DODATEK SPECJALNY
READY FOR MORE THE CHUCK TAYLOR ALL STAR II
Gotowi na więcej Wokół tego hasła kręci się nasz dodatek specjalny. Pokazujemy w nim ludzi, którzy ze swojej pasji uczynili sztukę, osiągnęli więcej niż inni, nie tracąc niezależności i autentyzmu. Ludzi, którzy zamiast podążać utartymi ścieżkami przecierają własne szlaki. Są gotowi na więcej. Jak Charlotte Sieradzka, która na rowerze przemierza świat, ubierając go przy okazji w ostrokołowe ciuchy swojego projektu. Albo Marcin Domański, tatuator bez granic, czy Grzegorz Wiernicki, gitarzysta zespołu Wild Books – muzyk niezależny nawet od samego siebie. Na surowych i drapieżnych, a jednocześnie poetyckich zdjęciach Karola Grygoruka pokazujemy ludzi, którzy zaimponowali nam tym, że konsekwentnie, bez oglądania się na okoliczności robią swoje. Na koniec odwracamy obiektyw (analogowego aparatu!) i odsłaniamy przed wami Karola Grygoruka, jednego z najciekawszych i najoryginalniejszych polskich fotografów. Ready for More!
G R Z E G O R Z W I E R N I C K I G I TA R Z Y S TA Z E S P O Ł U W I L D B O O K S
Mniej to nowe więcej W weekend jadą nagrać EP-kę. Materiał jest gotowy od pół roku, ale wcześniej jakoś nie było czasu. Kiedy się ukaże? Dobre pytanie. To zależy od wydawcy, może jesienią?
Tytuł? Może „V” – rzymska piątka, bo jest pięć utworów? Okładka będzie czarna, minimalistyczna, więc dobrze, żeby tytuł też taki był. A może wcale nie będzie tytułu? Plany na przyszłość? – Możliwe, że do zespołu wkrótce dołączy tajemnicza osoba grająca na tajemniczym instrumencie – tyle może na razie powiedzieć Grzegorz. Wild Books w tym roku zagrali już cztery koncerty, z których jasno wynika, że rock’n’roll żyje i ma się dobrze. Z Tanią O. w Szczecinie, Gorzowie i Poznaniu oraz solo w Krakowie. Na wiosnę planują jeszcze zagrać w Warszawie. – W Szczecinie przyszło najwięcej ludzi mimo trzaskającego mrozu – mówi Grzegorz. – Graliśmy w Domku Grabarza, bardzo fajne miejsce: drewniana chatka w parku w centrum miasta. Trzaskał ogień w kominku i było bardzo rodzinnie. Grzegorz na gitarze grał od dziecka, chociaż w Gdańsku nie bardzo miał z kim. W Warszawie w liceum rodziły się naiwne pomysły na zespoły, ale pierwszy poważny, The Phantoms, założył sam w domu. Pierwsze demo nagrał z automatem perkusyjnym na komputerze. Spodobało się kolegom, więc zaczęli grać razem. Pierwszy koncert odbył się pół roku później. – Byliśmy chyba pierwszym zespołem w Polsce, który grał surf, lata 60. i garaż. Ale po kilku latach zaczęło nas to uwierać, szukaliśmy nowej formuły, ale efekty nie wyszły poza salę prób. Spadła też motywacja do wspólnych koncertów, bo każdy zaczął grać w innym zespole. Phantomsi rozpadli się, ale ponieważ zespół tworzyły cztery bardzo wyraziste osobowości, zaowocowało to powstaniem co najmniej trzech innych formacji: Black Coffee, Tania O. i właśnie Wild Books. – Na początku to był solowy projekt akustyczny – tłumaczy Grzegorz.
– Czasami zdarzało mi się supportować Phantomsów. Nagrałem demo na czteroślad, kolega zrobił mi 20 kompaktów z ręcznie robionymi okładkami. Potem dałem kilka solowych koncertów, ale stwierdziłem, że to nie ma sensu. Nie umiałem się do nich przygotować, nie miałem motywacji, ciągle się myliłem. I wtedy spotkałem Karola, który akurat miał przerwę w graniu w Teenagers, i postanowiliśmy spróbować zrobić coś razem. W jedną zimę zrobiliśmy materiał na pierwszą płytę – mówi. Nigdy nigdzie nie pchali się na siłę. Znajomi przychodzili na koncerty, potem były jakieś nagrania, zaproszenia na festiwale. Grali dużo tras koncertowych ze znajomymi zespołami. – Bo żeby to w ogóle miało sens, występować trzeba dużo, najlepiej poza swoim rodzinnym miastem – podkreśla Grzesiek. Dwa lata temu, kiedy wychodziła ich pierwsza płyta, ze znajomym bandem The Stubs, zjechali też Niemcy, Czechy, Szwecję, Danię. – Z wiekiem straciłem parcie na karierę, na to, żeby ktoś nas odkrył. Chciałbym po prostu, żebyśmy cały czas robili próby, pisali nowe piosenki i wydawali jedną płytę rocznie lub na półtora roku. I dawali dużo koncertów – zdradza. Dostali zaproszenie do Stanów na SXSW, ale nie pojechali, bo nie mieli pieniędzy, a nie chcieli się bawić w crowdfunding, bo to nie w ich stylu. Wolą zainwestować w tłoczenie winyla. Z muzyki niezależnej się nie da wyżyć. Grzegorz już się z tym pogodził i stara się po prostu małymi kroczkami iść do przodu. Robi też dużo innych rzeczy – udziela się jako didżej, zawsze ma też jakąś pracę dorywczą albo dwie. – Próbowałem też zajmować się realizacją dźwięku, ale dwa razy wyrzucili mnie ze szkoły. Jedyne, co mi wychodzi, to te piosenki – dodaje. Tak, Grzegorz gotowy jest na wiele, żeby nie rezygnować ze swojej pasji.
C H A R L O T T E S I E R A D Z K A W Ł A Ś C I C I E L K A M A R K I W A R S A W C Y C L I N G
Dwa kółka i spółka Jestem niecierpliwa i zawsze mam plan na przyszłość. To jest trochę wada, bo nie mogę się skupić na tym, co dzieje się teraz – mówi Charlotte. Ale na pewno jest to też cecha, która doprowadziła ją do miejsca, w którym jest dzisiaj.
Jeszcze pięć lat temu mieszkała w Warszawie, robiła ciuchy dla dziewczyn pod szyldem „160 cm”. Skończyła studia graficzne na Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych i chciała studiować dalej, ale w Polsce nie było nic, co by ją interesowało. Jest w połowie Francuzką, więc stwierdziła, że pomieszka trochę w kraju, z którego trochę pochodzi. Urodziła się tam i mieszkała do drugiego roku życia, potem z rodzicami przeprowadziła się do Polski. Nie odnajduje się w polskiej kulturze, mimo że ma do niej pewien sentyment. Prowadzenie marki na odległość niestety się nie sprawdzało, a nie miała zamiaru wracać. – Zaczęłam studiować sztuki plastyczne na Sorbonie, ale to był słaby kierunek, więc rzuciłam go na ostatnim semestrze – opowiada. Zaczęła staż w Acne Studios, pracowała w showroomach. – Kiedy ludzie z całego świata przyjeżdżają na Fashion Week, showroom musi być zorganizowany: stoły, kwiaty, kolekcja do ekspozycji uporządkowana – tłumaczy. Później pracowała też na recepcji i jako asystentka organizatora. – Acne jest super, ci ludzie są świetni, ale w pewnym momencie stwierdziłam, że nie chcę pracować dla kogoś. Chcę stworzyć coś swojego. Wtedy przydała się druga pasja Charlotte: ostre koło. Rower miała już w Warszawie, ale mało jeździła, brakowało ścieżek rowerowych. Z kolei w Paryżu na początku trochę się wstydziła, bo jeździli właściwie sami faceci. – Mało dziewczyn jeździ na ostrym kole – tłumaczy. – Jak we wszystkich sportach. Myślę, że to dlatego, że dziewczyny od dzieciństwa są uczone dbania o wygląd, a faceci uprawiania sportu. Rower trzeba też złożyć, a ja sama nie umiałabym wybrać części, muszę prosić o pomoc. Ale znam parę dziewczyn, które się na tym znają. W ostrym kole nie ma dużo do naprawiania, może się najwyżej dętka przedziurawić, łańcuch spaść.
Na początku jeździła bez hamulców, dzisiaj uważa, że to było trochę głupie, bo to nie działa dobrze na kolana. Ale dzięki rowerowi poznała swojego chłopaka. Wspólnie założyli markę Warsaw Cycling, tworzą ubrania na rower: spodenki i koszulki z pięknymi nadrukami, m.in. w kwiaty. – Ubrania rowerowe to nisza. Dlatego możliwości działania były ograniczone. Jeżeli masz dużą firmę, możesz iść do szwalni i uszyć je według własnego wzoru. Jeżeli firma jest mała, korzystasz raczej z usług zakładów, które szyją ciuchy dla teamów, można tylko wybrać jakiś model spośród proponowanych i zrobić własny nadruk. Na początku właśnie tak pracowaliśmy, ale to nam nie wystarczało. Byliśmy już gotowi na więcej. Znaleźliśmy fabrykę, w której mamy też wpływ na krój – opowiadają. Swoje ubrania sprzedają na cały świat: Australia, USA, Japonia. Biorą udział w ostrokołowych wyścigach na wyłączonych z ruchu ulicach miast. – Przez 40 minut jedziesz jak najszybciej, chociaż nie masz hamulców – opowiadają. Takie zawody organizowane są na całym świecie, byli już w Berlinie, Barcelonie, Rotterdamie. Poznają tam ludzi i przy okazji mogą zareklamować swoje ubrania. – To jest taka mała rodzina, wszyscy się kojarzą – śmieje się Charlotte. Plany na przyszłość, jak to ona, ma bardzo konkretne. – Zaczęliśmy w zeszłym roku, więc dopiero raczkujemy – tłumaczy. – Na razie wypuściliśmy dwa zestawy, które zostały już wyprzedane. Pod koniec kwietnia wprowadzimy całą nową kolekcję. Chciałabym rozkręcić markę i zatrudnić ludzi, bo na razie wszystko robimy sami. Chciałabym też znaleźć miejsce, w którym będziemy ją dalej prowadzić. Nie wiem, czy to będzie Francja. Kiedy pierwszy raz byłam w Paryżu, poczułam, że kiedyś będę tam mieszkać. Teraz rozglądam się za nowym miastem, w którym to poczuję. Jestem gotowa na więcej.
M A R C I N
D O M A Ń S K I TAT U AT O R
Skóra nie papier
Ulubiony tatuaż? To się zmienia. Może lepiej spytać: Nowy ulubiony tatuaż? Doman unosi koszulkę i prezentuje Trzy Smutne Kobiety. Na pytanie, czy nie boi się, że mu się znudzi, bo to przecież na zawsze, odpowiada: „Tatuaże nie są na zawsze. One są do końca”.
Jeszcze nie tak dawno temu to była domena marginesu społecznego albo osób, które czują, że odstają. Tak jak on. Był młodym zbuntowanym dzieciakiem, a tatuaże stały się dla niego atrakcyjne m.in. dlatego, że nie akceptował ich ojciec, wojskowy. – Wiązały się dla mnie z poczuciem wolności. To jest też powód, dla którego wielu więźniów lub zesłańców się tatuuje. Ciało to jedyna sfera, w której mogą decydować o sobie. Jak to się zaczęło? Doman wyjechał do Anglii, przerwawszy studia, które okazały się rozczarowaniem. Miało być na chwilę, został na kilka lat. Robił kolczyki i był zafascynowany tatuażami, dużo o nich wiedział, miał już własne, ale brakowało mu przekonania, że sam może być w tym dobry. Że nadaje się na tatuatora, przekonała go koleżanka z pracy. – Była ode mnie starsza, a ja wtedy słuchałem się starszych – śmieje się Marcin. – Pożyczyłem pieniądze na maszynkę i właśnie tej osobie, od której je pożyczyłem, zrobiłem pierwszy tatuaż. Fatalne były te moje pierwsze rzeczy. Ale trafiałem na fajnych ludzi. Pytałem: „Na pewno tego chcesz? Będzie strasznie” i słyszałem: „Na kimś musisz się nauczyć”. To było ujmujące. Dzięki nim poczułem, że jestem gotowy na więcej. Marcin wielokrotnie podkreśla, że swój zawód postrzega jako rzemiosło, nie sztukę. Ego nie pomaga, ważna jest pokora i cierpliwość. Bo czym niby tatuator różni się od zegarmistrza? Jego zdaniem wielu tatuatorów trochę na siłę szuka nowych dróg i w efekcie powstają tatuaże, które nie zawsze dobrze wyglądają. – Tu nie wszystko jest możliwe, skóra to nie papier. Czasami udaje mi się zrobić coś, co ociera się o sztukę, a czasami po prostu realizuję czyjś pomysł, jak drukarka – uśmiecha się. Sam akt tatuowania to nie wszystko, ważna jest też umiejętność rozmawiania z ludźmi. Trzeba umieć naprowadzić klienta na to, czego naprawdę chce. Jeżeli ma duże wątpliwości,
lepiej go odesłać, żeby przemyślał sprawę. Nigdy nie tatuuje też skrajnych treści związanych z nienawiścią. – Czasami przychodzą młode osoby, które chcą na klacie jakiś wielki przerażający wizerunek i wtedy trzeba z nimi porozmawiać. Mówię: „Może kiedyś z kimś się zwiążesz, ściągniesz koszulkę i ten tatuaż stanie się dla ciebie ciężarem?”. Jednym z ważniejszych dla niego momentów był udział w projekcie „Tatuaże wolności” Fundacji Pedagogium, w ramach którego tatuatorzy poprawiają więzienne tatuaże. – To jest superinicjatywa! Tatuowałem dwie dziewczyny i czułem, że naprawdę zmieniam czyjś świat. Nie było to może kopanie studni w Afryce, ale wiedziałem, że dzięki mojej pracy będzie im w życiu łatwiej. Kiedy wyjeżdżał z Polski, był młodym człowiekiem ze średniej wielkości miasteczka. Nie widział sensu w zostawaniu tu, chciał czegoś więcej. Był na to gotowy. Zachłysnął się Londynem, ale w końcu zaczął tęsknić za Polską, nawet za rzeczami, które kiedyś były dla niego uciążliwe. Wrócił dziesięć lat temu. – Czasem jeżdżę za granicę, ale mam coraz większą ochotę pojechać w Bieszczady i na Suwalszczyznę. Dzisiaj każda europejska stolica w centrum wygląda tak samo: te same sklepy, tak samo ubrani ludzie. Europa nie ma granic, ale myślę, że ludzie potrzebują jednak czuć swoją tożsamość. Dziś jest właścicielem Stara Baba Tattoo, które raczej można nazwać pracownią tatuażu niż typowym studiem, do którego wchodzi się z ulicy. Trafiają tu zwykle osoby, które chcą tu trafić. Nigdy nie planował, że będzie właścicielem studia, ale tak wyszło. I dobrze, bo w życiu ma sens tylko rozwój i uczenie się. Ma nadzieję, że dziś jest lepszym człowiekiem niż dziesięć lat temu. A za dziesięć lat będzie lepszym człowiekiem, niż jest teraz.
K A R O L
G R Y G O R U K F O T O G R A F
Coś zmienić
Staram się, żeby moje zdjęcia wyglądały tak, jak moje życie – mówi i ma na to dowody. Właśnie przygotowuje do wydania swój pierwszy album fotograficzny złożony ze zdjęć autorskich i komercyjnych utrzymanych w bardzo podobnej stylistyce. Chodzi mu o to, żeby nie było można odróżnić, co jest reklamą, a co rzeczywistością.
Dlaczego? Bo to ważne. – Polska jest takim dziwnym krajem, w którym reklama nawet w najmniejszym stopniu nie przypomina już rzeczywistości, a sztuka nie łączy się z komercją – tłumaczy Karol. – Na świecie jest jednak inaczej. Nan Goldin wydaje albumy reklamujące perfumy Dior Homme, Ryan McGinley tworzy reklamy dla Wranglera, a równocześnie wystawia swoje prace w największych galeriach na świecie. Kaplica Sykstyńska też została stworzona jako projekt komercyjny na zlecenie kościoła – uśmiecha się. – Nie chodzi o to, żeby za wszelką cenę trzymać się niezalu – chociaż ten wybór też szanuję – tylko o to, żeby móc wyżyć z kreatywnego działania i dotrzeć z tym, co robimy, do szerszej grupy osób. Jeżeli więc ktoś przychodzi do niego z propozycją zdjęć komercyjnych i jest szansa na to, żeby zrobić coś oryginalnego, to stara się to wykorzystywać. Dzisiaj wciąż jesteśmy bombardowani obrazami i trzeba się starać, żeby otaczające nas zdjęcia wnosiły coś więcej niż tylko prostą informację o produkcie. Wtedy klienci będą zamawiać ciekawsze prace i poziom reklam się poprawi. To samo dotyczy zdjęć w prasie kobiecej – dopóki będziemy publikować fotki idealnych modelek, które mają wymazaną w fotoszopie każdą zmarszczkę, dopóty nikt nie będzie chciał oglądać prawdziwych kobiet. Trzeba starać się wyjść poza ten schemat. Pytam, czy to jego zawodowa misja, ale słowo misja mu się nie podoba. Raczej cel. W pracy ten cel musi być. I w życiu też. – Jestem straight edge. Nie piję, nie palę, nie biorę narkotyków. Mam surowe zasady żywieniowe. Jestem weganinem. Na tym buduję swoją tożsamość. Wychowywałem się w czasach subkultur, kiedy każdy był punkiem, skinheadem albo skejtem, i to naprawdę
miało znaczenie. Wierzę, że to są silne atawizmy, że ludzie potrzebują plemienia – mówi. Dlaczego straight edge? Wychowywał się na białostockim osiedlu i dokładnie pamięta, w których mieszkaniach były meliny, gdzie robiło się kompot. Wiele z tych osób naprawdę źle skończyło. – Chciałem być fotografem wojennym, od kiedy zobaczyłem Brada Pitta w filmie „Zawód szpieg” – żartuje. – A tak serio to zupełnie nie wiedziałem, co robić w życiu. Zawsze czułem, że jestem gotowy na coś więcej. Zacząłem studiować socjologię i zrozumiałem, że to ludzie mnie fascynują. Dla mnie fotografia to nie jest kolekcjonowanie obrazów. Najprzyjemniejsze jest to, że aparat skraca dystans w relacji z ludźmi. Jeśli idziesz ulicą i widzisz piękną dziewczynę lub starszego pana, który świetnie wygląda, podchodzisz i mówisz, że chcesz zrobić zdjęcie. Wbrew temu, co na ogół sądzimy o obcych, większość zgadza się bez problemu. Uwielbiam rozmawiać z ludźmi, zarówno z tymi, którzy mnie inspirują, jak i z tymi, którzy mnie wkurwiają. Karol skończył szkołę dokumentalną i wciąż czuje się dokumentalistą. Pierwszą pracę dostał w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, potem przez lata fotografował dla Greenpeace’u, zajmował się różnymi kampaniami społecznymi. To sprawia mu przyjemność, bo czuje, że coś zmienia. Chociaż po pewnym czasie może stać się frustrujące, bo rzadko kiedy te zmiany widać. – Chcielibyśmy, żeby za sprawą jednego zdjęcia zło zniknęło i nie było wojen na świecie. Tylko że tak się nie da. Chciałbym wierzyć, że moja fotografia choć trochę wpłynie na kulturę wizualną. Pomoże zrozumieć, że wcale nie trzeba kreować sztucznej rzeczywistości, żeby sprzedać produkt.
Lepsze od samych siebie Converse podczas prac nad modelem Chuck II przypatrywał się twórczym indywidualnościom z całego świata: fanom muzyki podczas tras koncertowych, zespołom na scenie, ulicznym muzykom czy didżejom grającym przez całą noc. Wniosek był jeden – wszyscy oni czekali na coś więcej.
Wyściełany pianką brzeg cholewki oraz sztywny, wszywany do cholewki język podnoszący komfort chodzenia Perforowana, oddychająca wyściółka z mikrozamszu
Chuck Taylor All Star II powstały w jednym celu – by sprostać wymogom kreatywnego stylu życia i oczekiwaniom przedstawicieli generacji swobodnego wyrażania siebie. Klasyczny sneaker został odświeżony – zastosowano w nim nowoczesne ulepszenia współgrające z kultową estetyką, gwarantujące większą wygodę i najwyższej jakości wykonanie. Charakterystyczna biała podeszwa, gumowy czubek oraz okrągła naszywka z kultowym logo to stałe elementy estetyki Converse, które w połączeniu z nowoczesną konstrukcją buta pozwoliły na stworzenie nowego modelu wygodnego, wszechstronnego Chucka. Dzięki wykorzystaniu innowacyjnej technologii Nike Lunarlon oraz najwyższej jakości materiałów Converse zapoczątkował nową erę dla wszystkich, którzy są gotowi na więcej, by działać i kreatywnie żyć.
ltralekka i wytrzymała wkładka U Nike Lunarlon absorbująca wstrząsy i zapewniająca oparcie dla podbicia
Nową kolekcję Chuck Taylor All Star II można kupić w e-sklepie www.eastend.pl Wysokiej jakości detale: haftowana naszywka z logo All Star, monochromatyczna, wyższa podeszwa, matowe nity przy dziurkach na sznurówki
TEKSTY Urszula Jabłońska ZDJĘCIA Karol Grygoruk