uśmiechają w towarzystwie fajowych znajomych, też musieli wstać o świcie i tachać walizę po kocich łbach, żeby tak ładnie zapozować na tle palmy. Sylwia Kawalerowicz redaktor naczelna
zd wy wyja ek, służbo w cił nam więcej literó łó k a z ją zie Skład że będ biliśmy swo o M . ji ro oc do Szk rzynajmniej z chę. ły ale p własną
Sły Znaczn nna szkocka ie ładn k iejsza rówka. niż na taler
zu.
techno / y n y z s a seks / m
o b l a Ä™ i s e i c w Ba ! e i c j a l a d r e i sp
lski, nie tylko Po ie n ujący e c s j e w alo h, a występ w ic ti k s ż fe a a w n h c w nia dnikó na zagadnie cent, didżej ię jszych zawo u s d ie o n ia r ż p p a u i k k jw s a js n cznie Bryty jeden z ndy. łahostkach. , jak i tematy b ie o n Unsound to z ć c y ia tatusu lege z s w u a ię r m s p o z ił o n b r w o r ó ty r o o . Za och no d żdy, ale i świata scenie tech też nie mają a n le i k c y ś do serca ka w o z n i ie c c b e ś o b s ty o r j ć a je ią z o ie ien w dy sw w Krakow z dwie deka lności powin e z te r b p u s is i g ii zyki e n R o łczesnej mu czności, ir i promotor ó ty p n s te w u u a g t a ie w ob na tem uczestniczy ie Jego zdanie n w ty k a j b bardzie kto mniej lu
„Necklace of Bites”, projekt, który zaprezentujesz podczas tegorocznego Unsoundu, jest swoistą retrospektywą twoich dwóch dekad na scenie. Jak się czujesz, grając kawałki, które zrobiłeś przed laty? Nigdy nie miałem z tym problemu. Z większością utworów czas obszedł się łaskawie. Kiedy je nagrywałem, nic wokół nie brzmiało podobnie. Zresztą zawsze chodziło mi o coś więcej niż muzykę. Często zastanawiam się, jak mogłem zrobić coś takiego, mając tak ograniczone środki. Zaskakuję sam siebie. Podczas festiwalowego występu nie będzie jednak chodziło wyłącznie o mnie. To nie będzie klasyczny set techno.
Foto: Veronika Vasicka
Zamierzasz poruszyć temat interferencji, który jest motywem przewodnim tej edycji festiwalu? Zakłócenia to dokładnie to, czym się zajmuję. Uwielbiam wszelkie naruszenia norm. Nie chodzi o zakłócenia takie jak znane nam z radia szumy czy zgrzyty. To byłoby zbyt proste. Chodzi o burzenie. Kiedy mój set coś zakłóca, blokuje przepływ danych czy nie współgra z oprogramowaniem – to jest właśnie najlepsze. Jeśli coś nie pasuje, psuje obraz całości i odstaje od otoczenia, to właśnie w tym znajdują się interferencje, których szukam. Zresztą zobaczymy, co się stanie w trakcie występu. Moja muzyka wydobywa się z trzewi, jest konfrontacją. Nie jest lekko strawna, nie wpisuje się nawet w kontekst techno. Techno zawsze łączono z miastami, z których się wywodzi. Lokalne sceny były utożsamiane z kontekstem urbanistycznym Detroit, Berlina czy twojego rodzinnego Birmingham, które idealnie pasuje do stereotypu przemysłowego miasta jako żyznej gleby dla muzyki elektronicznej. Czy w twoich utworach można odnaleźć jego dźwiękowy obraz? Jestem bardzo ostrożny, odpowiadając na pytania tego typu. Nie wiem, czy to otoczenie mnie ukształtowało, ale – w szerszym sensie tego słowa – na pewno jestem produktem tego miasta. Oczywiście jest ono bardzo przemysłowe, ale nie wydaje mi się, żebym dlatego robił tak ciężką muzykę. Duży wpływ na mnie miał Mick Harris, z którym na początku lat 90. dzieliłem studio. Słyszałem, co robił z zespołami takimi jak chociażby Napalm Death, a także ze swoim solowym, ciężko-dubowym projektem Scorn, który był piorunującą, mroczną rzeczą. Ale w tym samym czasie dosłownie drzwi obok próby miał bardzo melodyjny zespół Broadcast, a trochę dalej – gość, który w 1998 r. zmarł niestety na AIDS – Tony De Vit, jeden z filarów hardbag house’u – miłośnik podniosłych, mocno popowych brzmień. Birmingham pełne było różnych stylów i trudno znaleźć dla nich wspólny miejski mianownik. Każdy robił swoją muzykę, dokładnie tak jak chciał, a że byliśmy wtedy dzieciakami, to te kawałki okazywały się w dużej mierze interesujące. Bo przecież to dzieciaki robią zwykle najciekawszą muzykę.
Ty wybrałeś muzykę instrumentalną, w której trudniej wypowiedzieć się na konkretny temat. W jaki sposób przekuwasz treści w dźwięki, nie korzystając ze słów? Ponieważ w techno nie ma żadnej narracji, ludzie często ślepo łączą je ze statkami kosmicznymi, nauką czy innym gównem tego typu. Mnie to zupełnie nie interesuje, nie ma to żadnego wpływu na moje życie. Dążę do bezpośredniości. Interesuje mnie tu i teraz. Seks, tabu, rytuały to tematy, które poruszam w swojej muzyce. Nie robię tego z jakiegoś określonego powodu, to efekt tego, kim jestem. Za pomocą Downwards definiuję siebie. Tytuły idealnie współgrają z muzyką, bo muzykę zawsze poprzedza pomysł. Autentyczność i szczerość nie wydają się dzisiaj motorami napędowymi muzyki. Ja mnóstwo rzeczy biorę serio, ale jednocześnie uwielbiam absurd i ironię. Jesteśmy Brytyjczykami, uwielbiamy Bonzos (Bonzo Dog Doo-Dah Band – przyp. red.) czy Monty Pythona i to ma wpływ na to, jak brzmią nasze utwory. Poza tym jesteśmy bardzo świadomi naszych ograniczeń i umiejętności. Zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy jak Tony Visconti, jak Phil... Boże, całe szczęście, że nie jesteśmy jak Phil Spector. Jesteśmy świadomi tego, że robimy muzykę niszową, bardzo nagłą i bezpośrednią, od zawsze według zasad DIY. Zawsze z łatwością potrafiłem zauważyć, którzy artyści są twórczymi bankrutami. Wydaje mi się, że większość ludzi ma taką zdolność, ale ostatnimi czasy coraz mniej osób zaczyna z niej korzystać. Nie potrafię zrozumieć, w jaki sposób – tak nagle – Robbie Williams mógł stać się powszechnie akceptowany i szanowany, co rusz słyszę: „Och, on jest taki wspaniały”. Gówno prawda, jest najgorszy. Ludzie tacy jak on powinni być krzyżowani, a nie bujać się z ludźmi pokroju Oasis. I to chyba w dużej mierze zmieniły lata 90., te wszechobecne cudzysłowy, w których robi się muzykę. I choć jest to absurdalne, to z ironią ma niewiele wspólnego. Wspomniałeś kiedyś, że twoja twórczość to „swawolny terroryzm artystyczny”. Terroryści zwykle dążą do konkretnych celów. Jakie są twoje? Chcesz mojego manifestu? Tak! Spędzaj miło czas, cały czas! … Oczekiwałeś innej odpowiedzi? Oczekiwałem szczerej. Ta zupełnie nie pasuje do twojej legendy... i przez to jest lepsza. To z filmu „Oto Spinal Tap”. Ale żeby dać ci w pełni jasną i konkretną odpowiedź – robię to wszystko po to, żeby być podziwianym na całym świecie, żeby być kochanym aż po wieczność. I mówię to całkiem serio... choć żartuję.
Poza ironią kolejną cechą charakterystyczną twoich produkcji jest niezwracanie uwagi na rzeczy, które na co dzień nazwalibyśmy błędami. Żyjemy w czasach, w których techno powstaje głównie na komputerach i element zaskoczenia został właściwie z niego wyrugowany, nawet glitch/zgrzyt pojawia się dokładnie w tym miejscu, w którym umieści go producent. W jaki sposób pracujesz z maszynami czy oprogramowaniem? Nie jestem pod tym względem ortodoksem. Nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie działa większość sprzętu, którego używam. Dosyć często ktoś mi mówi, że korzystam z maszyn w niewłaściwy sposób. Ale to mój sposób i w moim przypadku on się sprawdza. Nie czytam instrukcji obsługi, nie chodzę po forach internetowych czy czatach, żeby dowiedzieć się, dlaczego coś nie działa. Jeśli nie działa i nie rozumiem dlaczego, to po prostu to olewam. Technologia zupełnie mnie nie interesuje. Jedyną jej zaletą jest to, że mogę dzięki niej sam wytworzyć mnóstwo hałasu, a bez niej potrzebowałbym pewnie zespołu. W moich produkcjach jest dużo błędów. Kiedyś np. miałem wzmacniacz, który nie miał tyle mocy, żeby przepuszczać przez niego wszystko, na czym pracowałem. Na trzy minuty przed końcem sesji zawsze odcinał dopływ dźwięku do głośników i musiałem wszystko miksować na głucho. To było między rokiem 1995 a 97 – i to słychać w tych numerach. Dlatego też większość zakończeń tracków z tamtych czasów brzmi tak, jak brzmi, bo po prostu na siłę wypinałem wszystkie kable. Ludzie, którzy starają się zrobić wszystko perfekcyjnie i mają się za studyjnych geniuszy, są tacy nudni. To oni popełniają największy błąd. Powinni zostać realizatorami dźwięku, nie producentami, usunąć się w cień. To jest zresztą największy problem muzyki elektronicznej – że tylu ludzi, którzy powinni zostać na drugim planie, zaczęło nagrywać i wyszło przed szereg. W czasach rock’n’rolla byli frontmani, fantastyczne osobowości. Tymczasem w muzyce elektronicznej nie ma już gwiazd. Może ludzie ich już nie chcą, ale ja ich potrzebuję. Chcę widzieć osobowość, a ostatnio jest ich tak mało. Zresztą ty jako dziennikarz na pewno dobrze o tym wiesz. Na pewno przeprowadziłeś niejeden wywiad z kompletnie nudną osobą. Ludzie teraz są tak zapatrzeni w siebie, swoje statusy i opisy w internecie. To nie ma nic wspólnego ze starym dobrym egocentryzmem. Młodzież jest taka nudna. Chciałbym, żeby wreszcie dostali kopa, i chciałbym móc im dać tego kopa, ale wydaje mi się, że muzyka nie ma już takiej siły. To często nawet nie jest kwestia gwiazd, ale ludzi jako takich. Dziś bardziej liczą się numery, kawałki i hity. Lata temu jamajscy twórcy dubu tworzyli tak intrygującą muzykę dlatego, że byli zwykłymi ludźmi popełniającymi błędy i poszukującymi intrygujących dźwięków. Właśnie. To prawdziwi dźwiękowi pionierzy. Swoją drogą to bardzo ciekawe, że poruszyłeś ten temat, bo dyskutowałem dziś o nim całe przedpołudnie. W ruch dubowy zaangażowało się tyle rozmaitych osobowości, ich płyty są niesamowite, tworzone
Karl O’Connor
znany też jako Regis, Cub, Kalon czy Uganda Speed Trials. Brytyjski producent techno, który swoim minimalistycznym, acz potężnym brzmieniem rozsadził w 1993 r. ramy gatunku. Wychowany na amerykańskim post punku, wyspiarskim industrialu i niemieckim kraut rocku, odarł muzykę taneczną z wszelkich ozdobników, pozostawiając jedynie garstkę dźwięków wybijających hipnotyczny, mroczny rytm, który dziennikarze nazwali „brzmieniem Birmingham”. Od tamtej pory – bez względu na to, czy wydaje solowe nagrania, czy współtworzy kolektyw Sandwell District, czy prowadzi wytwórnię Downwards – kieruje się jedynie swoim bezkompromisowym gustem i etyką DIY. Na festiwalu Unsound wystąpi 18 października w hotelu Forum.
instynktownie i niemożliwe do skopiowania w żadnym studiu. I właśnie dlatego tej muzyki nie da się zepsuć, jeśli artyści nie zepsuli jej sami. Do tego samego dążę w swoich produkcjach. By dźwięk bronił się sam. To jest właśnie różnica między gatunkami opartymi na dźwięku a tymi, w których najważniejsza jest melodia. Właśnie tak do tego podchodzę. Kiedy dźwięk jest dokładnie taki, jak chcę, wtedy jestem zadowolony. Uwielbiam repetycję. Powtarzalność i korzystanie z próbek to dwie rzeczy, które pociągają mnie w elektronicznej muzyce tanecznej, i jedyna szansa dla niej, szczególnie dla techno. Ta muzyka naprawdę zerwała łańcuch rockowego DNA, oparty na schemacie zwrotka-refren-zwrotka-refren. Problemem jest to, że ludzie znów chcą wracać do melodii, chcą upopowić tę formę, żeby sprzedać więcej egzemplarzy i trafiać do większej publiczności. Wtedy właśnie przestaje to być uczciwe. Nie ma w tym nic złego, ale nie oszukujmy się, że jest to cokolwiek innego niż pop. Czytam właśnie biografię Kraftwerk i jest tam takie zdanie Ralfa Hüttera: „Gramy na maszynach, ale także maszyny grają na nas. Nie powinny wykonywać jedynie niewolniczej pracy, staramy się traktować je jak kolegów, a one wymieniają się z nami energią [...]. Uważamy, że syntezator to artystyczne zwierciadło, analizator umysłu niezwykle wrażliwy na czynnik ludzki, w sposób nieosiągalny dla innych instrumentów”. Zgodzisz się z nim? Co za bzdura! Dawno nie słyszałem takiego bełkotu. To pewnie jest prawda według Ralfa Hüttera, bo Kraftwerk był przecież najbardziej aseksualnym zespołem w dziejach, w czym tkwiła zresztą jego siła. Zawsze jednak wydawali mi się oni starzy, z innego pokolenia. Podobni do tych wszystkich europejskich twórców muzyki elektronicznej, którzy siedzieli w swoich wielkich studiach na wsi. Nie mieli oni nic wspólnego z miastem, nic do zaoferowania dzieciakom. To tak jak z Pink Floyd i progrockowymi gigantami, którzy kiedy tylko stawali się sławni, robili się pretensjonalni i nadęci. Nie ma w nich nic z tej nieposkromionej potrzeby wdarcia się na scenę, żadnego popędu. Moimi idolami w tamtym czasie byli Deutsch Amerikanische Freundschaft. W ich płytach była energia, była siła. Dla dzieciaków z mojego pokolenia lubienie czegokolwiek, co było niemieckie,
urastało do rangi prowokacji. Nasi dziadkowie walczyli na wojnie, a rany po niej wciąż były głębokie. Niemcy natomiast przełamali wówczas rockową hegemonię Anglii i Stanów, nie było w nich nic rockistowskiego i... za to ich właśnie pokochałem. Do dziś pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałem D.A.F. To było w lutym 1980 r., mój kumpel kupił sobie ich płytę i przyszedł do mnie podekscytowany jak nigdy wcześniej. „Musisz tego posłuchać. To jest niesamowite, co ci Niemcy teraz robią. Tu nie ma żadnych refrenów, cała płyta bez żadnych refrenów”. To było dla mnie oświecenie. Pomyślałem sobie, że nie da się dobitniej pokazać środkowego palca całemu angielsko-amerykańskiemu rock’n’rollowi. To było błyskotliwe i fantastyczne – te szalone niemieckie sukinsyny, czysty seks, muzyka zasilana wyłącznie adrenaliną; to było pierwotne, to było to, czego chciałem. A w muzyce Kraftwerk nie ma nic pierwotnego, ich struktury wywiedzione są z klasyki, choć nie oznacza to, że nie są wspaniałe. Uwielbiam Kraftwerk. Ale jeśli nie ma w czymś tej pierwotnej, potężnej energii, trzeba zwykle dobudowywać ideologię – to mitologizowanie maszyn to bzdury, nie można robić takich rzeczy. To samo robiono z gitarami i może jest to prawda, jeśli mówimy o Hendriksie, dla którego jego Fender był częścią ciała, ale w innych wypadkach nie kupuję tego gówna. Jeśli jesteśmy przy ideologii, to pamiętam taki plakat Underground Resistance, na którym na tle wyniszczonych detroickich ulic było napisane: „Nie ma nadziei. Nie ma marzeń. Nie ma miłości. Moją jedyną ucieczką jest underground”. Zawsze kierowałeś się zasadami DIY, etos undergroundu jest ci bliski? Underground nie istnieje. To bzdura. Jeśli odnosisz sukces, to przestajesz należeć do undergroundu, jeśli nie odnosisz, to należysz. DIY to jedyny sposób, w jaki mogliśmy zrobić to, co zrobiliśmy. Jak nie masz pieniędzy – a my ich nie mieliśmy – DIY jest jedyną metodą. Gdybyśmy mieli dostęp do wielkiego studia, to byśmy je wykorzystali, ale nie mieliśmy kasy nawet na automat perkusyjny. Miałem jeden syntezator i tuner efektów. Tyle. Mnóstwo gości, którzy krzyczą o braku nadziei, ma całe pokoje zawalone sprzętem, a ja nie miałem na bilet autobusowy, żeby wrócić z klubu. Nie robiłem tego metodami DIY, żeby potem o tym rozpowiadać. Takie były realia mojego życia i były one kurewsko prawdziwe. Jeśli czujesz, że musisz coś zrobić, to nic cię nie zatrzyma. Nasze metody były więc podyktowane twardą ekonomią, ale rozumiem dobrze, po co UR robiło to, co robiło.
W Detroit potrzeba haseł i odezw. To bardzo amerykańskie. My, Brytyjczycy, jesteśmy inni. W Stanach trzeba dać ludziom coś, co zrozumieją, w co będą mogli wejść całym sobą. Nie ma innego wyjścia. My zawsze woleliśmy niuanse i subtelność. Wolę subtelnie zdzielić kogoś młotkiem przez łeb, niż wysadzać świat w powietrze. To zwykle dociera dużo głębiej. Dzisiaj nawet Amerykanie słuchają mrocznego, motorycznego techno, choć zawsze wydawało się, że będzie ono niszą niszy. Fakt, że święci coraz większe triumfy, niektórzy łączą z ekonomiczną i społeczną sytuacją na świecie... To bardzo wygodne podejście. Cały ten kryzys. Jeśli stać cię na komputer, prąd i dostęp do internetu, w którym piszesz o kryzysie, to nie jesteś w żadnym dołku. Dziś nie ma żadnych kryzysów, choć ludzie uwielbiają o nich rozpowiadać. W niektórych częściach świata jest oczywiście ciężko, ale o kryzysie trąbią zwykle ci, którzy boją się o swoje tłuste emerytury. Trzeba było przepuścić te pieniądze na dobre życie, a nie teraz marudzić. W dupie mam takie mendzenie. Jestem szczęśliwy i ludzie wokół też wydają się szczęśliwi, tylko wciąż szukają dziury w całym. Myślisz, że hajp na takie brzmienia może jakoś zaszkodzić scenie? Słowo hajp jest ostatnimi laty tak często używane, że kompletnie straciło znaczenie. Co to jest hajp? To stara dobra ekscytacja. Co jest złego w ekscytacji? Ona przychodzi i odchodzi, to naturalne. Hajp to kolejna rzecz, dzięki której ludzie mogą wylewać swoje frustracje. Studenci siedzą w akademikach i narzekają, że to jest hajp, że oni już to znają, że to było w zeszłym tygodniu. Nie podoba ci się, to wypierdalaj. Nie ekscytuj się. To właśnie o entuzjazm i jego rozbudzanie chodzi od zawsze w tym biznesie, od narodzin rock’n’rolla. I niech ktoś mi powie, co w tym złego? Nastoletniość jest wspaniała, a to, co składa się na jej wspaniałość, to właśnie ekscytacja. Ludzie wciąż szukają dziury w całym i utyskują na muzykę. Bawcie się albo spierdalajcie. Spędzajcie miło czas, cały czas! Widzisz? To naprawdę jest mój manifest. Rozmawiał: Filip Kalinowski
Unsound
13-20.10 kraków
IRY / KINO P AM W / USA
t e b a alff
liża się baretowej – zb a k e rz e ri ie. a k o erykańskim kin ej marzący g m a ry o ó i k s m o ia rn in p za c o ymi troit i ać y się z obiegow , wampiry z De rz ie ie n o k zm y e oli wam rozezn n rt o a zw o rw zw p c z w Cze ó ra w o ty p o ry cych m Festival, któ ów i powracają lm fi h c American Film zy s w a terów, najciek Przegląd boha j edycji się w najbliższe
f
A
Austin – jeśli jesteś
młodym amerykańskim filmowcem, to w marcu musisz być w stolicy Teksasu. To na organizowanym od 1987 r. South by Southwest zaistniało mumblecore, tu zaczynali bracia Duplass (wyróżnione nagrodą publiczności „Puffy Chair” z 2005 r.) i prekursor gatunku Andrew Bujalski. Podczas SXSW „Mebelkami” swój talent objawiła Lena Dunham, zgarniając w 2010 r. główną nagrodę. Od produkcji za przysłowiowe kilka dolarów w Austin zaczynał też Joe Swanberg, który na tegorocznym AFF-ie pokaże „Kumpli od kufla” – komedię, która mimo większego budżetu pozostaje w kręgu ulubionych tematów reżysera z Detroit: romansów, nie w pełni udanych związków i dużej ilości piwa.
b
bitnicy
– w latach 50. nie zważając na oskarżenia o obsceniczność, wędrowali po sądach i rozbijali się po amerykańskich bezdrożach. Ćpali, wyli na mieszczańską obłudę, umierali, pozostawiając po sobie legendę – i raczej nie byli miłymi panami. Dziś, po latach kurzenia się na półkach, ich książki wracają do łask dzięki filmowcom. Ci jednak z sobie wiadomych względów obsadzają w ich rolach miłych chłopców, którzy chcą powalczyć z wizerunkiem miłych chłopców. W pocztówkowym „W drodze” Garrett Hedlund wcielił się w postać Deana Moriarty’ego z powieści Kerouaca, zaś James Franco, choć dobrze mu w rogowych oprawkach, przepadł jako Allen Ginsberg. W tym roku z legendą autora „Skowytu” zmierzył się Daniel Radcliffe – w „Zabij swoich ukochanych” Johna Krokidasa tajemnicze morderstwo splata losy trzech pisarzy. Radcliffe’owi też jest dobrze w rogowych oprawkach.
c
Clarke, Shirley
– reżyserka, choreografka, demaskatorka i pionierka w mówieniu o tym, co w kinie marginalne i niechciane. Ceniona przez bitników i guru amerykańskiej alternatywy Jonasa Mekasa, zwalczana przez panów od moralności. W „Connections” z 1961 r. opowiedziała o uzależnionych od heroiny muzykach jazzowych – kontrowersyjny film stał się kamieniem milowym kina niezależnego oraz
symbolem walki z zapędami cenzorów prostujących kręgosłup nowojorczyków. Clarke w realistycznej konwencji, bez moralizatorstwa typowego wówczas dla głównego nurtu, jako jedna z pierwszych mówiła o życiu w Harlemie i miejskich gangach („Cool World”) czy o homoseksualistach. „Portret Jasona” z 1967 r. to zapis rozmowy reżyserki z Jasonem Hollidayem – czarnoskórym gejem i niespełnionym artystą kabaretowym. Właściwie nieznana w Polsce autorka na AFF-ie będzie miała retrospektywę swoich dzieł.
dragi – są
d
takie filmy, które nie mogłyby powstać bez substancji pomocniczych, choć krytycy przekonują, że to zasługa wyjątkowej wrażliwości twórców. „Trash Humpers” Korine’a? „Gummo” Korine’a? Autor „Spring Breakers” znajduje wiernego ucznia w M. Blashu, który albo ma wyjątkowe recepty, albo ukończył intensywny kurs u newage’owców. W jego metafizycznym thrillerze „Oczekiwaniu” Chloë Sevigny dowiaduje się przez telefon, że jej matka wkrótce zmartwychwstanie. Później mamy przyjęcie powitalne dla zmarłej, czerwonego konia i płonące lasy. Najfajniejsze dziwadło festiwalu!
e
ekspaci
– amerykańska machina filmowa przygarnie każdego. Cieplarniane warunki, zamożni producenci – nic, tylko się pakować i wkraczać na plan. Tak się jednak składa, że zdolni obcokrajowcy kończą zwykle w przykrych produkcyjniakach lub słuch o nich ginie. Jednym z wyjątków jest Ramin Bahrani, reżyser irańskiego pochodzenia, który od lat z powodzeniem kręci kino autorskie z komercyjnym potencjałem. Twórca „Człowieka z budką”, historii o Pakistańczyku, który na nowojorskiej ulicy sprzedaje bajgle, w zeszłym roku z powodzeniem oswoił się z mainstreamem. W jego „Bez względu na cenę” Zac Efron walczy o spełnienie amerykańskiego snu, przystępując do rajdów samochodowych, a jego ojciec Dennis Quaid próbuje go sprowadzić na właściwą drogę – pomnażania rodzinnej fortuny.
James Franco – ostatnio jest wszędzie,
może być każdym i robi wszystko. Gra siebie i zostaje zjedzony przez kumpli-kanibali („To już jest koniec”),
w wersji familijnej paraduje w cylindrze i fraku („Oz Wielki i Potężny”), a w hawajskiej koszuli z wprawą symuluje fellatio z naładowaną bronią („Spring Breakers”). Trochę pisze, coraz więcej reżyseruje. Z kamerą był już m.in. w barze dla gejów-fetyszystów, w którym podgląda panów w skórach („Interior. Leather Bar”). Mierzy się nie tylko z bywalcami homobarów, ale i z wielką literaturą – właśnie przeniósł na ekran kultowe „Dziecię boże” Cormaca McCarthy’ego, a kilka miesięcy wcześniej „Kiedy umieram” Williama Faulknera, hipnotyczną powieść opowiedzianą z perspektywy 15 narratorów. Na tym filmie nie umrzecie we Wrocławiu.
g
gun
h
high school
, czyli broń – ulubiona przytulanka Amerykanów. Czy pod poduszką, w nocnej szafce czy pod ladą w sklepie, w dłoniach psychopaty czy pracowitej pani domu – musi w końcu wystrzelić. W „Coldwater”, brutalnym debiucie Vincenta Grashawa, nastoletni Brad trafia do prywatnego ośrodka resocjalizacji po niefortunnej zabawie z bronią. Karty rozdaje w nim krzepki porucznik, uczący szacunku do amerykańskich wartości za pomocą upokorzeń. Obie strony będą dysponować standardowym zestawem argumentów: kamienie, głodówki, łopaty i oczywiście broń, która w kulminacyjnym momencie wypali. Niezamierzenie najbardziej homoerotyczny film AFF-u.
– nie ma amerykańskiego kina bez amerykańskiej szkoły. Czasem jest tłem dla pierwszej miłości, czasem – pierwszej (i ostatniej) strzelaniny. W musicalach straszy, w horrorach śmieszy (nowa „Carrie”!), najbardziej sprawdza się w wydaniu z lat 80. – kto w końcu nie chciał znaleźć się w jednej sali z „Klubem winowajców”? Tegoroczny AFF to ogólniak w dwóch wydaniach. „American Milkshake” przenosi nas do najlepszych lat 90.: nie ma smartfonów i tabletów, ale są dyskietki, jest nintendo i ten zapomniany sygnał pierwszych nawiązywanych połączeń z internetem, a także dylemat: wybrać tę fajną czy tę popularną. Z kolei „Nauczycielka” to mroczniejsza wizja szkoły z niedozwolonym romansem w tle.
j
James Broughton,
któremu w dokumencie „Wielka radość” hołd składają Eric Slade i Stephen Silha. Jeden z prekursorów queerowego aktywizmu, niepokorny poeta, który w latach 70. maszerował ulicami San Francisco w sukience, członek stowarzyszenia Sióstr Wiecznego Odkupienia, walczącego z konwencjonalną męskością. Wyrzucony ze szkoły za romans z kolegą, tworzył kino cielesne, bawiące się nagością, pełne żartów, poezji oraz... piersi i penisów. Reżyserzy „Wielkiej radości” skutecznie dotrzymują Broughtonowi kroku. I tylko członków u nich jakby trochę mniej.
k
kryzys
– u szczytów władzy, w głowie, na koncie bankowym, więc i na ekranie. Przyciąga zarówno mainstream, jak i niezależnych dokumentalistów, dotyka i bankierów („Margin Call” J.C. Chandora), i gangsterów („Zabić, jak to łatwo powiedzieć”). W pokazywanym na AFF-ie, pięknie sfotografowanym dokumencie „Jesień i zima” kryzys przybiera wręcz rozmiary kosmiczne. Reżyser Matt Anderson winowajcą czyni przemysłowe rolnictwo, które naruszyło równowagę w naturze. Antidotum? Domy z plastikowych butelek. Mniej skupiony na stawianiu diagnoz, przez co bliższy realiom jest „Off the Label” o firmach farmaceutycznych – branży, która nie ucierpiała z powodu ekonomicznej recesji.
l
Liberace
– Michael Douglas w połyskliwych kostiumach i żabocie na zamknięcie festiwalu. Jako sławny muzyk estradowy biega wśród kandelabrów i luksusowej tandety za umalowanym Mattem Damonem. „Wielki Liberace” to wylakierowany powrót Stevena Soderbergha do kina po tym, jak definitywnie pożegnał się z nim... w zeszłym roku.
m
mumblecore
– ci, którzy tworzyli ten bezpretensjonalny gatunek, chyba już nie pamiętają, jak robić filmy za kilkaset dolarów z cyfrówką w ręku. Zarówno Joe Swanberg, jak i Lynn Shelton doczekali się porządnych budżetów (jej „Touchy Feely” o masażystce, która zaczyna czuć odrazę do ludzkiego ciała, też będzie na AFF-e). Na szczęście mumblecore ma też swoje nowe gwiazdy – „Lily” Matta Creeda to subtelna opowieść o 30-letniej nowojorczance, która oczywiście jest neurotyczna i nie wie, co zrobić ze swoim życiem. Rozsądne rozwiązanie? Uczy się stepować i nagrywa na dyktafon rozmowy obcych ludzi.
New American Cinema – ruch,
który w latach 60. walczył z mainstreamem, tak jak AFF podważa niesprawiedliwy wizerunek kina amerykańskiego. Jego reprezentanci – Jonas Mekas, Shirley Clarke czy Stan Brakhage – uznawali
n
o
oficjalne kino za „moralnie skorumpowane, estetycznie przestarzałe i powierzchowne”, przeciwstawiając mu własne eksperymenty. Czy mieli do końca rację, możecie się przekonać, oglądając stare filmy w cyklu „90-lecie Warner Bros.”.
On the Edge
– sekcja produkcji radykalnych, na granicy klasycznych narracji, eksperymentujących z językiem filmowym. Czyli żadnych dylematów nastolatków, rozbitych rodzin i rozbitków na morzu. Tylko poważne eksperymenty. W tym cyklu zobaczymy m.in. dwie produkcje Jamesa Benninga, mistrza statycznych ujęć, dokumentalistę jezior, nieb i opuszczonych dróg. W trwającym ponad dwie godziny „Faces” reżyser przygląda się twarzom aktorów z „Twarzy” Johna Cassavetesa. Z kolei „Easy Rider” to hołd dla filmu Dennisa Hoppera – zamiast pościgów na motocyklach spodziewajcie się jednak długich, bardzo długich ujęć amerykańskiego pustkowia. Dla odważnych!
p
postój
na autostradzie. Źle w ten sposób kończyli i bohaterowie Davida Lyncha, i Olivera Stone’a. Gdyby brać sobie do serca przesłanie płynące z ekranu, nikt by nie wychodził z samochodu w środku niczego. Przebite opony, zabłąkane kule roztrzaskujące szyby i kierowcy wbijający się w tylny zderzak. W ten schemat wpisuje się ponury „Niebieski Caprice” Alexandre’a Moorsa – oparta na faktach historia kilku tygodni z życia dwóch samozwańczych snajperów, którzy strzelają do przypadkowych osób spotkanych na autostradzie. Mniej kolizji przewiduje za to scenariusz „Blue Hoghway”, którego bohaterowie wybierają się w podróż śladem ulubionych scen z filmów. Tak uroczo, że zaczną rozważać rozstanie.
r
rodzina
– najlepiej dysfunkcyjna, niepełna, na granicy trzaskania talerzami i odbezpieczania broni. Albo idealna, z powiewającą na ganku amerykańską flagą i wysokoproteinowymi obiadami – oczywiście po to, by obnażyć liche fundamenty jej szczęścia. W tym roku o tym, że inni mają bardziej popaprane rodziny, przekonają nas i mieszkańcy mroźnego Maine („Niebieski ptaszek”), i gorącego Illinois („Bez względu na cenę”), i umiarkowanego Baltimore („I Used to Be Darker”).
survival – gdy sława aktora trochę przygasa, trzeba urządzić mu porządny survival. Można zesłać go na bezludną wyspę, by rozmawiał z piłką (Hanks w „Cast Away”), lub kazać wyobrazić sobie,
s
jak żyją biedni i brzydcy (Theron w „Monster”). W tym roku na taką aktorską ścieżkę zdrowia skazany został 80-letni Robert Redford. J.C. Chandor w „All Is Lost” zamknął go na kilka dni w zepsutym jachcie na otwartym morzu. Skądś to znamy: poziom wody na pokładzie rośnie, rekiny wymachują płetwami z głodu, upał, ulewy i tęskne spojrzenia na horyzont. Nic straconego – nominację do Oscara Redford ma w kieszeni.
US in Progress
u
– Stowarzyszenie Nowe Horyzonty nie tylko pokazuje filmy, lecz także podaje rękę młodym twórcom. US in Progress to cykl branżowych spotkań (organizowanych w Paryżu i we Wrocławiu), podczas których specjaliści oglądają jeszcze niedokończone, niezależne produkcje w fazie montażu. Dzięki nim finansowy zastrzyk w 2012 r. dostał m.in. film „Nie uśmiechaj się” Daniela Patricka Carbone’a, a reżyser „W duszy nadal gra” poznał polskiego kompozytora, który nagrał dla niego muzykę. Wszystkie – po długim maratonie na innych festiwalach – docierają teraz do Wrocławia.
wampiry
w
, o których nadszarpniętą ostatnimi czasy godność upomina się Jim Jarmusch. Na aktorskim froncie niezastąpiona, odpowiednio blada Tilda Swinton i Tom Hiddleston. Swoich ofiar nieprzypadkowo szukają w Detroit, którego mieszkańcy czego jak czego, ale krwi mają pod dostatkiem. „Tylko kochankowie przeżyją” będą snuć się po ekranie na otwarciu tegorocznego festiwalu.
zwierzątka
z
– gdy oglądałem filmy tegorocznego AFF-u, krążyła mi po głowie pewna natrętna myśl. Gdzie te zwierzątka, całe bogactwo amerykańskiej fauny? Czy niedźwiedzie uciekły? Czy bizon został już zupełnie zjedzony? Czy jeleniom smutno? Czy tylko polscy filmowcy lubią zwierzęce symbole? Sytuację uratował dopiero Lance Edmands – w jego nagradzanym „Niebieskim ptaszku” jest jeden niebieski ptaszek. Nagrody żadnej nie dostał, siedzi samotny i marznie. I coś symbolizuje. Tekst: Mariusz Mikliński
4. american film fesival
22-27.10 Wrocław
Dawno, dawno temu
Dawno temu
Teraz
w ó k z c y ł h c y Metoda mał w naszym odem whisky stała się ch Za ym pn stę do nie z zącego się a porządna ficytowego towaru kojar o nie obejdzie się żadn eg ór kt z be , lem ho ko Jak to się stało, że z de Al ność? minać... ciej zyskującym popular ją, żeby trochę powspo az ok ą aln ide t jes kraju alkoholem najszyb lki te j bu przez Ballantine’s nowe impreza? Wprowadzenie
– Mój pierwszy kontakt z whisky? – zastanawia się Dariusz Fabrykiewicz, ambasador marki Ballantine’s, gdy pytamy go o jego wspomnienia związane z whisky. – W latach 90. pracowałem w hotelu Bristol, najlepszym hotelu w Polsce. Jako szef baru miałem przyjemność serwować whisky Ballantine’s odwiedzającym Polskę gościom z całego świata. Zamawiali ją zazwyczaj na lodzie, serwowana była w popularnej szklance do whisky. Niektórzy życzyli sobie dodatkowo wodę bez gazu, którą dolewali do swojej whisky. Wtedy najpopularniejszymi koktajlami na bazie whisky był „Godfather”, czyli whisky z likierem amaretto oraz „Rusty nail”, czyli whisky i likier drambuie. Zawsze królowała jednak whisky sour.
Luksus z Pewexu
W związku ze zmianą opakowania marka Ballantine’s zabiera nas w podróż do przeszłości. Podczas imprezy, która odbyła się w siedzibie Instytutu Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie, Ballantine’s przypomniał moment, w którym whisky po raz pierwszy pojawiła się w polskich sklepach. Pierwsza butelka whisky Ballantine’s powstała w 1910 r., kiedy to potomkowie George’a Ballantine’a
stworzyli ponadczasowy blend – elegancki i delikatny Ballantine’s Finest. Historia marki w Polsce jest równie długa, ale momentem przełomowym są lata 80., kiedy whisky Ballantine’s można było kupić wyłącznie w Pewexach – sieciach sklepów z towarami z Zachodu. Marka była wówczas produktem niedostępnym, kojarzącym się z luksusem, dlatego prawdopodobnie pojawiała się w wielu filmach i serialach z tamtego czasu. „Czytam »Time’a« i »Epokę«, pijam tylko ballantine’sa, palę winstony, dla ciebie mam wintermensy, zagraniczne czekoladowe cygara” – mówi w kultowej „Hydrozagadce” Tadeusz Pluciński, po czym dorzuca słynne: „Zdejm kapelusz...”. – Whisky pili obcokrajowcy – wspomina dalej pan Dariusz. Ludzie bogaci, którzy robili interesy na całym świecie, doskonale wiedzieli, co to jest whisky, co to jest szampan. Dla nas erzacem był jakiś podły koniak. Wódki mieliśmy w bród, z win była tylko Sofia. A potem pojawiła się whisky...
Prażynki i DJ BoBo
Podczas prezentacji nowej butelki Ballantine’sa muzyczne hity z lat 80., wystylizowane hostessy i charakterystyczne dla tamtego okresu przekąski pozwoliły nam przenieść się do czasów saturatorów
i czekoladopodobnych wyrobów cukierniczych. Szybko jednak nastały szalone lata 90., w których królowały przeboje Dr. Albana i DJ-a BoBo. Hostessy w nowych stylizacjach prezentowały drinki na bazie szkockiej Ballantine’s, która w latach 90. opuściła Pewexy i wkroczyła do sklepów w całej Polsce. – Na początku lat 90. inaczej patrzyliśmy na świat, zaczęliśmy podróżować, uczyć się wielu nowych rzeczy – kontynuuje nasz rozmówca. Jedną z rzeczy, których musieliśmy się nauczyć, była właśnie whisky. Faktem jest, że whisky w Polsce przeszła długą drogę. Obecnie jej sprzedaż rośnie najszybciej spośród wszystkich mocnych alkoholi. – Nauczyliśmy się cieszyć tym trunkiem, smakować go. Jesteśmy rozrywkowym narodem, lubimy się bawić, a whisky nadaje się doskonale zarówno do uczczenia ważnych chwil, jak i po prostu do uprzyjemniania życia – podsumowuje. Ballantine’s, jedna z najpopularniejszych whisky w Polsce, zmieniła właśnie butelkę i przedstawiła nam swoje współczesne oblicze. I choć pewne rzeczy się nie starzeją, a inne z wiekiem tylko zyskują – i dotyczy to nie tylko whisky, ale też np. Madonny czy dobrych seriali – to zgodnie ze starym porzekadłem: kto stoi w miejscu, ten się cofa. W miejscu nie stoi na pewno Ballantine’s, który wprowadził największą od ponad 100 lat zmianę w designie opakowania swojego flagowego produktu.
e z r a i n t Bło
torf / a iłk p / rycerz
y jak grze. Zmian w ie n ś e z c kie, osób jedno wie – grząs 2 1 le . h u c z . c .. e w m k isko ja i połowy e znane, bo alszej walk inut jednej z d r m z b 2 o 1 ją d . u – ie j in n e y m n ne eli ce noż ów w druż o raz zgubio dy jak w pił b a , s ć a 12 zawodnik a z ż t, a u w in u a trzeb co kilka m No i na buty . w hokeju – e n z c ty te s mało e zdradliwe i „To błoto nie jest mi obojętne. Jest częścią mojej ojczyzny”, napisał swego czasu – pamiętany chyba już tylko przez Wikicytaty – rumuński poeta i dramatopisarz Valeriu Butulescu. Ową sentencję niejeden zawodnik pewnej odmiany piłki nożnej mógłby wytatuować sobie na ciele. Inne bagienne prawdy zawodnicy znają nie z poezji, lecz z doświadczenia. Jest wśród nich taka: „Kto w błoto wpadnie, ten suchy nie wstanie”. Nie pozna też jednak smaku radości, którą aż kipi siedzący naprzeciwko mnie Maciej Rant, wielki chłop na co dzień zajmujący się sekcją filmową Białostockiego Ośrodka Kultury, festiwalem ŻubrOFFka i realizacją niezależnych produkcji powstających pod szyldem Filmowe Podlasie Atakuje. Przy okazji jest zawodnikiem drużyny błotnej piłki nożnej. To właśnie kino i ta dyscyplina sportowa budzą w nim największe emocje. W dodatku jedno łączy się z drugim. Po raz pierwszy usłyszał bowiem o błotnej piłce nożnej podczas premiery „Księstwa” – opowiedział mu o niej Zbyszek Masternak, autor książki, na podstawie której powstał scenariusz filmu, a zarazem jeden z najbardziej zapalonych propagatorów tego sportu w naszym kraju oraz reprezentant Stowarzyszenia Polskiej Piłki Błotnej BKS Roztocze. – Jako że błotka na Podlasiu nie brakuje, postanowiłem zachęcić moich kolegów do udziału w mistrzostwach Polski. Jest taka scena w „Piłkarskim pokerze”, kiedy na dworcu w Białymstoku taksówkarz mówi: „Co jak co, ale społeczeństwo w Białymstoku to my mamy ofiarne”. Dodałbym też, że i otwarte, i radosne, dlatego bez problemu udało nam się zebrać ekipę wesołków i piłkarzy amatorów, którzy postanowili podnieść rzuconą rękawicę – opowiada radośnie. Tak narodziła się drużyna Torfowy Rycerz Aptel, która czerpie siłę z podlaskiego błota oraz lokalnego samogonu, bo Torfowy Rycerz to także regionalna nazwa trunku o posmaku torfu właśnie.
Obrzucanie błotem
Drużyna Macieja, choć powstała dopiero dwa lata temu, w tym roku zdobyła złoto na mistrzostwach Polski w Krasnobrodzie. – Początki nie są szczególnie trudne, w zasadzie wystarczy kilka osób i można grać. Samo boisko w miarę łatwo przygotować – potrzebne są plac, pług i dużo wody. Zasady są natomiast niemal takie same jak w piłce nożnej, a różnice można na spokojnie poznać przed samym turniejem – tłumaczy Maciek. – To, co w piłce błotnej liczy się najbardziej, to zabawa. To taki powrót do dzieciństwa – na podwórku rozgrywało się najfajniejsze mecze, kiedy była największa ulewa. Nie ma przyjemniejszego momentu niż ten, w którym pierwszy raz padasz całym ciałem w błoto. Pierwsze zetknięcie z tą ciągle podlewaną, rozmokłą breją jest jak kąpiel na golasa w jeziorze – śmieje się Rant i dodaje, że wspaniałe w tym sporcie okazuje się to, że piłkarz błotny nic nie musi! – Nieważne, jak jest ubrany, jaką ma fryzurę, czy gra z siódemką jak Ronaldo. Liczy się poczucie humoru i dystans do siebie i świata. Tylko takie osoby pozwolą przeciwnikowi wcisnąć się w błoto, obrzucać błotem, zmieszać z błotem. Podczas meczu podobnych sytuacji nie zabraknie – dodaje. Podkreśla też, że oprócz dystansu do siebie sport ten wymaga żelaznej kondycji – zmiany trwają zwykle po dwie-trzy minuty, jednak bieganie w lepkiej, grząskiej masie sięgającej niekiedy kolan wymaga dużo siły, a kopanie piłki w takich warunkach to nie lada umiejętność.
Rock’n’roll
Pierwszymi błotnymi – albo może bagiennymi, bo angielska nazwa tej dyscypliny to „swamp football” lub „swamp soccer” – piłkarzami byli fińscy biegacze narciarscy, którzy pod koniec lat 90. trenowali poza
sezonem w błocie. Aby urozmaicić treningi, wpadli na pomysł ćwiczenia z piłką. Od czasu gdy Jyrki Väänänen zorganizował pierwszy błotny turniej, a w 1998 r. ustalono zasady tej „brudnej” gry, błotna kula zaczęła się toczyć szybciej niż niejedna śniegowa. Obecnie dyscyplina ta najbardziej popularna jest w Finlandii, Rosji, Holandii, Brazylii, Szwecji, Islandii i Wielkiej Brytanii. I chociaż w Polsce jest jeszcze nowością, to szybko się rozwija – z roku na rok zdobywa więcej zwolenników, pojawiają się nowe drużyny. Maciek, kiedy nie siedzi w kinie, zastanawia się nad pomysłami na promocję błotnej piłki. – Myślę, że ciekawą koncepcją byłoby zorganizowanie turnieju podczas Przystanku Woodstock. Piłka błotna i rock’n’roll to bliskie sobie światy! A że ludzie na Woodstocku uwielbiają taplać się w błocie, to wystarczy dać im piłkę, bramki, sędziego i... satysfakcja gwarantowana. Tak, muszę pogadać o tym z Centralą na Roztoczu! Tekst: Filip Kalinowski Foto: Sylwia Dzieduszow
j e z c a n i t r e Konc
bata r e h / ie in św Śpiw ory /
zedostajecie r P . o iw p o baru p ię od nowa. hacie się do s c y ć p a o h c D y i. p e tn z z w sza lety i pr , ójść do toa iacie płaszc p w ta m s te o . No właśnie r Z e ty . c n u n e b o k m lu u k d e tr o z s d r ratu araz p yta za in Wchodzicie o to, żeby z o uszu i apa kami i chw p d w o k y e z lk z r c ty g ty ę z a n z w e t ó łopak amias się pod sc czterech ch tóre lepiej z i k z a d o n , h c ty r w e ę c Są kon psa Na scen ... swojego k musi być. b ta lu ie e n c z ć c tu ie z n nieko ościel, s go zabrać p e n z c fi a r g foto Hotel Forum w Krakowie. Relikt PRL-owskiego rozmachu architektonicznego, a obecnie największy stelaż na billboardy w całym kraju. W tej brutalistycznej scenerii zadomowiła się część imprez festiwalu Unsound. W tym roku oprócz stricte tanecznych wykonawców pojawi się tu Robert Rich – legenda ambientu i new age’u wystąpi dla... śpiącej publiczności. To będzie jego pierwszy tego rodzaju występ od wielu lat. Cykl „Sleep Concerts” narodził się bowiem na początku lat 80., kiedy to 20-letni wtedy Rich grał dziewięciogodzinne koncerty (od 22 do 7 rano) dla zaopatrzonej w śpiwory i karimaty publiki. Muzyk chciał w ten sposób, za pomocą bodźców słuchowych, pobudzić ruch gałek ocznych w fazie REM. Występy wieńczył – zwykle już po wschodzie słońca – recital fortepianowy, po którym artysta częstował zgromadzonych gości herbatą. Wprawdzie naukowe podstawy tych eksperymentów nie zostały do końca zweryfikowane, ale relacje na temat samych doznań dźwiękowych mówiły o lawirowaniu między snem i jawą oraz odczuwaniu muzyki na innym poziomie niż na co dzień.
Psy i kotlety
Galeria niezwykłych występów na tym się nie kończy. Warto przytoczyć chociażby pamiętny koncert Matthew Herberta podczas inauguracji zeszłorocznego Off Festivalu. Brytyjczyk razem z czwórką kolegów zaprezentował wtedy materiał z albumu „One Pig”, złożonego wyłącznie z dźwięków wydawanych przez świnię, której całe życie, od narodzin do trafienia na talerze w brytyjskich domach,
zostało udokumentowane. Muzycy, posługując się kablami rozpiętymi między czterema statywami, które tworzyły coś na kształt zagrody, modulowali dźwięki składające się na ten kolaż. Najbardziej niezwykła część rozpoczęła się w momencie symbolicznej sceny zarżnięcia tucznika. Wtedy do podświetlonych, stojących za muzykami pulpitów podszedł kucharz, który zaczął smażyć kotlety. Smakowite zapachy szybko zaczęły się roznosić po sali Centrum Kultury, a zaraz po zakończeniu występu Herbert sam rozdał publiczności półmiski z wieprzowiną w sosie grzybowym, z podduszoną kiszoną kapustą. Danie było wyśmienite, ale smakowało dobrze tylko do chwili, w której zdaliśmy sobie sprawę z ironicznej wymowy tego gestu. Są jednak występy, podczas których żadnemu zwierzęciu nie stała się krzywda. Przeciwnie, zostały one wyróżnione. W 2010 r. na jednym z australijskich festiwali Laurie Anderson, żona Lou Reeda, zagrała koncert przeznaczony... dla psów. Początkowo cała kompozycja miała zostać zagrana przy użyciu tonów niesłyszalnych dla ludzkiego ucha, ale ostatecznie zdecydowano się ją zagrać tak, by opiekunowie czworonogów także mogli trochę pokontemplować. Występ trwał jedynie 20 minut, bo – jak twierdzi Anderson – „psy zwykle nie potrafią się skoncentrować zbyt długo”. Sam lider Velvet Underground także stawił się na koncercie razem z suczką Lolabelle, na której wcześniej zostały przetestowane utwory. Podobno publika wyła z zachwytu.
Wśród publiki
Euforyczny nastrój często udziela się najbardziej oddanym słuchaczom i materializuje w postaci rozmaitych akcji fanowskich. Wiecie, układanie kartek w biało-czerwoną flagę, wyciąganie zapalniczek czy przynoszenie przeróżnych rekwizytów (np. wielkie kartonowe diamenty na koncercie Rihanny zasłaniające widok wszystkim pozostałym). Takie inicjatywy wypadają zwykle równie wzruszająco, co klaskanie po udanym lądowaniu samolotu. Tego typu akcje na nowy poziom wyniósł jednak Dan Deacon – hiperaktywny muzyczny eksperymentator o aparycji informatyka z agencji reklamowej. Amerykanin wkłada w swoje koncerty mnóstwo pasji i zwykle rozstawia cały sprzęt wśród publiczności i gra przy niej (nawet na największych festiwalach). W zeszłym roku opracował aplikację na iPhone’a i Androida pozwalającą każdemu uczestnikowi stać się częścią jego show – zamienia ona smartfony w użyteczne narzędzie, a nie puszki kręcące filmy, które w ogóle nieoddają atmosfery koncertu. Ekrany telefonów wyświetlają zatem wizualizacje, z głośników leci muzyka, a wszystkie efekty są ze sobą skoordynowane. To jednak nie koniec atrakcji. Deacon jest też znany z innych niekonwencjonalnych pomysłów. Na jego show składają się elementy stand-upu i, uwaga, konkursy tańca, w których publika zawsze chętnie bierze udział. To chyba lepsze niż klaskanie do rytmu, prawda? Tekst: Cyryl Rozwadowski Ilustracja: Tymoteusz Piotrowski
awa z s r a W / o t Moje Mias
e c w o Dach
iesto py według M o ft o o r ie k s zaw iejsze wars czyli najfajn
Kino Ochota Wspaniale wyeksponowana lokalizacja i klimatyczna bryła starego kina od połowy lat 90. przyciągały pierwszych writerów. Prawdopodobnie w 1997 r. powstały tam chromy (zwane wtedy srebrami) takich ekip jak MGA, DSE czy SOK. Po mniej więcej dziesięciu latach miejscówka została odświeżona przez ówczesnych youngstersów z GBR, a następnie skutecznie zabita przez kamerę monitoringu umieszczoną naprzeciwko i abstrakcyjny (niepasujący tu zupełnie) mural wykonany w ramach festiwalu Street Art Doping. To tylko potwierdza, że miasto to teren wielowątkowy i wielowarstwowy.
kino Ochota
Plac Trzech Krzyży Chyba najsłynniejszy, nieistniejący już warszawski rooftop. Kilka dni po powstaniu dwóch throw-upów GBR media grzmiały o wandalizmie i braku szacunku. Dyskusja o graffiti w mieście nie dopuszczała takiej formy przekazu. A ja nadal trzymam kciuki za brawurowe akcje i szukanie nowych wyzwań w miejskiej dżungli.
Marszałkowska Samo centrum miasta, jedna z najlepiej widocznych realizacji, która jest jednak poza zasięgiem wzroku przeciętnego odbiorcy graffiti. GBR, TNA, WTK rozpisali swoje chromowane litery na tzw. zwyżce bloku. Czerwone ramki biły po oczach już od placu Konstytucji. Rooftop zniknął równie szybko, jak się pojawił, a nam pozostaje czekać, kto się pokusi o zdobycie tego szczytu ponownie, bo rooftopy współtworzą klimat miasta, ale nie są zabawą dla dzieci.
plac Trzech Krzyży
Kasprzaka
Mateusz Ściechowski aka Miesto.
Od kilkunastu lat aktywnie zajmuje się warszawską przestrzenią publiczną. Miłośnik mininarracji, lokalnych klimatów i dobrego graffiti. Twórca i selfpublisher fotoalbumu „Ludzie, Miesto, Zwierzęta”. Redaguje bloga radykalnie rozprawiającego się ze słabym street-artem (universalhating.blogspot. com). Współtworzył vlep[v]net, zakładał galerię [v]iuro, galerię V2 w legendarnym 5-10-15 i internetowy byt mdggallery.com. Zorganizował kilkanaście miejskich projektów dotyczących szeroko pojętego urban-artu oraz kilkadziesiąt wystaw w Polsce i za granicą. Prowadzi graffshop Not4Toys i ciągle szuka nowych wyzwań. Współwydawca (jako Whole City) i współtwórca albumu „Graffiti Goes East”, który właśnie się ukazał.
Niewielki, nisko położony rooftopik na kamienicy na rogu Karolkowej i Kasprzaka (aktualnie ukryty za płotem budowy metra). Jeden z ostatnich, które przetrwały modę na ocieplanie budynków. Ekipa MGA zaprezentowała pod koniec lat 90. zgoła inne podejście do graffiti niż większość sceny. To crew wywodzące się z tradycji punkowych i anarchistycznych, więc w momencie, kiedy graffiti zaczęto już mocno łączyć z raczkującą kulturą hiphopową, ich prace były powiewem zadziornej świeżości i alternatywą dla kolorowych wildstyli. Chude literki MGA pojawiały się w różnych częściach miasta i do tej pory są inspiracją dla młodego pokolenia.
ul. Marszałkowska
Plac Zawiszy Blacha falista jest jednym z najbardziej wdzięcznych materiałów pod graffiti. Jej wyblakłe kolory przyjmują z chęcią prosty krój liter i mocne ramki. Rooftop w Alejach Jerozolimskich od drugiej połowy lat 90. był kilkakrotnie przemalowywany. Gościł już chromy DSE, WTK czy SOK, a po refreshingu wyblakłą żółcią długo nie czekał na świeże typo of MOAD i GBR. Takie miejsce zawsze będzie kusiło tych, którzy nocą zamiast spać grzechoczą sprejami na ulicach miasta.
ul. Kasprzaka
mias to /
city
fot o/
chw ila
mom
Robi m Sorr y zdjęci a. y. na in Śledźcie Obsesy jn stag ram nas na I ie, kom p .com n /akti stagram ulsywnie vist_ ie. M , ajfo mag azyn iasto wid nem. Ja k zian e na wszysc y. szym i ocz ami
Foto: redakcja i przyjaciele
ent
je z n e rec
ety ż d ga / i śc o w / no Arctic Monkeys „AM” Universal Music Polska
MUZYKA
Ale te chłopaki dojrzały
RZECZ
Jeden na milion
Projektuje je komputer, produkuje drukarka 3D. Taśmowe, identyczne, niczym się niewyróżniające – można by pomyśleć. I nie mieć racji, bo pierścionki z serii One in a Million Bird powstają przy użyciu algorytmu, który dba o to, żeby każdy z ptaszków czymś się wyróżniał, inaczej ułożył główkę, miał inny kształt, inne ułożenie ciała. Możliwości jest milion. Dosłownie. Do kupienia na www.michielcornelissen.com. [wiech]
Ten frazes przewija się przy okazji premiery każdej kolejnej płyty Arctic Monkeys. Faktem jest, że grupa z Sheffield nie ma nic wspólnego z etykietką ładnych chłopców tłukących gitarowe power-przeboje od momentu wydania „Favourite Worst Nightmare” w 2007 r. Każdy następny album był świadectwem niebywałego progresu, jaki Małpy przeszły od czasów, gdy świat oszalał na punkcie „I Bet You Look Good on the Dancefloor” w połowie poprzedniej dekady. „AM” aż kipi od rewelacyjnych pomysłów. To jeden z tych albumów, do którego nijak ma się stara maksyma dotycząca rock’n’rolla: im więcej myślisz, tym bardziej ssiesz. Małpy szastają riffami jak na wyprzedaży, dokładając do tego naspeedowaną uliczną poezję – taka np. „Arabella” to kwintesencja słownego szaleństwa! Ta płyta nie ma słabych momentów. Doskonale wypada zarówno flirt z glamem w „I Want It All”, jak i „Snap Out of It”, wydający się nawiązywać do twórczości Turnera spod szyldu The Last Shadow Puppets. Rewelacyjnie zaznacza swoją obecność Jego Wysokość Josh Homme (od dawna szalikowiec chłopaków), śpiewający „Knee Socks” i najwyraźniej czujący się w tym towarzystwie jak ryba w wodzie. Dalsze wyliczanki nie mają sensu, to trzeba usłyszeć. „AM” raz na zawsze udowadnia, że Turner i spółka są stałymi mieszkańcami muzycznego panteonu, a nie tylko jego gośćmi. Dodać warto, że są też pierwszym zespołem wydawanym przez niezależną wytwórnię, który umieścił pięć albumów z rzędu na samym szczycie brytyjskiej listy sprzedaży. Chapeau bas! [Mateusz Adamski]
Legenda Kaspara Hausera („La leggenda di Kaspar Hauser”) reż. Davide Manuli obsada: Vincent Gallo, Silvia Calderoni Włochy 2012, 90 min Spectator, 4 października
MUZYKA
FILM
Vitalic Gallo adidasem pogania
Yeah, all right. Połowę roboty odegrał (dosłownie) Vitalic – hymny „Second Lives” i „Poison Lips” spinają baśń technoklamrą, a hipnotyczna muzyka Francuza nakręca hipnotyczny film niczym Kavinsky „Drive”. Ćwierć sukcesu to Vincent Gallo w podwójnej roli szeryfa i jego brata The Pushera (brody nie golił chyba od „Essential Killing”). Sześć procent – jak ładnie wyliczyłem – robią czerń i biel, które w postaci niezrozumiałej symboliki wdzierają się w niezrozumiałe sceny (wybielanie kota proszkiem, mleczny bełt...). That’s right! Ponieważ poza teksańskim szeryfem (chciałbym to usłyszeć w wersji dubbingowanej przez Tomasza Knapika albo odtworzone przez syntezator Ivona!) bohaterowie mówią językiem reżysera, skojarzenia z neorealizmem i późniejszymi wielkimi włoskiego kina są nieuniknione. Kolejnych 16 procent to sflaczała androgyniczna albinoska w roli tytułowej (nie, to nie są tzw. męskie cyce, to nie jest głos chłopca mutującego), debiutantka na dużym ekranie. Sporo wnosi tu też zabawa znaną legendą. Odniesienia do historii norymberskiego dzikusa z początku XIX w. i Herzoga są mniej niż nienachalne. Słuchawki na głowie z dyndającym bezwiednie jak sam Kaspar kablem zamiast pianina w salonie, tatuaż zamiast karteczki, muł zamiast drewnianego konika, schemat: odnalezienie, akceptacja, edukacja, tajemnicza śmierć. Wreszcie jego/jej fetysz – ciuchy Adidasa, pewnie pierwszy product placement, za który firma nie musiała płacić. Trzeba też wspomnieć o kostiumach: kowbojskie szeryfa, białe (włoskojęzycznego) brata motocyklisty, siatkowy top jego prześlicznej dziewczyny, sutanna księdza z (drugą) połową logo Judas Priest i kaburą u pasa, księżna w woalach... Rzecz się dzieje nigdzie, czyli na wyspie koło Sardynii, tu nazwanej X. Na jej brzeg Hausera niczym śniętego płetwala wynosi morze Y, w roku – a jakże by inaczej – 0. Czy to następca tronu pięcioosobowego księstewka? Niemy impostor? A może naspeedowany mesjasz? Jest jeszcze subtelny trop ze sceny otwierającej i plakatu: UFO... Fascynujące popkulturowe dziwadło czy pretensjonalny artystowski gniot? Kochaj albo rzuć po pierwszej minucie. Ja daję pięć na pięć. That’s right, boy! [Łukasz Figielski]
... Aktivist mix #7 Olsen
Olsen to młody brytyjski producent do niedawna ukrywający się za aliasem Wolf Cub. Jako młody wilczek skupiał się na bardziej bangerowym, lekko zbasowanym housie, jednak teraz się zmienia. Kilka bpmów mniej, więcej harmonii i szersze instrumentarium pozwoliły muzykowi trafić do labelu Super, który zapoczątkował karierę takich twórców jak Randomer, Bondax czy AlunaGeorge. Jego miksy są nieprzewidywalne, a fascynację jazzem, funkiem i disco odczuwa się na każdym krokiem. Olsen często gra też sety stricte oldschoolowe, korzystając jedynie z siedmiocalowych winyli. Po tym jak już zachwycicie się fantastycznym setem Olsena, wpadnijcie do warszawskiej Iskry na jego występ, który opisujemy w kalendarium. A póki co wpisujcie: www.soundcloud.com/ aktivist_magazyn
Trust. Album rys. Przemysław Truściński sc. różni, Przemysław Truściński Timof Comics
MDNA World Tour Universal Music Polska
DVD
KOMIKS
Jeśli byliście na zeszłorocznym koncercie Madonny, pewnie chętnie przyjrzycie się temu spektaklowi (bo słowo koncert nijak się ma do tego, co wydarzyło się na scenie Stadionu Narodowego). Choćby po to, żeby popatrzeć sobie z bliska na jej cudownych tancerzy i ich wyginające się we wszystkie strony stawy. Madonna ponoć osobiście uczestniczyła w edytowaniu materiału filmowego z kilku koncertów, zarejestrowanego za pomocą 30 kamer, aby efekt końcowy był zgodny z jej wizją artystyczną. – Mój koncert to podróż... podróż duszy od ciemności do światła. Musi zostać obejrzany z otwartym umysłem, od początku do końca. Jestem pewna, że jeżeli zostanie pokazany w ten sposób, widz zostanie zainspirowany i będzie chciał uczynić świat lepszym miejscem... – zdradza Madonna. Naszym zdaniem „MDNA” świata nie zmieni, ale z pewnością uprzyjemni wam popołudnie. [dub]
Trzy lata temu na największym polskim festiwalu komiksów zorganizowano wystawę „Mistrzowie polskiego komiksu”. Poświęcono ją nie tylko Tadeuszowi Baranowskiemu i Michałowi Śledzińskiemu, lecz także Przemysławowi Truścińskiemu, który swoje prace często podpisuje jako Trust. Ta ekspozycja pokazała pewien paradoks. Truściński miał wówczas na koncie jedynie trzy albumy (nie licząc krótszych form w antologiach), z czego jeden był zbiorem reportaży z „Gazety Wyborczej”. Jednocześnie już od dawna był zarówno ikoną w środowisku, jak i najbardziej rozpoznawalnym jego przedstawicielem w mediach, świecie sztuki i popkultury. Zdecydowanie bardziej znanym niż dwaj wspomniani wcześniej autorzy, których dorobek albumowy jest znacznie większy. Trzy lata po tej wystawie Truściński prezentuje się w galeriach BWA i Centrum Kultury Zamek, na dobre wchodząc do świata sztuki, który na komiks nie zawsze patrzy przychylnie. Efektem tych dwóch wydarzeń jest ponad 350-stronicowy katalog-antologia zatytułowany „Trust. Album” – monumentalne wydawnictwo zbierające dorobek twórczy Trusta. W albumie znalazły się najróżniejsze prace: od rysunków, przez reklamy, ilustracje prasowe i książkowe, komiksy w najróżniejszych stylistykach, projekt postaci Wiedźmina do gry komputerowej, aż po obrazy. Antologia pokazuje dwie charakterystyczne cechy Trusta. Po pierwsze, jego prace są odważne formalnie, eksperymentatorskie, efektowne i świetne warsztatowo, pełne mroku i niepokoju. Nawet starsze dzieła są ciekawe, bo Trust bardzo często stawia przede wszystkim na grafikę i ciekawie narysowane historie. Zaskakuje wielość technik i stylistyk (polecam jego cartoon!). Po drugie, artysta ma na koncie tyle zaczętych i niedokończonych projektów, że gdyby zrealizował chociaż połowę z nich, to na półkach księgarń brakowałoby miejsca na pozycje innych autorów. Potencjał tych próbek jest ogromny (Trust przymierza się zresztą do wydania albumu niezrealizowanych konceptów...). „Trust. Album” udowadnia, że nie trzeba mieć wielu prac na koncie, by być wielkim twórcą komiksów. Nie wierzycie? Sprawdźcie. [Łukasz Chmielewski]
Powiększenie
Mistrz niedokończonych komiksów
Stephen King „Doktor Sen” Prószyński i S-ka
KSIĄŻKA
Prawie dobrze, w sumie źle
Dan Torrance jest synem Jacka, bohatera „Lśnienia”. Czasami uda mu się podnieść z kolan, ale jego życie to właściwie pasmo porażek, znaczone pustymi butelkami, które Dan wokół siebie pozostawia. Jedyna różnica między Danem a Jackiem jest taka, że ten pierwszy jaśnieje (jeśli nie wiecie, co to oznacza, nie powinniście ruszać tej książki). „Doktor Sen” to powrót Stephena Kinga do jego najbardziej znanego dzieła (znanego też dzięki genialnej ekranizacji Kubricka, której King... nienawidzi). Wielu czytelników zastanawiało się, co stało się z małym Dannym po szokujących wydarzeniach w hotelu Panorama. Otóż Danny stracił dwie litery z końca swojego imienia i stał się kopią ojca. Historia w „Doktorze Śnie” opowiada o wyrównaniu sił w świecie pełnym lśnienia – niestety, żeby ograniczyć spoilery do zera, nie mogę napisać, o co chodzi. Wiedzcie tylko, że ci, którzy jaśnieją, okażą się dla kogoś łakomym kąskiem. „Doktor Sen” jako kontynuacja automatycznie traci na wartości. Nie można odmówić Królowi świetnego pióra, ale przez cały czas miałem poczucie, że czegoś tu brakuje – chodzi tu o to uczucie, które towarzyszyło mi podczas czytania pierwszej części książki. Jako samodzielna powieść „Doktor Sen” byłby jedną z wielu książek, które idealnie pasują do Kinga – czyta się ją szybko i przyjemnie, ale nic z niej nie zostaje. Natomiast jako kontynuację nadal czyta się ją szybko i przyjemnie, ale pozostaje irytacja. Irytujemy się, bo nie jest to wystarczająco dobry dalszy ciąg „Lśnienia”. King jakimś cudem nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu, ale jednocześnie nie jest w stanie wrócić do tych czasów, gdy można mu było bez zastanowienia dać maksymalną ocenę. [Kacper Peresada]
MGMT „MGMT” Sony Music
MUZYKA
Wytchnienie
Wydany w 2010 r. album „Congratulations” był frustrującym zapisem nerwowej atmosfery w studiu i świadectwem rozpaczliwych prób odcięcia się od gigantycznego sukcesu singli „Kids” i „Time to Pretend”. Brooklyński duet odpierał zarzuty argumentami o wielkiej presji i przystąpieniu do nagrań praktycznie z marszu po wyczerpującej, ogólnoświatowej trasie koncertowej. Trzeci album MGMT powstawał w zupełnie innych okolicznościach. Wypoczęci i zrelaksowani muzycy zaszyli się w domku ukrytym gdzieś w lasach stanu Nowy Jork, wypełnili każdy kąt syntezatorami, gitarami oraz automatami perkusyjnymi i rozpoczęli wielogodzinne jam session. I to słychać. Album jest dużo przyjemniejszy, bardziej organiczny. Zespół wciąż mocno trzyma się psychodelii, ale robi to w sposób zdecydowanie przystępniejszy i po prostu ładniejszy. Słychać tu echa twórczości The Flaming Lips, Animal Collective czy Tame Impali, a także mistrzów gatunku z głębokich lat 60. Najlepszy numer – „Introspections” – to właśnie cover zapomnianej grupy Faine Jade, działającej w Stanach pół wieku temu. Benjamin Goldwasser i Andrew VanWyngarden nadal grzebią w odległej przeszłości i nie wydają się zainteresowani powrotem do pełnej hooków twórczości z okresu „Oracular Spectacular”. Widać tu jednak postęp: podczas gdy przekombinowany „Congratulations” swoją chaotycznością raczej odrzucał, niż poruszał, to „MGMT” wciąga i zachęca do ponownego wciśnięcia przycisku „play”. [Mateusz Adamski]
Grawitacja („Gravity”) reż. Alfonso Cuarón obsada: Sandra Bullock, George Clooney USA/Wielka Brytania 2013, 90 min Warner Bros., 11 października
FILM
Balet mechaniczny
Zderzenie się z mityczną Fabryką Snów bywa bolesne i niejeden „przyjezdny” reżyser połamał sobie na tym zęby. Hollywoodzki system produkcji przypomina raczej zwykłą transakcję kupna-sprzedaży, więc o artystycznej dumie trzeba raczej zapomnieć. Mogłoby się zatem wydawać, że blockbustery to ostatnie miejsce dla filmowych autorów, tyle że kilku z nich czasem zadaje tej opinii kłam, przekonując, że sztuka reżyserii to nie tylko praca na planie. To także umiejętne lawirowanie między oczekiwaniami producenta a tym, by w jak największym stopniu pozostać wiernym własnej wizji. Bez dwóch zdań jednym z takich spryciarzy jest Meksykanin Alfonso Cuarón. Skoro nie dał się nawet przy jednej z części „Harry’ego Pottera”, to o „Grawitację” można było być raczej spokojnym. Wystarczy pierwsza kilkunastominutowa sekwencja naprawy teleskopu Hubble’a, mająca w sobie wiele z baletu, by wiedzieć, że i tym razem Cuarón zaserwuje coś więcej aniżeli zwykły kosmiczny thriller. Paradoksalnie nie przeszkodzi w tym ani George Clooney (tu obawy były mniejsze), ani Sandra Bullock (tu zdecydowanie większe). Pozytywnie zaskakuje zwłaszcza aktorka, dla której rola wysłanej w kosmos inżynier medycznej była wielkim wyzwaniem, zarówno fizycznym, jak i mentalnym. Postać doktor Ryan uosabia bowiem fobie wielu z nas – lęk przed przestrzenią, pustką i dojmującą ciszą. Przy okazji jej sytuacja jest rewersem tego, co nie tak dawno śledziliśmy na ekranach telewizorów, podziwiając poczynania Felixa Baumgartnera. Kiedy kobieta w wyniku wypadku zaczyna swobodnie dryfować w przestrzeni kosmicznej, Cuarón podkręca tempo, z dużym wyczuciem dawkując napięcie. Pomaga mu w tym tzw. syndrom Kesslera, wskutek którego drobna kolizja może w kosmosie wywołać coś na kształt górskiej lawiny. Reżyser na własną modłę przerabia znane konwencje. Czasem wpada w ich pułapkę (syndrom nieśmiertelnego – ile można?), by po chwili z klasą się z niej wykaraskać (świetny zabieg z postacią Clooneya). Jednocześnie wielkie oparcie znajduje w operatorze Emmanuelu Lubezkim, którego praca to wizualna maestria. I choć zapewne znajdą się kapryśni widzowie, to idę o zakład, że w przypadku „Grawitacji” wyjątkowo rzadko będą padały słowa: „Houston, mamy problem”. [Kuba Armata]
Życie Adeli. rozdział 1 i 2 („La vie d’Adèle”) reż. Abdellatif Kechiche obsada: Léa Seydoux, Adèle Exarchopoulos, Salim Kechiouche Francja 2013, 179 min Gutek Film, 18 października
FILM
Trzy godziny z Adelą
Kiedy poznajemy Adelę, ma ledwie 15 lat. Fizycznie już bardzo kobieca, psychicznie wciąż jest jeszcze dziewczynką. Notorycznie się spóźnia, ubiera i czesze się w biegu, je łapczywie i z otwartą buzią. Randki, owszem, są – odbywa je z kolejnymi wypożyczanymi z biblioteki książkami. Jednak koleżanki cały czas gadają o seksie i ona też w pewnym momencie spróbuje – kolega wydaje się miły i nie widzi poza nią świata, więc dlaczego nie? Będzie w porządku, ale nastolatka nie odnajdzie w tym eksplozji namiętności, opisywanej zmysłowym językiem w książkach. Co mieli na myśli literaci, zrozumie dopiero, kiedy pozna Emmę, kilka lat starszą malarkę o magnetycznej osobowości. Niebieskowłosa kobieta nauczy ją, co znaczy kochać, pożądać, dzielić z kimś siebie, swoją przestrzeń, codzienność, czas. To spotkanie ukształtuje kobiecość Adeli. Emma będzie lustrem, w którym dziewczyna po raz pierwszy zobaczy siebie w pełni. Śledzenie relacji tej dwójki jest uzależniające. Bohaterki są doskonałe w swojej niedoskonałości, inne, ale bliskie. Dynamika ich relacji, choć nieprzewidywalna, jest znajoma. Jej zmysłowość – niemal zawstydzająca. Ale Kechiche śledzi losy Adeli w sposób pozbawiony jakiejkolwiek moralnej czy obyczajowej oceny, także jej erotycznym odkryciom przygląda się bezpruderyjnym okiem. Widz szybko przyjmuje tę perspektywę i zaczyna absorbować film jak uniwersalną opowieść – płeć czy orientacja seksualna bohaterów przestaje w pewnym momencie mieć znaczenie – o dojrzewaniu do miłości i związku, o uczeniu się mapy ciała, poznawaniu jego potrzeb i przyjemności, sekretów i niebezpieczeństw. [Anna Tatarska]
Goodie Mob „Age Against the Machine” The Right Records GTA V PS3/Xbox360 Rockstar/Cenega Polska
GRA
Los Santos, I love you
W momencie pisania tej recenzji „GTA V” ma na portalu Metacritic ocenę 98/100. Gdy gra trafiła w moje ręce, zacząłem piszczeć jak mała dziewczynka. Mam za sobą marne 40 godzin – to niewiele, gdy weźmie się pod uwagę rozmiar mapy, którą dysponujemy w „Piątce”, oraz fakt, że sama główna historia – bez zadań dodatkowych – trwa ok. 30 godzin. Mam za sobą dwie nieprzespane noce, tysiące ludzkich (i nie tylko) żyć na sumieniu, setki przejechanych kilometrów, dziesiątki poderwanych striptizerek, kilka przepłyniętych mil, kilkanaście wylatanych godzin, kilka pijaństw i momentów śmiertelnego zagrożenia. A to tylko wierzchołek góry lodowej. „GTA V” jest największym i najdroższym sandboksem w historii. Ogrom doświadczeń, które wam oferuje, sprawi, że ze smutkiem będziecie patrzeć na swoje życie. Tym razem bohaterów jest trzech, a zamiast pojedynczych misji prowadzących do wielkiego finału mamy kilka „minifinałów”, którymi są skoki rabunkowe. Gra jest też bardziej filmowa, bo oprócz genialnych stacji radiowych dostaliśmy w końcu ścieżkę dźwiękową, idealnie wpisującą się w sceny akcji i budującą suspens. Kolejna zmiana dotyczy fauny i flory: wszystko wygląda przepięknie. Króliki biegają po leśnym poszyciu, a wy ze snajperką w ręku możecie zapolować na jelonka, po czym spojrzycie w taflę wody, wskoczycie do niej i dopłyniecie do oceanu popływać z rekinami. No i te postaci! Jeśli miałbym porównać dialogi z „GTA” do jakiejkolwiek innej gry, to byłoby to jak porównywanie „Pulp Fiction” do „Na Wspólnej”. Jeszcze nie wiem, czy „GTA V” będzie moim ukochanym „GTA”. „San Andreas” zdążyłem przejść dziewięciokrotnie – czy w przypadku „Piątki” możliwe jest takie uzależnienie? Bardzo. [Kacper Peresada]
MUZYKA
Southernplayalisticconsciousmuzik
Popularność całej A$AP-owej familii, wszelkich Klanów czy KLVN-ów i innych Zombies po raz kolejny zwróciła uszy amerykańskiej sceny rapowej w stronę Południa. Ale to, co niektórym wydaje się świeże, aktualne czy wręcz odkrywcze, producenci z Georgii, Tennessee i Teksasu robią od lat. Tłukące jak oszalałe automaty perkusyjne, niskopienne partie basów, kodeinowe spowolnienia i oszczędne w środkach piwniczne nawijki rozbrzmiewały w dawnym mateczniku bluesa już ćwierć wieku temu. Brud, który w nazwie „dirty south” umieściła w 1995 r. ekipa Goodie Mob, wciąż sączył się do głównego nurtu. Dziś, kiedy nawet emerytowane matrony odgrzebują swoje gangsterskie ksywki, a młodzi beatmakerzy studiują wczesną Three 6 Mafię, Goodie Mob wraca do gry. Najsympatyczniejsza hałastra na wschód od Missisipi miała sporą przerwę – dziewięć lat upłynęło od premiery ich ostatniego albumu, a 14 – od kiedy zebrali się wszyscy razem. Bo „życie zdaje się najlepszym sposobem na to, by kiedyś umrzeć” i nie samym soulowym rozbójnictwem człowiek żyje, o czym na szczęście nie zapomniał Cee-Lo Green, najbardziej rozpoznawalny członek składu, znany z projektu Gnarls Barkley czy solowych dokonań. Pokazujący środkowy palec byłym dziewczynom i błyszczący umiejętnościami wokalista, do spółki z Big Gippem, Khujo i T-Mo, pielęgnuje folkowe tradycje łączenia tematów trudnych z muzyką przystępną i porywającą. I choć „Age Against the Machine” jest albumem bardziej eksperymentalnym niż ogromna większość abstract-hopowych produkcji, to nieustannie pulsujący groove nawet na chwilę nie pozwala przestać się bujać. Nadaje tempo niepozbawionym humoru i tupetu wersom, które poruszają tematy rasowych stereotypów, rodzicielskiej odpowiedzialności czy presji otoczenia, a także wchodzi na ambicję nieskorym do powrotu kolegom z OutKast. Pichcony w Atlancie soul food od czasów debiutu Goodie Mob nie był bowiem tak smaczny i wyrazisty. [Filip Kalinowski]
Haim „Days Are Gone” Polydor
Bukareszt. Kurz i krew Małgorzata Rejmer Czarne
KSIĄŻKA
Historia miasta bezpańskich psów
„Bukareszt jest jak ciastka, które kupowałem zawsze w niedzielę dla mojej rodziny, gdy tam mieszkaliśmy. Niby czekoladowe i słodkie, ale z gorzką polewą”, mówi rumunista, prof. Kazimierz Jurczak w najnowszej książce Małgorzaty Rejmer. Jej „Bukareszt” to właśnie próba uchwycenia tej słodkości pomieszanej z goryczą. Książka nie jest typowym zbiorem reportaży. To raczej przeplatające się eseje historyczne, opowiadania, karty z pamiętnika i dziennikarskie notatki. Rejmer w Bukareszcie spędziła kilka lat. Rzucała go, by chwilę później przepraszać się z nim i do niego wracać. To miasto rzeczywiście hipnotyzuje. Jeśli tam byliście, to doskonale to wiecie, a jeśli nie, „Bukareszt” pozwoli wam to poczuć. Bezpańskie psy, Cyganie, monumentalne wille wśród bloków – a nad tym wszystkim duch Ceauşescu. W „Bukareszcie” miasto analizowane jest milimetr po milimetrze. Prywatne opowieści mieszają się z mitami, historia staje w szranki z lokalnymi legendami, a dziennikarskie obserwacje konfrontowane są z realiami. Jest strasznie i śmiesznie, czyli bardzo po rumuńsku. W końcu nikt nie ma tyle dystansu do swojego państwa i kultury co Rumuni. Rejmer nie tylko jest świetnym obserwatorem, ale idzie też o krok dalej i szuka odpowiedzi na niewygodne dla Rumunów pytania. Dlaczego się nie buntowali? Dlaczego podziemie aborcyjne lat 80. nadal jest tematem tabu? Dlaczego tak łatwo podporządkowali się chorej wizji Ceauşescu. „Bukareszt” to lektura obowiązkowa. Nie tylko dla tych, którzy wybierają się w tamte strony, ale dla wszystkich, którzy cenią sobie świetny styl i ostry język. Marzeniem każdego miasta powinna być książka pokroju „Bukaresztu”. Przenikliwa, śmiała i szczera. Rejmer nikogo w niej nie udaje. Nie osądza, nie krytykuje, tylko wnikliwie przygląda się i drąży. Jako kobieta, jako pisarka i jako turystka, bo przecież nawet znając na wskroś miasto i mówiąc po rumuńsku, wciąż nią jest. „Bukareszt” czyta się jeden wieczór, a w kolejny sprawdza się ceny biletów. [Olga Święcicka]
MUZYKA
Czarne oddzielnie, kolory oddzielnie Naprawdę zmęczyłem się, przestępując z nogi na nogę w oczekiwaniu na jedną z najgorętszych premier tego roku. Uważnie wymierzane singlowe strzały znaczyły drogę w sam środek tarczy i po rewelacyjnych „Falling”, „Don’t Save Me” i „The Wire” szykowałem się na headshot. Na punkcie dziewczyńskich piosenek trzech sióstr z Kalifornii zwariowałem zresztą nie tylko ja. Zwariował i niezal, i mainstream. Trzy zwykłe, fajne laski śpiewają zwykłe, fajne piosenki. Paradoksalnie ta radosna bezpretensjonalność, za którą pokochaliśmy powrót poprockowego, ejtisowego grania na doskonałym debiucie Ladyhawke, wydaje się przekleństwem „Days Are Gone”. Bo przecież te doskonale znane skądinąd melodie, metrum i obowiązkowe „uuu” i „ooo” są tu często równie wyblakłe, co stare t-shirty ze Springsteenem i Tiną Turner. Stylowe, ale mocno wypłowiałe. Modne, ale do cna znoszone. [Rafał Rejowski]
DEBIUTANCKI ALBUM JUŻ W SPRZEDAŻY!
D A Y S
A R E
G O N E Nightmares on Wax „Feelin’ Good” Warp
Pod koniec lat 90., kiedy nazwy takich wytwórni jak Ninja Tune, Warp czy Mo ’Wax mówiły cokolwiek jedynie nielicznym, zajmujący się dystrybucją ich płyt w Polsce Sonic walczył niestrudzenie o gusta krajan rozsłuchanych głównie w obu typach gitar i klawiszach Yamahy. Opisywane w „Plastiku” zjawiska i dodawane do „Machiny” kompilacje były zaproszeniem do nowego, magicznego świata, po którym pomagały poruszać się przyklejane na pudełkach płyt i kaset czerwono-srebrne nalepki „ostrzegające” przed odmiennością brzmień.
MUZYKA
Hiphopowy dom starców
Pisząc recenzję, kieruję się trzema zasadami: piszę szczerze, subiektywnie i – ze względu na ograniczoną liczbę szpalt w „Aktiviście”, które wolę poświęcić na chwalenie niż znęcanie się – przeważnie pozytywnie. O ile jednak dwa pierwsze wyznaczniki traktuję dogmatycznie, o tyle od trzeciego zdarza mi się w pewnych okolicznościach odstąpić. Dochodzi do tego w trzech przypadkach – gdy ktoś ściemnia w żywe uszy, gdy wszyscy wokół pieją z zachwytu nad szmelcem i gdy utytułowane osobistości obniżają loty tak, że skrzydłami ryją glebę. Ulubiony producent wszystkich, którzy w połowie lat 90. kieszonkowe dzielili między (wówczas jeszcze w małych ilościach legalne) ziołowe specyfiki i (już nie do końca legalne) bazarowe nośniki muzyczne, zdziadział niestety szybciej, niż my dorośliśmy. George Evelyn, ukrywający się po aliasem Nightmares on Wax, trafił właśnie pod opiekę instrumentalno-hiphopowego domu starców, w którym są już DJ Shadow, DJ Vadim i – najbliższy mu swego czasu duet – The Herbaliser. Wspólnie wspominając czasy, w których przecierali szlaki i otwierali furtki, teraz zasłuchują się w mdłych latynoskich melodiach, nagrywają smyki czy dęciaki i przytępionym od schematów słuchem starają się wychwycić, co nowego w trawie piszczy. Panowie mają dobre życie, choć naprzykrzają im się niekiedy bardziej zaawansowani wiekiem gwiazdorzy rocka, którzy w swoich konwencjach zakleszczyli się wcześniej, ale duchem pozostają wciąż młodzi i niepokorni. Nightmares on Wax potupie sobie czasem na dancingach jedną nóżką, zrobi coś, co wydaje mu się świeże, i nawet na moment nie spuszcza ze swojego opresyjnie pozytywnego tonu. Materiał do recenzji daje dziś zwykle dziennikarzom „Twojego Stylu” czy „Gali”, nie „Aktivista”, ale w oczach wielu wciąż uchodzi za reprezentanta „nowych brzmień”. Dziś jednak jego krążki powinny być raczej obklejone logówkami chilloutu, laidbacku czy nawet muzaku, a nie małymi czerwonymi nalepkami z rozedrganym srebrnym NB. [Filip Kalinowski]
Labirynt („Prisoners”) reż. Denis Villeneuve obsada: Hugh Jackman, Jake Gyllenhaal, Maria Bello, Melissa Leo USA 2013, 153 min Monolith, 4 października
FILM
Przez pieko
Kiedy w tajemniczych okolicznościach znikają dwie małe dziewczynki, lokalna policja i ich rodzice robią wszystko, by je odnaleźć. No właśnie – ale czy „wszystko” to nie za dużo? W „Labiryncie” Denis Villeneuve, autor m.in. „Maelström” i „Pogorzeliska”, bada najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy i moralność osób postawionych w sytuacji bez wyjścia. Grający główne role aktorzy szybko odnaleźli wspólny język. Tworzą na ekranie świetny duet, choć ich historie rozgrywają się równolegle, a wspólnych scen mają ledwie kilka. Kanadyjczyk umiejętnie prowadzi swoje postaci przez emocjonalne piekło i czyściec, nie pozwalając im wpaść w pułapkę konwenansów. Keller Dover (Jackman) i detektyw Loki (Gyllenhaal) są skrajnie różni – jeden reprezentuje instytucję, drugi indywidualną jednostkę. Te dwie perspektywy pozwalają zbudować złożony i wiarygodny pejzaż ludzkich uczuć, który dopełniają doskonałe, niejednoznaczne role drugoplanowe. Villeneuve zaprosił do współpracy znanych aktorów, ale zrobił film, który ani na chwilę nie wpada w hollywoodzką sztampę. Ubrany w kostium thrillera, trzymający w napięciu i zaskakujący „Labirynt” sięga po emocje i lęki, do których może się odnieść każdy widz. Ale w świecie filmu nikt nie jest taki, jaki się wydaje – pod presją ludzka natura płata figle. Często możemy mieć wrażenie, że wiemy, czego spodziewać się w następnej scenie, ale na szczęście rzadko mamy rację. Siłą „Labiryntu” są doskonałe aktorstwo, klimatyczne zdjęcia i rzadka w kinie popularnym umiejętność trzymania w napięciu tylko dzięki scenariuszowi, bez uciekania się do cyrkowych sztuczek. [Anna Tatarska]
Crocodiles „Crimes of Passion” Zoo Music
Oneohtrix Point Never „R Plus Seven” Warp
MUZYKA
MUZYKA
To już czwarta płyta uroczego duetu z San Diego. Brandon i Charlie, wspierani przez swoich niezawodnych ziomków, wydają kolejne krążki w odstępach mniejszych niż dwa lata. Nic w tym dziwnego: Crocodiles wystarczająco długo kisili się w lokalnym undergroundzie jako rezerwowy skład Dum Dum Girls lub support dla dziwnych zespołów poprzebieranych za roboty, by w końcu pojawić się na blogowych salonach. Wielu (w tym ja) obawiało się, że formuła, dzięki której zespół zdobył popularność, wypaliła się wraz z poprzednim albumem. Bo ile można grać wesołe piosenki o morderstwach, dziewicach, imprezach i narkotykach? Okazuje się, że można, i to jeszcze długo! Wystarczy nowy producent, który sprawi, że zachwyty przeniosą się z blogów na główną stronę Pitchforka. Podczas sesji „Crimes of Passion” za konsoletą usiadł bowiem znany z The Raveonettes Sune Rose Wagner, który paroma ruchami gałek sprawił, że najnowszy album Crocodiles brzmi jak zaginiona płyta z okresu świetności jego własnego składu. Na „Crimes of Passion” właściwie nie ma słabych momentów. Królestwo dla tego, kto znajdzie choć jeden. Wskazywanie najlepszych kawałków skończyłoby się właściwie zacytowaniem listy utworów, więc lepiej po prostu dać się porwać tej romantycznej jeździe bez trzymanki. Już od pierwszych dźwięków „I Like It in the Dark” album działa nie tylko jak teleport do Kalifornii, lecz także jak najprawdziwszy wehikuł czasu, ustawiony na drugą połowę lat 60. To płyta do budzenia pijanego pana młodego na wieczorze kawalerskim, do picia piwa pod palmami i grzania się w upalnym słońcu. Sprawdziłem, ani razu nie zawiodła! [Michał Kropiński]
Miła, nienarzucająca się muzyka – stwierdziła moja żona, słuchając nowego albumu Daniela Lopatina, odpowiedzialnego za projekt Oneohtrix Point Never – idealna do windy w jakimś alternatywnym miejscu. Pamiętając wychodzące regularnie od 2007 r. krążki mieszkającego na Brooklynie syna rosyjskich emigrantów, można tym stwierdzeniem poczuć się nieco zdezorientowanym, o ile nie oburzonym. Jeśli prześledzimy drogę rozwoju rozkochanego w arpeggiach i drone’ach bibliotekoznawcy i informatologa, to trudno nie zauważyć, że niepokój z czasem zaczął ustępować radości, a struktury ewoluowały w stronę co prawda bezsłownych, ale pełnoprawnych piosenek. Dodawszy do powyższego równania kontrakt z rozlubowanym ostatnio w hitach labelem Warp, otrzymujemy plan architektoniczny przywodzący na myśl wspomnianą windę. Winda ta nie kursuje na szczęście między piętrami eleganckich hoteli czy klubów, lecz łączy bezmiar Kosmosu z barokowymi pałacami, pokojami nastolatków zagraconymi wczesnymi grami komputerowymi i VHS-ami z science fiction. Wystrojem przypomina białą sypialnię z „Odysei kosmicznej 2001” (z czym skojarzenia budzi również okładka), rozbrzmiewa syntezatorową retrofuturologią, łagodnie wznosi się i opada. Nie chce się z niej wysiadać, a każdą kolejną przejażdżkę wspomina się w samych superlatywach. Nie prowadzi ona jednak w miejsca nieznane, nie podnosi pasażerom adrenaliny i ani na moment nie opuszcza tak często odwiedzanej przez współczesnych elektroników krainy łagodności. [Filip Kalinowski]
Wesołe piosenki o morderstwach
Comfort Zone
Heliotropes „A Constant Sea” Manimal Vinyl
MUZYKA
Gołębie w traktorze
Raz na jakiś czas w czeluściach Bandcampa natykam się na zespoły, po które sięgam bez większych emocji. Żadnych oczekiwań, nic. Może będzie z tego jakiś romans, może tylko przelotna znajomość. Niezawodna zasada mówi, że i tak 95% z nich zniknie z mojego przenośnego odtwarzacza przy okazji kolejnej zmiany playlisty. Czasem jednak trafiają się spalone amerykańskim słońcem i okopcone dymem rodzyneczki, które po miesiącach wracają z siłą huraganu. Heliotropes to trochę inna bajka niż popularne w ostatnich latach gitarowe girlsbandy. Ten żeński kwartet z Brooklynu nie ma ani gracji Dum Dum Girls, ani uroku Katy Goodman – o wiele bliżej im do rozmarzonych i mrocznych Warpaint. O ile jednak popularniejsze koleżanki mogą jeszcze celować w rozhipsteryzowaną publikę w fancy-oprawkach, o tyle nowojorczanki znacznie szybciej dogadają się ze spoconymi bywalcami typowo rockowych piwnic. Wolniejsze kawałki takie jak „Unadored” może mają w sobie coś z liryzmu słynnej „Billie Holiday” z repertuaru wspomnianego Warpaint, ale im dalej w las, tym więcej drzew, a traktor coraz odważniej zmienia biegi. I nie ma tu mowy o żadnej sugerowanej w niektórych recenzjach najntisowej pedaliadzie ćwierkającej jak silnik maserati. Te dziewczyny ogrzeją wam uszy podczas jesiennych spacerów, słowo! [Michał Kropiński]
A niech cię, Tesla! Jacek Świdziński Kultura Gniewu
KOMIKS
Śmiercionośna broń Tesli
W instytucie imienia Nikoli Tesli badane jest tajemnicze urządzenie tego genialnego wynalazcy, sowieccy szpiedzy opanowują urzędy, w gabinecie pewien notabl snuje polityczne dywagacje o światowym bezpieczeństwie, a przeciętne małżeństwo stawia czoło wyzwaniom codzienności. „A niech cię, Tesla!” to ciekawy, eksperymentalny – choć nie do końca udany – komiks Jacka Świdzińskiego, znanego z kontrowersyjnego wydawnictwa o powstaniu warszawskim. Autor prowadzi narrację na czterech płaszczyznach, co zaznacza odpowiednią liczbą kropek na brzegu stron. Te pozornie niezwiązane ze sobą historie tworzą jednak sensowną całość. Używając minimum środków, Świdziński osiąga maksimum efektów. Każdy z głównych wątków jest odbiciem rzeczywistości, którą autor jednocześnie wyszydza i afirmuje. Demaskowanie sowieckich agentów, kreślenie geopolitycznych prognoz, wyścig zbrojeń i tajemne projekty wojskowe to nie tylko część polskiej rzeczywistości – rzeczywistości, w której dla zwykłego człowieka ważniejsze często okazuje się to, czy klatka schodowa w bloku jest czysta. Mimo to zakończenie sugeruje, że to właśnie przeciętnego człowieka najbardziej dotykają wydarzenia, o których on nawet nie wie lub które są dla niego zbyt abstrakcyjne i odległe. Rysunki Świdzińskiego są minimalistyczne i bardzo uproszczone. Na pierwszy rzut oka przypominają dzieła z ostatniej strony szkolnego zeszytu. Autor do tego stopnia zredukował grafikę, że tła pojawiają się praktycznie tylko wtedy, gdy są elementem fabuły. Rysunki są jednak wystarczająco czytelne i ekspresywne, żeby opowiedzieć nimi historię. Niestety, każdy wątek napisany jest w tym samym, dość monotonnym rytmie, przez co fabuła nie tylko nie porywa, ale wręcz potrafi uśpić. Efekt ten wzmacniają pozbawione dynamiki, przegadane i rozciągnięte czasem ponad miarę sceny. Mimo to „A niech cię, Tesla!” to i tak jeden z najciekawszych polskich komiksów tego roku. [Łukasz Chmielewski]
Factory Floor „Factory Floor” DFA
Bill Callahan „Dream River” Drag City
MUZYKA
Rytualne oczyszczenie
„I’ve got limitations like Marvin Gaye”, intonuje Bill Callahan w otwierającym najnowszy album utworze „The Sing”. Ten wers wyznacza semiautobiograficzną ścieżkę, którą widać na jego wydawnictwach, a przywołanie nazwiska mesjasza soulu oddaje bardziej sensualny charakter najnowszego albumu. Podczas gdy wydane w 2011 r. „Apocalypse” jawi się jako rozliczenie z burzliwego związku z Joanną Newsom, „Dream River” to spowiedź świadomego swojej wartości faceta w kwiecie wieku. Niczym koleś kupujący kabriolet, by przedłużyć swoje przyrodzenie, Callahan na nowej płycie korzysta z bongosów i dźwięków fletni, które wzmacniają zmysłowe aspekty nowych kompozycji. Na szczęście artysta potrafi w odpowiednim momencie wprowadzić dawkę niepokoju: wraz z pierwszymi dźwiękami akcja zaczyna się gdzieś w domku na prerii, narrator siedzi przy kominku, ze szklanką bourbona w ręku, ale już następne utwory wiodą go po dziewiczych, niezbadanych terenach. „Dream River” jest więc kolejną eskapadą na pogranicza americany i folk rocka, ale tym razem Callahan zapuszcza się w najdziksze, najciekawsze rejony, potwierdzając swoją klasę jako chyba najlepszego songwritera na całym globie. [Cyryl Rozwadowski]
RZECZ MUZYKA
Prosto z taśmy
Factory Floor dwa dni przed premierą swojego debiutu zagrali na głównej scenie Selectora. Podczas występu część publiczności pogrążyła się w transie i wspięła na wyższy poziom świadomości, pozostali patrzyli przez chwilę z konsternacją, po czym znudzeni oczekiwaniem na przełamanie litego dźwiękowego betonu chociażby szczątkami melodii, udali się po wodniste piwo i wegańskie burgery. Nieprzystępność tego występu spotęgowali jeszcze muzycy, którzy zdawali się niemal zespalać z maszynami na scenie. Odhumanizowanie i mechaniczne okrucieństwo rządzi również na pierwszej płycie londyńskiego tria. Sztuczne, chromowane serce bez wytchnienia pompuje wysokooktanową benzynę w rytm chropowatych, analogowych dźwięków połączonych z electro z początku ubiegłej dekady (nie bez powodu płyta została wydana w zasłużonym dla parkietów całego świata DFA). Szlachetny rodowód dopełniają dyskretne, potraktowane niczym instrument wokalizy, przywodzące na myśl Throbbing Gristle i Cabaret Voltaire, oraz zabójczo precyzyjna i błyskotliwa perkusja. Uzależniająca, nieludzka muzyka. [Cyryl Rozwadowski]
Ciastkobranie
Nadeszła jesień, czas seriali i jedzenia. Zanim zalegniecie na kanapie pod grubym kocem i odpalicie nowy sezon „American Horror Story”, upieczcie sobie ciasteczka, niech pomogą walczyć z tęsknotą za latem. Żeby pocieszały skuteczniej, powinny mieć kształt lodów na patyku. Foremka do kupienia (za ok. 100 PLN) tu: eu.fab.com. [wiech]
Nie zapomnij mnie („Vergiss mein nicht”) reż. David Sieveking Niemcy 2012, 91 min Against Gravity, 25 października
FILM
Terapia rodzinna
Kilka lat temu kamera posłużyła mu do zdemaskowania związków Davida Lyncha z pewną sektą. Tym razem niemiecki reżyser David Sieveking traktuje obiektyw niczym członka rodziny. Proces kręcenia filmu staje się dla niego samego i jego najbliższych rodzajem terapii, której wszyscy potrzebowali. Dokument „Nie zapomnij mnie” to rezultat pragmatycznej decyzji. Sieveking szukał sposobu, żeby spędzić z chorą na alzheimera matką Gretel ostatnie chwile jej życia i odciążyć zmęczonego ojca Malte, a przy okazji – nie rezygnować z aktywności zawodowej. Zaprosił więc widzów do intymnego świata rodzinnego domu, w którym ostatnio był rzadkim gościem. Teraz próbuje nadrobić stracony czas. Opiekując się matką, David walczy również z samym sobą. Z czasem odkrywa, że musi pogodzić się z nieodwracalnymi zmianami wywołanymi przez chorobę, czyli w pewnym sensie zapomnieć o przeszłości. Dopiero gdy skupi się na tym, co teraz, i zacznie działać kreatywnie, zdoła mimo świadomości nieuchronnych wydarzeń doświadczyć z matką pięknych chwil. W ten sposób „Nie zapomnij mnie” przełamuje niejeden stereotyp w myśleniu o alzheimerze jako – cytując Sievekinga – „bezpowrotnej drodze w dół”. Przy okazji reżyser rysuje niezwykły portret swojej rodziny, której tajemnice odkrywa w towarzystwie widzów. Dokument, chociaż ukazuje dramatyczne wyzwanie, jakim jest choroba, zaskakuje poczuciem humoru oraz pozytywnym przesłaniem. „Niezwykle subtelny, do bólu szczery i ściskający za gardło, piękny, mądry film, w którym – prowadzeni za rękę przez reżysera, krok po kroku, zbliżamy się do głównych bohaterów” – brzmiało uzasadnienie jury, które na tegorocznym Planete+ Doc Film Festivalu przyznało Sievekingowi główną nagrodę. Trudno się z tym werdyktem nie zgodzić. [Piotr Guszkowski]
The Weeknd „Kiss Land” Republic/Universal Music Polska Kraftwerk. Publikation David Buckley Rebis
MUZYKA
Sypialniany zaduch
Jest na tej płycie jeden wers, który tłumaczy wszystko. W numerze o kiczowatym tytule „Love Is in the Sky” Abel Tesfaye swoim charakterystycznym falsetem, płynącym po wycyzelowanym perkusyjnym bicie, intonuje: „You’ve been here before / Remember these sheets”. Tak, słuchaczu – znów jesteś w sypialni, w której nie mogłeś zasnąć, gdy ponad dwa lata temu usłyszałeś „High for This” i „What You Need”. Od tego czasu nikt tego pokoju nie wietrzył, nie spodziewaj się też pościeli pachnącej morską bryzą. The Weeknd nadal opowiada duszne, pełne niepokoju historie. Chociaż ich tłem jest obecnie „życie w trasie”, to w utworach nadal przewija się temat niespełnionej miłości, spotęgowanej poczuciem nieokreślonego strachu. Nie jest ani gorzej, ani lepiej – Kanadyjczyk o etiopskich korzeniach po prostu wsiąkł w ten klimat. I kolejny raz, jak w przypadku osławionych mixtape’ów, nagrał nierówny zestaw utworów. Nie dałem się nabrać ani na ficzuring z Drake’em w „Live For”, ani na numer „Belong to the World” oparty na pewnym znajomo brzmiącym „maszynowym” samplu. Jednak ze świetnym kawałkiem „Professional”, który otwiera „Kiss Land”, trudno mi się rozstać. [Michał Karpa]
NBA 2K14 PS3/Xbox360 2K Sports
GRA
Europa vs. Stany
Trudno poprawiać jedną z najbardziej dopracowanych gier na świecie, ale 2K Sports było w stanie tego dokonać. Wcześniej sterowanie wielu osobom wydawało się skomplikowane i niezrozumiałe. Opanowanie obsługi pada do tego stopnia, aby korzystać ze wszystkich możliwości, zajmowało nawet kilka miesięcy. Teraz przeprowadzenie wcześniej przygotowanej zagrywki albo postawienie idealnej zasłony i rozegranie szybkiego pick’n’rollu jest równie łatwe, jak trafienie za trzy Rayem Allenem. Jednocześnie nie tracimy przy tym poczucia, że pewne skillsy trzeba jednak mieć, by pokonać przeciwnika. Ale to nie różnice w sterowaniu są najistotniejsze. Najważniejszą nowością w grze jest obecność 14 najlepszych zespołów zeszłorocznej Euroligi, co pozwala nam zagrać Barceloną przeciwko Miami albo podjąć się wyzwania, jakim dla Union Berlin byłoby pokonanie tegorocznych Houston Rockets. Drugą nowością jest tryb gry, w którym należy poprowadzić LeBrona Jamesa ku tytułowi GOAT – gracze mają na to siedem sezonów, w trakcie których będą musieli zdobyć jeszcze przynajmniej pięć tytułów, i to w dobrym stylu. „NBA 2K14” to pewnie najlepsza koszykarska gra w historii. Mimo świetnej zeszłorocznej edycji twórcy gry nie spoczęli na laurach. Sezon wielkich premier komputerowych jest w pełni. Chyba czas na urlop. [Kacper Peresada]
KSIĄŻKa
Miasto, maszyna, masa
Kraftwerk to elektrownia; stworzona rękami człowieka machineria przetwarzająca surowiec w energię. Twór niezbędny do życia, a jednocześnie – przez swoją wieloletnią, nieprzerwaną pracę – niebędący przedmiotem szczególnej refleksji. Swego czasu innowacyjny, dziś bardziej nadający się do muzeum produkt epoki i technologii, którego cechy użytkowe zastąpiła historyczna narracja. Kraftwerk to maszyna parowa, wynalazek, który wywrócił obowiązujący paradygmat do góry nogami, ale z biegiem lat spowszedniał i został zastąpiony czymś innym. Bez niego nic nie byłoby takie samo, więc warto czasami rzucić nań okiem, choć zastanawiać się za bardzo nie ma nad czym. I tak wszystko wyjaśnione jest na tabliczce towarzyszącej ekspozycji. David Buckley, brytyjski dziennikarz muzyczny, biograf Davida Bowiego i... Eltona Johna, dopisał do historii Kraftwerk kolejne tysiące znaków. Skupiając się głównie na niuansach biograficznych – trudnych do wydobycia w przypadku strzegącego swojej prywatności niemieckiego kombinatu twórczego – nie zapomina o rozległych kontekstach społeczno-geograficznych i technologiczno-biznesowych. Opisując zmiany kadrowe i sprzętowe, spowodowane towarzyskimi niesnaskami, twardą ekonomią i kolarstwem, korzysta z szerokiego wachlarza dostępnych źródeł. Zbiera, łączy i kondensuje. Nie może wyjść z podziwu dla bezkompromisowości zespołu, który przełamał hegemonię rozerotyzowanych gwiazdorów rocka; podkreśla, jak celnie skomentował on zmiany w XX-wiecznej technologii; uwypukla jego wpływ na całe gatunki i pokolenia muzyków, którzy zasiedlają dzisiejszy Computerwelt. Kiedy jednak mógłby podważyć pomnikowy wizerunek zrobotyzowanego kwartetu, szybko wycofuje się na z góry upatrzone pozycja i skupia na pozytywach. Wielbiąc innowacyjność spółki Hütter-Schneider, utyskuje na wtórność ich następców. Hołdując nienaruszonemu przez Kraftwerk modelowi klasycznej, popowej wręcz kompozycji, staje w jednym rzędzie z ludźmi, którym w swojej książce wytyka brak refleksji i wąskie horyzonty. [Filip Kalinowski]
W „NBA 2k14” mieliśmy okazję zagrać po raz pierwszy w Madrycie podczas oficjalnego pokazu tego tytułu. Przy okazji udało nam się zamienić kilka zdań z reprezentantem Rosji i zawodnikiem CSKA Moskwa – Viktorem Khryapą. Jak ci się podoba gra? Nie miałem czasu zbyt dużo w nią grać, ale wygląda niesamowicie. Grafika w serii 2K zawsze jest świetna, dlatego przede wszystkim cieszą mnie zmiany w gameplayu, który wydaje się o wiele bardziej przystępny. Jesteś graczem? Jestem typowym graczem/zawodowym sportowcem (śmiech). Często na zgrupowaniach gramy na konsoli zarówno w koszykówkę, jak i piłkę nożną. Ciągle podróżując, mamy mnóstwo czasu, więc pykamy sobie na padzie ze znajomymi. Jesteś podekscytowany, że znów pojawiasz się w jednej z najpopularniejszych gier na świecie? Pięć lat temu w grze „NBA” byłeś jeszcze zawodnikiem Chicago. Fajnie, że fani w Rosji, Hiszpanii... i w całej Europie będą mogli w końcu odczuć na własnej skórze, czym jest europejska koszykówka. Nie mogę się doczekać meczów online między amerykańskimi fanami a graczami z Europy. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego jakaś fajna komputerowa rywalizacja. Tęsknisz trochę za NBA? Myślisz o kolejnej próbie za oceanem? Cztery lata, które spędziłem najpierw w Portland, a potem w Chicago, uczyniły mnie lepszym zawodnikiem. Czasy grania dla Blazers mogę z łatwością uznać za dobre, ale oba sezony z Bullsami były dla mnie trochę stratą czasu. Nie grałem regularnie, ale i tak głównym powodem mojego odejścia były sprawy osobiste. Wróciłem do klubu, w którym zaczynałem poważną karierę, do CSKA Moskwa – jednego z najlepszych zespołów na świecie, z którym mogę co roku walczyć o najwyższe laury... Jeśli kiedyś pojawi się inna ciekawa propozycja, mogę jeszcze zagrać sezon czy dwa w NBA, ale na co dzień w ogóle o tym nie myślę. Cieszysz się na myśl o zagraniu – choćby tylko na komputerze – przeciwko Bullsom? (śmiech) Nie, nie. Takie jest życie sportowca, że czasami nie grasz. Nie czuję jakichś wielkich negatywnych emocji w stosunku do zespołu z Chicago. Wiadomo... fajnie będzie zablokować Derricka Rose’a, ale to tylko gra. Czy kiedykolwiek byłeś bliski opuszczenia Rosji na rzecz innego europejskiego zespołu? W zeszłym roku w związku z tym, że kończył mi się kontrakt, były jakieś podchody klubów tureckich. Ale prawda jest taka, że gram w moim klubie, w moim mieście i nie widzę sensu, aby na cokolwiek go zamieniać.
Jesienią ie na anten 4fun.tv
Jesienią 4fun. tv rozśmieszy cię do łez. Martin Stankiewicz w programie „Tuba śmiechu” przedstawi wybór najzabawniejszych nowości z internetu.
„Taka sytuacja”, „jestem hardcorem”, „to je amelinium, tego nie pomalujesz” to kultowe cytaty z filmików internetowych, które obiegły całą Polskę. Niektóre z nich wykorzystują nawet copywriterzy w reklamach popularnych firm. Zdjęcia i materiały wideo, które przekazują sobie internauci, mają imponującą liczbę odsłon. Najlepsze i najśmieszniejsze zaprezentuje jesienią 4fun.tv – zgodnie z hasłem stacji: „Nie bawisz się, nie żyjesz”.
The Story of Film: Odyseja filmowa („The Story of Film: An Odyssey”) reż. Mark Cousins Wielka Brytania 2012 915 min, Gutek Film 4 października
FILM
Odyseja, ale nie kosmiczna
„The Story of Film: Odyseja filmowa” z pewnością zapisze się w annałach filmoznawstwa. Już w samym swoim założeniu 15-godzinny dokument Marka Cousinsa pracuje na epitety „monumentalny”, „wielki”, „dziejowy”. Twórca mierzy się bowiem ze 117 latami historii kina, rozpisanymi na nurty, autorów i kinematografie. Z wprawą linoskoczka skacze między irańskim neorealizmem, duńską Dogmą, hongkońską nową falą i kinem jarmarcznym z początków XX w. Cousins patrzy na kino ewolucyjnie, nie mając żadnych wątpliwości, że dokonania jednych twórców w którejś części globu wpływają na drugich, niezależnie od tego, w jak odległym miejscu świata się znajdują. To założenie wręcz trywializuje pracę niektórych filmowców. Bo chociaż trudno dyskutować z tezą, że Ridley Scott nie zrobiłby „Gladiatora”, gdyby nie „Nietolerancja” Davida Warka Griffitha, to nie dam się przekonać do tego, że tę samą genezę mają dokonania Abbasa Kiarostamiego w hermetycznym kulturowo Iranie i młodych filmowców w Hongkongu. W tym względzie „Odyseja filmowa” przegrywa np. z monumentalnymi dokonaniami krakowskich filmoznawców: „Historią kina polskiego” Tadeusza Lubelskiego czy „Historią kina” pod redakcją Rafała Syski, Iwony Sowińskiej i – ponownie – Tadeusza Lubelskiego. Naukowcy ograniczeni jedynie do tekstu uprawiają w nich nieograniczoną żadnym horyzontem wędrówkę myśli: prześwietlają kontekst powstania dzieła, igrają z ideologią w nim zawartą, odnoszą się do dokonań poprzedników i naśladowców twórcy, cały czas szanując indywidualizm omawianego obrazu. Tymczasem Cousins, choć ma większe możliwości, mogąc fragment filmu pokazać widzowi, ogranicza się jedynie do dość prostych skojarzeń. Niczym spóźniony postmodernista głosi, że wszystko już było, przypominając nam, że żyjemy w kulturze remiksu, wiecznego cytatu. I mimo że ogrom odpytanych ludzi i nawiązań pokazanych w jego arcydługim filmie imponuje, po seansie ma się wrażenie, że uczestniczyło się we wtórnym wykładzie. Początkujący amatorzy sztuki filmowej będą zachwyceni. Bardziej wprawionym to raczej nie grozi. [Artur Zaborski/stopklatka.pl]
„Tuba śmiechu” to nowy program, który powstał we współpracy z charyzmatycznym Martinem Stankiewiczem, znanym z grania fikcyjnych braci Kwas na platformie tosiewytnie.pl, a obecnie prowadzącym swój własny kanał telewizyjny na YouTubie. W „Tubie śmiechu” pojawią się śmieszne filmiki, zdjęcia i teksty z sieci wyszukane przez prowadzącego i nadesłane przez widzów. O oryginalny i wzbudzający salwy śmiechu komentarz zadba gospodarz programu. W show pojawią się także goście. Wystąpią rodzime legendy internetu, gwiazdy YouTube’a oraz prawdziwi celebryci. W pierwszych odcinkach „Tubę śmiechu” zaszczycą obecnością m.in. Piotr Skowronek, znany jako vloger ChocolateMilk, oraz youtube’owi wymiatacze: Wapniak, Ravgor, Cyber Marian, HiJasiuuu oraz Marco Kubiś. – Coś czuję, że stanę się Drozdą XXI wieku – śmieje się Martin Stankiewicz. – Czasami sam się dziwię, że dotarłem do pewnych internetowych tworów. Jak tak dalej pójdzie, to w ciągu kilku miesięcy na pewno odnajdę legendarny koniec internetu. Ale oprócz moich subiektywnych propozycji w kolejnych odcinkach będę wykorzystywał również materiały znalezione przez widzów, którzy na pewno zaskoczą mnie linkami, do których nie udało mi się dotrzeć. Najbardziej kreatywnych i wytrwałych zamierzam nagradzać – mówi. Premiera „Tuby śmiechu” w każdą środę o godz. 16.00. Powtórki w czwartki o godz. 09.00, soboty o 14.00, niedziele o 10.00 i 21.00, poniedziałki o 16.00.
Strażnicy. Początek: Gwardziści. Jedwabna Zjawa sc. i rys. Darwyn Cooke, Amanda Conner Egmont
KOMIKS
Mroczne i trudne początki Strażników
„Strażnicy” Alana Moore’a (scenariusz) i Dave’a Gibbonsa (rysunki) to jeden z tych komiksów, które zmieniły całe medium. W alternatywnej rzeczywistości, w której nie było Watergate, a USA wygrały wojnę w Wietnamie, ktoś morduje byłego superbohatera. Jego dawni kompani zaczynają tropić zabójcę. Rewolucja polegała na tym, że w superbohaterskiej konwencji opowiedziano poważną historię pełną odniesień do rzeczywistości i jednocześnie zdemitologizowano kryształowych herosów. Moore pokazał ich jako odrzuconych i zapomnianych emerytów, którzy przekraczają granicę dobra i zła. Komiks okazał się sukcesem artystycznym i komercyjnym. Prawie dwie dekady po premierze pierwszych „Strażników” amerykański wydawca postanowił zarobić na nich raz jeszcze i zamówił dziesięć prequeli. Do ich napisania zatrudniono jednych z najlepszych twórców na rynku (Moore nie brał udziału w tym projekcie, bo od dawna toczył batalię z wydawcą o prawa majątkowe). „Gwardzistów” stworzył Darwyn Cooke, w „Jedwabnej Zjawie” wspierał Amandę Conner. O ile Moore superbohaterów odbrązowił, o tyle Cooke rozwalił pomniki na drobne kawałki i starł je na proch. Jeden z tytułowych gwardzistów pisze swoją autobiografię, w której odsłania kulisy powstania i działania całej grupy. Przypadek, dobry PR, zamiatane pod dywan problemy, homoseksualizm, pedofilia, gwałty – taka była ich rzeczywistość. Nic dziwnego, że inni byli członkowie nie chcą dopuścić do publikacji. Problemem tej historii jest jednak za duże nagromadzenie zła, które wypełnia każdy kadr. W miarę lektury czytelnik po prostu na nie obojętnieje. Zbyt częste są też zwroty akcji. „Jedwabna Zjawa” to z kolei opowieść o dziewczynie, która uciekła od matki i szuka swojej drogi życiowej (seks i narkotyki), w wyniku czego staje się do niej podobna bardziej, niż można by przypuszczać. Realistyczna kreska Conner jest sprawna technicznie, ale nie porywa – tak jak dość sztampowy scenariusz. Cooke rysuje natomiast stylowo i estetycznie, łącząc dawnych mistrzów ze spontanicznością i świeżością współczesności. Jego gwardzistów ogląda się świetnie. Dwa pierwsze prequele „Strażników” to komiksy co najmniej przyzwoite. Rewolucji jednak nie zrobią. [Łukasz Chmielewski]
Tim Hecker „Virgins” Kranky
Forest Swords „Engravings” Tri Angle
Drumgasm „Drumgasm” Jackpot
MUZYKA
MUZYKA
MUZYKA
Tim Hecker to jeden z najbardziej hołubionych dziś twórców okołoambientowej elektroakustyki. Muzyk z maestrią oscyluje między błogimi pasażami a kąśliwym noise’em, tworząc wielowymiarowe pejzaże. Nagrany na żywo w studiach w Rejkiawiku, Montrealu i Seattle „Virgins” trzyma równie wysoki poziom, jak ostatnie produkcje artysty. Złożone dźwiękowe wstęgi i drone’y uzupełniają brzmienia syntezatorów, fortepianu i operujących w niskich rejestrach drewnianych dęciaków. Nieinwazyjne, delikatne struktury gładko przenika zamglony, przesterowany hałas; hipnotyczne fale przełamują glitchowe wtręty. Całość tworzy przestrzenne, organiczne konstrukcje – jednocześnie neurotyczne i emanujące kojącym klimatem. Jego muzyka zawsze uderza bogactwem, które można uchwycić przy nieco większym skupieniu – nawet z pozornie amorficznego zgiełku wyłania się mnóstwo skrupulatnie rozplanowanych detali. Tego ambientu nie sposób potraktować (zgodnie z dewizą Briana Eno) jako muzyki tła czy łatwego do zignorowania elementu otoczenia. [Łukasz Iwasiński]
„Jakie są ostatnie słowa perkusisty, zanim zostanie wyrzucony z zespołu? Hej chłopaki, napisałem nową piosenkę”. Oczywiście na ten żart można odpowiedzieć krótką, ale jakże celną ripostą: „Dave Grohl”. Odłóżmy jednak te złośliwości na bok, bowiem Drumgasm to prawdziwe spotkanie na szczycie. Matta Camerona możecie kojarzyć z Pearl Jam; Janet Weiss była częścią zespołu Stephena Malkmusa, a Zach Hill… No cóż, Zach Hill w tej chwili zajmuje się Death Grips, ale jeśli wymienicie kogoś ze swoich muzycznych herosów, to istnieje duża szansa, że z nimi występował. Tak jak zwykli ludzie spotykają się na piwie, tak ta trójka zebrała się w jednym pomieszczeniu, aby wspólnie pobębnić. Zapomnijcie o przemyślanych utworach – Drumgasm to raczej rock’n’rollowe, niekończące się solo niż eksperymentalny odjazd. Ot, taki strumień świadomości. Słucha się tego z przyjemnością, chociaż całość jest nierówna; są momenty, gdy trio łapie wspólny flow, są chwile, gdy każdy z nich trochę się popisuje. Ale odrobina zdrowego łomotu jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła. [Krzysztof Kowalczyk]
Matthew Barnes jest w czepku urodzony. Rzadko zdarza się, aby pierwsza EP-ka wywindowała artystę tak wysoko, jak jego wydana trzy lata temu „Dagger Paths”. Zachwytom w płytowych podsumowaniach roku nie było końca, nic więc dziwnego, że debiutancki album ukazał się w Tri Angle – wytwórni, która od kilku lat konsekwentnie buduje swoją pozycję jednego z najciekawszych labeli elektronicznych. „Engravings” wydaje się mniej przebojowe i bardziej wyciszone od EP-kowego materiału, czego najlepszym przykładem jest zacinająca się rytmika w „Onward”. Brzmieniowo to nadal frapujący miks azjatyckiej egzotyki, instrumentalnego trip-hopu oraz wokaliz rodem z r’n’b. Oldschoolowe, zimne syntezatory i potężne, pulsujące bębny mocno działają na wyobraźnię, tworząc niesamowitą przestrzeń i atmosferę mistycyzmu – wszyscy odczuwający sentyment do bristolskiej sceny lat 90. powinni być zadowoleni. Ujmując sprawę krótko: „Engravings” to wspaniała ścieżka dźwiękowa do filmu o samurajach, który jeszcze nie powstał. [Krzysztof Kowalczyk]
Borderline
John Bonham byłby dumny Film o samurajach
Początek czegoś niezwykłego
Pobierz aplikację, zakręć butelką Nestea i dowiedz się, co w mieście piszczy.
Aplikacja Nestea to baza informacji o najciekawszych wydarzeniach, knajpach i miejskich zakamarkach z ośmiu miast Polski (Warszawa, Kraków, Poznań, Wrocław, Łódź, Trójmiasto, Katowice i Szczecin) zebranych w jednym miejscu. A gdziekolwiek jesteś, słuchaj w telefonie jednej z trzech tematycznych stacji radiowych RMFon!
Cropp w Hamburgu
Kura na dzień dobry
Bohaterowie najnowszej kampanii marki CROPP śmigają oldschoolowymi, stuningowanymi autami BMW 5 po opustoszałych portowych zakamarkach Hamburga. Rezultatem ich wizyty są zdjęcia oddające atmosferę szaleństwa i kolejne „bitwy”, które staczają w mieście Mad Girls i Nasty Boys na tle oldschoolowego warsztatu samochodowego i na szrocie wśród samochodów. Dodatkowo kampanijne zdjęcia urozmaica zabawa pikselami oraz grafika rodem z 8-bitowych gier komputerowych znanych z lat 90. www.cropp.com
PROMO
Zapalniczki BIC
Może być problem. Pożyczać czy nie pożyczać? Wiadomo, „pożyczona” zapalniczka zwykle już do właściciela nie wraca. Ale nie pożyczać głupio, przecież to tylko zapalniczka. A co, jeśli nie jest to taka zwykła zapalniczka, co jeśli jest to ładna zapalniczka? Taka, którą lubimy. Poświęcić zapalniczkę czy relacje towarzyskie? Na szczęście można łatwo uniknąć tego dylematu. BIC wprowadził linię zapalniczek dla mężczyzn, które są nie tylko stylowe, ale i tanie.
W ŚRO
DKU!
PROMO
Cytryna i limonka od Tarczyna Letni, lekki smak? To taki, który w czasie festiwalowych wojaży poniesie nas jeszcze dalej, a w upalny wieczór wprowadzi w chillout I gdy po ciężkim dniu będziemy padać twarzą na łóżko, doda nam energii i postawi nas na nogi. Słowem: powinien być intensywnie PAŹDZIERNIK owocowy, ale nie tak zwyczajnie i typowo. 17dzięki 2/2013 czemu będzie To musi być coś nowego, dobry również jako składnik kolorowych drinków na każdej imprezie. tivist.pl Warszawa Kraków Trójmiasto Łódź Poznań Wrocław Katowice
BŁOTO, MIĘS I BEZDROŻAO
ak
Za dużo wymagań? Wcale nie, właśnie taki jest duet cytryny i limonki od Tarczyna. Nowe są też etykiety: zachowano granatowy kolor i znane logo, ale tuż pod nim znajdują nas! Poluzbktórych się zdjęcia soczystych owoców, Aktivist przygotowano nowe smaki. Kolekcjonerzy Mag trudnych słów spod nakrętek Tarczyna niebawem również doczekają się nowości. 01_okladka_A172.indd 1
9/27/13 12:19 PM
DZIEŃDOBRY to marka ciuchowa oferująca kolorową odzież w przystępnych cenach, projektowaną przez ilustratorkę Jaśminę Parkitę i fotografa Norberta Serafina. Nadruki i aplikacje na ubraniach to autorskie ilustracje, grafiki i fotografie (dużo tu zwierzątek, jest urocza kura, jest bajkowy jednorożec, jest lisek z problemami, jest medytująca kotomałpa). DZIEŃDOBRY to przede wszystkim ciepłe i miękkie bluzy z wysokogatunkowej bawełny w pięknych kolorach oraz różnorodne koszulki. Nadruki wykonywane metodą bezpośredniego druku cyfrowego ekologicznymi farbami gwarantującymi wysoką jakość i trwałość.
120 tys. egzemplarzy nakładu h w wyselekcjonowanych miejscac iu, w Warszawie, Krakowie, Poznan ie Wrocławiu, Trójmieście, Krakow e oraz Katowicach, w wersji onlin na aktivist.pl oraz w wersji na ipad.aktivist.pl PROMO
Adidasy na koturnie
Adidas Originals kocha sneakery i daje temu wyraz na każdym kroku. W tym sezonie polskie ulice podbiją kolorowe koturny wzorowane na koszykarskich butach produkowanych od lat 70. ubiegłego wieku. Sneakery uj! w wersji high-heels erw Obs Posłuchajtonas! mocne kolory, ciekawy design oraz mniej lub bardziej widoczne obcasy. Dzięki agazyn ist_m nabrały nowego streetwearowego sznytu. agazyn koturny od Adidas Originalsaktiv aktivist_mprojektantom Metaliczne, strukturalne wstawki z pewnością przypadną do gustu wielbicielkom stylu glamour. Ciężkie, widoczne obcasy oraz duże języki znajdą z kolei uznanie wśród zwolenniczek grunge’owych klimatów.
E Z S A N T S E J O T MIAS
Foto: Kinga Kardynał
PROMO
PROMO
Zdrowie w Centrum Tuż przy Pałacu Kultury stoi porośnięty pięknymi zielonymi liśćmi budynek. To właśnie siedziba Centrum Stworzone dla Zdrowia, inicjatywy USP Zdrowie mającej na celu zmianę naszego podejścia do dbania o formę.
materiał promocyjny
Od progu witają nas tam uśmiechnięte panie w niebieskich uniformach. Biało-błękitne wnętrze przypomina nieco plan filmów science fiction. Skojarzenie właściwe, bo miejsce jest w pełni interaktywne. Aż roi się w nim od ekranów dotykowych, a na każdym z nich można znaleźć ciekawostki dotyczące różnych sfer naszego organizmu. Zobaczyć, ile trzeba zjeść owoców, aby uzupełnić zapasy wody w organizmie; zaopiekować się marchewką, czyli alternatywną wersją tamagotchi; zmierzyć swój wskaźnik BMI w pomieszczeniu wyglądającym jak fotobudka. Każdy odwiedzający dostanie kartę, na której system będzie zapisywał jego wagę czy ciśnienie. Ale Centrum Stworzone dla Zdrowia to przede wszystkim ludzie. Wśród ekspertów Centrum jest m.in. Witold Szmańda. Hollywoodzki trener gwiazd zdradził gościom Centrum Stworzone dla Zdrowia receptę na idealną sylwetkę. Wśród najciekawszych inicjatyw Centrum jest też przygotowywanie warszawiaków do biegu „Biegnij Warszawo” i towarzyszącej mu imprezy „Maszeruję Kibicuję”, które odbędą się 6 października. W Centrum Stworzone dla Zdrowia można było (i będzie można jeszcze do 4 października) wziąć udział w treningu pod okiem olimpijczyków. Zajęcia przygotowawcze prowadzi Jacek Wszoła, dwukrotny uczestnik igrzysk olimpijskich – w pierwszym swoim starcie w Montrealu
(1976 r.) zdobył złoty, a cztery lata później w Moskwie srebrny medal. W obu występach poprawiał rekord igrzysk olimpijskich. W trenowaniu warszawiaków wspomagać go będą Bogusław Mamiński, lekkoatleta, biegacz na średnich i długich dystansach, wicemistrz świata i Europy, oraz Romuald Krupanek, który jako trener wyszkolił już kilku medalistów mistrzostw Polski. Centrum Stworzone dla Zdrowia powstało, aby zainspirować nas do głębszej refleksji nad zdrowiem. Nikt tu nie będzie namawiał was do zmiany trybu życia, lecz do wzbogacenia go o pewne elementy, dzięki którym poczujecie się lepiej. W rozumieniu twórców Centrum zdrowie ma oznaczać zadowolenie z każdej chwili życia. W jego osiągnięciu pomogą wam liczne warsztaty, imprezy i aktywności. Co będzie się tam działo w październiku? Sprawdźcie koniecznie, bo to ostatnie tygodnie działania Centrum! STREFA HARMONII DUSZY I CIAŁA 07, 09, 11.10 warsztaty „Spójrz w głąb siebie – rozwój duchowy”. Współpraca z Instytutem Psychoimmunologii. 12-13.10 Weekend z pilatesem (konsultacje, trening, wykład)
Więcej na:
www.stworzonedlazdrowia.pl/ centrum
Zapraszamy codziennie do końca października! godziny otwarcia: 10.00-20.00 codzienne warsztaty, pokazy i treningi z ekspertami sprawdź kalendarz wydarzeń na www.stworzonedlazdrowia.pl/centrum wejście jest bezpłatne
my r o f / n io l orta nadruki /
l o r t a p y w o Mod
Kolekcja jesień/zima 2013
cyzja. yba tylko pre h c h ic n u t szych iecka jes stwie do na u, ale niem ń k c ie ie iw c m e ie z r n p ię po m, krojem, re , która – w o a z k r W a Nazywają s . m ie n to Pozytyw illkommen robią zaskoczyć. fi a Herzlich W tr o p lice. Dobrze u – le w a ó d y, ia n s lo ą s ich sa zachodnich ie interesują N . m ie c jś e ale też pod Każdy dobry pomysł rodzi się albo ze straty, albo z braku. Tak przynajmniej wygląda to z mojej perspektywy. Małgorzatę Wójcicką i Alicję Saar, twórczynie modowej marki Herzlich Willkommen, do działania zainspirował niewątpliwie brak. I nie o pieniądze tu chodzi, choć tych nigdy nie było dość, ale o rzecz o wiele bardziej prozaiczną. Kostium kąpielowy. – Nie oszukujmy się. W naszym kraju kostiumy można kupić w dwóch, trzech sklepach. Efekt jest taki, że cała Polska nad Bałtykiem ubrana jest w jeden model w kolorze turkusowym. Miałyśmy tego szczerze dosyć, więc zaprojektowałyśmy swoją własną linię kostiumów – opowiadają. Kostiumy są nietypowe, bo jednoczęściowe. Cóż, widać, że autorki pomysłu to kobiety, które dobrze wiedzą, że maksyma „mniej znaczy lepiej” niekoniecznie sprawdza się w przypadku strojów kąpielowych.
Landschafty i motywy sakralne
To, co wyróżnia stroje z metką Herzlich Willkommen, to nie tylko krój, ale przede wszystkim finezyjny nadruk. – Kiedy zaczynałyśmy projektować, do Polski dopiero docierały nadruki. Stwierdziłyśmy, że zaryzykujemy, i wypuściłyśmy pierwszą serię z kolażami i grafikami własnych projektów – opowiadają. Pomysł chwycił, a kolorowe esy-floresy stały się ich znakiem rozpoznawczym. W ich kolekcji znajdziemy też body w charakterystyczne konie, landschafty, motywy sakralne i ornamenty. Poza tym dużo bieli, szarości i prostoty. Choć nie bez szaleństw, bo np. kolorem przewodnim najnowszej kolekcji jest żarówiasty pomarańczowy. Ale moda to też kompromisy. – Polacy chyba nie ufają polskim projektantom. Wciąż pokutuje przeświadczenie, że zachodnie znaczy lepsze. Wolą więc kupić coś w Zarze czy Benettonie, bo ma rozpoznawalną metkę, niż zainwestować w polski produkt. Bo ceny, nie oszukujmy się, mamy takie same – mówią dziewczyny. Doświadczenie projektantek pokazuje, że jeśli Polak już kupuje, to zwykle bez szaleństw. – Najlepiej sprzedają się rzeczy podstawowe: koszulki, bluzy. Jeśli sukienki, to tylko ultraproste. Poza tym dodatki.
Tu rzeczywiście można poeksperymentować – opowiadają. Dziewczyny w związku z tym poszły w plecaki. W każdej z ich kolekcji można znaleźć kilka modeli. Od bardzo prostych, przypominających plecaki turystyczne, po przeźroczyste plastikowe worki.
Przyjazny poliester
Materiał to dla dziewczyn sprawa kluczowa. – Choć obie skończyłyśmy szkołę projektowania w Łodzi, to tak naprawdę wszystkiego uczymy się na własnych błędach. Początkowo nie orientowałyśmy się dobrze w materiałach. Nieufnie podchodziłyśmy do wszelkiego rodzaju sztuczności i stawiałyśmy na sprawdzone formy. Z czasem okazało się, że poliester wcale nie musi wyglądać tanio. Wręcz przeciwnie. Technologia poszła do przodu i pozwala na produkowanie świetnych, oddychających i przyjaznych dla ciała, choć sztucznych tkanin, które zmylą największego znawcę – zdradzają. Jednak nadal najbliższe im są naturalne materiały. Ostatnim odkryciem jest ortalion, wodoodporny materiał z membrany, który świetnie współgra z innymi tkaninami. Nie chcą zdradzać szczegółów, ale testowały już ubrania na sobie i podobno robią wrażenie. My efekty poznamy po prezentacji najnowszej kolekcji podczas najbliższego Fashion Weeku w Łodzi. Teraz całą energię dziewczyny wkładają w promocję – trochę odpuściły w swoich stałych pracach i postawiły wszystko na jedną kartę. – Moda ma teraz swoje pięć minut. Oczywiście kryzys nikogo nie ominął, ale – poza inwestorami – na rynku niczego nam nie brakuje – mówią. – Co chwilę organizowane są targi modowe, w sieci jest mnóstwo stron, za pośrednictwem których można sprzedawać ciuchy. Oswajanie klienta to proces długotrwały, ale jesteśmy dobrej myśli – przyznają szczerze. Nikt nie jest bez winy. Dziewczyny wiedzą, że kupowanie „w ciemno” u projektanta jest trudne. Starają się więc łapać z klientami jak najczęstszy kontakt. – Rzecz nie tylko trzeba umieć zrobić, ale i sprzedać. I tu nazwa naszej marki bywa bardzo pomocna – żartują. Herzlich Willkommen. Serdecznie witamy. Kto ciekawy, niech wpada na Fashion Week. Tekst: Olga Święcicka
Sukienka z kolekcji wiosna/lato 2014
fashion philosophy Fashion Week Poland
15-20.10 ŁÓdź
e i r o t his nne kuche Veg Deli to pięknie urządzone, urocze miejsce na warszawskim Powiślu. Joanna i Diana, matka i córka, które otworzyły Veg Deli w styczniu tego roku, używają tylko składników pochodzenia roślinnego: warzyw, zbóż, nasion, orzechów, kasz i owoców. Gdy zaczynały, planowały prowadzić knajpkę tylko we dwie, gdyż spodziewały się najwyżej dziesięciorga gości dziennie. Wyszło inaczej. Teraz, żeby dostać się tam w weekend, trzeba mieć rezerwację. A i w tygodniu nie jest łatwo. Ponieważ do dań wegańskich mamy stosunek dość ostrożny (jedzenie czegoś, co wygląda, jakby przed nami zjadł to już ktoś inny, jakoś nie wydaje nam się dobrym pomysłem), postanowiłyśmy dać się nawrócić. Moment wybrałyśmy idealny, bo w Veg Deli właśnie wprowadzono nowe, jesienne menu. • Rigatoni w sosie dyniowym Z podgrzybkami i szałwią. Makaron – obowiązkowo bezglutenowy. Bo gluten zdaniem Joanny, która zresztą nie jest w tej opinii odosobniona, jest przyczyną wielu naszych zdrowotnych problemów. Gluten zawierają ziarna zbóż: pszenicy, żyta i jęczmienia, unikanie go jest więc sporym wyzwaniem. Joanna w kwestiach kulinarnych lubi jednak ograniczenia. Im ich więcej, tym ciekawsze rodzą się pomysły. I tak w Veg Deli zjecie np. sery z orzechów. • Wakame Czyli glony, zwane też wodorostami. Podawane z ogórkiem, mango, pędami bambusa i chilli. Taki starter. Na zaostrzenie apetytu (ostra papryczka zrobiła swoje) i ogólną zdrowotność. Ulubiona przystawka Joanny. Tak to już jest z tymi wodorostami – albo je kochasz, albo nie jesz. My chciałyśmy poprzestać na tym drugim, ale wyszło na to pierwsze. • Sałatka z pieczonych buraków Na kaszy jaglanej, z pomidorkami, kalafiorem, rukolą i pestkami dyni. I tu dochodzimy do kwestii kluczowej. Ach, ta kasza. Taka zdrowa, prawie smaczna. Warto trochę z nią pokombinować, bo zawiera ponoć wszystko, czego naszemu organizmowi potrzeba – jest m.in. źródłem rzadko występującej w produktach spożywczych krzemionki, która korzystnie wpływa na nasze stawy, wygląd skóry, paznokci i włosów. Jedzcie więc, bądźcie zdrowi i piękni.
3 5
1
2
4
Essence Cleanse to kompleksowy program oczyszczający, stworzony na bazie soków warzywno-owocowych – zawartość każdej butelki nie jest przypadkowa: składniki połączone są tak, aby jak najskuteczniej oczyszczać organizm z toksycznych substancji (www.essencecleanse.com) (1). The Blind Gardener to z kolei nowa marka na kulinarnym podwórku. Oferuje m.in. miody z małej pasieki w Tkaczewskiej Górze od pszczelarza Lonia – lipowy, akacjowy i wielokwiatowy są pyszne i zdrowe. Są dostępne w wersji bez dodatków, albo z gorzką czekoladą, korą cynamonu czy imbirem (2). Jeśli mowa o egzotycznych połączeniach, to do pojedynku staje dzielnie Marks & Spencer oferując m.in. indyjski kremowo-kokosowy sos Korma (3), malezyjską pastę Rendang składającą się prawie z 20 składników (4) czy słodko-pikantny Sos Mango & Sweet Chilli (5).
Jaglotto
Przepis na jaglotto, czyli risotto z kaszy jaglanej podaje Joanna Szachowska-Tarkowska, założycielka Veg Deli
Kaszę jaglaną (jedną szklankę) płuczemy, aż woda będzie przezroczysta. W garnku lub wysokim rondlu smażymy drobno pokrojoną cebulę i czosnek. Kiedy się usmażą, wrzucamy kaszę do garnka, przesmażamy ją na czosnku i cebuli, a po chwili zalewamy małą ilością bulionu. Solimy i pieprzymy. Jednocześnie na oddzielnej patelni z oliwą z oliwek podsmażamy z przyprawami ulubione warzywa pokrojone w piórka. Dobrze sprawdzają się pory, cukinia, bakłażan, papryka, pomidorki cherry. Gdy kasza będzie prawie miękka, dorzucamy warzywa i zalewamy winem, w razie potrzeby doprawiamy (sól, chilli, czosnek niedźwiedzi, słodka papryka, kolendra). Dodajemy łyżkę oleju kokosowego. I gotowe. Zjadły, sfotografowały i opisały: Sylwia Kawalerowicz i Olga Wiechnik
straszny październik
Dla jednych śmieszne, dla innych straszne, dla niektórych głupie. Horrory – przez cały miesiąc możecie je codziennie oglądać na kanale VIVA Polska. Po takim przygotowaniu Halloween przywitamy w iście świątecznym nastroju
Najstraszniej jest w teatrze
Horrory – jedni je uwielbiają, inni wręcz nienawidzą. Jednak trudno znaleźć kogoś, kto choć raz nie skusiłby się na taki seans. Zazwyczaj historia rozwija się zgodnie ze znanym scenariuszem: grupa młodych ludzi wyjeżdża do domku położonego w głębi lasu. Albo: nieznany wirus, zamieniający ludzi w żywe trupy, wydostał się z wojskowego laboratorium. Ewentualnie: po śmierci matki odziedziczył stary,
opuszczony dom… Dalej będzie dużo strachu, płynąca litrami krew i pewnie kilka oderwanych kończyn. Za prekursora tego gatunku można uznać belgijskiego fizyka i iluzjonistę Étienne-Gasparda Roberta, znanego też jako Robertson. Jego niezwykłe przedstawienia przyciągały tłumy. Przy pomocy dymu, cieni i światła tworzył niebywałe widowiska, które w widzach wywoływały na przemian przerażenie i zachwyt. Można tylko pozazdrościć śmiałkom, którzy na własnej skórze poznali, czym jest groza według Robertsona. Duży wpływ na rozwój gatunku miał też francuski teatr „Grand Guignol”, wystawiający sztuki o makabrycznych mordach, przerażających zjawach i jeszcze straszniejszych potworach. Inspiracją dla wielu stały się w późniejszym czasie powieści gotyckie, których miejscem akcji były ponure zamczyska, cmentarze i ruiny kościołów.
Niemy krzyk w rezydencji diabła
Reżyserzy niemych filmów musieli się nieźle namęczyć, żeby stworzyć atmosferę grozy. Zero krzyków, skrzypiących drzwi, zawodzenia wiatru, przerażających odgłosów, które wcale nie są aż tak straszne, dopóki nie połączy się ich z mroczną muzyką i ponurym klimatem horroru. Za pierwszy film grozy w dziejach kina uważa się „Le Manoir du diable”, czyli „Rezydencja diabła” z 1897 r. Georges Méliès w ciągu trzech minut pokazał w nim nietoperza zamieniającego się w Mefistofelesa, który z kolei wyczarowuje dziwne postaci: duchy, wiedźmy, szkielety. Dziś taki filmik nie przerazi nikogo, ale w tamtych czasach to było coś naprawdę strasznego. Prawdziwy boom na horrory nastał jednak w latach 70. i 80. Powstały wtedy jedne z najpopularniejszych i najbardziej przerażających produkcji: „Piątek trzynastego”, „Halloween”, „Egzorcysta”, „Lśnienie”,
materiał promocyjny
Pod koniec października będziemy obchodzić święto duchów, strachów, kreatur i potworów. W kinach pojawi się pewnie kilka premierowych horrorów, ale dla wielbicieli tego gatunku to z pewnością za mało. Dlatego kanał VIVA Polska postanowił nie czekać do końca października i zaserwować wszystkim, którzy uwielbiają się bać, miesiąc z horrorami. Oto nadciąga „Straszny Październik”! Ale po kolei…
„Koszmar z ulicy wiązów” czy wreszcie „Noc żywych trupów” i „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Ten, kto widział oryginały, wie, że są świetne, mają w sobie wszystko, co prawdziwy horror mieć powinien. Dzięki nim zaczął się też klarować, tak dobrze nam znany, schemat fabuły. Współcześnie horror w większości przypadków już nie straszy tak jak przed laty. Dzięki rozwojowi techniki filmy od efektów specjalnych pękają w szwach. Inną sprawą jest to, że horror stał się gatunkiem produkowanym masowo. Kolejne scenariusze są w większości kalką poprzednich produkcji, przewidywalna fabuła nie powala. Ale nadal mimo iż wszyscy wiemy, w jaki sposób zakończy się wycieczka grupki przyjaciół na odludzie, z przerażeniem zastanawiamy się, co czai się w ciemnej piwnicy i zadajemy sobie pytanie, po co oni w ogóle tam schodzą?! Przecież i tak rozszarpią ich kreatury nie z tego świata albo poszatkuje psychopata. Z niemal stuprocentową pewnością można też wskazać, kto pierwszy zginie, kogo „zło” zostawi sobie na deser i kto przetrwa do napisów końcowych. Horror – ten przewidywalny, przeładowany filmowymi efektami – często odgrywa rolę średnich lotów komedii, a czasem wręcz staje się swoją własną parodią. Nieraz takie produkcje bawią widownię do łez.
Film gorejący
Dlatego też część reżyserów wróciła do gatunku, który najlepiej sprawdzał się 30 lat temu – mowa o gore. Częstym elementem takich filmów są dewiacje seksualne, tortury i eksperymenty. Oprócz tego dużo tu krwi, fruwających wnętrzności i mięsa. Brutalność i okrucieństwo w prawie każdej scenie. Jednym słowem, widz powinien umierać ze strachu. Niektórym śmiałkom, decydującym się stworzyć
produkcję w tym klimacie, udaje się nieźle nastraszyć widownię, a na pewno zszokować. Najlepszym przykładem jest tegoroczny remake klasycznego już „Martwego zła”. Widok przecinanego nożem języka (w zbliżeniu, dodajmy) u wielu wywołuje gęsią skórkę, obrzydzenie i swego rodzaju strach. Są jednak też tacy twórcy, którzy wiedzą, jak nas nieźle nastraszyć bez hektolitrów krwi. Mowa tutaj m.in. o uwielbianych na całym świecie horrorach hiszpańskich. Najbardziej cenionym jest „REC” Jaume Balagueró i Paco Plazy – przez wielu uważany za jeden ze straszniejszych współczesnych horrorów. W umysły widzów lubią zaś zaglądać reżyserzy azjatyccy, których z taką lubością kopiują później Amerykanie. „Klątwa Ju-on”, „Ring”, „Shutter – widmo” czy „Audition” pokazują, że bez nadmiaru krwi da się zrobić film, podczas którego nawet najwięksi twardziele chowają się pod kołdrę. Te horrory nie wywołują obrzydzenia, ale prawdziwy lęk, że za rogiem czai się zło. Amerykańskie wersje azjatyckich horrorów zostają daleko w tyle za oryginałami. Pomimo, wydawało by się, bardziej realistycznej otoczki historia nagle przestaje być wiarygodna. Sprzyjającą atmosferę wcześnie zapadającego zmroku VIVA Polska postanowiła wykorzystać do zaprezentowania swoistego przeglądu najlepszych (i najgorszych) przedstawicieli wszystkich najistotniejszych nurtów współczesnej sztuki horroru. W cyklu „Straszny Październik” będzie więc można zobaczyć m.in. nawiązującą do klasycznego gore „Igłę” i „Dom strachu”; wysmakowany hiszpański „REC” i jego kontynuację „REC 2”; czerpiące z najlepszych wzorców lat 70. i 80. „Exorcismus” czy „Powrót trupa”; zabawne w swojej tandetności „Pijawki” czy „Rekiny: walka o życie”; czy wreszcie inspirowane kinem azjatyckim „Raz, dwa, trzy – umierasz ty”.
Przegląd horrorów z cyklu „Straszny Październik” przez cały miesiąc codziennie o godzinie 22.00 na kanale VIVA Polska. 01.10 „REC" 02.10 „Zabójcza jazda” 03.10 „I nikt cię nie usłyszy” 04.10 „REC 2” 07.10 „Żer” 08.10 „Dom strachu” 09.10 „Prosektorium” 10.10 „Szpikulec” 11.10 „Sanktuarium” 14.10 „Krwawy łan” 15.10 „Igła” 16.10 „Bestia” 17.10 „Pijawki” 18.10 „Powrót trupa” 21.10 „Klątwa Haloween” 22.10 „Exorcismus” 23.10 „Rekiny: walka o życie” 24.10 „Instynkt pierwotny” 25.10 „Śmiertelny połów” 28.10 „Kopalnia krwi” 29.10 „Raz dwa trzy, umierasz ty!” 30.10 „Po drugiej stronie trumny” 31.10 „Parking nieumarłych”
październik Kacper (kp)
must be / must see
MIASTA NOCĄ Studenci wrócili, kluby szaleją, bookingi wszędzie świetne, imprezy wszędzie większe. Październik to prawdziwy początek klubowego sezonu w Polsce. 1500 m² zaprasza wielkie gwiazdy, Basen mu nie ustępuje, do tego Tomba Tomba powraca jako Brzozowa 37 i zaczyna z przytupem. Prozak w Krakowie świętuje urodziny i ma chyba plan wygrać Nocne Marki jako miejscówka roku. Do tego jeszcze film i sztuka. Nowy Jarmusch pojawi się we Wrocławiu, Fashion Weekend w Warszawie, a potem łódzki Fashion Week. My Head Is Dubby znów pokazują, czym jest prawdziwy dubstep, Pauza zaprasza wirtuoza klawiszy, a Flirtini mistrza bitu. Wakacje były jednak strasznie nudne. Poleca redakcja
Filip (fika)
Alek (alek)
Film w a s r a W 0 29. 1 . 0 Festival 2 1 1 e życie”
rzyman
lmu „Zat kadr z fi
Mateusz (matad)
Warszawa .pl www.wff
Ola (oz) Julia (jul)
Filmowe Tarasy
„Jego jedyną rozrywką jest obserwowanie okolicy i sąsiadów. Sprawia wrażenie spokojnego i małomównego. Wszystko wydaje się być normalne, monotonne i nudne”, „Peter jest przeciętnym facetem, którego każdy dzień jest taki sam jak poprzedni”, „właśnie skończył studia, rzuciła go dziewczyna, rozmowa o pracę skończyła się fiaskiem. M nie bardzo wie co zrobić ze sobą i swoim życiem” – opisy filmów WFF to jakieś piekło. [mm] Więcej informacji w kalendarium.
stany USA Odmienne czwarty Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Już po raz zaprezentuje najważniejsze dokonania współczesnej kinematografii amerykańskiej. Jak co roku widzowie obejrzą filmy znanych reżyserów i niezależne produkcje. Głośne premiery, nowe talenty, ciekawe zjawiska. Misja: odkłamanie wizerunku Stanów Zjednoczonych. [mic]
Rafał (rar)
Kuba (włodek)
Cyryl (croz)
Michał (mk)
kadr z fil
mu „Tylko
Iza (is)
kochanko wie prze
22-27.10
Wrocław Kino Nowe Horyzonty ul. Kazim ierza Wie lkiego 19 www.am a-21 ericanfilm festival.p l
żyją”
4. Americ Film Fes an tival
e oczy się pod Na własnedycja, odbywająca
Zeszłoroczna hasłem „The End”, nie tylko nie okazała się ostatnią, ale zainspirowała organizatorów do nowych pomysłów. W trakcie tegorocznych koncertów zakazane będzie robienie zdjęć i kręcenie występów. To jeszcze bardziej motywuje nas, żeby w Krakowie się pojawić. [croz] Więcej informacji w kalendarium.
RP Boo
13-21.10 Kraków und.pl www.unso
Unsound Festival
mody Batmany dziwna, ludzie przebierają się za muchy,
Moda jest mają buty na metrowych obcasach, a spodenki długości 25 cm. Pojawienie się na zjazdach fashionistów można porównać do wycieczki na Comic Con. Wokół ciebie setki ludzi ubranych w dziwne stroje. Tyle że na tym drugim możecie spotkać Batmana. Jeśli interesujecie się modą i tak nie muszę was przekonywać. Na wybiegu swoje kolekcje pokażą m.in. IMA MAD, Kas Kryst, Herzlich Willkommen, Monika Błotnicka, Magdalena Kubalańca, MoMi-Ko, Paulina Matuszelańska, Jankowska&Tomaszewski [kp]
15-20.1
0
Łódź www.fash io
nweek.pl
Fashion W eek Poland
Udana edycja
Szykujcie się na jubileuszowe, podwójne uderzenie sztuki i mody w miejskiej odsłonie. Tym razem na wystawę zaprezentowane zostaną związki sztuki z nowymi technologiami. W rolach głównych strefa druku 3D, fluo-wystawa w ciemności, rozszerzona rzeczywist ość, mapping interaktywny i konkurs na najlepszego GIF-a o Warszawie „GIFt to Warsaw”. Tradycyjnie będą też targi mody i designu, na których zaprezentuje się ponad 100 starannie wyselekcjonowanych polskich brandów. Na zwieńczenie festiwalu zapraszamy na Behance Portfolio Review.
Lwia odwag–aszokowała
Zawsze była niepokorna ogoloną głową, przyznaniem się do biseksualizmu, poparciem dla IRA, dosadnymi wypowiedziami krytykującymi Watykan czy prezydenta USA. Ale to nie kontrowersje, tylko wyjątkowa wrażliwość Sinead O’Connor podbiła serca słuchaczy na całym świecie. [rar]
27.10
.10
26-28
or Need F t Stree
Sinead O’Connor
Warszawa Sala Kongresowa pl. Deflad 1 start: 19.00 wstęp: 130-230 PLN
Warszawa Polskiego łowa Dom S 11 dziana ul. Mie
październikowy soundtrack
Co miesiąc przygotowujemy na naszym spotify’owym profilu ścieżkę dźwiękową do nadchodzących tygodni. Znajdziecie na niej wybrane przez naszych redaktorów numery związane z aktualnymi wydarzeniami – koncertami, imprezami, premierami płytowymi i filmowymi. Coś nowego, coś starego, coś czarnego. Każdy pretekst dobry, żeby posłuchać czegoś ciekawego. Słuchajcie więc!
wrzesień
patronaty
do 31.12
Warszawa Dom Spotkań z Historią ul. Karowa 20 www.zpaf.waw.pl
Gerald Howson – bardzo polska sprawa
02-05.10 Sopot www.sopotjazz.pl
Sopot Jazz Festival
Tigran Hamasyan
WYSTAWA
Festiwal
Do końca roku warto znaleźć czas na obejrzenie wystawy fotografii z PRL-u w Domu Spotkań z Historią. Czeka na was blisko 60 świetnych czarno-białych zdjęć brytyjskiego malarza, fotografa i historyka Geralda Howsona, wykonanych w 1959 r. w Warszawie, Krakowie, Nowej Hucie i Lublinie. Brytyjczyk przybył do Polski po to, by sfotografować to, co niebrytyjskie. W jego obiektywie Warszawa to miasto budzące się na nowo do życia po katastrofie. Howson fotografuje codzienność i stylizowane szyldy sklepów. Autor zachwycił się polską sztuką użytkową tego okresu, dużo czasu spędził też na ulicach. Wieczorami odwiedzał kluby młodzieżowe, w dzień – place zabaw. Pośród ruin szukał śladów radości w okaleczonym mieście. [amz]
Trzecia edycja sopockiego festiwalu może być dobrą okazją, by pokazać, że jazz w Trójmieście daje radę. W Sopocie pojawią się najlepsi muzycy z prawie wszystkich kontynentów, m.in. fantastyczny armeński pianista Tigran Hamasyan. Oprócz niego będzie trochę eksperymentów i alternatywy (np. Citizen X czy Jean-Paul Bourelly), gitarowych wirtuozów (Ralph Towner) czy saksofonu niebrzmiącego jak z taniego erotyku (Gary Thomas). Jeśli kochacie jazz, to nie może was tam zabraknąć. Jeśli chcecie go pokochać, to zapraszamy na lekcję pierwszą. [kp]
PRL w obiektywie Brytyjczyka Jazzy Jazzy Jazz
03.10
Editors
Poznań MTP – Hala nr 2 ul. Głogowska 14 start: 18.30 • wstęp: 105-120 PLN • www.livenation.pl
TRASA
Ile waży miłość?
Interpol, White Lies, Boxer Rebellion, Editors? Tak, swego czasu śledziliśmy dokonania kapel gitarowych zapatrzonych w Joy Division, a przy „Munich” czy „Blood” piszczały tłumy ładnych dziewczyn na indiepotańcówkach. Od tamtej pory minęły chyba wieki – zespół zaliczył po drodze fascynację elektroniką (płyta „In This Light and on This Evening”), a jego ostatni album „The Weight of Your Love” to ukłon w stronę amerykańskich kolegów po fachu. Płyta w całości została nagrana w stolicy country – w Nashville. Panowie ograli już ją na letnich festiwalach, gdzie po czteroletniej przerwie przyjęto ich wyjątkowo entuzjastycznie. Teraz przyszedł czas na podbój klubów. [rar] Pozostałe koncerty: • 28.10 · Warszawa · Stodoła · ul. Batorego 10 · start: 18.30 · wstęp: 105-120 PLN • 29.10 · Teatr Łaźnia · os. Szkolne 25 · start: 18.30 · wstęp: 105-120 PLN
03-05.10Międzynarodowy
Kraków www.ha.art.pl
Festiwal Literacki Ha!wangarda
Lubomir Panak
Festiwal
Kraków hawangardowy
Ha!wangarda – pod tym hasłem Ha!art organizuje swój festiwal literatury. Wydawnictwo, które lata temu stało się wizytówką krakowskiej kultury niezależnej, jak zwykle stawia wysoko poprzeczkę, sięgając wyłącznie po projekty niekomercyjne, niskobudżetowe, niemedialne. Tegoroczna edycja będzie poświęcona współczesnym formom pisarstwa eksperymentalnego. Program festiwalu jest bardzo bogaty i różnorodny: prezentacje, performensy, koncerty oraz spotkania z uznanymi twórcami z kraju i zagranicy. Swój udział zapowiedzieli pisarze z Ameryki, Anglii, Japonii, Rosji oraz Słowacji, m.in. legendarny Michael Joyce, zwany ojcem hipertekstu, i jego żona, artystka wizualna Carolyn Guyer. Obok zagranicznych sław pojawią się polskie talenty. [amz]
03-13.10
Avant Art
Wrocław www.avantart.pl
04.10
Dorian Concept
Kraków Pauza ul. Floriańska 18 start: 21.00
04.10
Jan Blomqvist
Warszawa Nowa Jerozolima Al. Jerozolimskie 57 start: 22.00 • wstęp: 20-25 PLN
FESTIWAL
Ach, ta awangarda
Festiwal Avant Art już od pięciu lat gości w Polsce. Tematem tegorocznej edycji są sztuka i muzyka rosyjska. Z kulturą wschodnich sąsiadów obcujemy od zawsze. Dzięki Sputnikowi możemy chociażby przyjrzeć się tamtejszym filmom, a na licznych festiwalach teatralnych oglądamy rosyjskich reżyserów. Rzadko jednak mamy okazję poznać ich kulturę niezależną. Podczas Avant Artu będziemy świadkami absolutnego miszmaszu. Starzy wyjadacze tacy jak Messer Chups czy ZGA zmiksują improwizację z dobrze znanych brzmień, a obok nich wystąpią młodzi artyści nastawieni na eksperymenty. Oprócz tego dwie współczesne grupy teatralne wykorzystujące najnowsze zdobycze sztuk audiowizualnych. Po dawce sztuki przyjdzie czas na debatę „East + West = in between?”. Jaki będzie wynik? Przekonamy się w październiku… [croz]
IMPREZA
IMPREZA
Klub Pauza ponownie otwiera swoją piwnicę. Z tej okazji pod Wawel przyjedzie Austriak Dorian Concept – na co dzień klawiszowiec, kompozytor i producent. Mimo że wydawał w takich wytwórniach jak Ninja Tune czy Affine Records, jego znakiem rozpoznawczym nie są jednak nagrania, lecz niesamowite live-acty. Filmiki na YouTubie, podczas których bawi się swoim mikrokorgiem, zrobiły prawdziwą furorę. Dostrzegł to m.in. Flying Lotus, któremu Dorian towarzyszy podczas europejskich tras koncertowych. Będzie to drugi występ artysty w Krakowie, pierwszy raz miał okazję wystąpić na festiwalu Unsound w 2010 r., gdzie publiczność nie chciała przerwać owacji. Czy tak będzie i tym razem? [jack]
Jerozolima zniknęła z mapy Warszawy w dość szokującym stylu. Były właściciel rzucał oskarżenia, nowi właściciele nie wiedzieli, co się dzieje, były groźby, skargi, płacz i zgrzytanie zębów. Na szczęście nie trwało to długo, bo po kilku miesiącach przerwy ta fajna warszawska miejscówka powraca w dobrym stylu. Nowa Jerozolima zostanie otwarta przez Jana Blomqvista, świetnego producenta i wokalistę, który przedstawi słuchaczom elektronikę zanurzoną w melodyjnym electro popie. Niemiecki twórca jako swoje największe muzyczne fascynacje wskazuje Radiohead, Jamesa Holdena, Muse i Stephana Bodzina. [dup]
Austriacki koncept
Palestyna
Messer Chups
05.10
65daysofstatic
Wrocław Firlej ul. Grabiszyńska 56 start: 19.00 • wstęp: 59-69 PLN
05.10
Cristian Vogel
Zielona Góra piekarnia cichej kobiety ul. Fabryczna 13 start: 21.00 • wstęp: 15-20 PLN
05.10
Adam Port
Kraków Prozak 2.0 pl. Dominikański 6 start: 22.00
TRASA
Mrok, futbol, gołębie
Polacy kochają post rocka prawie tak samo jak futbol. Jednak w przeciwieństwie do sytuacji na boiskach w naszych klubach mogą regularnie obcować z najlepszymi. 65daysofstatic dorobili się u nas statusu kultowej grupy po dwóch koncertach, podczas których supportowali The Cure. Konfrontacja z legendą wydawała się z góry skazana na porażkę, jednak Brytyjczycy bezproblemowo ugrali remis z ekipą Smitha. Potem nastąpiły lata pielgrzymek polskich fanów na berlińskie koncerty zespołu. Na szczęście wyspiarscy eksperymentatorzy zorientowali się, że polska ziemia wydaje żyzne owoce, jeśli tylko dostarczy się jej odrobinę mrocznych dźwięków. A poza tym we Wrocławiu i Warszawie gołębi i deszczu mamy pod dostatkiem! [mk] Pozostałe koncerty: • 06.10 · Warszawa · Basen · ul. Marii Konopnickiej 6 · start: 19.00 · wstęp: 59-69 PLN
IMPREZA IMPREZA
Cztery na 20
Cristian Vogel powraca do Polski – tym razem zagra swój wyjątkowy set „20 years of...”. W trakcie występu będziecie mogli usłyszeć zarówno jego najbardziej znane tracki, jak i zakurzone winyle, których młody Cristian słuchał, gdy jeszcze nie myślał o produkcji. Dwugodzinna podróż po jego twórczości to wystarczający powód, aby wsiąść w pociąg i ruszyć do Zielonej Góry. Legendy techno nie grają na co dzień w Lubuskiem. [kp]
Na dobry początek
Jeśli jeszcze nie wiecie, to spieszymy poinformować, że tegoroczna jesień będzie należeć do krakowskiego Prozaka. Po ogłoszeniu planów klubu na najbliższe miesiące większość słuchaczy muzyki elektronicznej nie mogła wyjść z podziwu. Na dobry początek sezonu pojawi się Adam Port. Ten młody niemiecki twórca inspiruje się nawet takimi gatunkami, jak dancehall, rap czy psychodelic rock. Dlatego chociaż jego sety to raj dla każdego fana 4/4, to gdy wsłuchacie się w świetne, przemyślane miksy Porta, będziecie tańczyć do rana. [kp]
październik 48 Hour Film Project
01-03.10
Warszawa Iluzjon ul. Narbutta 50a
05.10
Warszawa Brzozowa 37 ul. Brzozowa 37 start: 21.00
Laszlo Dancehall
05.10
DJ Rush
Kraków Forty Kleparz ul. Kamienna 2 i 4 start: 20.00 • wstęp: 50 PLN
AKCJA Krótkie filmy nakręcone – czas sprawdzić, co z tego wszystkiego wyszło. Twórcy z całej polski mieli dokładnie dwa dni na przygotowanie shortów, które na początku października zostaną pokazane na ekranie warszawskiego Iluzjonu. Sprawdźcie, czy udało im się stworzyć coś fajnego. [kp]
múm
01.10
Poznań CK Zamek ul. św. Marcin 80/82 start: 20.00 • wstęp: 69 PLN TRASA Muzycy z Islandii cieszą się w naszym kraju wyjątkową estymą. Nie dziwi więc, że múm – niestrudzone w wysiłkach, by wrócić do przyzwoitej formy – wpadnie aż na trzy występy. Przed nimi zagra ich odnoszący coraz większe sukcesy rodak – Sin Fang. [croz] Pozostałe koncerty: • 02.10 · Warszawa · Basen · ul. Konopnickiej 6 · start: 20.00 · wstęp: 69 PLN • 03.10 · Wrocław · Alibi · ul. Grunwaldzka 67 · start: 20.00 · wstęp: 55-65 PLN
WFW
04-06.10
Warszawa Centrum EXPO XXI ul. Prądzyńskiego 12/14
MODA Coś w tym jest, że Warszawa lubi na bogato. Chyba stąd to ogromne zamiłowanie do wydarzeń modowych. Jest ich prawdziwe bogactwo: duże, średnie, małe, dobre, złe, wszystkie rodzaje. WFW to event z tych większych i bardziej znanych. Będzie naprawdę na bogato, bo w Warszawskim Centrum EXPO XXI pojawi się ponad 100 wystawców, wszyscy naj, wszyscy „ą” i „ę”. Trzeba się pokazać. [amz]
A1 Bassline
IMPREZA
Wielkie otwieranie
Gdy swoje podwoje otwiera nowy klub, zawsze jest dobrze. Pierwsze godziny to napór setek ludzi cieszących się z alternatywy dla starych miejscówek. Prawdziwa praca zaczyna się później. Co ważne, są otwarcia i otwarcia, jedni wolą nie ryzykować i zapraszają swoich znajomych, żeby zagrali za piwko, inni sprowadzają ciekawych muzyków, którzy przyciągną fanów spragnionych dobrej muzyki. Do drugiej grupy zaliczają się twórcy Brzozowej 37. Na ich inauguracyjnej imprezie pojawi się Laszlo Dancehall – chociaż nazwa może nasuwać skojarzenia z węgierskim wielbicielem jamajskiej muzyki, to LD jest reprezentantem nowego brytyjskiego house’u. Pod tą ksywką ukrywa się dwóch producentów – Leon Vynehall (autor m.in. genialnej EP-ki dla Aus Music) i A1 Bassline (znany ze współpracy z wytwórnią należącą do Catz’n’Dogz). Obaj zagrają ponadtrzygodzinny set z najświeższymi basowymi brzmieniami. A obok nich pojawi się warszawska śmietanka didżejska. [kp]
05.10
Warszawa 1500 m² do Wynajęcia ul. Solec 18/20 start: 22.00
Guy Gerber & Oxia
IMPREZA
Ciężki pan
Hard techno ma się szokująco dobrze w naszym kraju. Warszawa ma własną prężnie działającą scenę, Poznań własną, Kraków też nie ma się czego wstydzić, zwłaszcza że na początku października u krakusów pojawi się DJ Rush, prekursor hard techno i fan dziesięciogodzinnych setów. Człowiek z Chicago, którego styl bardziej pasuje do europejskich hardkorowych rave’ów. Dla wielu to on jest królem techno, a nie Jeff Mills. Jeśli macie ochotę na kilka godzin ostrego rżnięcia – nie może was tam zabraknąć. [kp]
06.10
Lyambiko
Kraków Auditorium Maximum UJ ul. Krupnicza 33 start: 18.30 • wstęp: 80-160 PLN • www.erajazzu.eu
Mark Sultan
04.10
Warszawa Eufemia ul. Krakowskie Przedmieście 5 start: 20.00 • wstęp: 15 PLN KONCERT Warsaw City Rockers wracają z kolejną odsłoną swojego cyklu Kick Out the Jams. Tym razem w piwnicy ASP zagra Mark Sultan. To niestrudzony podróżnik i eksperymentator, który zwiedził już całą kulę ziemską, występował nawet na Madagaskarze i w operze w Sydney. Jego jednoosobowy show poprzedzi występ Wild Books, a o afterek zadbają niezawodni Cool for Cats. [mk]
Dawid Podsiadło
Koncert
08.10
IMPREZA
Trasa Świetna informacja dla fanów Dawida Podsiadły. Jeden z niewielu posttalentshowowych artystów, który obronił się jako twórca. Warto się wybrać, bo to kawał świetnej polskiej muzyki, a samego Dawida za skromność i styl bycia po prostu nie da się nie lubić. [maj] Pozostałe koncerty: • 11.10 · Poznań • 13.10 Szczecin • 18.10 Gdańsk • 19.10 · Łódź • 26.10 · Katowice • 27.10 · Kraków • 29.10 · Warszawa
Mało który elektroniczny twórca może pochwalić się tyloma sprzedanymi płytami – Guy Gerber może. Niewielu producentów może powiedzieć, że jeden z jego tracków ma ponad sześć milionów odsłuchów na YouTubie – Oxia może. Na palcach jednej ręki można policzyć polskie kluby, które mogą w swojej informacji prasowej napisać, że reprezentują najwyższy europejski poziom – 1500 m² do Wynajęcia może. Ugruntowując swoją pozycję, warszawski klub zaczyna sezon z dwiema gwiazdami światowego formatu i udowadnia, że w Polsce jest miejsce dla dobrego techno. [kp]
Wrocław Klub Eter ul. Elektryczna 12
Techno, panie
Wieża Babel
Tanzańska mama i niemiecki tata, amerykański pianista, kanadyjski basista i niemiecki perkusista. Tego możemy spodziewać się po koncertowym wcieleniu Lyambiko, znanej znajomym jako Sandy. Jej matowy, piękny głos i prezencja na scenie to marzenie każdego reżysera amerykańskich filmów. W ciemnym małym barze zakochane pary siedzą przy stolikach, a na scenie pojawia się wokalista, z której bije seksapil. Bas zaczyna grać, słychać powolne frazy fortepianu i cichą perkusję. I wtedy ona zaczyna śpiewać, kobiety i mężczyźni milkną, widać tylko ogień zapalniczki, którą zapala gangster gdzieś tam z tyłu sali. Jazz jest podobno kobietą – i to właśnie taką jak Lyambiko. [dup]
06.10
New Model Army
Gdańsk B90 start: 19.00 • wstęp: 55-60 PLN www.go-ahead.pl
06.10
The Thing
Warszawa Pardon, To Tu pl. Grzybowski 12 start: 20.00 • wstęp: 30 PLN
08.10
Warszawa Cafe Kulturalna pl. Defilad 1 start: 20.00
A Place to Bury Strangers
KONCERT
Mocna rzecz
Pardon, To Tu nie zwalnia tempa i zaprasza w swoje progi kolejnych reprezentantów absolutnej światowej czołówki współczesnego jazzu. Właśnie w ramach tej passy wystąpi trio The Thing. Filar grupy stanowi Mats Gustafsson – wirtuoz saksofonu ma na koncie kolaboracje z Kenem Vandermarkiem, Sonic Youth, Merzbowem czy Colinem Stetsonem i występuje w tak świetnych projektach, jak Fire! i Swedish Azz. Za perkusją zasiądzie z kolei Norweg Paal Nilssen-Love, a skład uzupełni kontrabasista Ingebrigt Håker Flaten. [croz]
TRASA
Mistrzowie hałasu
Chłopak bez zęba na przedzie
Kolejna wizyta mistrzów hałasu. Powstała dekadę temu na Brooklynie grupa prezentuje niezwykle interesującą muzykę z pogranicza noise rocka i shoegaze’u. Uznanie przyniósł jej debiutancki krążek zatytułowany po prostu „A Place to Bury Strangers”, który zachwycił krytyków i Trenta Reznora. Lider Nine Inch Nails zaprosił nawet grupę na wspólną trasę koncertową. Unikalne brzmienie APtBS zawdzięczają w dużej mierze efektom gitarowym konstruowanym przez lidera formacji Olivera Ackermanna. Zespół wciąż promuje wydany w ubiegłym roku album „Worship”, ale na koncertach prezentuje też premierowe kompozycje z przygotowywanej płyty. [matad]
Zaangażowani, walczący, kopiący, gryzący. Tacy są, niezmiennie od 33 lat, New Model Army grający pod wodzą Justina Sullivana. Od reszty swoich punkowych kolegów odróżniali się wyjątkową melodyjnością piosenek i zamiłowaniem do folkowych brzmień. Przez wiele lat kapela była głosem brytyjskiej klasy robotniczej, prezentowała lewicowe poglądy, negowała rządy Thatcher, amerykanizację Europy i konsumpcjonizm. Ekipa z UK wpadnie do nas promować swój najnowszy album „Between Dog and Wolf”. [rar] Pozostałe koncerty: • 08.10 · Warszawa · Proxima · ul. Żwirki i Wigury 99 · start: 19.00 · wstęp: 59-69 PLN • 09.10 · Kraków · Kwadrat · ul. Skarżyńskiego 1 · start: 19.00 · wstęp: 59-70 PLN • 10.10 · Wrocław · Alibi · ul. Grunwaldzka 67 · start: 20.00 · wstęp: 45-55 PLN
05.08
TRASA
Gojira
Warszawa Stodoła ul. Batorego 10 start: 18.00 • wstęp: 77 PLN • www.livenation.pl
06.08
xxyyxx
Sopot SFINKS 700 al. Mamuszki 1 start: 21.00
TRASA
Zniszczą całe miasto
Francuzi z Gojiry mieli wpaść na klubowe występy w kwietniu, ale byli zmuszeni przełożyć swoją wizytę na początek sierpnia. Teraz przybędą, żeby zmieść z powierzchni Ziemi Kraków oraz Warszawę. Początki formacji sięgają 1996 r. Od tego czasu skład wydał pięć świetnie przyjętych krążków, z czego największą sławę przyniosła im trzecia płyta „From Mars to Sirius”, ale zeszłoroczne „L’Enfant Sauvage” nie odstaje od niej poziomem i w zasadzie gwarantuje miażdżący występ. Brzmienie Francuzów oscyluje wokół death metalu, ale nie do przecenienia jest udział morderczej sekcji rytmicznej, która dodaje muzyce kwartetu mnóstwo groove’u i charakteru. Tak więc w dniu, w którym Gojira zawita do waszego miasta, gotujcie się na ucieczkę. Najlepiej prosto do klubu. [croz] Pozostałe koncerty: • 06.08 · Kraków · Kwadrat · ul. Skarżyńskiego 1 · start: 18.30 · wstęp: 80-90 PLN
IMPREZA
Z sześcioma niewiadomymi
Marcel Everett ukrywający się pod szyldem XXYYXX to jedno z najgorętszych nazwisk w nowej muzyce. Siedemnastoletni zaledwie Amerykanin wydał już dwie płyty wypełnione przestrzennymi, emocjonalnymi kompozycjami zakorzenionymi w najmodniejszych gatunkach elektroniki, czyli dubstepie i Detroit house. Muzykę tworzy we własnej sypialni, przy pomocy jedynie kilku urządzeń. Jego niepowtarzalny styl nie tylko został zauważony i doceniony przez rzesze fanów, lecz także zyskał uznanie w gronie innych muzyków, takich jak chociażby James Blake, The Weeknd, Star Slinger i Zomboy. Impreza będzie miała miejsce w ramach cyklu Face The Music oraz jako before party i festivalu, który odbędzie się 16 sierpnia w gdańskim CSG. [rar]
maj
08-20.10
Majówka
01-04.05
Poznań Stary Browar ul. Półwiejska 32
Warszawa Super Salon ul. Mińska 14/1 www.8hbooks.com
Art & Fashion Festival
09.10
Richard Bona
Wrocław Centrum Sztuki Impart ul. Mazowiecka 17 start: 20.00 • wstęp: 100-200 PLN
AKCJA Zrobić książkę w 96 godzin – spore wyzwanie. 12 uczestników podczas warsztatów selfpublishingowych, organizowanych przez 8hbooks, ma za zadanie stworzyć 12 publikacji. Wydawnictwo, które samo nazywa się latającą biblioteką, pokaże, że kultura druku nawet w internetowej rzeczywistości ma się dobrze. Sprawdźcie, na warsztatach i na wernisażu po nich. [alek]
Zdjęcie miasta. Fotografia warszawska Asymmetry Festival 5.0 i praktyki pokrewne 02-04.05
Wrocław Kurator: Adam Mazur Hala Stulecia Wstęp wolny 1 ul. Wystawowa www.asymmetryfestival.pl 20 września – 24 listopada 2013 Wystawa wt. - pt.FESTIWAL 16.00 -Piąta 20.00 edycja Asymmetry będzie wyjątkowa nie tylko ze względu na symboliczny numer. sob. ndz. 12.00 20.00 Przeprowadzkę do Hali Stulecia zaakcentują takie tuzy Możliwość wejścia dla grup zorganizowanych ciężkiego grania jak Melvins, Mayhem, Agalloch i Vader. ciekawie zapowiadają się występy Kilimanjaro od Równie 10.00 po uprzednim umówieniu. Darkjazz Ensemble i IconAclass. Już pastujemy nasze glany. [croz]
Modestep
Pod. Czytanie 03.05 dramatu
Gdańsk Centrum Stocznia Gdańska ul. Wałowa 27a Tekst: Orłowski start:Szczepan 21.30 • wstęp: 65-69 PLN www.illegalbreaks.com Opieka reżyserska: Arek Gruszczyński,
Jakub Porcari TRASA Drodzy promotorzy. Wyzywam was. Zabukujcie Modestep jeszcze pięć razy w tym roku. Czuję głęboko Wstęp wolny w trzewiach, że brakuje ich na koncertowej mapie Polski. 4 października 2013, 18.00 się. To łącznie da nam Tylko trzy występy? Nie postaraliście niecałe dziesięć imprez z nimi jako headlinerami w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Nie staracie się. Foreign Beggars grali w tym samym czasie 14 razy, Modestep nie mogą być gorsi! [kp] Pozostałe koncerty: • 04.05 · Łódź · Wytwórnia · ul. Łąkowa 29 · start: 21.00 · wstęp: 65-69 PLN • 05.05 P R· EWarszawa M I E R A· Basen · ul. Marii Konopnickiej 6 · start: 21.00 Tekst, reżyseria: · wstęp: 65-69 PLNKatarzyna Warnke
kadr z filmu „ The Capsule”
FESTIWAL
TRASA
Nagradzany festiwal Grażyny Kulczyk staje się coraz ważniejszy. Siódma edycja Art & Fashion, organizowana w poznańskim Starym Browarze, potrwa prawie dwa tygodnie. W tym czasie uczestnicy wezmą udział w szeregu warsztatów, przeglądów filmowych, konferencji, wystaw i pokazów. Impreza z roku na roku zyskuje coraz większą renomę i przyciąga ważne nazwiska i instytucje. Tym razem do organizatorów przyłączyły się Nowe Horyzonty patronujące specjalnemu seansowi filmu „The Capsule” Athiny Rachel Tsangari i Aleksandry Waliszewskiej. Ponadto m.in. modowe porady Scotta Schumana, krawieckie wskazówki od Kawiarenki Szyciowej Strima Atelier, korekty Hanny Rydlewskiej i Marcina Różyca, a także lekcje mistrzowskie Wojtka Mazolewskiego (Pink Freud). Prawdziwym wydarzeniem festiwalu będą warsztaty prowadzone przez łotewski duet projektantów MAREUNROL’s. Po tegorocznej edycji posypią się kolejne nagrody. [mic]
Richard Bona nazywany jest „afrykańskim Stingiem”. Kameruński wokalista i basista, podobnie jak Brytyjczyk, najczęściej komponuje melodyjną mieszankę jazzu, popu i world music. A że granie w Polsce bardzo mu się podoba – trzeba się tylko cieszyć. W październiku wystąpi na trzech koncertach – we Wrocławiu, Łodzi i Poznaniu, gdzie będzie promował najnowszą płytę „Bonafied”. Jak artysta zdradza w wywiadach, nazwa albumu jest grą słów, które oznaczają mniej więcej tyle, co oryginalny i autentyczny. Bona dedykuje krążek swojemu dziadkowi, który odkrył w nim smykałkę do muzyki i wspierał w pierwszych latach artystycznej przygody. [włodek] Pozostałe koncerty: • 11.10 · Łódź · Klub Wytwórnia · ul. Łąkowa 29 · start: 20.00 · wstęp: 90-100 PLN • 12.10 · Poznań · Sala Ziemi · Międzynarodowe Targi Poznańskie · ul. Głogowska 14 · start: 20.00 · wstęp: 99-140 PLN
Moda na Browar
11.10
Warszawa Hydrozagadka ul. 11 Listopada 22 start: 18.00 • wstęp: 49-55 PLN
Funeral for a Friend
Muzyczna mieszanka kultur
11-12.10
Alternative Fest
Kraków Prozak 2.0 pl. Dominikański 6
Uwodziciel
18, 19 października 2013, 20.00
Pendragon
08.05 niebo Kamienne zamiast gwiazd Poznań Blue Note ul. Kościuszki 76/78 start: 20.00 • wstęp: 80-100 PLN www.metalmind.com.pl
Reżyseria: Krzysztof Garbaczewski TRASA Kiedy na początku lat 80. kontrreformacja fanów Pink Floyddramaturgia: i Yes próbowała posprzątać postpunkowe pobojowisko, Tekst, Marcin Cecko członkowie Pendragon stali w awangardzie razem z Marillion 26,i 27 października 2013, 20.00 I.Q. Największe sukcesy przyniosły im jednak lata 90. wraz
Patroni
Partnerzy
Dofinansowanie
Nowy Teatr Madalińskiego 10/16 22 379 33 33 www.nowyteatr.org bow@nowyteatr.org www.ebilet.pl
Matador
TRASA
Pogrzebowa atmosfera
Trudno wskazać moment, w którym współczesne dzieciaki stwierdziły, że szczytem rock’n’rolla nie są zachlane punki czy dziadowscy grandżowcy, lecz wypacykowani, ulizani i wytatuowani po szyję, rozwrzeszczani chłopcy w vansach. Jedno jest pewne! Pierwszymi, na których z przerażeniem i pogardą spoglądali brzuchaci fani Iron Maiden, byli właśnie członkowie Funeral for a Friend. Walijczycy popularność zdobytą w MTV2 szlifowali, supportując słynnych dziadków heavy metalu. Starsi czytelnicy pamiętają zapewne czasy, gdy w takiej roli po raz pierwszy odwiedzili Polskę. Ponad dekadę od debiutu Funeral to zespół o dość ugruntowanej pozycji, który sam zaprasza do współpracy swoje ulubione młode bandy. Z tej okazji podczas dwóch koncertów zobaczymy też gwiazdki z Polar i Gnarwolves. [mk] Pozostałe koncerty: • 12.10 · Poznań · Pod Minogą · ul. Feliksa Nowowiejskiego 8 · start: 19.00 · wstęp: 45-50 PLN
FESTIWAL
Bez byków
Matador to Irlandczyk Gavin Lynch znany ze swojego świeżego podejścia do minimalu. Twórca wydawał w takich wytwórniach, jak Perc Trax, Cocoon czy w uwielbianym przez fanów takich brzmień Minus. Ponieważ jego muzyka to minimal techno, postanowiłem ograniczyć liczbę znaków w tej zapowiedzi. Zamiast tego daję wam zadanie: włączcie Gavina na YouTubie i przekonajcie się, że minimal wcale nie musi być nudny. Do Krakowa Matador trafi w ramach Alternative Fest, a oprócz niego w Prozaku pojawią się też najlepsi polscy przedstawiciele 4/4 – Jacek Sienkiewicz i Jurek Przeździecki. [kp]
Witamy po wakacjach!
VN-712 PC • 10GB pamięci (8GB karta + 2GB pamięć wewn.) • 4113 godzin nagrań
NAJLEPSZY W SWOJEJ KLASIE
MOBILNOŚĆ
WS-812 PC • 20GB pamięci (16GB karta + 4GB pamięć wewn.) • 5000 godzin nagrań • 6500 utworów MP3 • 28 filmów
JAKOŚĆ DŹWIĘKU
VN-405PC • funkcja aktywacji nagrania głosem • wysoka wydajność • podłączenie do PC
Dowiedz się więcej na: www.dyktafonyolympus.pl
październik Unsound Festival
13-20.10 Kraków www.unsound.pl
INTERFERENCE
Interferencja – to motyw przewodni tegorocznej edycji krakowskiego Unsoundu, słowo dobrze oddające atmosferę towarzyszącą tygodniowemu festiwalowi, na który zjeżdżają ludzie z całego świata, by zobaczyć najciekawsze zjawiska w muzyce niekomercyjnej. Jednym z najbardziej interesujących wydarzeń będzie występ Earth – legenda drone metalu pojawi się chyba w najlepszej lokalizacji, czyli w hali Muzeum Inżynierii. Przed nimi swój ostatni koncert w historii zagrają ambitni blackmetalowcy z Altar of Plagues. W tym samym miejscu zaprezentuje się też Pantha Du Prince, który razem z orkiestrą wykona kompozycje na dzwonkach. Równie doniośle będzie w kościele św. Katarzyny, gdzie wystąpią czołowi amerykańscy minimaliści – Rhys Chatham i Charlemagne Palestine oraz Juliana Barwick, która razem z dziewczęcym chórem zagra utwory ze swojego ostatniego, olśniewającego albumu. Przepalić głośniki będą próbowali jazzmani z Fire! oraz Mikka Vaino i Pete Swanson, a oryginalnego kolorytu dodadzą eksperymentujący z hip-hopem clipping. oraz Mykki Blanco. W weekend Unsound nie będzie spał za sprawą klubowej obsady, na której czele staną legendarny kolektyw Underground Resistance i słynny Porter Ricks. Tym, których jednak zacznie morzyć sen, pomoże Robert Rich, wykonujący swój specjalny „Sleep Concert”. To tylko skrawek świetnego line-upu, ale żeby wszystko opisać, potrzebowalibyśmy chyba dwóch stron. [croz] Zakłócenia będące tematem przewodnim 11. edycji krakowskiego festiwalu nieraz wytyczały nowe ścieżki w muzyce. To one nadawały ton kolejnym frazom freejazzowych instrumentalistów i dyktowały ruchy twórcom glitchowej elektroniki. Współtworzyły nowy wymiar przekazu, dźwięku, rytmu i głosu – elementów składowych continuum zwanego muzyką.
PRZEKAZ:
Underground Resistance presents: Interstellar Fugitives (USA)
Naszą zeszłoroczną zapowiedź Unsoundu poprzedziliśmy słowami: „Na dziesięciolecie krakowsko-nowojorskiego festiwalu muzycznej progresji przygotowaliśmy słownik pojęć i nazw, które mogą pomóc rozeznać się w meandrach unsoundowego światka. Brakuje tylko U i R. U jak Underground, R jak Resistance – kolektyw, którego reprezentantów od lat już widzimy oczami wyobraźni w jednej z galicyjskich, pofabrycznych hal”. Wówczas nie podejrzewaliśmy, że tytuł numeru WWO ma w sobie tyle prawdy. A jednak – mówisz i masz. Dowodzony przez Mike’a Banksa detroicki kolektyw, dla którego techno jest środkiem walki o lepszą przyszłość, wystąpi pod Wawelem z kolejną odsłoną swojego flagowego projektu Interstellar Fugitives. Przełożony na werble i dęciaki puls postindustrialnego, wyniszczonego miasta popłynie z głośników, a pieniądze, które zarobią artyści, znów zasilą wspierane przez nich projekty pomocowe dla dzieciaków z Motor City.
DŹWIĘK:
RYTM:
Współtwórca oszczędnego w środkach, sonicznego walca znanego jako Pan Sonic odwiedzi Unsound chwilę po wydaniu dwóch nowych krążków. O ile na solowym albumie „Kilo” skupił się na tonącej w mroku potędze stoczniowej maszynerii, o tyle wraz z Joachimem Nordwallem wziął na warsztat metafizykę drzemiącą w szumie i zgrzytach. Właśnie w rozdźwięku pomiędzy tym, co ręce człowieka są w stanie wytworzyć, i tym, co owymi rękami kieruje, poruszający się po obrzeżach techno, industrialu i noise’u Fin znajduje od 20 lat inspirację dla swoich audialnych poszukiwań.
Autor jednego z najciekawszych krążków pierwszej połowy 2013 r. uśmiecha się pewnie pod nosem, gdy słyszy o nowym gatunku zwanym footwork albo juke. To, co Europa odkryła dopiero kilka lat temu za sprawą Mike’a Paradinasa i kilku innych promotorów, w undergroundowych klubach Chicago rządzi od blisko dwóch dekad. Producenci z Wietrznego Miasta, rozgrzewający swoje automaty perkusyjne do czerwoności, nie mieli jednak potrzeby nazywać tych brzmień inaczej niż house. House gett i slumsów, pędzący w przyprawiającym o zadyszkę tempie, budowany z hiphopowych próbek i powtarzanych do znudzenia rapowych wersów. Gatunek, który dopiero za sprawą jednego ze swoich ojców chrzestnych – Record Playera Boo – dorobił się właśnie pierwszego naprawdę ważnego, spójnego i intrygującego albumu długogrającego.
Mika Vainio (FIN)
RP Boo (USA)
Poza wyżej wymienionymi na tegorocznej edycji Unsoundu i wydarzeniach jej towarzyszących wystąpią:
GŁOS:
Dean Blunt presents: The Redeemer (UK)
Dla Deana Blunta (kojarzonego wcześniej ze współtworzonym wraz z Ingą Copeland duetem Hype Williams) nagrywanie piosenek nie wydaje się kwestią wyboru. Nie ma nic wspólnego z popularnością podszytych niskim basem melancholijnych ballad, nie jest też ukłonem w stronę mainstreamowej publiki i niezainteresowanych eksperymentami majorsów. W kontekście jego twórczości – dwóch części mixtape-albumu „Narcisist”, nagranego podobno w jedną noc cyfrowego albumu „Stone Island” i wykonywanego na żywo podczas tegorocznego Unsoundu „Reedemera” – głos jest niezbędny i pozwala przeprowadzić słuchacza przez meandry introwertycznej narracji. Świetnie zaaranżowane wspomnienia nieudanego związku Brytyjczyka szamoczą się między cynizmem a naznaczoną skrajnym egocentryzmem nieznośną melancholią. Opowiadane są przy wtórze smyczków, klawiszy i delikatnej elektronicznej ornamentyki. Odtworzenie ich na koncercie wydaje się pomysłem co najmniej karkołomnym. Czy się uda, okaże się już w połowie października. [fika]
Altar of Plagues (IE), Andy Stott & Demdike Stare present: Eutectic (UK), Anna Zaradny (PL), Anthony Naples (USA), Arca (USA), B/B/S/ (ERIK Skodvin, Aidan Baker, Andrea Belfi) (NO/CAN/IT), Charlemagne Palestine & Rhys Chatham (USA), Clipping (USA), DJ Marfox (PT), DJ Nigga Fox (PT), DJ Qu (USA), DJ Richard (USA), Earth (USA), Fire! (SE), Forest Swords (UK), Galcher Lustwerk (USA), Garland (AU), Gobby (USA), Helena Hauff (DE), I-F aka Interr-Ference (NL), Innode (AT), Jacaszek & Kwartludium presents: Catalogue Des Arbres (PL), James Ferraro (USA), Jenny Hval (NO), Julianna Barwick, with Polish Girls' Choir (USA/PL), Karenn LIVE (Blawan & Pariah) (UK), Keith Fullerton Whitman & Roly Porter, Lucy Benson & Marcel Weber Present: Dream Cargoes (USA/UK/DE/AU/PL), King Midas Sound (UK), Kwadrofonik (PL), Laurel Halo (USA), Mykki Blanco (USA), Nate Young (USA), Oren Ambarchi presents: Knots, with Sinfonietta Cracovia (AU/PL), Pantha Du Prince & The Bell Laboratory (DE/NO), Pearson Sound (UK), Pete Swanson (USA), Pharmakon (USA), Powell (UK), Regis presents: Necklace Of Bites (UK), Porter Ricks (DE), Robert Henke (aka Monolake) presents: Lumière (DE), Robert Piotrowicz (PL), RSS B0YS (PL), Samuel Kerrige (UK), Stara Rzeka (PL), Stellar Om Source (BE), Svengalisghost (USA), Tralala Blip (AU), The Mulholland Free Clinic (MOVE D, Juju & Jordash, Jonah Sharp) (DE/IL/USA), Tropic Of Cancer (USA), Venus X (USA), Wilhelm Bras (PL), Young Male (USA), Robert Rich presents: Sleep Concert (USA).
11.10
Serj Tankian
Warszawa Sala Kongresowa pl. Defilad 1 start: 19.00 • wstęp: 135-155 PLN
11-20.10
29. Warszawski Festiwal Warszawa Multikino Złote Tarasy, Kinoteka Filmowy
22.09
Warszawa Pardon, To Tu pl. Grzybowski 12/16 start: 20.30 • wstęp: 30 PLN
New Music for Old Instruments
Festiwal
Nowe na starym
Jeśli chcecie uciec od mainstreamu, koniecznie przyjrzyjcie się wrześniowemu minifestiwalowi New Music for Old Instruments, na który zaproszono holenderskiego muzyka Jozefa van Wissema, znanego z gry na lutni. Jego kompozycje opierają się na tradycyjnych renesansowych i barokowych zapisach poddanych różnym zabiegom wypracowanym przez awangardę. W drugiej części wieczoru na scenie pojawi się Cam Deas, a po nim – duet Blood on a Feather. Wieczór w Pardon, To Tu pozwoli na chwilę całkowicie zanurzyć się w muzyce. Warto wygrzebać kilka złotówek z portfela. [is]
kadr z filmu „Mój pies Killer”
TRASA
FESTIWAL
Posada frontmana System of a Down już dawno przestała wystarczać Serjowi Tankianowi. Jeden z najbardziej charyzmatycznych współczesnych wokalistów wystąpi w Polsce ze swoim solowym projektem, w ramach którego łączy dwie płyty koncertowe: „Elect Symphony the Dead” i „Orca”. Ten pierwszy to debiutancki solowy album Serja wykonywany z udziałem 70-osobowej orkiestry, a zarazem coś, o czym nasz bohater od dawna marzył. Unikalny dramatyzm koncertu, ostre dźwięki i znane utwory w nowych aranżacjach. Natomiast „Orca” jest niesamowitą produkcją w czterech aktach, w której można dostrzec inspiracje zarówno kompozytorami początku XX w., jak i nowoczesnymi twórcami. Cały materiał powstał we współpracy z orkiestrą dyrygowaną przez Wernera Steinmetza. Na scenie Serjowi będzie towarzyszyć orkiestra symfoniczna Polskiej Filharmonii Bałtyckiej. [matad] Pozostałe koncerty: • 12.10 · Gdańsk · ERGO Arena · pl. Dwóch Miast 1 · start: 19.00 · wstęp: 130-180 PLN
Nigdy tyle czasu nie spędzam w Złotych Tarasach, jak podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Przez te lata nawet się przyzwyczaiłem: film, cheeseburger, film, film, wycieczka z Pułtuska, film, H&M, film, stupor, nocny autobus. I sala nr 1 – jedyna okazja, by obejrzeć Seidla czy Villeneuve’a na naprawdę wielkim ekranie. Jest tylko jeden problem. Mam wrażenie, że od kiedy WFF szczyci się tym, że jest jednym z 15 festiwali kategorii A, w programie można znaleźć sporo filmów klasy B. W przeciwieństwie do dawnych edycji mało jest ważnych tytułów z Cannes czy Berlina, za to sporo półamatorskich produkcji z Kolumbii czy Chin, które pokazywane są głównie dlatego, że nie przeszły selekcji na inne, ważniejsze festiwale. Ale nie ma co narzekać – bez trudu da się wybrać kilkanaście produkcji. Ja stawiam na brutalne, debiutanckie „Lekcje harmonii” Emira Baigazina, nagrodzony w Rotterdamie „Mój pies Killer” Miry Fornay o słowackich skinheadach, „Idę” Pawła Pawlikowskiego, która dopiero co zwyciężyła w Gdyni i... z tuzin innych. [mm]
Spragniony rozmachu
12.10
The Dillinger Escape Plan
Kraków Kwadrat ul. Skarżyńskiego 1 start: 19.00 • wstęp: 80-90 PLN • www.knockoutprod.net
Filmowe Tarasy
13.10
Emika
Wrocław Firlej ul. Grabiszyńska 56 start: 21.00 • wstęp: 30-40 PLN
TRASA
Metalowe połamańce
To jedna z ważniejszych ekip na metalowej scenie. The Dillinger Escape Plan dorobili się kilka lat temu miana „metalowych matematyków”, ale po eksperymentach na ostatnich płytach określenie to dawno przestało być prawdziwe. Grupa z New Jersey dała się poznać jako pełna wściekłości maszyna na debiucie „Calculating Infinity”, by w pełni rozwinąć skrzydła na przełomowym „Miss Machine” z 2004 r. Obecnie wciąż można znaleźć w ich kawałkach wściekłe krzyki i rwane z matematyczną precyzją riffowe łamańce, ale nie brak tu również wstawek jazzowych czy balladowych. Że takie zestawienie ma sens, przekonują chociażby płyty „Option Paralysis” i najnowsza, wydana w tym roku „One of Us Is a Killer”. O koncertowej potędze The Dillinger Escape Plan zdążyliśmy się już kilkukrotnie przekonać, ale zapowiadany niedawno występ Amerykanów został odwołany ze względu na kontuzję jednego z muzyków. W ramach rekompensaty grupa wystąpi w Polsce dwukrotnie! [matad] Pozostałe koncerty: • 13.10 · Warszawa · Progresja · ul. Kaliskiego 15a · start: 19.00 · wstęp: 80-90 PLN
KONCERT
Takie to mądre
Możliwe, że się nie znam, ale czasami muzyka ma za dużo basu, a za mało treści. Nie mam na myśli produkcji Skrillexa czy innego Reso, lecz muzykę, która w zamyśle ma mieć duszę, a ostatecznie jest dziwaczną, przecwaniakowaną mieszanką różnych gatunków. Takie coś tworzy brytyjska wokalistka i producentka Emika. Aktualnie mieszkająca w Berlinie „pierwsza dama dubstepu” pracuje dla Native Instruments, gdzie tworzy... nowe wtyczki dla producentów. Artystka serwuje miks trip-hopu, dubstepu i „muzyki eksperymentalnej” – przekonajcie się sami, czy to was jeszcze rusza. [kp]
Jozef van Wissem
24.05-17.07 Warszawa Lokal 30 ul. Wilcza 29a/12
Filip Berendt
październik
16.10
Gordon Haskell
15.10
Karin Park
Warszawa 1500 m² do Wynajęcia ul. Solec 18/20 start: 21.00 • wstęp: 49-55 PLN
Kraków Studio ul. Budryka 4 start: 20.00 • wstęp: 95 PLN www.klubstudio.pl
16.10
Tanita Tikaram
Warszawa Palladium ul. Złote 9 start: 18.30 • wstęp: 185 PLN
KONCERT
Pani od jazzu
Koncert Polska to jeden z tych krajów, w których popularność Gordona Haskella nie słabnie. Artysta miewa wzloty i upadki (nagrał w końcu piosenkę z Katarzyną Skrzynecką), ale przez dekady obecności na scenie zyskał reputację, której podważać nie wypada. Często stawia się go obok Leonarda Cohena – podobny chropowaty głos, podobne melancholijne ballady. [matad]
Aksamitny głos – to chyba ulubione sfomułowanie wszystkich promotorów czarnoskórych wokalistek. Najczęściej to określenie pada po tym, gdy opisane zostaną korzenie artystki. Potem dochodzi historia Kopciuszka – młoda dziewczyna podpisuje profesjonalny kontrakt płytowy, aby tworzyć muzykę, którą kocha. I nie jest to zarzut z mojej strony, po prostu jestem zszokowany, że w naszym świecie tak wiele pięknych historii się dzieje. Jedną z tak promowanych artystek jest Tanita Tikaram. A wystarczyłoby: „Posłuchajcie. Sami zrozumiecie, dlaczego warto przyjść na ten koncert”. [kp]
tuwiMiasto
18.10 Warszawa
AKCJA Namawiamy do włączenia 18 października radiowej Czwórki i wystawienia radioodbiornika za okno. Organizatorzy obchodów Roku Tuwima marzą o tym, żeby nad Warszawą stworzyć Tuwimową chmurę. Tego dnia zostanie wyemitowana specjalna audycja ze skomponowaną na tę okazję piosenką. Akcji będzie towarzyszyła książka „tuwiMiasto”, w której znajdziemy wiersze poety, komiks o jego życiu i ciekawe informacje. Tuwim musi być z nas dumny. [os]
Low Sea
20.10
Warszawa Eufemia ul. Krakowskie Przedmieście 5 start: 21.00 • wstęp: 10 PLN Fajnie, że komuś chce się ściągać do Warszawy takie kapele jak Low Sea. Koncert Irlandczyków to gratka dla wielbicieli głośnych, a zarazem rozmarzonych dźwięków spod znaku Spacemen 3 czy Mazzy Star. Niesamowitym klimatem muzyki Wyspiarzy zachwycały się najbardziej wylansowane media muzyczne świata: od „NME” po Pitchforka. Warto wpaść do Eufy, bo za dwa lata na koncert tej kapeli trzeba będzie się telepać do Katowic na Off Festival. [mk]
Innowacyjny szampon przeciwłupieżowy likwiduje objawy łupieżu zwalcza przyczyny łupieżu odżywia i pielęgnuje włosy
Klienci uznali Pirolam® szampon za najlepszy w swojej kategorii! www.pirolam.pl
TRASA
Nowe idzie
Karin Park po świetnym występie podczas tegorocznego Audioriver wraca do Polski. Ponad rok od wydania świetnie przyjętej płyty „Highwire Poetry” Karin stała się jedną z najważniejszych elektronicznych wokalistek w Europie. Jej wokal porównuje się do Björk czy Karin Drejer Andersson, a styl muzyczny bliski jest The Knife czy Fever Ray. Jeśli chociaż jedna z wymienionych nazw wywołuje u was dobre skojarzenia, to nie może was zabraknąć na koncercie panny Park. [kp] Pozostałe koncerty: • 17.10 · Poznań · SPOT · ul. Dolna Wilda 87 · start: 21.00 · wstęp: 49-55 PLN
17-27.10
Łódź www.lodzdesign.com
Łódź Design Festival
18.10
Warszawa Basen ul. Marii Konopnickiej 6 start: 21.00 • wstęp: 35-45 PLN
Black Sun Empire
Marlena Gałka „Kresiki”
Festiwal
Ładne łódzkie rzeczy
Łódź Desing to absolutna pierwsza liga wśród wydarzeń związanych ze sztukami wizualnymi. W tym roku organizatorzy zaplanowali dla nas trzy bloki tematyczne: spożywanie, zamieszkiwanie oraz empatia, które mają współgrać z ideą przewodnią tej edycji: „It’s all about humanity”. Przedmioty prezentowane na tegorocznym festiwalu mają pokazać najnowsze tendencje w designie, czyli egalitaryzm, sztukę dla ludzi, dla wszystkich, daleką od luksusu i snobizmu. Piękne rzeczy projektowane są dla zwykłych rodzin, do każdego domu, dla miejsc dostępnych wszystkim, mają wypełniać codzienność i nadawać jej artystyczny sznyt. Program Łódź Desing jest wypełniony ciekawymi wydarzeniami. Jednym z nich, które szczególnie polecamy, jest Service Design Jam. Będzie to designerskie jam session, podczas którego zamiast utworów muzycznych tworzy się... usługi. Wszyscy fani ładnych rzeczy – do Łodzi! [amz]
IMPREZA
I jeszcze jeden, i jeszcze raz Pamiętacie te czasy, gdy chwilę po dubstepie cała Polska zaczęła szaleć za drumstepem? To takie połączenie d’n’b z wiertarkowym bassem, które najlepiej można określić jako bardzo wulgarną muzykę. Było to jakieś dwa lata temu – wydawało się, że świat zmierza w dobrą stronę i nie czeka nas zbyt wiele takich bookingów. Myliliście się jednak, bo do Polski wraca Black Sun Empire. Specjalnie zrobiłem dokładny risercz, by sprawdzić, czy panowie z BSE przypadkiem nie zajmują się innym rodzajem muzyki, który usprawiedliwiłby ponowny booking tej grupy w naszym kraju, ale ich ostatnie podcasty sugerują, że dalej mamy do czynienia z bardzo głośnym, wiercącym, basowym rżnięciem. Pewne rzeczy jednak się nie zmieniają. [kp]
19.10
Poznań MTP ul. Głogowska 6a
Electik Music Festival
19.10
Foals
Warszawa Stodoła ul. Batorego 10 start: 19.00 • wstęp: 125-138 PLN
19.10
Game
Kraków Studio ul. Budryka 4 start: 20.00
Cosmic Gate
KONCERT
FESTIWAL
Jazda, azda, azda, da, da, a, a Jestem tak podekscytowany możliwością opisania tego festiwalu, że trudno mi to ubrać w słowa. Po pierwsze, chcę podkreślić, że przesłuchałem muzykę głównych gwiazd tego wydarzenia. Za sam fakt wytrzymania jakichś 15 utworów powinienem dostać nagrodę, ale ponieważ staramy się poszerzyć nasz target, to hear me out. Pamiętacie te wszystkie rzeczy typu Gigi D’Agostino? Ta muzyka ewoluowała. Jest tak samo zła, ale ukrywa się za prawdziwie profesjonalną promocją. Pejzaże, zachodzące słońce, Ibiza, którą kojarzycie z najgorszych filmików na YouTubie. To wszystko czeka was podczas Electika w Poznaniu. Tylko bez pejzaży i zachodzącego słońca, ale muzyka, czyli to, co najważniejsze, będzie! Ja tam będę! [kp]
19.10
źrebak mustangiem
Jaki jest najlepszy koncertowy zespół świata? Takie dyskusje trwają od dekad, a ich uczestnicy pewnie nigdy nie dojdą do porozumienia. Gust gustem, ale każdemu, kto rozpoczyna rozkminkę na ten temat, polecam wybranie się na koncert Foals. Źrebaczki, pomimo swojego filigranowego wyglądu, są istną koncertową machiną, która jest w stanie wytrzymać nawet najbardziej ekstremalne warunki. Ja widziałem ich na Dourze, gdzie podczas godzinnego setu Foals zaserwowali niesamowitą mieszankę dyskotekowych tańców, progresywnej perfekcji i rock’n’rollowej dzikości wzbogaconej o skoki z głośników i stage diving. Nie gwarantuję, że będzie to koncert waszego życia, ale pewne jest to, że każdy, kto skusi się na tę przejażdżkę, będzie miał okazję zobaczyć, jak ugłaskane maleństwa zamieniają się w dzikie mustangi. Warto! [mk]
My Head Is Dubby
Wrocław Browar Mieszczański ul. Hubska 44-48 start: 21.00 • wstęp: 40 PLN
N-Type
IMPREZA
Kierunek: źródło
Ekipa My Head Is Dubby konsekwentnie udowadnia, że bez dubstepu współczesna scena klubowa wyglądałaby zupełnie inaczej. Październikową bibą wreszcie zwraca się w stronę samego źródła, czyli londyńskiej dzielnicy Croydon. Do wrocławskiego Browaru Mieszczańskiego przybędą pionierzy gatunku – silna ekipa słynnej Sin City Recordings na czele z jej założycielami: DJ-em Hatchą oraz N-Type’em. Oprócz nich na głównej scenie zagrają gwiazdy wytwórni Cato i Lost. Nie mniejsze atrakcje będą czekać na Metalheadz Stage, którą będą okupować weteran i outsider głównego nurtu Loxy, dobrze znany Reza oraz kolektyw didżejski Trip2Space. Festung Breslau Stage to z kolei miejsce przeznaczone wyłącznie dla wrocławskich sław: Loud & Clear, Porcelain Head, P500. MHID to od lat sprawdzona marka, po której zawsze można się spodziewać najwyższej jakości. Nominacja do Nocnych Marków „Aktivista” sprzed trzech lat nie była na wyrost. To wciąż jedna z najlepszych i najbardziej profesjonalnych imprez w kraju. Czekamy na bas. [mic]
KONCERT
Level: Hard
Game to jeden z nielicznych raperów głównego nurtu, który by pozostać na topie, nie musi się posiłkować refrenami w wykonaniu gwiazdek r’n’b i vocoderami. Jayceon Taylor skupił na sobie światła reflektorów jako protegowany 50 Centa, który przygarnął go do G-Unit i pomógł wypromować debiutanckie „The Documentary”. Panowie szybko pokłócili się w iście hollywoodzkim stylu i po wymierzeniu kilku strzałów w powietrze ich drogi się rozeszły. Game wypuścił od tego czasu cztery płyty, a ostatnie, zeszłoroczne „Jesus Piece” potwierdza klasę rapera z Compton. Przed swoim koncertem sam Game będzie mógł zasmakować ulicznego folkloru. Jako support wystąpi bowiem Firma. [croz]
październik
19-26.10
Warsaw Prog Rock Days
Wrocław www.musicaelectronicanova.pl
21-22.10
Musica Electronica Nova
Warszawa Progresja ul. 11 Listopada 22 start: 18.00 • wstęp: 50-80 PLN
20.10
Joe Bonamassa
Warszawa Sala Kongresowa pl. Defilad 1 start: 19.00 • wstęp: 195-395 PLN • www.delta.art.pl
FESTIWAL Był taki czas, kiedy Collage było jednym z najgorętszych polskich towarów eksportowych. Są ludzie, dla których album „Moonshine” to prawdziwa legenda i którzy stawiają go na półce obok „Fugazi” Marillion i „Trick of the Tail” Genesis. I nikt chyba nie wierzył, że jedna z najfajniejszych na świecie progrockowych kapel lat 90. kiedykolwiek zagra razem. Ale stało się – reaktywowany Collage zagra podczas Warsaw Prog Days. Dzien wcześniej będziemy mogli zobaczyć m.in. angielski Galahad. [rar]
Everlast
26.10
Festiwal
To samo, a co innego
Wrocław Alibi ul. Grunwaldzka 67 start: 19.00 • wstęp: 79-89 PLN www.go-ahead.pl Koncert Ciekawe, ilu małolatów, którzy na wieść o tym koncercie odpalą kawałek Everlasta z Santaną, ma pojęcie o początkach kariery tego muzyka? Erik Schrody zaczynał w hiphopowym House of Pain, by na przełomie wieków odejść z zespołu i pójść w bardziej akustyczną stronę. [mk]
Nowa muzyka elektroniczna to takie ładne określenie. Zabawne jest to, że w ramach tego określenia niektórzy mogą umieścić Skrillexa, inni Flying Lotusa, a jeszcze inni Philipa Glassa. Musica Electronica Nova za nową muzykę uznaje twórczość tego ostatniego pana. Na tym festiwalu muzyka klasyczna ma jednak nie przerażać tych, dla których John Cage to pewnie wujek Nicolasa. Organizatorzy postanowili bowiem zaprezentować to, czym muzyka klasyczna może być po przetworzeniu przez elektroniczne maszyny, które nas otaczają. Jeśli Warszawska Jesień was przeraża, dajcie sobie szansę i posłuchajcie muzyki we Wrocławiu. [kp]
KONCERT
Bluesowa uczta
To chyba jedyny współczesny gitarzysta, który może pochwalić się tym, że wystąpił z samym B.B. Kingiem, mając zaledwie 12 lat. Jego muzykę zgrabnie określono mianem „postmodernistycznego bluesa”: słychać w niej zarówno wpływy bluesa z delty Missisipi, jak i czysto rockowe zagrywki. Joe Bonamassa w swojej karierze grał w towarzystwie znakomitych muzyków, m.in. Warrena Haynesa, Glena Hudgesa, Erica Claptona czy Paula Rodgersa. Polska publiczność uwielbia Bonamassę oglądać, a Bonamassa uwielbia dla polskiej publiczności grać. Warto też dodać, że gitarzyście na scenie towarzyszyć będzie wybitny klawiszowiec Derek Sherinian. [matad]
PIR-S/050/01-2013
30.09
Fuck Buttons
Katowice Jazz Club Hipnoza pl. Sejmu Śląskiego 2 start: 20.00
likwiduje objawy łupieżu zwalcza przyczyny łupieżu odżywia i pielęgnuje włosy
KONCERT
Czerwony przycisk www.pirolam.pl
Kariera Fuck Buttons to przykład tego, jak jedna z pozoru niewinna decyzja może diametralnie zmienić życie ludzi. Wykorzystanie utworów duetu podczas inauguracji zeszłorocznych igrzysk olimpijskich sprawiło, że zespół trafił do milionów ludzi na całym świecie. To m.in. dzięki temu Fuck Buttons wystąpili na tegorocznym Glastonbury, a w największych miastach Anglii pojawiły się dziesiątki billboardów reklamujących najnowszy album formacji (oczywiście, z odpowiednio ocenzurowaną nazwą). W Polsce Andrew Hung i Ben Power pokażą się w bardziej sprzyjającej im klubowej scenerii, by promować swój najnowszy album „Slow Focus”. Szykujcie się na zestaw monumentalnych, dynamicznych kompozycji, które skutecznie zamrożą wam krew w żyłach. [croz]
21.10
Bombino
Warszawa Stodoła ul. Batorego 10 start: 20.00 • wstęp: 69-77 PLN
22.10
Austra
Warszawa Basen ul. Marii Konopnickiej 6 start: 19.00 • wstęp: 65-79 PLN
22.10
Jose James
Wrocław Eter ul. Kazimierza Wielkiego 19 start: 20.00 • wstęp: 77-90 PLN
Koncert
Tak się bawi, tak się bawi A-FRY-KA!
Wreszcie! Wreszcie doczekaliśmy się koncertu Bombino, najbardziej wyhajpowanego artysty z Afryki. Kryjący się pod pseudonimem Omar Moctar to jedna z największych gwiazd tego sezonu. Tuareg wraz ze swoimi przyjaciółmi od wielu lat jest filarem tamtejszej sceny gitarowej. Sceny, której nieobce są wojny graniczne oraz konfrontacje z brutalami z Al-Kaidy. Nic dziwnego, że wojowniczy nomadzi równie sprawnie co gitarami posługują się karabinami. Słynna współpraca Bombino z Black Keys nie została jednak wymuszona siłą, a nagrany w studiu kultowego duetu album „Nomad” poraża świeżością, której od dawna brakuje współczesnemu gitarowemu graniu. Pierwszy raz od lat rock’n’rollowy album nadaje się nie tylko do kontemplacji przy dymku, ale też do porządnego tańca. Wszyscy, którzy zachwycili się najnowszą płytą Bombino, od dawna ostrzą zęby na tę wiksę. Ich marzenie w końcu się spełniło. [mk]
23.10
Kwoon
Wrocław Puzzle ul. Przejście Garncarskie 2 start: 20.00
KONCERT
TRASA
Ledwie Katie Stelmanis wystąpiła na Off Festivalu, a już wraca do nas na kolejny klubowy koncert. Słodka Kanadyjka to główna przedstawicielka hipster popu. Austra zaczynała jako jedna z eterycznych dziewcząt wzorujących się na estetyce Kate Bush. W przeciwieństwie do Zoli Jesus czy Planningtorock udało jej się zmienić klimat i uciec z zimnych wrzosowisk w kierunku blasku kuli disco. Można narzekać, że offowy koncert był sztywny i zmanierowany, ale nie zmienia to faktu, że „Olympia” jest jednym z najlepszych albumów mijającego roku. Może taneczne dźwięki lepiej sprawdzą się w klubie z dala od upału i przyciężkiego dwudniowego biforka? Pora na rewanż! [mk]
José James to obok Roberta Glaspera jeden z głównych reprezentantów współczesnego jazzującego soulu. Wokalista, odbarzony głębokim, pełnym pasji głosem, ma na koncie trzy płyty, w tym niezwykle udany tegoroczny „No Beginning No End”, z którego pochodzi m.in. bezbłędne „Trouble”. James występuje solowo od niedawna, ale w ciągu pięciu wiosen udało mu się zbudować nie lada markę. Amerykanin inkorporował do swojego muzycznego świata elementy soulu, hip-hopu i jazzu, w czym na koncertach pomaga mu wirtuozerski zespół. Tej pasjonującej mieszanki będziecie mogli skosztować na dwóch występach w naszym kraju. [croz] pozostałe koncerty: • 23.10 · Warszawa · Fabryka Trzciny · ul. Otwocka 14 · start: 20.00 · wstęp: 95-110 PLN
Dogrywka
25.10
Soundedit
Łódź Wytwórnia ul. Łąkowa 29
Człowiek głos
25-30.10 Warszawa www.wjff.pl
FESTIWAL
10. Festiwal Filmów o Tematyce Żydowskiej
Udana edycja
TRASA
magia
Koncerty francuskiego zespołu Kwoon są jak wyprawa do zaczarowanej krainy. Melancholijne, delikatne melodie, majestatyczne riffy, nastrojowy wokal, a do tego subtelne dźwięki wiolonczeli i akustycznej gitary. Od czasu premiery ich pierwszej płyty pt. „Tales and Dreams” udało im się zdobyć wiele prestiżowych nagród i zagrać na największych europejskich festiwalach. W Krakowie zespół wystąpi w towarzystwie Patrick the Pan. Artysta zawsze interesował się muzyką, dlatego nie dziwi nas to, że swój album „Something of an End” nagrał w ciągu dwóch miesięcy w swoim pokoju. To magiczne koncertowe połączenie powinno na długo pozostać w waszej pamięci! [jack] pozostałe koncerty: • 24.10 · Warszawa · Hydrozagadka · ul. 11 Listopada 22 · start: 19.00 • 25.10 · Kraków · Pauza · ul. Floriańska 18 · start: 21.00
Nie ma chyba w Polsce festiwalu, który bardziej by się koncentrował się na muzyce. Łódzki Soundedit skupia się bowiem na pracy producentów. Z okazji piątej jubileuszowej edycji wystąpi unikalna mieszanka artystów, a także odbędą się liczne spotkania i warsztaty. Pierwszy klubowy występ w Polsce zagra Public Image Ltd. Dowodzona przez Johna Lydona formacja jest w dobrej formie, co potwierdził ich zeszłoroczny album „This Is PiL”. Pełnoprawny debiut w naszym kraju zaliczy też Marc Almond, wokalista Soft Cell. Niezwykle zapowiada się też występ Billa Laswella – kultowy eksperymentator wykona własną interpretację ścieżki dźwiękowej do „Koyaanisqatsi”. Line-up domknie Six by Seven, projekt Chrisa Olleya, w którym gra także Steve Hewitt – były perkusista Placebo. [croz]
kadr z filmu „Beaufort”
Festiwal
aj film
To już dziesiąta edycja tego festiwalu. W tym roku widzowie będą mogli zobaczyć 58 produkcji, w tym filmy fabularne i dokumenty, większość z nich po raz pierwszy w Polsce. Nie zabraknie również polskich akcentów. Filmem otwarcia będzie „Zagubiony czas”, w którym w jedną z głównych ról wcielił się Mateusz Damięcki, a całość zamknie filmowa spowiedź jednego z najlepszych polskich reżyserów – Romana Polańskiego. Biorąc pod uwagę tematykę – festiwal trudny, ale na pewno godny zainteresowania. [maj]
Bill Laswell
25.10
Olsen
Warszawa Iskra – Pole Mokotowskie ul. Wawelska 5 start: 22.00 • wstęp: 10 PLN
26.10
Warszawa 1500 m² do wynajęcia ul. Solec 18/20 start: 22.00 • wstęp: 25 PLN
Hudson Mohawke
IMPREZA
Bifor w plenerze, wiksa pod dachem
IMPREZA
Wilczy Duńczyk
Olsen to młody brytyjski producent do niedawna znany jako Wolf Cub. Członek Transmission Collective pojawi się na kolejnej odsłonie Music of the Future – imprezy, której organizatorzy coraz bardziej stawiają na przyszłość. Warszawscy promotorzy po raz kolejny sięgają po nieznanego twórcę, który wielką karierę ma jeszcze przed sobą. Muzyka Olsena to mieszanka tanecznego house’u i klubowego disco, ale można w niej wyczuć fascynację brzmieniami, które mogłyby znaleźć się na wydawnictwach Brainfeedera. W trakcie setów Brytyjczyka fani mają okazję poznać pełną paletę jego ukochanych dźwięków. Tańce, kiwanie głową, szalone skakanie. Widzimy się w Iskrze. [dup]
26.10
Moonspell
Kraków Kwadrat ul. Skarżyńskiego 1 start: 19.00 • wstęp: 75-85 PLN
Październik to odpowiednia pora na przenosiny do klubów. Plenerowe miejscówki zamykają się w oczekiwaniu na pierwszy dzień wiosny, a na melanże pod chmurką decydują się już tylko wytrwali zawodnicy. Jednym z wydarzeń sezonu jesiennego w stołecznym 1500 m² do Wynajęcia będzie występ Hudsona Mohawke’a. Szkot stał się popularny do tego stopnia, że jego numery grała większość szanujących się didżejów. Największą sławę przyniosła mu jednak współpraca z Lunice’em (w ramach projektu TNGHT) oraz udział w kawałku Kanyego Westa „To the World”. Tego wieczoru obok Hudsona na deskach 1500 m² zaprezentuje się również tajemniczy duet Snakehips oraz masa lokalnych supportów, które nawiążą równą walkę z gośćmi z zagranicy. Już możecie planować kaca na ostatnią niedzielę października. [mk]
26.10
Kraków Prozak pl. Dominikański 6 start: 22.00
Robag Wruhme i Pional Robag Wruhme
TRASA
Mroki z krainy słońca
Słoneczna Portugalia kojarzy nam się z gigantycznymi cenami, lśniącym oceanem i równie błyszczącą grzywą Cristiano Ronaldo. W tej oazie kiczu i słońca jest jednak miejsce na odrobinę mroku (niestety też dość kiczowatego). Istniejący od lat 90. zespół Moonspell to chyba jeden z bardziej znanych wykonawców z pierwszej ligi wampirycznego grania. Panowie eksplorują pogranicza gotyku i black metalu, tworząc efemeryczną mieszankę, która jest niezjadliwa dla wyznawców wymienionych gatunków. Nie zmienia to jednak faktu, że dysponujący niskim głosem i piękną grzywą (ach, te portugalskie włosy!) Fernando Ribeiro łamie serca kolejnego pokolenia niewiast w glanach, gorsetach i dżinsowych dzwonach. Grupa chętnie sięga po motywy literackie, inspirując się zarówno Biblią, fin de siècle’em, jak i naszym rodakiem Stefanem Grabieńskim. Minitrasa po Polsce promować będzie wydany w 2012 r. album „Alpha Noir / Omega White”. [mk] pozostałe koncerty: • 27.10 · Wrocław · Eter · ul. Kazimierza Wielkiego 19 · start: 18.30 · wstęp: 75-85 PLN • 28.10 · Gdańsk · B90 · ul. Doki 1/145b · start: 18.30 · wstęp: 65-80 PLN
IMPREZA
100.0 lat
Krakowski Prozak 2.0 przebojem wbił się na klubowy rynek i w ciągu roku gościł światową śmietankę elektroniki. Nic więc dziwnego, że swoje pierwsze urodziny lokal zamierza celebrować w wielkim stylu. Smakowitym kawałkiem urodzinowego tortu będzie na pewno Robag Wruhme, który swój ostatni set na Nowej Muzyce przedłużył aż do siódmej rano. Niemiec jest jedną z najznamienitszych postaci sceny minimal techno, a swoje kawałki wydaje w oficynie prowadzonej przez DJ-a Koze. Drugą gwiazdą imprezy będzie Pional. Hiszpan jest w naszym kraju najlepiej znany za sprawą swojego współpracownika Johna Talabota (chociażby z hitowego „Destiny”), ale jego produkcje wcale nie odstają poziomem od utworów kolegi po fachu. Jubilatowi życzymy dalszych świetnych bookingów! [croz]
James Blake
The K
nife
Pogłos / aero bik / nożownic y
ot
Breakb
Wygibasy pierwszej klasy
Parapetówa z ok azji przeprowad zki Selectora z K okazała się nap rakowa do stolic rawdę huczna. N y ie wszyscy zapro się zachować, n szeni goście um iektórzy chyba n ieli awet się nie poja namiot Alter Art wili, ale niebiesk u to sąsiedztwo i ze wszech miar pożądane Tekst: Kalinowski, Rejowski, Rozwadowski Foto: www.bajerski.org
James Blake to miły, ułożony chłopak. Obce mu są zagrywki w stylu Jamiego Lidella, który mimo że twarde techniczne brzmienia zamienił na postprince’owską, soulową eksperymentalistykę, na koncertach nadal potrafi zgrzytami i trzaskami wybijającymi równe tempo 4/4 siać popłoch wśród publiki. Złote dziecko future-garage’owej wokalistyki nie testuje jednak „limitu miłości” swoich fanów i daje im na żywo dokładnie to, czego oczekują. Młodociane (przynajmniej duchem) dziewczęta i wyzbyci cynizmu faceci (pozdrawiamy naszego byłego rednacza) drżeli pod sceną, prowadzeni łagodnym, acz mocnym głosem Brytyjczyka, a pomagało im w tym basowe tło zdawałoby się zupełnie niefestiwalowych, introwertycznych ballad. I to dopiero na dobrze wysterowanym, liniowym nagłośnieniu producenckie umiejętności Jamesa (i Briana) mają szansę ujawnić pełnię swojej siły. To, co w radiu wydaje się miękkie, na żywo pokazało pazur (wprawdzie raczej taki od manicurzystki, ale zawsze); to, co w słuchawkach jest melancholijne, było również taneczne; to, co brzmi z początku jak pop, zbliżyło się do techno. A jednocześnie jest to wszystko wciąż nad wyraz ładne, świetnie zagrane i zaśpiewane. Czego nie można powiedzieć o występie The Knife.
Celowo nie używamy słowa „koncert”. Nie jesteśmy też pewni, czy Karin i Olof faktycznie pojawili się na scenie, ale równo o północy zjawił się na niej ubrany w jaskrawe ciuchy brodacz (a może brodaczka?), który przeprowadził 15-minutową... sesję aerobiku. Rozgrzewka pobudziła produkcję endorfin i dobrze nastawiła nas przed głównym występem. I w zasadzie od pierwszych dźwięków, zbyt perfekcyjnych, jak na panujące warunki akustyczne, wiadomo było, że będziemy mieli do czynienia z szopką. Sami „muzycy” szybko przestali udawać, że faktycznie grają na instrumentach i skupili się na szamańskich tańcach i wizualnych fajerwerkach, którymi kupili nas w zasadzie od razu. Wszystkie te popisy nie były jedna beztreściowymi zgrywami. Przeciwnie, uwypuklały genderowe i społeczne kwestie, o których zespół najchętniej mówi w wywiadach. Nie można też zapomnieć o nazwie widowiska: „Shaking the Habitual”. The Knife postanowili bowiem wytrącić ludzi z równowagi, za nic mając ich marzenia o usłyszeniu największych hitów. W zamian zaproponowali wcale nie gorszy produkt – niezwykle ciekawy spektakl zmuszający do refleksji nad istotą muzyki. Podziwiamy organizatorów za uczynienie z tak ryzykownego przedsięwzięcia najważniejszego wydarzenia festiwalu.
I tylko kiedy przestaliśmy tańczyć, w głowie zaczęły nam kołatać wszelkie możliwe wątpliwości, bo słowo „produkt” wydaje się tu kluczowe, a z antykonsumpcjonistyczną, rewolucyjną wymową albumu gryzie się ono jak śpiewanie z robieniem mostków. Wywrotowość haseł w kontekście kraju pochodzenia rodzeństwa Dreijer wydaje się nieco wątpliwa, a odbywające się przy wtórze playbacku rozbuchane taneczne wygibasy od dekad w trakcie swoich koncertów prezentuje Madonna i jej mainstreamowe córy, które nad umiejętności wokalne przedkładają pirotechnikę. I cóż, że ze Szwecji – powie ktoś teraz pewnie w obronie nożowników, a ich spektakularny show otoczy murem argumentów podkreślających alternatywność całego projektu. Tyle że bez względu na to, czy podparte autorytetem Foucaulta, czy nie, „Shaking the Habitual” bliższe jest raczej filmom Almodóvara niż Jarmana – przyprawioną szczyptą „trudnych” tematów, dobrą rozrywką skrojoną pod masowego widza, a nie godzącym w establishment głosem niezgody na nierówność i niesprawiedliwość. Drugi dzień zaczęliśmy na głównej scenie, gdzie dla dość wątłej grupy festiwalowiczów zagrali Factory Floor. Transowe, inspirowane industrialem spod znaku Throbbing Gristle kompozycje rozwijały się powoli (zespół zagrał pięć numerów w godzinę), ale cierpliwość się opłaciła. Warto też było wybrać się na koncert Rebeki. Oczywiście widzieliśmy ich wcześniej kilkakrotnie, w końcu są częstymi gośćmi (nie tylko) stołecznych klubów, ale dźwięk, za który organizatorom należą się brawa, dodał koncertowi co najmniej 20 punktów na starcie. Piękny, plastyczny głos Iwony brzmiał naprawdę świetnie. Potęga. Z kolei Jessie Ware, nowa ulubiona gwiazda nadwiślańskiej hipsterki, kocha swoich fanów równie gorąco, jak oni ją. Dowodził tego nie tylko pełen namiot, ale też całuski i cukiereczki, sypiące się ze sceny podczas tego doskonałego skądinąd występu. Nie kupiliśmy natomiast występu, na który zasadzaliśmy się chyba najbardziej. Koncert M.I.A. okazał się nie tylko najgorzej nagłośnionym, ale też najbardziej pretensjonalnym show drugiego dnia. Było jakoś nudno, męcząco, a najciekawsze z tego wszystkiego były kiczowate mandale wyświetlające się w tle nad sceną.
The Harvest
Molekularne żniwa mistrza Roberta
Po co ktoś miałby jechać na ulicę Domaniewską? Chyba tylko do wymarzonej pracy w agencji reklamowej, firmie leasingowej albo korporacji, która jest właścicielem marki znanych mebli kuchennych lub systemów telefonii komórkowej. W tym biznesowym raju, którego mieszkańcy codziennie od 16 odświeżają stronę www.czydomaniewskastoi.pl, by za każdym razem przeczytać: „Tak, stoi”, jedzenie kojarzy się ze stołówką Sodexo, włoską kantyną zwaną przekornie i pociesznie Paviano, panem kanapką i może jeszcze z food trackiem, wydającym podobno niezłe burgery. Dlatego otwarcie nowej restauracji, której szefem kuchni jest Robert Trzópek, wywołało niemałe poruszenie. Bo Trzópek to w świecie rodzimej gastronomi nie byle kto. Jego curriculum vitae musi robić wrażenie nawet na kulinarnych dyletantach. Niepozorny pan Robert spędził lata w restauracjach z gwiazdkami Michelina – z kopenhaską Nomą i hiszpańską El Buli na czele (uznawanymi za najlepsze na świecie), gdzie przyglądał się pracy legendarnego Ferrana Adrii, ikony kuchni molekularnej. I właśnie połączenie „kuchni przyszłości” z tradycyjnym podejściem do przyrządzania jedzenia decyduje o sukcesie Trzópka. W The Harvest prezentuje pełną gamę swoich możliwości: kozi ser i buraki przemienił w pyszny mus serwowany z malinami (26 PLN), foie gras umieścił wśród cytrusów confit i emulsji z grejpfruta (46 PLN), a ostrygi ukrył pod musem imbirowym i galaretką rabarbarową (48 PLN). Dania bliższe kuchni tradycyjnej w The Harvest też świetnie smakują. Risotto z kurkami i truflami (42 PLN) być może jest risottem doskonałym, a już z pewnością taki właśnie jest kukurydziany kurczak podany z ziemniakami purée i warzywami (39 PLN). Równanie jest proste: jeść w The Harvest = jeść dobrze. Ale pamiętajcie, że w bawełnianych dresach i ulubionych trampkach, które są takie fajne, bo z połowy podeszwy odpadła już guma, nie poczujecie się zbyt komfortowo w towarzystwie pozostałych gości, którzy za casual uznają nienagannie skrojony garnitur. Ale jeśli jesteście po wypłacie (pensji lub kieszonkowego) i macie ochotę na odrobinę luksusu, a przede wszystkim na naprawdę dobre i nieoczywiste jedzenie, to warto wybrać się do nowej kuchni mistrza Roberta. [Henryk Rejman] ul. Domaniewska 34a pon.-ndz. 12.00-00.00 tel. 22 223 64 34
Tuk tuk
Lepiej thai niż wcale
Niedawno usłyszałem opinię, że na placu Zbawiciela można otworzyć jakikolwiek interes gastronomiczny i na pewno odniesie się sukces. Testem na prawdziwość tych słów będzie przyszłość Tuk Tuk Thai Street Food. Bo mam wrażenie, że to lokal właśnie jakikolwiek. W środku jest skromnie, jasno i przyjemnie. Taki bezpieczny minimalizm. Wielkiej finezji nie ma też w daniach serwowanych w Tuk Tuku. Słodkiemu chilli z kurczakiem należy oddać, że było w nim sporo kurczaka. Chociaż całe danie było już małe. Na pewno za małe, jak na 23 PLN, które kosztuje. Jeszcze mniej zrozumiała jest cena za garsteczkę warzyw z woka – 20 PLN. Solidniej wypadł pad thai – flagowe danie lokalu. Solidniej nie znaczy zachwycająco. Jak słusznie zauważył mój współtowarzysz, Tuk Tuk to momentami poziom Noodli w Pudle, tyle że trochę mniej i trochę drożej. Wyszukanych smaków w tym lokalu nie uświadczymy, ale jedzenie dostaniemy szybko, będzie ciepłe, a składniki świeże. Głównym plusem pozostaje jednak lokalizacja. Jeśli przy wieczornym piwku w pobliskim Planie B albo wódeczce w Warszawskiej dopadnie was głód (najlepiej jednak nie za duży), to ciepły thai będzie jak znalazł. To przypomina historię słynnych zapiekanek pod Centralnym, które warszawscy imprezowicze uznawali za najlepsze na świecie. Do czasu aż nie spróbowali ich na trzeźwo, a nie między 2 a 5 nad ranem. Na razie Tuk Tuk jest teoretycznie otwarty do 22, ale obsługa zapewnia, że w weekendy, jeśli będzie potrzeba, jedzenie będą wydawać dłużej. Trzymamy kciuki i prosimy o kilka ulepszeń (cena, wielkość, smak), bo na tajski street food miejsce na placu Zbawiciela z pewnością jest. [Henryk Rejman] ul. Mokotowska 17 pon.-ndz. 11.00-22.00 tel. 510 823 023
Przychodnia
Bez pikanterii
Białe parawany, pojemniki do dezynfekcji, chirurgiczne lampy, dziwne i przerażające sprzęty, których przeznaczenia lepiej się nie domyślać. Wnętrze nowej knajpki o nazwie Przychodnia to składowisko budzących podstawówkowe lęki lekarskich narzędzi – miejsce wygląda, jakby przenikały się tu dwie rzeczywistości: barowa i szpitalna. Dziwne uczucie. Na wejściu przywitał nas bardzo miły pan (oczywiście w lekarskim kitlu) i opowiedział o wszystkich potrawach, które serwują. Zainteresowało nas kaszotto (czyli risotto z kaszy jaglanej) z grzybami i dziugasem, kusił dorsz z kurkami (29 PLN), ale ostatecznie zdecydowaliśmy się jednak na zestaw grzanek z chleba wiejskiego z trzema pastami (15 PLN), kotlet wołowy w wiejskim chlebie z sosem cebulowym (24 PLN) oraz racuchy z jabłkami (12 PLN). Wołowy burger podany był pomiędzy dwoma kwadratowymi kromkami chleba, co sprawiło, że praktycznie nie dało się go jeść bez pomocy sztućców. Kotlet był dobrze wypieczony, ale prawie zupełnie niedoprawiony i przez to całkiem bez wyrazu. Za to w środku był intensywnie różowy i przypominał burgera z tatara Sokołowa ze słynnego filmiku „Kocham Gotować” na YT, a mięso zmielone na prawie jednolitą masę. – Dobry sos to za mało, żeby sięgnąć po to danie ponownie – zrecenzował mój towarzysz. Grzanki z pastami (makrelowa, serowa, jajeczna) były poprawne, podobnie jak racuchy w mocno domowym stylu. Gorzej, że podczas posiłku nie mogliśmy pozbyć się wrażenia, że podjadamy obiad między wizytami kolejnych pacjentów. Obawiam się, że Przychodnia może stać się ofiarą własnego pomysłu i dosłowności jego realizacji. Po prostu jest tu za bardzo lekarsko, żeby jedzenie smakowało jak należy. A ponieważ samo w sobie nie jest wystarczająco ekscytujące, może się okazać, że Przychodnia będzie zabawną, ale jednorazową atrakcją. [Sylwia Kawalerowicz] ul. Jasna 22 godziny otwarcia: codziennie 12.00-00.00
BISTRO BERLIN
Szybkie wursty
Niemieckie jedzenie nie należy do najbardziej subtelnych. Trochę też nie brzmi. Taki sauerkraut kojarzy się raczej z plutonem egzekucyjnym, eintopf to jakaś trudna do wyleczenia egzema, no i nieśmiertelne wursty, czyli coś, co – jak się wydaje – prędzej można znaleźć na trawniku, a nie w lodówce. Ale to właśnie berlińskie kiełbasy coraz chętniej migrują do polskich fast-foodów. Ostatnio dotarły też do Bistro Berlin, niedawno otwartego przy placu Zbawiciela (swoją drogą to chyba ostatnie miejsce w Warszawie, które nie zostało opanowane przez kebabową epidemię). Na wstępie – pierwsze zaskoczenie. Bistro okazuje się sklepem o zróżnicowanym asortymencie: wódka, wódka smakowa, dużo wódki i piwo, piwo smakowe, dużo piwa. Zły adres? Rozglądam się nerwowo, bo co prawda jest środa i chętnie bym się napił, ale przyszedłem coś zjeść. Na szczęście stoi stoliczek, jest też wydrukowane menu i kuchenne oprzyrządowanie. Nieśmiało zamawiam więc currywursta (9,50 PLN) i typowo berlińskie frytki belgijskie (5 PLN). Miła pani pyta, czy pokroić, bo w Berlinie się kroi, więc tak, chcę krojoną, żeby choć zjeść jak w Berlinie, skoro czuję się trochę jak na Bemowie. Pokrojony wurst ląduje wreszcie na stoliku. I tu drugie zaskoczenie – kiełbasa jest naprawdę dobra, żadna tania biała z dyskontu, lecz – jak chwali miła pani – sprowadzana spod Berlina, w składzie 80% mięsa, a nie fosforany. Do tego dużo curry. Frytki standardowe, ale ze smacznym sosem serowym z chilli. Lepiej jednak wursta złapać przez okienko i zjeść na placu. [Mariusz Mikliński] ul. Marszałkowska 43
nowe miejs Wars ca zawa
tylne wyjście będzie jarać. b lu ło ra ja , ra as ja my o tym, co n psze rzeczy e e z jl a is P n . e ż rk z a p ra ) o jt j, he ie niej, tym dziwn hype (a czasem iw y z jn d y c im k a e d ż , re m li y ie Cz ow ię – wiadomo b przed nami s je y ł z m a la z a ic n n z h ra g yc jom Nie o , że ktoś ze zna o g te la d ię s je znajdu
Jutro, w tej samej galaktyce
Mistrz NBA
Bycie dziennikarzem ma swoje złe strony. Wbrew pozorom świadomość tego, że dostaje się pieniądze za wystukiwanie literek na klawiaturze komputera nie jest aż takim powodem do dumy (nie jest też tym, na czym polega praca dziennikarza – przyp. red.). Gdybym był budowniczym, byłbym o wiele bardziej dumny. Albo zegarmistrzem. Gdybym umiał coś faktycznie stworzyć, a nie tylko klikać i klikać. Są jednak takie dni, gdy moja robota okazuje się najlepszą na świecie, a ja chodzę po znajomych i się chwalę. Taki dzień zdarzył się pod koniec września, gdy wsiadłem w samolot do Madrytu, aby pograć trochę w „NBA 2k14”. I to pograć w nie byle jakim towarzystwie, bo obok mnie stali mistrzowie Europy, medaliści olimpijscy i zwycięzcy Euroligi. Wszyscy spotkaliśmy się w stolicy Hiszpanii z okazji przedpremierowego pokazu nowej edycji gry. Na początku pokazu (który odbył się drugiego dnia wycieczki, gdyż pierwszy poświęcony był tapas i whisky) stanąłem ramię w ramię z Shawnem Jamesem. Koszykarz do gry wybrał swój klub Maccabi Tel Aviv, ja (w związku z tym, że niedaleko nas stał mój idol Juan Carlos Navarro) wybrałem Barcelonę, dzięki której w krótkiej rozgrywce zniszczyłem Shawna. Niestety nie udało mi się ani razu zadunkować, ani tym bardziej go zablokować, ale marzenie o tym, że wygrywam z gwiazdami koszykówki, właśnie stawało się faktem.
Gdy Shawn odszedł od PS3, dołączyła do mnie grupa dziennikarzy, ale to nie z nimi chciałem zagrać. Kolejną moją ofiarą miał być Viktor Khryapa – legenda europejskiej koszykówki i kapitan CSKA Moskwa. On oczywiście wybrał swoją drużynę, ja ponownie zdecydowałem się na Barcelonę. Tym razem z pobudek patriotycznych: chciałem pokonać komputerowego Viktora Khryapę jako komputerowy Maciej Lampe. Zaczęło się dobrze, dwie szybkie kontry po stratach Viktora i prowadziłem 4:0. Potem już było gorzej, zbyt dużo presji wywarłem na cyfrowym reprezentancie Polski, przez co musiałem nadganiać. Wreszcie przyszła ostatnia akcja. Viktor zaczął wchodzić pod kosz, do końca meczu pozostały trzy sekundy, a ja miałem tylko jeden punkt przewagi. Viktor rozpoczął dwutakt, a ja czułem, że to chwila Maćka. Maciek wyskoczył wysoko w powietrze, widziałem, jak jego ręka dotyka piłki, z ekscytacji o mało nie krzyknąłem z radości – dzięki Bogu, bo sekundę później piłka rzucona przez Khryapę odbiła się od obręczy i wpadła do kosza, sędzia odgwizdał faul Maćka, a ja, zawstydzony, zwiesiłem głowę. Ale to bez znaczenia, gdy wszyscy już zapomną o tej historii, ja lekko ją zmienię. Za dwa lata będę mówił, że nie trafił, za cztery, że go zablokowałem. Za dziesięć będę wszystkich przekonywał, że to był mecz jeden na jednego i prawie zdobyłem punkt, a za 20 opowiem o tym, jak to rozjechałem jednego z najlepszych koszykarzy w Europie 11:0. Dziennikarstwo czasami jest super. [Kacper Peresada]
Pośród różniastych filmowych i muzycznych gadżetów, jakie uzbierały się w mojej ciasnej kawalerce, ważne miejsce zajmuje replika miecza świetlnego Dartha Vadera. Każdy, kto do mnie przyłazi, chce się nim chwilę pobawić, bo chociaż to tylko zabawka, to naprawdę wygląda jak coś z innego świata. Ba! Nie tak dawno, bo może ze dwa lata temu, poważni uczeni usiłowali naukowo opisać ten fenomen. No bo że jak to, snop kolorowego światła, który URYWA SIĘ kilka decymetrów od źródła, może przecinać wszelkie przedmioty, a w zetknięciu z innym świetlnym ostrzem zachowuje się nie jak światło, lecz jak stal? Śmiech. Ale nie do końca, bo na szczęście nauka to dziedzina, w której nie ma miejsca na dogmaty. Oto grupie naukowców z Harvard-MIT udało się sprawić, by światło zachowywało się jak materia! Na czym polega cały myk? Przyzwyczailiśmy się do tego, by myśleć o fotonach jako cząstkach pozbawionych masy. Dlatego jeśli np. skierujemy na siebie dwa strumienie lasera, przetną się one bez żadnej interakcji, a nie odbiją od siebie, sycząc przy tym i sypiąc iskrami jak podczas pojedynku Jedi z Sithem. Jednak fizycy stworzyli w laboratorium specjalne warunki (przepuścili ekstremalnie słabe impulsy laserowe przez chmurę atomów w temperaturze bliskiej zera absolutnego), w których fotony zaczęły się zachowywać jak cząsteczki materii – naciskały na siebie i odpychały się wzajemnie. Zupełnie jak światło w mieczach świetlnych. Naukowcy już snują wizje trójwymiarowych struktur zbudowanych tylko ze światła. Oczywiście do stworzenia świecących ostrzy droga jest tak daleka, jak od wynalezienia koła do współczesnego samochodu, ale skoro z kołem się udało... Aha, szef grupy naukowców ma na nazwisko Lukin. Ale ponoć wszystko we wszechświecie to przypadek. [Rafał Rejowski]
REDAKCJA NIE ZWRACA MATERIAŁÓW NIEZAMÓWIONYCH. ZA TREŚĆ PUBLIKOWANYCH OGŁOSZEŃ REDAKCJA NIE ODPOWIADA.
redaktor naczelna
Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com
zastępca red. nacz.
Ola Wiechnik owiechnik@valkea.com
redaktor miejski (wydarzenia)
Kacper Peresada kperesada@valkea.com
redaktorzy
Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Filip Kalinowski
wydawca
Ilona Trzeciak itrzeciak@valkea.com
marketing manager patronaty
Michał Rakowski mrakowski@valkea.com
dział graficzny
Magda Wurst mwurst@valkea.com
fotoedycja / grafika Daria Ołdak doldak@valkea.com
redaktor www
Olga Święcicka oswiecicka@valkea.com
Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje Na zgłoszenia imprez do kalendarza czekamy do 15. dnia miesiąca.
Reklama
Współpracownicy Mateusz Adamski Kuba Armata Piotr Bartoszek Łukasz Chmielewski Jakub Gralik Piotr Guszkowski Aleksander Hudzik Łukasz Iwasiński Urszula Jabłońska Michał Karpa Michał Kropiński Paweł Lachowicz Agata Michalak Rafał Rejowski Julia Rogowska
Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Karolina Sulej Olga Święcicka Anna Tatarska Maciek Tomaszewski Artur Zaborski Aleksandra Żmuda
Manager Działu Reklamy AKTIVIST Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com Monika Barchwic mbarchwic@valkea.com
korekta
Valkea Media S.A. 01-747 Warszawa ul. Elbląska 15/17
tel.: 022 639 85 67-68 022 633 27 53 022 633 58 19 faks: 022 639 85 69
Druk Elanders Polska Sp. z o.o.
Mariusz Mikliński
Projekt graficzny magazynu Magdalena Piwowar
Dystrybucja 4Business Logistic
Dyrektor Zarządzająca Monika Stawicka mstawicka@valkea.com
Dział Finansowy
Elżbieta Jaszczuk ejaszczuk@valkea.com
Dystrybucja
Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com
Organizatorzy CNK
Wystawa powstała we współpracy z Dudley Wright Foundation
Partner Wspierający CNK
Partner Strategiczny CNK
delit.
Subiektywny przewodnik po najnowszej literaturze niemieckojęzycznej KAREN DUVE
– jedzenie i moralność Urszula Jabłońska
Sibylle berg
– miłość w czasach kryzysu Karolina Sulej
delit.
Elfriede Jelinek
– intymnie i bez pardonu Olga Święcicka
peter sloterdiJk
– niebezpieczeństwa religii Damian Gajda
delit.
Patrz w talerz Z Karen Duve, autorką książki „Jeść przyzwoicie. Autoeksperyment” rozmawia Urszula Jabłońska Ilustracja. Dawid Ryski
Urszula Jabłońska dziennikarka, redaktorka współpracująca z „Dużym Formatem”
Karen Duve „Jeść przyzwoicie”, tłum. Karolina Kuszyk Czarne
Eksperyment to chyba najbardziej przejmująca forma literatury i filmów non-fiction. Autor, wystawiając na próbę swój dobrostan, a często także nawet zdrowie, konfrontuje się z różnorakimi problemami i przekazuje refleksje czytelnikom, żeby mogli zastanowić się nad swoim postępowaniem. Uznana niemiecka autorka, Karen Duve, wpisując się w silny ostatnio trend w kulturze – wystarczy przywołać chociażby głośną książkę „Zjadanie zwierząt” Jonathana Safrana Foera, czy film dokumentalny „Duchy naszego systemu” Liz Marschall – postanowiła na własnej skórze sprawdzić, czy możliwe jest wyeliminowanie z codziennej diety produktów powstałych kosztem cierpień zwierząt hodowlanych. Wypróbowuje na sobie różne diety – opartą na bio-produktach, wegetariańską, wegańską, a nawet frutariańską. W rozbrajająco szczery sposób opisuje swoje gastronomiczne zmagania – trudności z wyeliminowaniem z diety swoich ulubionych serów, bo te ekologiczne jej zwyczajnie nie smakują, dylematy, czy pozbyć się pamiątkowej kolekcji wypchanych zwierząt; zastanawia się, dlaczego tak trudno jej uśpić ukochanego psa, a nie ma problemu z codziennym jedzeniem potrawki z kurczaka. Forma dziennika, w jakiej autorka relacjonuje swoje perypetie, zbliża do jej problemów czytel-
2
nika i zachęca do rozpoczęcia badań na własną rękę. I chociaż książka nie daje gotowych rozwiązań, żaden z czytelników nie będzie już mógł, tak łatwo jak przedtem, ignorować faktu, że bezrefleksyjne zakupy w pobliskim supermarkecie mogą przyczynić się do cierpień milionów czujących istot. Co jesz teraz, kiedy eksperyment się skończył?
Karen Duve: Zostałam wegetarianką. Raz, dwa razy do roku jem ryby. Niestety, nadal jem więcej nabiału niż planowałam. Być może łatwiej jest zupełnie zrezygnować z jedzenia pewnych produktów niż ograniczać ich spożycie.
Ludzie zwykle decydują się jeść produkty z bio-sklepów, ponieważ są zdrowsze niż te z supermarketów. Twoją motywacją było dobro zwierząt.
Przywiązuję wagę do jakości jedzenia. W końcu nasz organizm jest zbudowany z tego, co jemy, od jedzenia zależy więc nasza wydajność i zdrowie. Powinniśmy więc zwracać uwagę na to, skąd pochodzi jedzenie i w jakich warunkach zostało wyprodukowane. Pamiętajmy, że jakość produktu zależy także od kwestii etycznych. O pięknym ubraniu z drogiego materiału, ale uszytym w fabryce zatrudniającej dzieci, nie można powiedzieć, że jest to produkt wysokiej jakości. To samo odnosi się do jedzenia, które produkuje się dręcząc zwierzęta.
delit.
Co było najtrudniejsze podczas eksperymentu?
Najbardziej restrykcyjną dietą był oczywiście frutarianizm, który dopuszcza jedzenie prawie wyłącznie owoców i warzyw. To wymagało silnej woli, ale tak naprawdę pierwsze tygodnie na każdej nowej diecie były trudne. Wszystko jedno, czy to była zróżnicowana dieta, kiedy musiałam tylko pilnować, żeby każdy produkt miał pieczątkę „bio”, czy bardzo restrykcyjna, jak frutarianizm. Irytował mnie brak rutyny, dowiadywanie się, które sklepy oferują dane produkty i sprawdzanie, czy one mi smakują czy nie. Oczywiście, to był także najciekawszy czas. Mniej więcej po trzech tygodniach kształtowały się już nowe nawyki i było mi dużo łatwiej. Bio-produkty są drogie i często słyszy się, że tylko bogaci mogą sobie na nie pozwolić. Wydawałaś więcej?
Nie, mniej! Chociaż mięso w Europie jest zaskakująco tanie, to i tak jest droższe niż większość owoców, warzyw i produktów zbożowych, nawet tych organicznych. Która dieta była najsmaczniejsza?
Jeżeli mam być szczera, to mięsna. Do dziś tęsknię za mięsem. Z drugiej strony, jestem bardziej w zgodzie ze sobą, kiedy jem tylko trochę ryb. Czuje się, jakby ktoś zdjął mi ciężar z ramion. Natomiast najlepiej fizycznie czułam się na diecie frutariańskiej. Byłam pełna energii i radości, jak nigdy. Ludzie kochają swoje kotki, a jedzą krowy i kury. To był także Twój problem, zanim zdecydowałaś się na eksperyment.
W kulturze europejskiej jest zakodowane, że jedne zwierzęta jemy, a inne trzymamy w domu i kochamy. Ten pogląd jest obecny przez cały czas w naszym życiu. Dorastaliśmy z nim, widzimy, że wszyscy inni robią tak samo i nie kwestionują tego, bez względu na to, jak to jest nielogiczne i okrutne. Ponadto przekształcenie ryb w paluszki rybne, a kurczaka w Chicken McNuggets, oszukuje nie tylko nasze żołądki, ale również mózgi. W tej formie nie postrzegamy zwierząt jako istot zdolnych do odczuwania cierpienia. Opisujesz warunki, w jakich trzymane są hodowlane kurczaki – ściśnięte po kilka w malutkich klatkach. Czy warunki na farmach ekologicznych są lepsze?
Są trochę lepsze. Dużo mniej kurczaków jest stłoczonych na małej przestrzeni, ich dzioby nie są przycinane, mają do dyspozycji wybieg. Ale prawdziwym problemem jest to, że kury przetrzymywane są razem w liczbie tysiąca. Nawet w ekologicznej hodowli po roku wyglądają tak samo źle jak kury z hodowli tradycyjnej. Kurczaki po prostu nie nadają się do przemysłowej hodowli. Niemniej jednak za pozytywne można uznać, że ludzie są gotowi zapłacić więcej za ekologiczne jajka, bo jest dla nich ważne, żeby kurczaki cierpiały mniej. Czy odpowiedzialność za los zwierząt hodowlanych spada na nas – konsumentów?
Moim zdaniem, to rządy powinny dopilnować, aby produkty z barbarzyńskiego chowu zwierząt nie trafiały do supermarketów. Niestety, nie spełniają tego zadania, dlatego musimy wziąć odpowiedzialność za nasze zakupy. Wolność nie oznacza, że mo-
delit.
żemy robić, co chcemy, tylko że powinniśmy wiedzieć, co robimy. Nikt nie zdejmie z nas obowiązku decydowania, co jest dobre, a co złe. Ludzie często nie traktują wegetarian poważnie, zbywają ich argumenty słowami: „Przecież kurczaczek jest taki dobry”. Spotkałaś się z tym?
Spodziewałam się takiego traktowania. Dziesięć lat temu w Niemczech, kiedy ktoś przyznał się, że jest wegetarianinem, pierwsza reakcja była zwykle: „A co ty w takim razie jesz?”. Ale kiedy ostatnio zaczęłam dietę wegetariańską, byłam zaskoczona, że najczęstszą reakcją było: „Ja także jem już dużo mniej mięsa”. Wydaje mi się, że wegetarianie w Niemczech stali się wzorem do naśladowania, a mięsożercy są raczej w defensywie. Teraz to weganie spotykają się z drwinami. Ale to jest również kwestia pokoleniowa. Wśród osób przed trzydziestką są już akceptowani, zwłaszcza w środowiskach studenckich. Co możemy zrobić, żeby pomóc zwierzętom?
Jesteśmy jeszcze bardzo daleko od tego, żeby czujące osobniki innych gatunków były traktowane przez społeczeństwo sprawiedliwie i w cywilizowany sposób. Ale jest coraz większa świadomość, że okaleczanie zwierząt i utrudnianie im realizacji podstawowych życiowych potrzeb wyłącznie dla zysku, jest złe. Konsument, który decyduje, co kupić, ma wielką moc. To on ostatecznie decyduje o produktach. Jest mało prawdopodobne, żeby połowa Polaków i Niemców przeszła na wegetarianizm w ciągu dziesięciu lat. Ale nie jest wykluczone, żeby za dziesięć lat jadła o połowę mniej mięsa niż dzisiaj. Niektórzy obrońcy praw zwierząt twierdzą, ze za 50 lat ludzie zupełnie przestaną jeść mięso i fakt, że kiedyś to robili, będzie bulwersujący.
Tak twierdzą nie tylko obrońcy praw zwierząt, ale także na przykład menadżer firmy Nestle, tylko on jest zdania, że to się stanie za 100 lat. To zależy od tego, czy jesteśmy gotowi, żeby dzielić zasoby naszej planety z 9 miliardami ludzi, czy zdecydujemy się kontynuować nasz styl życia kosztem innych narodów i płacić za rzeczy często okupione śmiercią z głodu, ponieważ wolimy pożywieniem ludzi tuczyć nasze zwierzęta hodowlane. W kontekście tego, co mówisz, jest dość zaskakujące, że na końcu eksperymentu jednak zdecydowałaś się czasem jeść ryby i nabiał.
Gdybym zdecydowała się na to, co wydawało mi się najbardziej spójne i właściwe po moich doświadczeniach – a taki był mój plan – musiałabym zdecydować się na wegański styl życia. Nie dałam rady. Jednak fakt, że nie jestem w stanie zrobić czegoś na 100%, nie oznacza, że mogę przestać nad tym pracować. Drastycznie ograniczyłam spożycie produktów zwierzęcych i to jest dla mnie etycznie satysfakcjonujące. Planujesz kolejne eksperymenty?
Na razie nie. Moja kolejna książka to będzie powieść, która dzieje się w 2031 roku, i również podejmuje wątek konsekwencji konsumpcji mięsa. delit.
3
Karen Duve — ur. w 1961 roku w Hamburgu. Pisarka i dziennikarka, autorka kilku powieści i książek publicystycznych, laureatka wielu nagród, m.in. Nagrody im. Bettiny von Arnim, Nagrody im. Friedricha Hebbla, Nagrody Literackiej Miasta Hamburga. Jej powieść „Taxi” była nominowana do najbardziej prestiżowej niemieckiej nagrody literackiej Deutscher Buchpreis, a „Jeść przyzwoicie” znalazło się w finale Nagrody Lipskich Targów Książki.
delit.
Witek Orski ur.1985, fotograf związany z galerią „Czułość”, kurator, doktorant w Instytucie Filozofii UW
Ernst Jünger „Przybliżenia. Narkotyki i upojenie” tłum. Wojciech Kunicki Kronos
4
delit.
„pierwsze upojenie, podobnie jak pierwszą przygodę miłosną, dorastający człowiek przeżywa najczęściej przez przypadek; takich spotkań się nie planuje. kaplice dionizosa i wenery mogłyby stać w świątyni fortuny”
„ekscesy rzadko rodzą się z niczego. Są najczęściej wskazówkami, że dany układ już nie zadowala; przynoszą tę korzyść, że natychmiast się on kończy, nie zaś przeciąga w nieskończoność.”
delit.
5
delit.
CafÉ Auschwitz „Jestem zdrów i czuję się dobrze”*
Karolina Sulej ur.1985, dziennikarka, doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej
Dick Brauns „Café Auschwitz” tłum.Wojciech Włodowicz Akcent
„Przewodnik ma rację, tu nie można chodzić tak byle jak, musi ktoś wszystko wyjaśnić. Weźmy ten blok śmierci. Owszem, widzę wszystkie okna pozabijane deskami i co z tego? Musi ktoś pokazać i opowiedzieć, jak to było” – to fragment opowiadania Tadeusza Różewicza „Wycieczka do Muzeum” z 1959 roku, które traktuje o oprowadzaniu po terenie obozu zagłady Auchswitz-Birkenau grupy zwiedzających. Podniosła narracja przewodnika miesza się z banalnymi – w znaczeniu takim, jakim używała tego przymiotnika Hannah Arendt – uwagami uczestników oprowadzania, którzy są głodni, spieszą się na pociąg, jest im zimno, śmieją się i strofują, noszą kolorowe sweterki i starannie wyszorowane buty. „Na co to tyle szczotek starych tu leży. Zamiast jakieś porządne, to wszystko wytarte, obite. Co to, ludzie zabierali ze sobą najlepsze rzeczy, a nie takie” – komentują zbiory muzeum. Choć napisane przed półwieczem, opowiadanie Różewicza zupełnie się nie zdezaktualizowało, pozostaje uniwersalnym komentarzem do naszej nieporadności w obcowaniu z pamięcią o Zagładzie. Młody Niemiec, bohater „Café Auschwitz”, który zaprzyjaźnia się z byłym więźniem Brzezinki, przyznaje z pewnym zażenowaniem, że jego przyjaciel opowiadał mu o obozowym seksie, obozowych zabawach i przywoływał wydarzenia, których próżno szukać w podręcznikach i kanonicznych lekturach o epoce pieców. Jego żona zarzuca mu, że grzebie w perwersjach i nie ma szacunku dla ofiar Holokaustu. Ich małżeńska kłótnia to spór dwóch sposobów opowiadania o Zagładzie. Pierwszy to narracja heroiczna, w której największe znaczenie mają wydarzenia, fakty, liczby, perspektywa, sprawa, idea, religia, naród. Drugi to opowieść nie o martyrologii, a o losach pojedynczych ofiar, ale także – co ważne – sprawców Zagłady, którzy mają prawo do zachowania swojej pamięci w takim kształcie, jaki wybiorą, bez cenzurowania się aktualnie obowiązującą matrycą pamięci historycznej. O ciele, rzeczach,
6
szarej strefie, pożądaniu i strachu. Ocaleni z Holokaustu, szybko orientując się, że ich doświadczenie nie jest zrozumiałe dla tych, którzy nie zetknęli się z obozami i gettem, sami narzucają sobie milczenie. Helga Hoskova Weissowa, która przeżyła getto w Terezinie i kilka obozów na terenie Polski, opowiadała w wywiadzie udzielonym przy okazji polskiego wydania jej dzienników z czasów wojny, że bardzo prędko zauważyła, jak ogromna przepaść dzieli jej doświadczenie od przeżyć innych mieszkańców rodzinnej praskiej kamienicy. Sąsiadka z dramatyzmem z głosie opowiadała, że jak bombardowali miasto i musiała zejść do schronu, to knedliczki na ogniu zostawiła, o la boga. Helga postanowiła więc nie dzielić się swoimi historiami. Kiedy, kilka lat po wojnie, w czasie procesu Eichmanna, okazało się, że o Zagładzie trzeba mówić dużo i zgodnym tonem, żeby tym mocniej brzmiało oskarżenie wobec sprawców, wielu więźniów wymyśliło sobie opowieść na użytek publiczny, a swoją, prawdziwą, schowało bardzo głęboko. Także po to, aby nie odnawiać traumy. Sprawcy, poza składaniem zeznań, zostali pozbawieni prawa do mówienia. Odzyskiwanie głosu – dla ofiar i sprawców – trwało
delit.
dziesięciolecia. Dziesięciolecia powieści, wierszy, wspomnień, wywiadów, filmów, fotografii, obrazów, rzeźb, esejów. Dziesięciolecia pracy kultury, która musi przemielić traumę, żeby jej uczestnikom przyznać z powrotem człowieczeństwo. Zaakceptować, że ofiary to nie święci, a sprawcy to nie demony. Dzięki tej pracy mogła powstać taka powieść jak „Łaskawe” Littela, która stara się zreferować, co przez te lata powiedzieliśmy sobie o Zagładzie i taki film jak „Bękarty wojny”, który pokazuje, co sobie przez lata pokazywaliśmy. „Café Auschswitz” to książka o osobistej podróży przez historię, przez Polskę i Niemcy w poszukiwaniu początkowo – odpowiedzi, a potem – już tylko opowieści. O Auschwitz nie da się nic orzec – zdaje się mówić autor. Można tylko opowiadać. Nawet jeśli dzieje się to w kawiarni Corso w centrum Warszawy. W opisie przyjaźni z Januszem, byłym więźniem, jest wiele czułości i poczucia humoru znanego wcześniej choćby z komiksu „Maus” Arta Spiegelmana. Janusz to były więzień, ale także „stary dziad zbereźnik”, dla którego wszystkie kobiety są piękne jak Sophia Loren i pantoflarz, który się boi żony. Opowieść o ich relacji zanurzona jest w codzienności, w powszednich obowiązkach. W – jak mówi bohater – „normalności”. Normalność w kontekście Auschwitz to zawsze niebezpieczne słowo. Bo jak, nie będąc „przeżywcem” rozprawiać o tych „brzydkich” szczotkach, pasiakach i szarej brei w miskach? Iwona Kurz w tekście dla „Dwutygodnika”, zastanawiając się nad współczesną percepcją opowieści o Zagładzie, pisze jednak o czym innym: „O zagrożeniu trywializacją problematyki Zagłady pisano wielokrotnie, jednak zbyt często umyka z oczu inna strona znaczenia i popularności tego tematu: swoisty snobizm. Wywyższenie polega na uznaniu, że w tych niepoważnych czasach sięgnąć trzeba po temat najważniejszy z ważnych – Auschwitz i tylko Auschwitz – i to koniecznie z odpowiednią powagą.” Dostaje się takim dziełom jak „Fabryka Muchołapek” Andrzeja Barta czy „Nasza klasa” Tadeusza Słobodzianka. Artysta, który wybiera się na „wycieczkę do muzeum”, musi pogodzić się z tym, że i mu zimno może być, i zgłodnieć może, i zaśmiać się do wspomnienia jakiejś udanej imprezy. Snob holokaustowy zaś będzie przekonany o swojej moralnej wyższości. Dirk Brauns pisząc „Café Auschwitz” zdaje sobie
z tego sprawę i przechodzi przez kolejne pozy i role, jakie czekają na każdego, kto poczuje, że chce zabrać głos w sprawie Zagłady. To nieuchronne. Na początku jest ciekawskim, potem turystą, wyznawcą, znawcą i tropicielem, a na koniec – powiernikiem. I właśnie ta postawa, depozytariusza historii, jej nosiciela, wydaje się najbardziej etyczna. Iwona Kurz, w poszukiwaniu odtrutki na pogubienie w kontakcie z tematem, zwraca się do Różewicza: „Dobrym antidotum wydaje się to wszystko, co przypomina o banalności naszego doświadczenia, jak choćby skrzyp butów postaci idących od dworca w Oświęcimiu do bramy – w opowiadaniu »Wycieczka do muzeum«. Także to wszystko, co wskazuje właściwe ramy naszej własnej egzystencji, o których warto pamiętać wobec naznaczonej złem egzystencji innych.” Te właściwe ramy to na przykład to, że sernik żony Janusza się rozlał w upale na tylnym siedzeniu. Że w muzealnej stołówce zjadliwa jest tylko jajecznica. Że były więzień saunakommando po wojnie rozwinął w sobie erotyczną skłonność do fryzjerów. Że były esesman swojej żonie kupował kwiaty. To nie ramy narodowe, nie ramy winy i kary, niewinności i zadośćuczynienia, ale zwykłego spotkania między ludźmi, z ich prawdą i zakłamaniem. * Tak, zgodnie z obozowym regulaminem miał zaczynać się każdy delit. lis wysyłany z obozu.
Pocztówki z kolekcji Pawła Szypulskiego. „Pozdrowienia z Auschwitz” pochodzą z lat 50, 60 i 70., jednak do dziś w Muzuem można kupić pocztówkę i ją wysłać. www.pawelszypulski.com.
delit.
7
delit.
Miłość kontra neoliberalizm Z Sibylle Berg, autorką zbioru dramatów „Patrz, słońce zachodzi” rozmawia Karolina Sulej
Autor: Małgorzata Halber. Więcej odcinków „Bohatera” na Facebooku: www.facebook.com/bohater
Dorastałaś we Wschodnich Niemczech w latach 60 i 70. Jak wspominasz swoje dzieciństwo?
Pieniądze nie miały znaczenia. Pamiętam też, że kobiety pracowały dużo więcej niż mężczyźni. Musiały nieustannie się za czymś krzątać i biegać. To była epoka nieustannego organizowania. O rzeczywistości myślało się jako o przestrzeni niedoboru. Do dzisiaj można łatwo stwierdzić, kto pochodzi ze Wschodu, a kto z Zachodu. My, z Niemiec wschodnich, jesteśmy przywiązani do kultury dzielenia się, socjalizacji, tworzymy wspólnoty. Nie twierdzę jednak, że jesteśmy dzięki temu dziedzictwu lepszymi ludźmi. Co więcej, uważam, że oba systemy poniosły ogromną porażkę. Komunizm i kapitalizm podobnie widowiskowo się nie sprawdziły. Wciąż jednak, po 20 latach od obalenia muru berlińskiego, kilka lat po wielkim kryzysie i ruchach Occupy, obracamy się w tych samych mechanizmach i pojęciach, nie potrafimy zaproponować niczego nowego. Kolejne wydarzenia społeczne i ekonomiczne powinny tylko utwierdzać nas w przekonaniu, że żyjemy w dysfunkcyjnych systemach. My tymczasem jesteśmy głusi. Może wynalezienie idealnego ustroju jest poza zasięgiem naszych możliwości – intelektualnych i społecznych? A może nikt po prostu nie chce niczego nowego? Co niestety znaczy, że zarówno kapitalizm, jak i komunizm wyprodukowały ludzi, którzy nie potrafią uczyć się na błędach. Szkoda.
8
Kiedy zrozumiałaś, że chcesz pisać?
To nie była kwestia natchnienia. Chciałam pisać tak, jak inni chcą zostać kierowcą ciężarówki. Marzyłam o tym, żeby pisząc spędzać dnie i zarabiać na życie. I bardzo podobało mi się, że pisarz nie musi wychodzić z domu. Nie przepadam za ludźmi. Odkąd zaczęłam zastanawiać się nad tym, czym będę się zajmować jak dorosnę, moim największym lękiem było to, że skończę pracując od rana do wieczora w jakimś biurze podobnym do setek innych biur. Zanim nie zaczęłam zarabiać pisaniem, łapałam się więc przeróżnego rodzaju prac dorywczych, jak najdalszych od siedzenia za biurkiem. Byłam nawet lalkarką. To brzmi intrygująco w cv, ale nie było specjalnie porywające. Piszesz o swoim pokoleniu. O czterdziestolatkach, którym powoli kończy się nadzieja, że w życiu wydarzy się jeszcze coś porywającego i którzy panicznie boją się, że zostaną sami. Tak bardzo, że szukają czegokolwiek i kogokolwiek, żeby uśpić ten lęk.
Nie sądzę, żeby to dotyczyło tylko mojej generacji. Nie wiem zresztą, jak się definiuje pokolenia, zawsze byłam sceptycznie nastawiona do takich klasyfikacji. Lubię myśleć, że piszę po prostu o ludziach. O naszej generalnej niekompetencji życiowej, o nieudolnym poszukiwaniu sensu, o naszych komicznych przywarach,
delit.
które posiadamy niezależnie od wieku. Chociaż na pewno najtrudniej mają dzisiaj młodzi ludzie. Świat jest przepełniony informacjami, obrazami, ofertami, kontaktami towarzyskimi. Ale najgorsze jest to, że mimo tego przepełnienia, brakuje wartości. Liczą się jedynie pieniądze. Czy teatr może nam uświadomić w jakim świecie żyjemy? Uratować nas przed bezmyślnością?
Od co najmniej 60 lat ogłasza się śmierć teatru, ale ja nigdy w nią nie wierzę. Dla mnie teatr jest jednym ze sposobów naszego przeżywania człowieczeństwa. Nie będziemy nigdy potrafili żyć bez niego. Są oczywiście teatry uwikłane w systemy – komercyjne i państwowe, ale nieustannie pojawiają się też fantastyczne produkcje niezależnych trup i zespołów. W teatrach subsydiowanych twórcy widzą się bardziej jako pracownicy, martwią się o posady, srają ze strachu, że nie będą mieli za co żyć. Rozumiem to, ale prawdziwemu teatrowi potrzeba odwagi i rozmachu. Tylko taki teatr naprawdę komentuje kulturę. Potrzebujemy tej formy sztuki, żeby rozumieć, kim jesteśmy, wziąć się w cudzysłów.
Sibylle Berg „Patrz, słońce zachodzi” tłum. Karolina Bikont i Iwona Uberman ADiT
Co oznacza dziś bycie kobietą i mężczyzną?
Wszyscy powtarzają, że procesy emancypacyjne mamy za sobą. Kompletnie się z tym nie zgadzam. Wciąż nie ma równości między płacami i między rasami. Bierzesz gazetę do ręki i czytasz, że w Azji co czwarty mężczyzna zgwałcił kobietę, bo uważał, że po prostu ma do tego prawo. Albo czytasz o mordowaniu kobiet z tak zwanej miłości. Albo o tym, że muzułmańskie kobiety nie powinny jeździć samochodem. Albo o kobiecym obrzezaniu w Afryce. Albo o tym, że pewne rzeczy nie są przeznaczone dla kobiecych uszu, że coś jest „męską sprawą“. Od wielkich zbrodni do małych codziennych szpileczek, kobiety na całym świecie wciąż są ranione, dyskryminowane i traktowane jako gorsze. Połowa ludzkości wciąż nie może liczyć na to, że ich prawa człowieka będą przestrzegane.
Jeśli chodzi o celne spostrzeżenia na temat współczesnego społeczeństwa, to bliżej tobie do Woody’ego Allena czy do Elfriede Jelinek?
Czy zgodziłabyś się z Michelem Houllebecq’em, że rozwój zachodniej cywilizacji zaprowadził nas do miejsca, w którym nie umiemy już troszczyć się o innych i kochać?
Nie ma czegoś takiego jak cywilizacja. To pojęcie, które wymyśliliśmy sobie tutaj w Europie, żeby jakoś wytłumaczyć sobie świat, który wybudowaliśmy. Nie lubię Huellebecqa. Jest słaby. Jest mężczyzną, więc czego tu się spodziewać. Mężczyźni nie potrafią mierzyć się ze światem. Myślę, że teraz potrzebujemy miłości bardziej niż kiedykolwiek. Myślę, że to jedyna i najskuteczniejsza broń, jaką dysponujemy w walce z neoliberalizmem, który chce nas na siebie znieczulić. Wielu współczesnych autorów – dramaturgów, powieściopisarzy, poetów – zajmuje się życiem singla w wielkim mieście, w którym poszukuje wielkiej miłości. Dlaczego to tak popularny temat?
Kocham Jelinek, jest moją idolką. Woody Allen to dla mnie tylko facet, który poślubił swoją córkę. Masz jakąś ulubioną inscenizację twoich dramatów?
W zeszłym roku sama zaczęłam je reżyserować. I tak jest zdecydowanie najlepiej. Najtrudniej oddać na scenie humor, który jest zawarty w tekście, w grze słów, na kartce papieru. Jak na razie, największe wyczucie wykazują tutaj Brytyjczycy. Oni najlepiej łapią, o co mi chodzi. Nie jest ani zbyt poważnie, ani zbyt rubasznie. Żywisz jakiś szczególny sentyment do którejś z twoich postaci?
Nie, bo postacie w moich sztukach opowiadają o większych, uniwersalnych problemach. To na nich mi zależy. Najczęściej na protagonistów wybieram słabych, niepewnych siebie ludzi. To właśnie takie osoby najbardziej dotyka dzisiejszy świat. To ich chcę bronić i ich historie opowiadać. Mam jednak ten sam problem, co wszyscy pisarze. Zbyt mało czasu, żeby zbawić świat. delit.
Może dlatego, że znalezienie kogoś, z kim możesz podróżować przez życie jest najważniejszą i najtrudniejszą rzeczą w dzisiejszym świecie. Nie istnieją już tradycyjne rodziny. Ludzie jednak nie stracili swojej potrzeby przynależności. Szukają nowych sposobów na bycie z kimś. Co jest bardzo zdrowym odruchem, bo w przeciwnym razie stworzymy społeczeństwo samotnych szaleńców.
delit.
9
Sibylle Berg – ur. 1962 w Weimarze. Podobnie jak jej słynna koleżanka po fachu, Elfriede Jelinek, nie lubi wychodzić z domu. Jej dramaty to rezerwuary współczesnych lęków, pragnień i frustracji, obrazy nieprzystosowania i kompromisów za zbyt wysoką cenę, jaką płacimy żyjąc w tak zwanym społeczeństwie ponowoczesnym. Ze swoim czarnym humorem jej utwory przypominają również twórczość kultowego francuskiego cynika, Michela Houllebecqa. Jej dramat „Ludzie szukają szczęścia i umierają ze śmiechu” jest w Niemczech lekturą szkolną.
delit.
Rilke i kobiety „Dziennik Schmargendorfski” prawdopodobnie nie powstałby, gdyby nie one
Rainer Maria Rilke „Dziennik schmargendorfski”, tłum. Tomasz Ososiński Sic!
Ilustracja. Daria Ołdak
Tekst Urszula Jabłońska
Rok 1897. On – młodziutki, niespełna 22-letni Rainer Maria Rilke, początkujący poeta, który wydał już kilka tomików wierszy, ale którego twórczość z tamtego okresu krytycy określają dziś jako „pretensjonalną”. Studiuje w Monachium. Ona – piękna, 36-letnia Lou von Andreas Salome, rosyjska arystokratka i pisarka, przyjaciółka Nietzschego. Zamężna. Poznają się w teatrze. Długie rozmowy i wspólne czytanie wierszy szybko owocują romansem. Po roku burzliwej znajomości, zmęczona uwielbieniem młodego poety Lou prosi Rilkego, żeby pojechał w podróż do Włoch, tłumaczy mu, że taka wyprawa dobrze wpłynie na jego rozwój artystyczny. Plotka głosi, że Lou jest z Rilkem w ciąży, którą musi się w tajemnicy zająć i dlatego odsyła go za granicę. Poleca zakochanemu po uszy poecie, aby podczas podróży pisał dla niej dziennik, w którym będzie dokumentował wszystkie myśli i przeżycia. Mówi, żeby wrócił dopiero wtedy, kiedy go przywoła do siebie. Kiedy Rilke wraca, Lou poleca mu zamieszkać w Schmargendorfie niedaleko miejsca, w którym żyje z mężem – orientalistą Friedrichem Carlem Andreasem. „Dziennik florencki”, który poeta przywozi dla niej z podróży, nie robi na Lou wrażenia. Rilke zostaje „przyjacielem domu” Lou – rozmawiają, chodzą boso po lesie, jeżdżą wspólnie na wycieczki, pisarka wprowadza go w świat rosyjskiej literatury i sztuki. Mężowi Lou zdaje się to nie przeszkadzać. Mimo, że Lou już tego nie wymaga, Rilke dalej pisze dziennik.
10
Tak powstaje „Dziennik schmargendorfski”, który Rilke prowadzi od lipca 1898 do września 1900 roku. Pisze tylko wtedy, kiedy Lou nie ma w pobliżu, czas spędzony wspólnie oznacza luki w zapiskach. Kartki dziennika zastępują mu obecność ukochanej kobiety. „Te kartki są uliczkami dla Twoich słów” – zwraca się do Lou we wstępie. I dalej: „We wszystkich moich dobrych chwilach Twój uśmiech będzie mi się wydawał miastem, dalekim miastem, pełnym blasku i życia – a twoje słowo będzie dla mnie wyspą, na której rosną brzozy lub jodły, w każdym razie jakieś drzewa ciche i uroczyste.” Jednak nie ma w dzienniku zbyt wielu fragmentów bezpośrednio opisujących ich relacje. Rilke wie, że pisarka nie oczekuje od niego zachwytów, rozumie, że musi jej zaimponować swoją twórczością. W dzienniku zapisuje wyłącznie szkice opowiadań, luźne rozważania, pojedyncze wiersze (jest nawet jeden napisany wspólnie z Lou), refleksje na temat twórczości i rozwoju artystycznego. Pisze szkice do planowanej powieści wojskowej (której ostatecznie nigdy nie dokończył). Niektóre z opowiadań i wierszy publikuje niebawem w różnych czasopismach, inne wydane zostaną dopiero po jego śmierci, kiedy zaczną ukazywać się drukiem fragmenty jego młodzieńczych dzienników. Przełom następuje w sierpniu 1900 roku. W maju Rilke wyjeżdża razem z Lou w podróż po Rosji. To druga ich wspólna wyprawa – wcześniej podróżowali we troje, jeszcze z mężem Lou – odwiedzili wtedy właściwie tylko Petersburg i Moskwę, gdzie Rilke spotkał
delit.
Lwa Tołstoja. Tym razem jadą do Moskwy, Tuły, odwiedzają Tołstoja w Jasnej Polanie, i dalej – do Kijowa i Saratowa, potem płyną Wołgą przez Samarę i Niżny Nowogród do Jarosławia. Wynajmują na kilka dni izbę w wiejskiej chacie. W czasie podróży w dzienniku pojawiają się tylko dwa wpisy – jeden z nich to wiersz inspirowany japońskim obrazem w muzeum Szczukina. Bliskość Lou nie daje Rilkemu pretekstów do pisania, jednak podróż wcale nie jest tak sielankowa, jak się wydaje. W stosunkach pary pojawia się coraz więcej napięć. Lou jest zmęczona ciągłym matkowaniem młodszemu o 15 lat mężczyźnie, jego brakiem życiowej i finansowej niezależności. W lipcu prosto z Petersburga jedzie odwiedzić rodzinę w Finlandii. Rilke zostaje w Petersburgu sam. Włóczy się po muzeach i bibliotekach, ale dziennika nie pisze. Codziennie za to śle listy do Lou, błagając ją o szybki powrót. Po miesiącu ukochana wraca i ruszają z powrotem do Berlina. Miesiąc nie naprawił relacji – coraz bardziej oddalają się od siebie. Dzień po powrocie do Niemiec rozczarowany Rilke wyjeżdża do Worpswede – kolonii artystycznej założonej przez grupę artystów, głównie malarzy. Zaprasza go tam Heinrich Vogeler, którego poznał podczas wyprawy do Włoch. Na początku Rilke ewidentnie tęskni za Lou. Pierwsze wrześniowe wpisy w dzienniku to spisywane na świeżo wspomnienia z podróży. Jakby poeta żałował i usiłował nadrobić to, że przez tyle czasu nic nie zapisał. Jakby chciał, żeby dziennik był od tej pory też dla niego, nie tylko dla Lou: „Bo wtedy były we mnie tylko dźwięki: wtedy w Potławie, wieczorem, gdy chaty były tak blade i samotne w obliczu nadchodzącej nocy, potem w Saratowie przy kozackich domach wschodniego przedmieścia, potem na wodach Wołgi przez całą długą noc płynęliśmy w stronę światła… ale nie pamiętam ani słowa z tych dźwiękowych tkanin, nie pamiętam nawet, czy były tam w ogóle jakieś słowa. Za to wieczorem przed Kazaniem pojawiła się pieśń. (…) Wielu wierszy nie wysłuchałem. Przekartkowałem wiosnę: nic dziwnego, że nie ma teraz prawdziwego lata. Byłem zamknięty na wszystko, co się pojawiało”. Młodziutki Rilke szybko przestaje jednak tak intensywnie myśleć o Lou i wpada w wir artystycznego życia w Worpswede. Od tej pory dziennik przestaje być zbiorem szkiców opowiadań i wierszy, a zaczyna być błyskotliwym i wnikliwym opisem codzienności w kolonii. Rilke organizuje wieczory czytania poezji, wdaje się w burzliwe dyskusje o sztuce, mimo że czuje się nieco niezręcznie: „Jednym podaję rękę, innym nie, uśmiecham się i nie uśmiecham, poruszam się i kamienieję, siadam w kącie, wącham piwo i wdycham dym”. Z czasem jednak zaczyna odnajdywać w tych spotkaniach radość i inspirację. Pomagają mu w tym dwie kobiety: „Jest jasnowłosa malarka w białej sukni, która wczoraj była taka poważna, jest rzeźbiarka z całą jej ciemną żywotnością, która jest wielką siłą i niezadowoleniem z braku okazji do demonstrowania siły”. Pierwsza to Paula Becker, malarka, choć Rilke nigdy nie nazywa jej imieniem i nazwiskiem, druga – rzeźbiarka Klara Westhoff. Rilke niemal codziennie odwiedza „jasnowłosą malarkę” w jej „fiołkowym atelier”. Pisze dla niej wiersz, który zaczyna się tak: „Róże nie były nigdy tak czerwone /Jak w pewien wieczór, gdy deszcz nie opadł/Długo myślałem o twych miękkich włosach /Róże nie były nigdy tak czerwone”. Z Klarą Westhoff nie nawiązuje
delit.
aż tak bliskiej więzi. Adoruje ją jakby z daleka: „Wszyscy ją podziwiali, w całym domu zrobiło się bardziej stylowo, jakby wszystko się do niej dopasowywało i gdy na górze przy muzyce siedziała w moim wielkim skórzanym fotelu, była naszą władczynią. Wielokrotnie tego wieczora wydawała mi się piękna”. Na tym etapie dziennika Rilke bezpośrednio zwraca się do Lou właściwie tylko raz. Odwołuje się do otrzymanego od niej listu: „Piszesz mi właśnie, że Tołstoj ciężko zachorował” i ten list staje się to pretekstem do wspomnień ich wspólnej wizyty u pisarza. Można by więc pomyśleć, że dziennik jest już jego własnością, nie czuwa nad nim duch dojrzałej pisarki – jego miłości, przyjaciółki, mentorki. Nie sposób jednak oprzeć się uczuciu, że szczegółowe opisy szalonego życia w Worpswede, nocnych spacerów po wrzosowiskach, eskapad w odwiedziny do znajomych w okolicznych wioskach, barwnych młodych towarzyszy artystów, a przede wszystkim dwóch pięknych kobiet i relacji z nimi, są także po to, by zrobić wrażenie na Lou, mimo że dziennik pisany jest dla niej już właściwie tylko formalnie, nie wiadomo wcale, czy Lou go przeczyta. Rilke tworzy wiersze, wychwalające młodość i delikatność mieszkanek Worpswede, opisuje, jak wprowadza młode kobiety w świat literatury i sztuki, tak jak nie tak dawno wprowadzała go Lou: „Powoli kładę słowo za słowem na delikatne wagi ich dusz i próbuję z każdego słowa zrobić klejnot. A one czują, że je w pewien sposób upiększam i obdarowuję ozdobą świetlistą i dobrą”. Wycieczka do Hamburga na premierę sztuki Carla Hauptmanna to ostatni epizod opisany w „Dzienniku Schmargendorfskim”. Rilke pisze: „Jechałem więc z wielkim wieńcem wrzosowym Klary Westhoff, a naprzeciwko mnie siedziała jasnowłosa malarka we wspaniałym paryskim kapeluszu. (…) W wygiętych gałązkach (wrzosu) czuć było jeszcze pobożną siłę jej rąk. I tak w moich uniesionych rękach czułem siłę jednej dziewczyny, a z ukochanej twarzy drugiej płynęło do mnie coś łagodnego i zagrzewającego do pokory.” W październiku Rilke wraca do Lou do Berlina, jednak wyprowadza się z willi Waldfrieden, by mieszkać dalej od jej domu. Kiedy w połowie lutego Paula Becker i Klara Westhoff odwiedzają go w Berlinie, Rilke i Klara oficjalnie ogłaszają swoje zaręczyny. Wtedy Lou pisze do Rilkego list. Martwi się przede wszystkim o to, jak będzie układać się jego droga poetycka, kiedy będzie w związku z inną kobietą: „Kiedy postanawiasz z kimś się związać, musisz się wreszcie dowiedzieć, dlaczego tak niezmordowanie usiłowałam wskazać ci drogę, na której byś mógł zachować swe zdrowie(…). Bezwiednie posłuszna byłam wielkiemu planowi życia, które z uśmiechem zgotowało mi dar ponad wszelkie moje nadzieje i oczekiwania. (…) Wołam do Ciebie: „Idź tą drogą naprzeciw swemu ciemnemu Bogu! On ma zdziałać to, czego ja już dla Ciebie uczynić nie mogę”. „Dziennik Schmargendorfski” dokumentuje przełom, który dokonał się w twórczości Rilkego podczas burzliwego romansu z Lou – ze zbuntowanego młodzieńca rodzi się dojrzały poeta, a także mężczyzna. Rilke żeni się z Klarą Westhoff, która niebawem rodzi mu córkę. Niedługo potem Rilke odchodzi od niej i nawiązuje znowu kontakt z Lou. Będzie do niej pisał listy niemalże do końca życia. Na łożu śmierci powie podobno: „Zapytajcie Lou, delit. co mi jest. Tylko Ona to wie”.
11
delit. Herfried Münkler „Mity Niemców” Tłum. Andrzej Kopacki Sic! Seria KROKI / SCHRITTE premiera 28 października
Garbusy i mercedesy Mity to podświadomość każdej wspólnoty. Bez mitu nie utrzyma się żaden związek – ani romantyczna relacja pary ani milionowy naród. Jak napisała Karen Armstrong w książce „Krótka historia mitu”, mit prawidłowo zrozumiany ustawia nas we właściwej – duchowej bądź psychologicznej – pozycji do prawidłowego działania w tym bądź przyszłym świecie. Bez mitu nie wiemy, kim i gdzie jesteśmy. „Mity Niemców” Münklera to ambitna ( 500 stron!) próba opisania tożsamości i miejsca Niemców i niemczyzny na mapie świata, od początków niemieckiej państwowości aż do dziś. Próba umieszczenia Niemiec na mapie europejskich symboli, opowieści, narracji, wątków rozwijanych i tabuizowanych. To encyklopedia mitów fundujących i odrzuconych. To też analiza procesu, jaki Niemcy przeszły po II wojnie światowej, kiedy nagle musiały sobie poradzić z podwójną destrukcją. Z jednej strony kraj rozpadł się na dwie połowy, z których każda wybrała nowy zestaw mitów, a z drugiej strony zaś obie zmagały się z likwidacją skompromitowanych mitów narodowego socjalizmu i Blitzkiergu, które z kolei kilka lat wcześniej scaliły naród przygnębiony kryzysem gospodarczym i klęską w I wojnie światowej. Autor zastanawia się na ile zasiedziałe w narodzie mity mają wpływ na doraźną politykę, na ile funkcjonują w popkulturze, na ile są specyficzne, a na ile się zuniwersalizowały. Przywołuje antymity, mitycznych wrogów i sojuszników. Innymi słowy, zastanawia się na jakie sposoby, jakimi obrazami i tekstami Niemcy wyobrażają sobie siebie jako wspólnotę. Dzisiejsze mity to nie tylko, jak zwykło się myśleć opowiadania o bohaterach i heroicznych czynach rodem z Kopalińskiego, ale przede wszystkim opowiadania o udziale człowieka w kulturze masowej. Każde nowe wydarzenie, każdy nowy dzień tworzy odrębne i nowe mity, które w całości tworzą idealną układankę, czyli mitologię. Niemczyzna to więc nie tylko pieśń o Nibelungach czy dzieje królowej Luizy, ale też historia grupy Baader Meinhof czy volkswagena garbusa. Można nad tym boleć albo się z tego cieszyć, ale dziś twórcy mitów to nie „wieszcze” i szamani, ale często redaktorzy, copywriterzy czy ghost writerzy. Coraz więcej miejsca zajmują mity konsumpcyjne, coraz mniej – ideologiczne. Wystarczy wspomnieć, jakie mity narosły wokół posiadania samochodu po wojnie w RFN. Volkswagen oznaczał, że nie jest się wykluczonym, mercedes zaś – że zrobiło się karierę, odniosło sukces. W uproszczeniu można by rzec, że gwiazdka w kółku mercedesa zastąpiła krzyż żelazny, symbol generacji wojennej. Garbus i golf zdominowały rynki i współokreślały tożsamość pokoleń, ale mercedes był wyrazem odzyskania międzynarodowego respektu i szacunku dla niemieckich osiągnięć. Książka dzieli się na pięć części. Mity narodowe, ujęte w części pierwszej, opowiadają o pochodzeniu Niemców i przekazują obietnice dotyczące przyszłości narodu. Opisana tu „Pieśń Nibelungów” urosła do godności niemieckiego mitu narodowego – i znacznie przyczyniła się do wytworzenia syndromu ofiarności, bez której dzieje niemieckie miałyby inny przebieg. W części drugiej pod tytułem „Walka z Rzymem” zanjdują się mity polityczne, dotyczące tego, co własne i co obce, stereotypów My – Oni. Część trzecia, poświęcona jest mitowi Prus. Tu w centrum narracji znalazły się służba i obowiązek, dyscyplina. Poszukiwania przedstawione w części czwartej kształtują się wedle miejsc i przestrzeni – jest zamek, miasto, pejzaż. Część piątą i ostatnią zdominował model antymitów, szczególnie między Republiką Federalną a NRD. Bez rozpoznania tego konfliktu zaś nie można zrozumieć współczesnych Niemiec, które próbują wyprodukować nowe mity – tym razem wspólne. – Karolina Sulej
Głęboka refleksja
Nele Neuhaus „Głębokie rany” Tłum. Anna i Miłosz Urbanowie Media Rodzina
David Goldberg – Niemiec z żydowskimi korzeniami – przeżył wojnę i Auschwitz tylko po to, żeby zginąć we własnym domu w przedpokoju. Miał 92 lata. Przez całe życie pracował jako doradca w Białym Domu. Na trop jego morderstwa wpadają komisarze policyjni, Olivier von Bodenstein i Pia Kirchhoff, charyzmatyczna para bohaterów całej serii kryminałów Nele Neuhaus. W zbryzganym krwią korytarzu, odnajdują na lustrze ciąg tajemniczych cyfr. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy podczas sekcji zwłok okazuje się, że tatuaż na ramieniu Davida, wcale nie pochodzi z Auschwitz, tylko jest znakiem, który tatuowany był wyłącznie członkom SS. Tak zaczynają się „Głębokie rany”, a to dopiero początek serii morderstw, których ofiarami padają mieszkańcy Frankfurtu nad Menem. Ofiary łączy pochodzenie z Prus Wschodniach, z których zostały wypędzone w czasie wojny oraz podejrzenie o nazistowską przeszłość. Zaczyna się żmudne śledztwo, które pełne jest ślepych uliczek, mylnych wątków i coraz to nowych postaci. Nele Neuhaus w swojej powieści powraca do przeszłości lat wojennych w nazistowskich Niemczech i rozlicza się z mroczną przeszłością – bez znieczulenia otwiera dopiero co zabliźnione rany i posypuje je solą. Jej kryminal stanowi świetny przykład na to, jak można mierzyć się z traumą, winą i karą oraz pamięcią historyczną – tematami najcięższego kalibru w opowieści o lekkiej formie, w gatunku rozrywkowym. Nie odbiera to głębokości refleksji zawartej w książce ani też nie szkodzi wartkości i dramatyzmowi snutej w niej intrygi. Bardzo udany mariaż popkultury i historiografii. Im więcej takich książek, tym bardziej można być pewnym, że świadomość historycznych zbrodni w kulturze masowej nie zblednie. Nawet jesli w służbie tej pamięci trzeba popełnić kilka krwawych, fikcyjnych morderstw. Szczególnie polecamy wielbicielom serii o Lisbeth Salander. – Urszula Jabłońska
12
delit.
zabÓjstwo w ukropie „Godzina szakala” to kryminał dla zaawansowanych. Prawdziwe wydarzenia, które miały miejsce na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat w Namibii przeplatają się tu z fikcją. Oczy trzeba mieć szeroko otwarte. Fakty, nazwiska, motywy mają tu znaczenie. Nie wiesz – nie zrozumiesz. Jest gorąco. Niewyobrażalnie. Młoda, ciemnoskóra policjantka – Clemencia Garices prowadzi śledztwo, które zdaje się nie mieć końca. Na przeszkodzie stoi jej prawie wszystko. Namibijska biurokracja, rozleniwieni upałem koledzy, nieufność do jej kompetencji jako inspektorki policji, ale też po prostu jej kolor skóry. Mimo, że Namibia od czternastu lat jest niepodległa, to podziały rasowe nadal są w niej bardzo widoczne. Clemencia mieszka w ubogiej, czarnej dzielnicy z ósemką krewnych w dwóch izbach. Jest tłoczno i duszno. Kurz na drogach, kilka psujących się taksówek i komórka, na której wiecznie brakuje pieniędzy. Bernhard Jaumann, autor tej powieści sensacyjno-kryminalnej spędził w Namibii kilka dobrych lat. Czuć to na każdej kartce tej książki. Tym bardziej, że powieść została zainspirowana prawdziwym wydarzeniem, jakim było morderstwo białego adwokata – Antona Lubowskiego w 1989 roku. Działał w organizacji na rzecz niepodległości kraju. Po latach historia tego tajemniczego morderstwa powraca. Młoda policjantka staje przed trudnym zadaniem rozwikłania zagadki serii zabójstw popełnionych na dawnych zwolennikach apertheidu. Czas goni, bo morderca działa błyskawicznie. Wydaje się też niczego nie bać. W końcu jego dni również są policzone. „Godzina Szakala” to książka trudna do sklasyfikowania. Z pozoru to trzymający w napięciu kryminał. Jednak ilość przypisów i zawiłych nawiązań do autentycznej historii kraju nie pozwala w pełni się w nim rozsmakować. Padają rozliczne nazwiska, nazwy partii i grup partyzanckich. Żeby zrozumieć motywy, trzeba najpierw zrozumieć ten afrykański kraj, który jeszcze do niedawna był niemiecką kolonią. A na odległość nie jest to wcale łatwe. Mimo, że autor stara się oddać koloryt państwa, gdzie ludzie nadal rzucają na siebie uroki, a sposobem na znalezienie miłości jest spanie w oparach palących się ziół, to odnosi się wrażenie, że jego opisy są mocno powierzchowne. Książka Jaumana w 2011 dostała Niemiecką Nagrodę Kryminalną i rzeczywiście w warstwie sensacyjnej jest bardzo ciekawa. Dużo słabiej wypadają wątki obyczajowe. Autorowi nie udaje się uniknąć kliszy, jaką niewątpliwie jest romans głównej bohaterki z niemieckim dziennikarzem, białym jak ściana i opalającym się na jaskrawą czerwień. Ciekawym zabiegiem są za to wplecione w narrację futurospekcje w postaci zeznań świadków w procesie, który dopiero nastąpi. Nie pomagają jednak one w podtrzymywaniu napięcia. Trudno więc nazwać „Godzinę Szakala” kryminałem sensu stricto. Zagadka, którą rozwiązuje niezależna policjantka, nie jest możliwa do rozwiązania przez czytelnika. Nie ma więc się uczucia towarzyszenia śledztwu, a jedynie podglądania go zza szyby. „Godzina Szakala” jest duszna, gorąca, hipnotyzująca, ale też trochę nużąca. W palącym słońcu trudno zachować szybki refleks. Może dlatego to skandynawskie kryminały cieszą się największą popularnością. – Olga Święcicka
Jaumann Bernhard „Godzina szakala” tłum. Alicja Rosenau Czarne
Poezja po Auschwitz Paul Celan to poet maudite. Urodzony w żydowskiej rodzinie, w Rumunii, ale perfekcyjnie władający niemieckim – „językiem oprawców”. Przeklęty nie przez tę nieokreśloną metafizyczną siłę zwaną natchnieniem, ale przez historię Zagłady, która przeorała się przez jego życie. Zniósł to tylko i wyłącznie dlatego, że odkrył poezję. Po latach trauma powraca. W 1965 roku w napadzie szału atakuje nożem swoją żonę. Ta przerażona, zostawia go i prosi o rozwód. Celan pije i włóczy się po Paryżu. W 1970 roku, dwadzieścia lat po swoim poetyckim debiucie, popełnia samobójstwo topiąc się w Sekwanie. „Po Auschwitz nie ma poezji” – miał powiedzieć Adorno. Paul Celan, pokazuje jednak, że poezja nie tylko jest, ale wręcz istnieje mocniej, bardziej natrętnie. Jest jedyną siłą gojącą wojenne rany, znajdującą odpowiednie metafory, kiedy nie ma języka na opisanie cierpienia. „Psalm i inne wiersze” to pierwsza w Polsce tak ambitna próba uchwycenia prawdy jego delikatnych i ciemnych wierszy. Ryszard Krynicki bardzo starannie wybrał najbardziej istotne według niego utwory Celana, którego uznaje za jednego z najważniejszych twórców XX wieku. Od tomiku z 1948 roku o tytule „Piasek z urn”, przez jego najsłynniejszy, publikowany w szkolnych podręcznikach wiersz „Fuga śmierci”, aż po wydane pośmiertnie „Dział śniegu” i „Zagrodę czasu”. Warto przeczytać ten tomik chronologicznie, jak powieść, oczyścić Celana z łatek, które przez lata przyklejały mu historia i popkultura przedstawiając go jako „tego od Holokaustu” i z upodobaniem cytowały jego wersy, które zmieniały się we frazesy w rodzaju „śmierć jest mistrzem z Niemiec”, „wy, zegary głęboko w nas”. Tymczasem Celan jest jak najdalszy od frazesu i zbyt nieuchwytny, żeby dać się zamknąć w jakimkolwiek symbolu. „Psalm i inne wiersze'” to nie tylko same liryki, wybrane z dziesięciu tomów poezji Celana (w oryginale i tłumaczeniu), ale również przypisy, w których zawarte są informacje na temat okoliczności powstania wielu z nich, oraz kalendarium życia poety. Jego poezja to noc, łzy, lęk, ziemista śmierć, ale także morze, jasność, biel i złoto. Wystarczy przeczytać fragment wiersza pt. „Ścieśnienie”: Przyszło słowo, przyszło słowo przez noc, chciało świecić” Takie są właśnie wiersze Celana – „chcą świecić”, żeby pozwolić przebrnąć przez mrok. Idą mozolnie, w trudzie, czasem ponoszą porażkę. Ale to właśnie nie jako mrok Celan widzi człowieka, ale jako światło. W wierszu „Białe i lekkie” pisze: „Promienie. Nawiewają nas w stosy. Dźwigamy światłość, ból i imię”. Z takiej materii składa się nasze człowieczeństwo. Kiedy Rimbaud, inny poeta przeklęty, pisał o wieczności, była dla niego „morzem, które łączy się ze słońcem”. Dla Celana wieczność to bardziej nieprzyjazny koncept – to „drzewo nocy”, które „rodzi noże”. Celan chce ucieczki przed złą wiecznością, ucieczki w dobrą nicość, która wcale nie jest przerażająca – jest wybawieniem. Tytułowy psalm jest modlitwą do nicości. Modlitwą do nikogo. Do pustki, która nas stworzyła i ciepło przyjmie z powrotem. – Karolina Sulej
delit.
13
Paul Celan „Psalmy i inne wiersze” tłum. Ryszard Krynicki a5
delit. podejrzane wyznania
Peter Sloterdijk „Gorliwość Boga” tłum. Bogdan Baran Aletheia
Mało kto stawia nam bardziej niewygodne pytania niż jeden z najważniejszych niemieckich intelektualistów Peter Sloterdijk. Każda kolejna książka tego filozofa to trafna, ale jednocześnie mało pochlebna, diagnoza stanu współczesnego świata. Sloterdijk z intelektualnie nieprzemakalną konsekwencją rozprawia się z kolejnymi fenomenami społecznymi. W swoich esejach brał już na warsztat kapitalizm, globalizację, popkulturę i sztukę współczesną. W wydanej właśnie przez wydawnictwo Aletheia „Gorliwości Boga” pisze o zagrożeniach płynących współcześnie z religii. Już w podtytule brzmiącym „O walce trzech monoteizmów” Sloterdijk nakreśla krąg „podejrzanych”. Są nimi chrześcijaństwo, judaizm i islam, religie mające wspólnego przodka, Abrahama. Książka analizuje negatywne skutki konfrontacji trzech systemów, z których każdy uzurpuje sobie monopol na prawdę. Sloterdijk wydobywa ciemne aspekty pokojowych z pozoru religiii, w rzeczywistości nastawionych, jego zdaniem, na konfrontację i pokonanie przeciwnika. Jaki wpływ mają na codzienne życie ludzi? Czy oddziałują na światową politykę? Czy wreszcie możliwe jest pogodzenie sprzecznych racji i stworzenie religii uniwersalnej? Nawet jeśli lektura książki Sloterdijka nie da odpowiedzi na te i inne pytania, na pewno zwiększy naszą świadomość kształtu świata, w którym żyjemy. – Damian Gajda / Onet
nie dla bankierów
„Poszerzenie źrenic. Poezja Szwajcarii niemieckojęzycznej po 1945 roku” Pod red. Werner Morlang, Ryszard Wojnakowski ATUT
„Poszerzenie źrenic” to pierwsza wydana po polsku antologia współczesnej poezji ze Szwajcarii niemieckojęzycznej. Dziesięciu autorów, których utwory znalazły się w tym wyborze, różni właściwie wszystko; od daty urodzenia (od Alberta Ehrismanna z 1908 roku, po Jürga Haltera i Norę Urweider, oboje rocznik ’80), przez tematykę ich twórczości, aż po formę. Pewnie dlatego książka ta przypomina kalejdoskop. W zależności od przyjętej optyki Szwajcaria jawi się jako zupełnie inny kraj. W utworach Alexandra Xavera Gwerdera to melancholijna kraina pięknych widoków i nieskażonej cywilizacją przyrody, miejsce ucieczki przed światem. Równie uważnie rodzimą przyrodę obserwowała Erika Burkart, jej uwadze jednak nie umknęły również ciemne strony natury. Szwajcaria mieszkającego w Bernie pastora Kurta Martiego to z kolei zanurzona w purytańskiej tradycji arena zmagania się dobra ze złem. Dla Sabiny Neaf Helvetia złożona jest z niezliczonej ilości drobnych, często nieznaczących szczegółów, które zebrane razem budują jej wewnętrzny świat. „Poszerzenie źrenic” to nie almanach wiedzy o tym kraju. To raczej wybór perspektyw, z których można się mu przyjrzeć. Każda z nich to inny wachlarz przeżyć i emocji. Zdziwi się, kto myśli, że Szwajcaria to kraj bankierów i zegarmistrzów za nic mających sobie poetycką stronę życia. – Damian Gajda / Onet
KONKURS!
Uwaga! Ogłaszamy jedyny i niepowtarzalny konkurs październikowego delit. Cenne nagrody książkowe! Dwa proste pytania konkursowe! Szukajcie, a znajdziecie na www.fwpn.org.pl/delit
14
delit.
Nie tylko literatura i nie tylko na półce,
czyli jesień z kulturą niemieckojęzyczną
Elfriede Jelinek „Babel. Podróż zimowa” tłum. Karolina Bikont AdiT
4.10. 2013 Spotkanie autorskie Clemensa Meyera, tegorocznego nominowanego do najważniejszej nagrody literackiej Deutscher Buchpreis, w ramach 9. Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu. Więcej o spotkaniu i autorze: www.goethe.de/polska
Destrukcja jest konstrukcją Mechanizm odbioru tekstów Jelinek jest zawsze taki sam – najpierw niełatwo wejść w hermetycznie skomponowane dzieło, a później trudno się wydostać z tej skondensowanej do granic niezrozumiałości narracji. Spodziewamy się zazwyczaj, że podawane w ten sposób dawki typowo austriackiego cynizmu mogą nam szkodzić, niemniej dla wielu czytanie Jelinek staje się osobliwą terapią. Chodzi tu o ozdrowienie à la Nietzsche – wola mocy uzyskana dzięki intensywnemu wniknięciu w obrazoburczy konglomerat cytatów, stylów i rejestrów językowych, w którym dawno unieważniono podział na sacrum i profanum. Zarówno „Babel”, jak i „Podróż zimowa” nie wyróżniają się szczególnie w twórczości Jelinek, nie zapowiadają też rewolucji w recepcji jej dzieł w Polsce. Pierwszy tekst jest zbiorem trzech osobliwych monologów, drugi zaś ośmioczęściową sesją literackiego strumienia świadomości, inspirowaną muzycznym utworem Schuberta. Jelinek jak zwykle postępuje bez pardonu. Intymny, na poły autobiograficzny ton zderzony jest z tematami najwyższego kalibru, jak śmierć, moralność, miłość rodzicielska, problem stłumionej seksualności czy zagmatwana kwestia austriackiej tożsamości. Stabilności brakuje nawet wypowiadającemu się podmiotowi. Raz mówi ona, raz krzyczy on, czasem zaś słychać ich unisono, jako tych oburzonych oraz żądnych mitycznego rozliczenia. Ikonoklazm według Jelinek to przede wszystkim świadomość, że każde uderzenie literackim młotem jest formowaniem nowych klisz, równie beznadziejnie skazanych na zniszczenie. Obrazoburstwo nie jest niczym więcej, niż pielęgnowaniem nowych wizerunków. – Olga Święcicka
Urszula Jabłońska, Karolina Sulej Redaktorki prowadzące Sylwia Kawalerowicz Redaktor naczelna „Aktivista”
1-5.10.2013 Szwajcarska pisarka i dziennikarka Annette Mingels na 9. MFO we Wrocławiu. Więcej: www.opowiadanie.org 2.10.2013 Wręczenie nagród w konkursie translatorskim w ramach 9. MFO we Wrocławiu. Więcej: www.opowiadanie.org 26.10.2013 „Seksualne neurozy naszych rodziców” Lukasa Bärfussa w reż. Krzysztofa Rekowskiego, Teatr im. W.Horzycy w Toruniu (Książka wydana w ADiT w 2006 r.) 30.10.2013 Prezentacja „Korekty" Thomasa Bernharda w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Dyskusję poprowadzi dr Paweł Mościcki (PAN, Instytut Badań Literackich), udział wezmą Karol Franczak oraz Agata Barełkowska. Organizator: Austriackie Forum Kultury, www.austria.org.pl 12,13,14.10.2013 Warszawa, Łodź, Kraków. Prezentacja zbioru Ilse Aichinger „Mój zielony osioł. Opowiadania, wiersze, słuchowiska" (wyd. Biuro Literackie) Organizator: Austriackie Forum Kultury, www.austria.org.pl 28.10.2013 Czytanie sceniczne dramatu futurologicznego/antyutopii „Cyfrowa praca przy taśmie” autorstwa Petry Marii Kraxner w przekładzie Marka Szalszy. Teatr Studio, pl. Defilad, Warszawa. Organizator: Austriackie Forum Kultury, www.austria.org.pl 29.11.2013 Wieczór autorski pisarza Uwe Rada. Autor cyklu książek o rzekach, m.in. wydanej po polsku monografii „Niemen” (Wyd. Borussia), odwiedzi w czasie swojej podróży literackiej Poznań, Toruń, Gdańsk, Olsztyn, Warszawę i Sejny. Spotkanie warszawskie odbędzie się w Goethe-Institut. Więcej: www.goethe.de/polska
Kaja Kusztra Projekt makiety
Monika Lipska Brand manager
Daria Ołdak Opracowanie graficzne i przygotowanie do druku
Małgorzata Gmiter Koordynatorka FWPN Ewa Dziduch Project manager
Suplement Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej do „Aktivista”, nr 172 Copyright: Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej 2013
Więcej o projekcie na stronie www.fwpn.org.pl/delit Zapraszamy na stronę Fundacji www.fwpn.org.pl
delit.
15
delit.
Markus Färber „Reprobus” tłum. Grzegorz Janusz Kultura Gniewu
delit.