Aktivist 207

Page 1

Bartoszek i Maffashion o kobiecości, Halber o sąsiadach w necie, Vienio o sajgonkach, teledyski i modelki 2.0



3

KONTRAST Różnorodność dobrze robi. No bo co by było, gdyby wszędzie i zawsze było tak samo, a każdy miałby identyczne zdanie na obojętnie jaki temat? Ulice w każdym zakątku świata wyglądałyby bardzo podobnie, moda straciłaby jakikolwiek sens, a muzyków i artystów wystarczyłoby całemu światu gdzieś pięciu, bo i tak wszyscy tworzyliby na jedno kopyto. A różnice są ciekawe, inspirujące i – wykorzystane w konstruktywny sposób – pozwalają spojrzeć na wszystko z trochę szerszej perspektywy. Dlatego numer, który trzymasz w ręku, poświęciliśmy kontrastom. Nasze bohaterki okładkowe – Maffashion i Zuzannę Bartoszek, zaprosiliśmy na wspólną sesję zdjęciową. Jej efektem są dwie różne okładki i dwa, często odmienne, spojrzenia na kobiecość, ciało, popularność i pracę. Gosia Halber napisała o dzielnicy w internecie, w której spotykają się różne wyobrażenia o tym, jak powinno wyglądać nasze najbliższe otoczenie. Nasz stały gastrowysłannik Vienio tym razem szukał różnic pomiędzy swojskim rosołem a wietnamskim pho, a za przewodniczkę służyła mu Linh, która o azjatyckich smakach wie wszystko – mimo że w pamięci trzyma także wspomnienia o polskich parówkach. Przyjrzeliśmy się też modzie na chińskie ciuchy, która sprawia, że ubrania z metką „Made in China” pozwalają wyróżniać się na ulicach na całym świecie, nie tylko w Szanghaju czy Pekinie. Oprócz tego twórcy teledysków zdradzili nam, jak zrobić dobry klip, razem z Katarzyną Przezwańską odkryliśmy Warszawę sprzed setek tysięcy lat (taką z groźnymi dinozaurami, ale za to bez smogu), a Bolesław Chromry opowiedział nam o muzyce, przy której stworzył m.in. „Notes dla ludzi uczulonych na gluten i laktozę”. Wszystko to pomiędzy intensywnym planowaniem lata w mieście i poza nim – bo lato szybko się skończy, a zanim się obejrzymy, w obieg ponownie trafią kurtki--kołdry i szaliki. Ale nie ma co narzekać. Jeśli nie znalibyśmy srogiej zimy, kto z nas naprawdę doceniłby ciepłe wieczory nad Wisłą, weekendowe wizyty na Nocnym Markecie albo muzyczne festiwale pod chmurką? Jonasz Tolopilo Zastępca redaktorki naczelnej

EDYTORIAL


Pracują z nami

Agata Wrońska Absolwentka belgijskiej Royal Academy of Fine Arts i fotografii w Warszawskiej Szkole Filmowej. Zajmuje się przede wszystkim fotografią portretową i modową. Współpracowała z uznanymi artystami, m.in. Katarzyną Przezwańską i Rafałem Dominikiem, publikowała w „Sicky”, „i-D Polska”, „Melba” i innych tytułach. Lubi wyraziste kolory i zacieranie granic między fotografią artystyczną a komercyjną.

Małgorzata Halber Skończyła filozofię na UW. Pisarka, rysowniczka i dziennikarka. Obecnie pracuje nad drugą książką po „Najgorszym człowieku na świecie”. W aktivistowej ekipie w roli stałej felietonistki.

Anna Bloda Absolwentka Liceum Plastycznego w Nowym Wiśniczu i Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. Po studiach przeprowadziła się do Warszawy, a w wieku ponad 30 lat wyruszyła na podbój Nowego Jorku. Jej zdjęcia pojawiają się w galeriach na Greenpoincie, w światowych i polskich magazynach. W swoich pracach skupia się na wielu znaczeniach płci, młodości i kulturowej scenie miasta. U nas pokazuje namiastkę nowojorskich salonów.

Vienio aka Fidel Gastro Jest gastroświrem, gotującym raperem i domowym kucharczykiem. Lubi karmić, smakować, odwiedzać restauracje, bazarki, bary i sklepy z oryginalnymi produktami. Zna na wyrywki historię warszawskich street foodów, wie wszystko o zapiekankach. Zjadł tysiąc zup wietnamskich i potrafi wszamać cztery dania na raz. Eksperymentuje i szkoli, doradza i testuje kolejne miejscówki. Wymyśla przepisy. Je szybko i ostro, jak Zdzisiek Beksiński. W każdym numerze „Aktivista” bierze na spytki gwiazdy i przy restauracyjnym stole wyciąga z nich kulinarne sekrety.

Anna Tatarska Recenzuje dla „Co Jest Grane24”, poleca filmy w „Vogue’u”, tłumaczy komiksy, relacjonuje na Onet.pl. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o kulturze oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Ceni wolność w pracy i życiu (zabawne, gdy połączyć to z macierzyństwem!). Za dużo mówi. Najbardziej lubi innych ludzi. W tym numerze publikujemy jej wywiady z bohaterkami okładkowymi – Zuzanną Bartoszek i Maffashion.

Michał Koszek Michał Koszek Stylista, który lubi pisać. Podopieczny agencji Van Dorsen Artists i współzałożyciel eksperymentalnego Sezon Mag. Publikował sesje i artykuły w polskich i zagranicznych magazynach, a „Aktivist” był pierwszym, z którym podjął współpracę.

NASI LUDZIE


Spis treści 6 Nasza okładka Maffashion/Zuzanna Bartoszek

44 Kuchnia Sezonowo

14 Typ: Karolina Breguła

48 Trendy: Kuchnia

16 Typ: Piotr Stankiewicz

50 Kuchnia Vienia rozmowy przy stole

18 Zjawisko: Patent na teledysk

54 Nowe miejsca

22 Moda: Szafa Agnieszka Kulesza

56 Rodzina w mieście

24 Moda: Trendy 26 Moda: Felieton

58 Odsłuch Bolesław Chromry

28 Kamuflaż

60 Relacja

32 Felieton Małgorzata Halber

62 Recenzje: muzyka 66 Recenzje: książka

34 Teatr Tego już nie odzobaczysz #3

68 Recenzje: film

36 W imieniu drzew

74 This is America: Anna Bloda

38 Sztuka Katarzyna Przezwańska

78 Wydarzenia

aktivist.pl


WMN

2

6

BOHATER


BOHATER

Produkcja: Daniel Jankowski, Kaja Kusztra, Stylizacja: Michał Koszek Asystent stylisty: Michał Kluz Włosy: Sandra Kpodonou, Makijaż: Kasia Biały, Scenografia: Justyna Bugajczyk, Retusz: Sonia Janów, Kamil Twardowski, Final Touch, Studio: Huśtawka

2

sukienka: Dramat; Zuzanna – top: Bola, legginsy: Diligent, buty: Daria Wierzbicka; Maffashion – top: Tezenis, legginsy: Diligent, buty Venice / Deichmann

Tekst: ANNA TATARSKA

WMN

Foto: AGATA WROŃSKA

7


8 Maffashion: influencerka ze świata mody, rozwija świetnie prosperującą firmę. Zuzanna Bartoszek: rysująca poetka i artystka, kreuje własną markę w mediach społecznościowych. Jedna ma na koncie niezliczone sesje i branżowe wyróżnienia, życie drugiej posłużyło jako scenariusz do filmu. Maffashion to nieskazitelny look, uwodzicielski makijaż i włosy. Bartoszek oryginalną urodę ogrywa turbanem, biżuterią, artystyczną prowokacją. Obie żyją na Instagramie i w mediach społecznościowych, obie kreują, pozują, stylizują. Mainstream i alternatywa. Ochrona prywatności i twórczy ekshibicjonizm.

MAFFASHION Wyjazdy, sesje, pokazy. Dla wielu osób twoja praca to wieczne wakacje. Zdarza ci się stresować? Stresują mnie rzeczy, na które nie mam wpływu. Każda praca, która jest zależna od relacji z innymi ludźmi, bywa stresująca. Zdarza się, że nie wiem, z kim będę akurat współpracować, jaki ten ktoś ma dzień. Na szczęście w tym, co robię, to ja mam decydujący głos. Jak odpoczywasz? Lubię, gdy wszystko kręci się jak kołowrotek. Spa czy leżenie na plaży mnie nie odprężają – gdy nic się nie dzieje, jeszcze więcej rozmyślam, analizuję. Rzeczą, która pozwala mi się odciąć od wszystkiego i pochłania bez reszty, są parki rozrywki. Rollercoaster – to jest relaks! Kto buduje markę Maffashion? Julia Kuczyńska, od zawsze. Wybory dotyczące treści, mojego wizerunku czy reklam to moja domena. Oczywiście są osoby, które mi pomagają, dbają o sprawy prawne, kontrakty, umowy. Nie znam się na wszystkim i nie jestem w stanie robić tego osobiście, niektórych rzeczy nawet nie powinnam. Ale to ja wybieram, co reklamuję – to zawsze rzeczy, które są spójne ze mną. Moja marka jest już zbudowana, co nie oznacza, że nie trzeba o nią dbać i dalej nad nią pracować. Ważna jest konsekwencja i świadomość tego, czego się chce. Ty działasz konsekwentnie już od ponad jedenastu lat. Kiedy zaczynałam, nikt się nie spodziewał, że powstanie coś takiego jak Instagram czy Snapchat i że będzie to tak ważne. Grupa zafascynowanych modą ludzi publikowała swoje pierw-

sze stylizacje na portalach modowych, nieśmiało zakładała blogi. Dziś od razu wchodzi się w świat reklam, lokowania produktów, kampanii. Twój największy sukces? Robiłam rzeczy, o których kiedyś nie mogłam nawet marzyć. Jedną z nich jest kampania Diora z ubiegłego roku. Jej twarzami były gwiazdy z całego świata, w tym Natalie Portman. Ogromnym sukcesem i zaskoczeniem było dla mnie też, gdy w roku 2017 znalazłam się na szczycie rankingu przygotowanego przez międzynarodową agencję marketingową Tribe Dynamics jako influencerka najbardziej efektywna we współpracy z markami. To prestiżowe, cenione w branży wyróżnienie. Ostatnio zagraniczne wydanie „Elle” umieściło na jednej ze swoich okładek moje zdjęcie w stylizacji z fashion weeka. Niesamowite uczucie. Jak zainteresowałaś się modą? Od dziecka rysowałam, tańczyłam, śpiewałam. Ciągnęło mnie do artystycznych zajęć. Chciałam być częścią jakiejś społeczności, a dzięki tym forom i blogom z innymi dziewczynami byłyśmy takimi internetowymi koleżankami. Dniami i nocami szperałam w internecie w poszukiwaniu zdjęć modelek, sesji, oglądałam pierwsze nagrania z pokazów. Kręciło mnie to. Przez te wszystkie lata moja świadomość modowa powoli ewoluowała. To normalne, minęło w końcu sporo czasu. Kiedy pierwszy raz pomyślałaś, że jesteś naprawdę dobra w tym, co robisz? Chyba za czasów mojej aktywności na międzynarodowej stro-

BOHATERKI


kurtka: Kreist, spodnie: Dunst, top: Tezenis, naszyjnik: Yes, buty: Cropp


10 nie lookbook.nu. Blogi modowe dopiero wtedy raczkowały. Na lookbooku użytkownicy publikowali zdjęcia własnych stylizacji, a inni je oceniali. Zaczynali tam m.in. Chiara Ferragni i Bryanboy, wielu naprawdę znanych dziś blogerów. Ja także znalazłam się w czołówce, nawet jakiś czas byłam na pierwszym miejscu. Ludzie pisali do mnie: „Wow, to Ty jesteś z Polski?”. Fajnie było robić coś, co trafia do tysięcy ludzi, co się im podoba. Chiara Ferragni urodziła niedawno dziecko i pełno go na jej profilach. Ty trzymasz się zasady, że nie wszystko jest na pokaz? U influencerów życie prywatne i praca często się przenikają. Chiara ma ogromną rzeszę fanów, którzy są przyzwyczajeni do niej w takiej formie. Ja nie mam dziecka, nie jestem w ciąży, nie wiem, jak to jest. Bycie matką to nieodzowny element życia, byłoby trudno tego nie pokazywać. Ale każdy musi tę granicę dobrze w sobie wyczuć. Ja zawsze powtarzam, że to, co opublikujemy, automatycznie przestaje być tylko nasze. To nie są już rzeczy prywatne. Puszczając to w eter, dajemy do tego dostęp innym. Myślisz, że takie życie „na celowniku” mediów może być fajne? Są plusy i minusy bycia w centrum zainteresowania. Paparazzi potrafią wchodzić swoim ofiarom w życie z butami. Różne rzeczy słyszałam. Wchodzenie do szpitala, jak ktoś rodzi, płacenie ludziom, żeby siedzieli na drzewie i mieli dobrą widoczność na „cel”… Raz na jakiś czas się zdarza, że gdzieś mnie paparazzi złapią, ale nie mam na co narzekać. To nie ta skala popularności. Są też osoby kontrowersyjne, które na skandalach i „ustawianych” newsach budują swoją popularność. Ja kontrowersyjna nie jestem. Co dla ciebie jest najbardziej uciążliwe? Ludzie czasami zapominają, że wszyscy, także ci znani i rozpoznawalni, jesteśmy ludźmi, nie robotami. Mamy bliskich, prawo do różnych zachowań, słabości, ale też swoje wartości i przemyślenia na różne tematy. Niektórzy potrafią na kimś wieszać psy, bezlitośnie krytykować. Po moim udziale w Kampanii Przeciwko Homofobii byłam atakowana: „Kolejna znawczyni!”, „Powinnaś wracać do swoich szmat, a nie zabierać głos w innych tematach niż moda!”. Dostawałam nawet groźby. Życzono mi między innymi, żeby „potrącił mnie samochód kierowany przez pedała, bo wtedy przekonam się, że geje są w społeczeństwie zbędni”. I to nie jest najostrzejszy przykład. Myślę, że to fantastyczne, że możesz użyć swojej popularności w dobrym celu, na przykład powiedzieć, że bycie homofobicznym jest słabe. To tylko jeden z przykładów. Weźmy Anję Rubik, która zaprosiła mnie do udziału w akcji #sexedpl, z czego się bardzo cieszę, bo to świetna inicjatywa. Ale ją krytykują: „No tak, modelka, a będzie się wypowiadała na każdy temat, znawczynię udaje”. To nie tak! Przecież jest też kobietą, do tego inteli-

gentną, która zbudowała swoją światową karierę bez skandali i która od dawna interesuje się sytuacją w Polsce. Jest inicjatorką i twarzą #sexedpl, ale program powstawał z pomocą specjalistów, uznanych seksuologów, lekarzy. Jasne, najlepiej milczeć i na wszystko pozwalać, a potem się zastanawiać, dlaczego coś fatalnego znowu się wydarzyło. Przez tyle lat funkcjonowania w sferze publicznej wyhodowałaś grubszą skórę? Na pewno tyłek mam twardszy niż kiedyś. Ale to raczej nie przez pracę w internecie. Po prostu jestem starsza i wiem już, które rzeczy są mniej istotne i czym warto się przejmować. Czym jest dla ciebie kobiecość? Kiedyś miałam duże kompleksy. Patrzyłam na koleżanki w podstawówce czy w gimnazjum, a potem na siebie, swoją drobną figurę, mały biust. Poczucie kobiecości…. Myślę, że przychodzi, kiedy pojawia się w życiu młodej dziewczyny osoba, na której jej zależy, która mówi jej, że jest piękna, mądra, wartościowa, że uwielbia ją za to, jaka jest – a ona czuje, że to nie tylko słowa. Tak było w przypadku mojego pierwszego związku. W końcu ktoś powiedział, że jestem zajebista, że podoba mu się moje podejście do życia. Ktoś musi pokochać kobiecość w naszej głowie. Jak postrzegasz swoje ciało? To mój wielki przyjaciel. Sama się dziwię swojemu organizmowi, że ma tyle siły. Mało śpię, a zawsze mam energię, żeby działać. Kogoś, kto twierdzi, że moja praca to „tylko” pozowanie do zdjęć, wrzuciłabym w taki hardcorowy tydzień z mojego życia – ciekawe, ile osób by dało radę! Co robisz dla siebie, żeby być mocniejszą, zdrowszą? Staram się zdrowo jeść. Od dziecka mam też do czynienia ze sportem. Myślę, że dużo daje mi też mój optymizm. Budzę się i cieszę, że jestem zdrowa, że mogę robić to, co kocham, że tyle nowych sytuacji przede mną. Mam dwie ręce, dwie nogi, chcę i mogę działać. Pozytywne nastawienie do życia i ludzi bardzo wpływa na to, jak inni nas odbierają, i na to, jak wyglądamy, mocno w to wierzę. W social mediach wszystko trwa chwilę. Zastanawiasz się, czy ludzie będą o tobie pamiętać? Dziś bardzo łatwo o kimś zapomnieć. Wszystko mknie, informacja żyje krótko. Randomowi ludzie, widzowie, obserwatorzy interesują się kimś lub czymś tylko przez chwilę. Trzeba się z tym pogodzić. Wiesz, co jest najważniejsze? Bliscy ludzie – rodzina, przyjaciele. Wspólne smutki i radości to rzeczy budujące coś stałego. Warto pielęgnować te relacje. Dla naszych bliskich będziemy wieczni.

BOHATERKI


11

ZUZANNA BARTOSZEK Zawsze trochę się boję spotkań z artystami. Słusznie. Ty dziś nie wyglądasz na straszną. Jestem zgaszona remontem i przeprowadzką. Wicie gniazdka strasznie męczy. Remont jest prawdziwym testem człowieczeństwa? I związku. Twój związek świat poznał dzięki filmowi „Serce miłości”. Co się zmieniło od tego czasu? Po filmie udzielam więcej wywiadów i występuję w sesjach. Poza tym po staremu. Piszę i rysuję, nadal jestem z moim chłopakiem. Ostatnio tytułujemy się „mężem i żoną”. To lepiej działa w rozmowach z fachowcami od remontu. Decyzja o użyczeniu swojego życia na potrzeby filmu to w pewnym sensie ekshibicjonizm, prawda? To coś, czego my z Wojtkiem się nie boimy. Szczerość jest podstawą mojej twórczości. Mogę latać po gazetach z gołą dupą i mówić o hardkorowych sytuacjach z moim chłopakiem, nie widzę sensu chronienia prywatności, o ile nikogo tym nie krzywdzę. Czy metka „młodej dupy od Bąkowskiego” już trochę się od ciebie odkleiła? W środowisku artystycznym nie do końca, poza nim chyba tak. Na przykład ludzie ze środowiska modowego nie znają twórczości Wosia. Twój Instagram to prawdziwa kronika szaleństwa. I wyłania się z niego inna osoba niż toksyczna bohaterka „Serca…”. Jasna. Czuję się ze sobą dobrze, głównie dlatego, że biorę środki psychotropowe (śmiech). Bez nich jestem potworem, nienawidzę ludzi wokół mnie i samej siebie. Z nimi też, ale znacznie mniej. Takie problemy wkładam do twórczości, są za ciężkie na media społecznościowe. Instagram to dobre medium dla poetki? Świetne. Krótki wiersz, a moje zwykle są krótkie, idealnie mieści się w kwadracie i ma szerszy zasięg niż tomik czy pisma literackie, które czytają tylko literaci.

Kiedy ktoś przychodzi do ciebie z propozycją kampanii czy sesji, często jesteś zdziwiona tym, jaki ma na ciebie pomysł? Tak, bywa śmiesznie. Raz dostałam propozycję od pewnej restauracji, aby wziąć udział w sesji zdjęciowej do nowego menu. Szef kuchni przy tworzeniu nowej karty inspirował się łysą głową kobiety, a na zdjęciach miały być jego dania podane właśnie na mojej głowie. Masz bardzo charakterystyczny styl. Moda to temat, do którego podchodzisz świadomie? Myślę, że tak. Moda mnie interesuje, ale i przeraża. To, co w jednym sezonie jest hitem, po chwili okazuje się nudne, bo podłapały to domy mody i sieciówki. Na przykład Lotta Volkova, współpracująca z Vetements, wypromowała trend „postsoviet”, który według mnie nie jest już ciekawy. To, co kilka lat temu było zaskakujące, dziś jest kolejną supersprzedawalną marką, jak Yeezy Kanyego Westa. Przy okazji chciałabym podkreślić, że mój chłopak, chyba jako pierwszy, bo około 2006 roku, zaczął golić się na łyso i nosić białe skarpetki! (śmiech) Teraz co drugi chłopak tak wygląda. Cieszę się, że nie jestem projektantką mody, bobym zwariowała. Strasznie trudno być w czymś pierwszym. Ważne jest dla ciebie to, co myśli o tobie twój partner? Na pewno. Często go pytam o wiele rzeczy, od stroju przez twórczość po to, co komuś powiedziałam. Ale też nauczyłam się już brać poprawkę na to, co mówi, czasami się nie zgadzamy. Nie musicie. I to jest dla mnie dosyć nowe. Dopiero niedawno nauczyłam się, że mój pogląd nie musi być jedyny i słuszny. Kto widział „Serce miłości”, mógł pomyśleć, że wasz związek przeczy pewnym zasadom. W związku powinien obowiązywać wzajemny szacunek, a wy ciągle się tłuczecie... Dużo się tłukliśmy. Teraz już mniej. Dawno już nie mieliśmy wielkiej kłótni z rzucaniem przedmiotami, ostatni raz może dwa lata temu. Dla wielu ludzi naruszenie ich cielesności to koniec związku. Ja tak nie mam. Oboje jesteśmy dynamiczni, rozedrgani. Para neurasteników. Ale ten film to nie nasz związek 1:1. W filmie jest więcej kłótni niż czułości, bo te drugie zwyczajnie „nie siedziały” w materiale.

BOHATERKI


Marynarka, spodnie i kapelusz: Dramat, top: &Other Stories, buty: Mohito

6

BOHATER


13 Otwarcie piszesz, że „jesteś prawdziwa tylko za maską”. To przesada, ale faktycznie, prawdziwa i szczera czuję się w twórczości, „na scenie”, a nie pośród ludzi. Często piszesz o swoich zmaganiach z lękami i ciałem. To moja codzienność. Chciałabym pokazać, na czym polega. Ostatnio udzielam się na rozmaitych grupach medycznych na Face-booku dotyczących atopowego zapalenia skóry czy łysienia ogólnego. Prowadzę tam długie dyskusje o tym, czego używać i w jaki sposób. Czasami namawiam panie, żeby sobie nie tatuowały permanentnych brwi i nie doklejały rzęs. Czasem na Instagramie piszą do mnie dziewczyny, które dzięki mnie zdjęły peruki. To miłe. Pamiętasz, kiedy twoje ciało zasygnalizowało ci, że nie będzie wam ze sobą łatwo? Miałam dwanaście lat, gdy zaczęły mi wypadać włosy. Atopowe zapalenie skóry pojawiło się wcześniej, ale długo było bardzo łagodne. Poważne problemy zaczęły się przed dwudziestką – musiałam leżeć w szpitalu, brać leki immunosupresyjne. Ta choroba cały czas się zmienia, a ja szybko przyzwyczajam się do komfortu: jak przez chwilę jest dobrze, to tego nie doceniam, nie czuję ulgi. Za to kiedy jest gorzej, cierpienie jest przytłaczające, totalne. Ten brak symetrii dotyczy nie tylko ciała. Rzeczy, które bolą, bardziej bolą, niż cieszą rzeczy, które cieszą. To niesprawiedliwe. Dwanaście lat to próg wchodzenia w kobiecość. Trudny czas. Najpierw chodziłam do małej społecznej szkółki, w której wszyscy byli z „dobrych domów” i nikt nie śmiał nawet zapytać, dlaczego zaczęłam nosić na głowie chustę. Potem przeniosłam się do największego publicznego gimnazjum w Poznaniu i to pytanie plus okrzyki w stylu „Allah!” czy „kurwo, zdejmij tą szmatę” były na porządku dziennym. Pomogło mi, że szybko znalazłam sobie chłopaka. Był rudy, chodził w kolorowych rurkach, malował sobie paznokcie – więc oczywiście był pedałem – na korytarzu czytał książki Marii Janion o wampirach. Szybko, bo właśnie w gimnazjum, rozpoczęłam życie seksualne i to też mnie dowartościowało. Zawsze najważniejsze były dla mnie najbliższe osoby i ich akceptacja. Miałaś ją w domu? Oczywiście, jestem jedynaczką. Moja mama jest prawniczką, mój tata architektem wnętrz i malarzem. Tata od dzieciństwa zabierał mnie na wernisaże. Dużo siedziałam w jego pracowni i rysowałam. Jak się ma taką rodzinę, to studia artystyczne są zbędne. Oboje moi rodzice mają ciekawą wrażliwość. Ojciec jest skory do krytykowania wszystkiego, tak jak ja, mama mniej, choć też ma ciekawe uwagi. Kiedyś jechałam z nią samochodem i na widok nowo wybudowanych, szerokich „potykaczy” na jezdni westchnęła z zachwytem i powiedziała, że chciałaby zrobić sobie na czymś takim piknik. Jak rodzice reagują na to, co robisz? Zdarza mi się zastanawiać, co powie mama np. na moje nagie

zdjęcie na koniu. Ale trochę już ją do tego przyzwyczaiłam. Przywilej jedynaczki jest taki, że rodzice wszystko mi wybaczą. Wiele osób próbuje pisać, ale niewiele ma odwagę dzielić się swoją twórczością ze światem. Skąd w tobie ta siła? Od zawsze miałam potrzebę tworzenia i pokazywania tego światu. Zwątpienie, czy to ma sens w sensie ekonomicznym, pojawia się dopiero teraz. Wcześniej myślałam, że talent i pracowitość wystarczą. Nie zwątpiłam w sens bycia artystką czy poetką, ale świat sztuki jest ciasny, artystów jest wielu, a galerii mało. Liczą się szczęście i umiejętność sprzedania siebie, bycie dobrym networkingowcem. Ja nie umiem uprawiać small talku i networkingu, mam chociaż ten Instagram. Lubię publikować tam swoje wiersze, czasem też selfiaki. Jestem teraz w agencji modelingowej i muszę pracować twarzą, przyciągać do siebie ludzi wizerunkiem. Powiedziałaś kiedyś, że radość się łatwiej rysuje, a smutek – pisze. Trudno jest napisać coś dobrego, co jest przejawem euforii i radości. Zaraz robi się naiwnie, bo euforia bywa infantylna, dużo łatwiej ją skompromitować. Smutek wzbudza empatię, wydaje mi się bardziej uniwersalny. Lubisz pracować w gwarze. Nie służą mi siedzenie w domu i cisza. W hałasie łatwiej mi się skupić. W kawiarniach, siłą rzeczy, podsłuchuję innych ludzi i ich rozmowy, często absurdalne. Czasem, kiedy orientuje się, wokół czego kręci się życie innych ludzi, myślę, że moje to raj. Czujesz się lepsza? Tak, ale też często czuję się gorsza. Wtedy muszę coś napisać i, jeśli mi się uda, znowu czuję się lepsza. Nigdy nie czuję się równa, neutralna, taka jak inni. Nie jesteś taka jak inni. Czy mimo tego porównujesz się z innymi? Tak. Cały czas. Wolałabym tego nie robić, choć to niewykonalne. Dużo dziś tego gadania, żeby się nie porównywać. Ale ocenianie ludzi po wyglądzie jest nie do uniknięcia. Można oczywiście wpaść w kompleksy, porównując się, ale czasem warto mieć trochę kompleksów, choćby po to, żeby chcieć się zmienić. Wiadomo, te wszystkie wyścigi powiązane z płcią i życiem społecznym są bardzo męczące, ale nie ma co im zaprzeczać i udawać, że tego nie robimy. Fajnie by było, gdybyśmy się klonowali i nie mieli płci. Widzisz siebie jako matkę? W ogóle nie czuję się jeszcze na to gotowa. Myślę, że kochałabym dzieci za bardzo i była control freakiem. Mam dwa koty i przed każdą wizytą u weterynarza mam ochotę brać xanax, a co dopiero przy człowieku! Rozumiem macierzyństwo jako sposób na przedłużenie swojego istnienia. Bardzo boję się śmierci i zapomnienia po niej. Odkąd pamiętam, marzę, żeby być w encyklopedii albo chociaż Wikipedii. A że na razie nie planuję dzieci, to oddaję się twórczości. To alternatywny sposób na zmiękczenie bariery śmierci.

BOHATERKI


Ta rzeźba chce zadać pytanie Na środku skweru w tajwańskim miasteczku rośnie wielki krzak. W jego gęstwinie kryje się ponoć zapomniana rzeźba. Pewnego dnia zaczynają dobiegać od niej zadziwiające dźwięki. Rzeźba śpiewa: – Chcę zadać wam pytanie. Zjawisko fascynuje, ale i przeraża lokalną społeczność. – Śpiew może i piękny, ale z jakiej racji rzeźba ma nam zadawać pytania? – niepokoi się jedna z bohaterek. Jej sąsiad radzi, by słuchać samej melodii. – Pytanie? Jakby chciała zadać, będę zagłuszał. Niedługo potem spontanicznie utworzony komitet przeciwników śpiewającej rzeźby przechodzi do ofensywy. Rusza pochód oburzonych, gotowych bronić się przed pytaniem – i nic nie szkodzi, że jakoś ciągle ono nie pada. Tych kilka scen ze „Skweru”, instalacji filmowej Karoliny Breguły (w Królikarni do 27.05), daje do myślenia. Wystawę ogląda się w częściach, na dziewięciu ekranach, pomiędzy którymi chodzi się boso po wyściełanych wykładziną i wyłożonych poduchami wyciemnionych salach. Na koniec na zwiedzających czekają babcine fotele, herbatka z tajwańskich szklaneczek i… zestaw lektur, m.in. Orwell i relacje z Holokaustu. To ostatnia szansa dla tych, którzy dali się zwieść przyjemnej otoczce i nie zrozumieli przesłania wystawy. Bo jak podkreśla autorka, to opowieść o sumieniu, indywidualnym i zbiorowym. – Sztuka – mówi Breguła – ma moc przypominania ludziom o rzeczach, o których woleliby nie rozmawiać, ale im bardziej o nich nie mówią, tym bardziej te rzeczy są. Instalacje i filmy Breguły wystawiano w galeriach na całym świecie, m.in. w Nowym Jorku, Berlinie, Seulu, a także na festiwalach filmowych w Londynie, Marsylii, Wenecji… Pracuje bez ustanku – nim skończy jeden projekt, zaczyna trzy kolejne. Rozgłos przyniosła jej pierwsza w Polsce społeczno-artystyczna kampania z 2003 r. „Niech nas zobaczą”, mająca przeciwdziałać homofobii. Breguła sfotografowała jednopłciowe pary trzymające się za ręce, a zdjęcia trafiły na billboardy w całym kraju. Kontrowersje, jakie wywołał projekt, przypominają odruchy oburzenia wobec śpiewu rzeźby. W innej części „Skweru” pojawia się sama artystka w stylizacji zagubionej księżniczki. Z rozpaczą w głosie przyznaje się do własnej bezradności. – Chciałabym robić coś ważnego. Coś, co nas wszystkich przebudzi. Ale nie wiem, co by to mogło być – mówi. Na pytanie, czy sztuka działa, Breguła odpowiada, że nie wie. – Nie przesadzałabym z wiarą, że sztuka coś za nas załatwi. To ludzie zmieniają świat, nie sztuka. Sztuka może stworzyć im tylko kawałek przestrzeni do namysłu. Może im „chcieć zadać pytanie”. [Oktawia Kromer]

TYP

Fot. Bartosz Górka

Typ „Aktivista”: Karolina Breguła

14


ZAWSZE W RUCHU Poranek w biegu. Robisz swoje ulubione espresso, bierzesz szybki prysznic, szykujesz się do wyjścia. Jedno spojrzenie na ekran Apple Watch i już wiesz, że będziesz na czas. W ciągu dnia nie zwalniasz tempa. Siłownia, bieganie w parku, a może basen? Apple Watch to twój niezawodny towarzysz w każdym z tych miejsc. Apka służąca do treningu pozwoli ci policzyć spalone kalorie, zrobione postępy i czas pozostały do końca treningu. Szukasz dodatkowej motywacji? Dzięki urządzeniu na przegubie twojej ręki możesz porównać wyniki z kolejnych tygodni ćwiczeń i prześledzić swój postęp. Wieczorem możesz wreszcie przyhamować. Pora na spacer, kino albo na kolację z przyjaciółmi. Apple Watch jednak nie zwalnia. Jedno spojrzenie na Mapy Apple, aplikację Filmweb i Foursquare i wiesz wszystko bez wyjmowania iPhone’a z kieszeni. Apple Watch Series 3 to niewielkie urządzenie, w którym znajdziesz nieskończenie wiele funkcji. Dzięki niemu możesz porozmawiać ze znajomymi, zobaczyć, ile przebiegłeś podczas porannego treningu, wysłać wiadomość iMessage i posłuchać ulubionej muzyki. Pomoże ci też w pracy, bo dzięki niemu możesz monitorować swoje maile – wystarczy jeden ruch ręki, żeby dowiedzieć się, co słychać w biurze. Wiemy, że Apple Watch nie zawiezie samochodu do mechanika i nie poćwiczy za ciebie na siłowni (na razie), ale na pewno zrobi wszystko, żebyś lepiej wykorzystał każdy dzień. Poznaj wszystkie możliwości Apple Watch Series 3 na www.applestories.pl.


Polska zagadka – Co z tą Polską? – pytało już wielu. Odpowiedzi rzadko jednak potrafiły kogokolwiek usatysfakcjonować. Piotr Stankiewicz w swoich „21 polskich grzechach głównych” także o to pyta, ale bardziej konkretnie. Autor głośnej swego czasu „Sztuki życia według stoików” w nowej książce oddaje się tzw. obserwacji uczestniczącej. – Moja książka jest słodko-gorzka: trochę śmieszna, a trochę straszna. To jednocześnie publicystyka, krytyka literacka, reportaż, esej, książka filozoficzna i antropologiczna obserwacja. Polska jest zagadką, czymś nieoczywistym. Potrzebujemy narzędzi, które pozwolą ją wyjaśnić i zrozumieć – mówi. Wśród opisywanych przez Stankiewicza grzechów, czyli polskich wad, znajdziemy m.in. autorasizm, kozłoofiaryzm, narodowy esencjalizm, niedasizm, a nawet tupolewizm. – To ostatnie to grzech główny polskości, polegający na robieniu rzeczy w ostatniej chwili, bez odpowiedniego przygotowania i zapasu czasu – tłumaczy autor. „21 polskich grzechów głównych” porusza ważne i niełatwe tematy, ale Stankiewicza czyta się jednym tchem – to mistrz trafnego cytatu, celnej puenty, a czasem i dobrego żartu. Świetnie wychodzi mu to zwłaszcza wtedy, gdy próbuje odnaleźć sens w przepisach drogowych, pochyla się nad absurdami biurokracji lub niczym kronikarz zanurza się w odmętach facebookowych komentarzy i wygasłych już afer. – Gdybym oparł się tylko na źródłach naukowych, książka byłaby sucha i oddalona od życia – tłumaczy. – Dziś normą jest inba, gównoburza na Facebooku i Twitterze, a potem kolejna i kolejna. O tych starych zapominamy, nie odwołujemy się do nich, a może warto – dodaje. Sam również uczestniczy w sieciowym zamieszaniu, bo „nie mieć Facebooka, to trochę jak wykluczyć się z połowy życia”. Swoimi przemyśleniami dzieli się też na blogu – „Myślniku Stankiewicza”. A wszędzie, gdzie pisze, bije się w pierś, biorąc winę także na siebie. – Wszystkie narody z siebie żartują, ale my już chyba poszliśmy trochę za daleko. Jak pomyślisz o kpinach z parawaningu i oklasków w samolocie, o mówieniu, że Polska jest brzydka, i nazywaniu Polaków złodziejami, to znika zdrowy dystans i zostaje czysty autohejt – tłumaczy. Jest jednak optymistą i uważa, że Polacy mają w sobie tyle wigoru i ambicji, że mogliby jako społeczeństwo zawojować świat. – Nie wiem jeszcze do końca czym, ale jeśli będziemy dbać o siebie i dawać sobie społeczno-polityczno-ekonomiczne warunki do dobrego rozwoju, to może z tego wyjść coś fajnego – zapewnia Piotr. [Zdzisław Furgał]

TYP

Fot. Zdzisław Furgał

Typ „Aktivista”: Piotr Stankiewicz

16


CÓŻ, ŻE Z LIMONKI Absolut Lime & Soda Co to jest – wielkością i kształtem przypomina piłkę golfową, ma intensywny, zielony kolor i orzeźwiający, cytrusowy smak. Zagadka nie należy do najtrudniejszych, ale dla tych, którym mimo to sprawiła trudność, podajemy odpowiedź na tacy: chodzi o limonkę, czyli najmodniejszy owoc sezonu wiosna-lato 2018. Jest idealnym składnikiem drinków, ale jednocześnie świetnym uzupełnieniem potraw i soków. Wielu sądzi, że pochodzi z Meksyku, ale ma swoje korzenie w Azji. Zachwyca podniebienia na całym świecie, a niedawno zawędrowała też do Åhus w Szwecji. To właśnie tu, na wschodnim wybrzeżu produkowana jest wódka Absolut, która dzięki limonce zyskała nowy, orzeźwiający smak. Absolut Lime to połączenie naturalnych składników z czystą wódką Absolut – idealny wariant dla tych, którzy lubią nowości i świeże połączenia smaków. Lime nie zawiera cukru i sprawdzi się jako główny składnik nowoczesnych i tradycyjnych drinków. Swoją barmańską przygodę z Absolut Lime najlepiej zacząć od czegoś prostego, ale jednocześnie efektownego. Z pomocą w postaci przepisu przychodzą nam zwycięzcy siódmej edycji konkursu barmańskiego Absolut Shake It Up – Sonia Garbowska (Kiti Bar) i Kaj Gara (La Sirena).

Absolut Lime & Soda Przepis Składniki: 1 porcja Absolut Lime 4 porcje wody gazowanej 2 plastry limonki Jak miksować: Napełnij wysoką szklankę lodem. Dodaj wszystkie składniki. Zamieszaj. Udekoruj limonką.


PATENT NA TELEDYSK

Tekst: JONASZ TOLOPILO


19

Dorota Piskor. Fot. Katarzyna Średnicka

Daria Zawiałow „Malinowy Chruśniak”, reż.

Gdyby odsłuchiwać raz za razem utwór „Nie, nie” warszawskiego rapera Otsochodzi 53 miliony razy – tyle, ile w momencie pisania tekstu ma odsłon na YouTubie – to zajęłoby to ponad 322 lata. Oglądalność popularnych polskich klipów coraz częściej mierzy się w milionach, a niektóre teledyski długo nie schodzą z zakładki „najpopularniejsze” na polskim YouTubie. Ale przecież nie tylko liczby się liczą – gdyby nie pomysł na teledysk i jakość jego wykonania, klipy rodzimych twórców nie trafiałyby na międzynarodowe festiwale, na których są wyświetlane w jednym rzędzie z teledyskami Beyoncé, Run the Jewels, Dizzee Rascala czy Micka Jaggera. Żeby zrozumieć, z czym się je teledysk, porozmawialiśmy z tymi, którzy wiedzą to najlepiej.

– Przede wszystkim nawet kilkaset razy słucham utworu, który mam zobrazować. Kiedy już wpadam na pomysł, bez przerwy go podważam i pytam sam siebie, dlaczego akurat chcę nakręcić scenę w taki, a nie inny sposób. No i bardzo ważni są odpowiednio dobrani współtwórcy, bo ich zaangażowanie i pasja to towar pożądany – przedstawia receptę na dobry teledysk Grajper, który jako reżyser ma na koncie kilka bardzo popularnych klipów – m.in. do „Odporności” Tego Typa Mesa, „Tamagotchi” duetu Taconafide i „Nowego Koloru” Otsochodzi. Zaznacza, że teledyski to dla niego najważniejsza część twórczości, chociaż na co dzień realizuje też inne projekty, m.in. spoty reklamowe i etiudy. – Ale żadna etiuda nie dotrze do tylu ludzi, co teledysk. Poza tym artyści zwykle zostawiają reżyserom klipów dużą dowolność w działaniu, co pozwala twórczo się spełnić – mówi Grajper. Praca nad teledyskiem zaczyna się w momencie, w którym do reżysera zgłasza się artysta z utworem. Reżyser przedstawia swój pomysł artyście i jeśli obie strony są zadowolone, ruszają proces produkcyjny i kompletowanie ekipy – potrzebni są m.in. operator, scenograf, kostiumograf, montażysta i oświetleniowiec. Na początku jednak trzeba mieć pomysł. Podczas wymyślania Grajper posiłkuje się referencjami, które zbiera na co dzień – sam nazywa się dzieckiem internetu, więc spędza w nim mnóstwo czasu, oglądając filmy, słuchając muzyki i szukając inspiracji. Kluczowe znaczenie podczas szukania pomysłu ma też lokacja, czyli miejsce, w którym odbędą się zdjęcia. Im bardziej nieoczywista, tym lepiej. – W komputerze mam swój katalog z lokacjami i nikomu go nie pokazuję. Ciekawe miejsca w Polsce, w których można filmować, powoli się kończą, więc coraz częściej szukam ich za granicą – mówi. Tak było przy teledysku, który realizował dla polskiego producenta Duita – ekipa pojechała wtedy nagrywać teledysk do kopalni marmuru we Włoszech. – To było jedno z najciekawszych przeżyć w moim życiu. Chyba ZJAWISKO

wtedy po raz pierwszy poczułem się jak filmowiec – wspomina Grajper. Co czuje, kiedy ogląda zmontowany teledysk? – Na tym etapie najbardziej stresujące dni – preprodukcja i kręcenie są już za mną. Ale staram się za bardzo nie ekscytować, dopóki nie skończę pracy nad teledyskiem. Kiedy ktoś pyta mnie po zdjęciach, jak poszło, odpowiadam, że nie wiem – tłumaczy. ŻYCIE W GŁOWIE – W robieniu teledysków fajne jest to, że szybko widzisz efekt swojej pracy – mówi Gabriel Wołoszyn, który w duecie z reżyserem Piotrkiem Matejkowskim wymyślił klipy dla PRO8L3Mu, Vienia czy Żabsona. – A to świetne uczucie, kiedy widzisz, że to, co przeniosłeś ze swojej głowy na papier, zostało sfilmowane, że ktoś to ogląda i się tym jara – dodaje. Piotrek i Gabriel chętnie czytają komentarze pod swoimi klipami na YouTubie, ale przyznają, że przed premierą klipu w sieci pojawia się stres wynikający z niepewności – trudno przewidzieć, jak klip zostanie przyjęty. – Zastanawiasz się, czy ludzie skumali, o co ci chodziło. Zdarza się, że niektórzy nadinterpretują teledyski i szukają w nich czegoś, czego po prostu tam nie ma – mówi Gabriel. Piotrek dodaje: – Robiłem kilka lat temu teledysk do „Molly” PRO8L3Mu. Na jego końcu bohaterowie wpatrują się w siebie nad ogniskiem, nad którym lewituje niezdefiniowany, dziwny, geometryczny kształt. Długo zastanawialiśmy się z Bartkiem (Walczukiem, z którym Piotrek realizował teledysk – przyp. red.), co by mogło nim być. W końcu wziąłem kartkę i narysowałem dziwną figurę, coś podobnego do trójkąta Penrose’a. Ludzie szukali ukrytych znaczeń, a to po prostu miało być coś dziwnego i niezdefiniowanego. Ale cieszę się, że ludzie rozkminiają nasze teledyski, bo dzięki temu żyją nie tylko w internecie, ale też w ich głowach – podsumowuje. Gabriel dodaje, że zdarza mu się robić screenshoty co ciekawszych komentarzy – np. kiedy fani artystów tworzą teorie dotyczące chronologii albo niedopo-


20 wiedzeń w ich klipach. W rozmowach z twórcami teledysków często powraca wątek finansów. Teledyski zwykle nie są wysokobudżetowymi produkcjami. Jak często trzeba iść na kompromisy, bo w budżecie nie starcza pieniędzy na realizację pomysłów twórców? – Po prostu nie wymyślasz rzeczy, na które nie ma kasy. Ale traktujemy to jak ciekawe wyzwanie: żeby zmieścić się w niewielkim budżecie, a jednocześnie sprawić, żeby ludzie oglądali to, co zrobisz – mówi Gabriel. NIE PORA NA DRZEMKĘ – Życie na patencie. Kombinujesz, co możesz zrobić, żeby w ograniczonym budżecie zrealizować jak najlepszy teledysk. Musisz wspomagać się pomysłowością i wyobraźnią – mówi Dorota Piskor, reżyserka klipów m.in. dla Dawida Podsiadło, zespołu BOKKA czy Mroza. Dla widza liczy się tylko to, co widać na ekranie: aktorzy, spektakularne lokacje, scenografia, kostiumy czy efektowne oświetlenie. Dlatego jeśli nie ma różnicy, czy odbijasz światło od blendy czy od pudełka po pizzy, można zdecydować się na to drugie. Dorota razem z Tomkiem Ślesickim współtworzą duet reżysersko-operatorski PSYCHOKINO. Decydują się na współpracę tylko z artystami, których muzyka jest im bliska. – Są artyści, którzy lubią, kiedy w teledysku atrakcyjne panie falują biustem i bujają pośladkami w rytmie bitu, a są też tacy, którzy wolą coś z fabułą wymagającą większego zaangażowania ze strony widza. Tak się składa, że do nas najczęściej przychodzą ci drudzy – śmieje się Dorota. Dlatego w teledysku do utworu Mroza „Nieśmiertelni”, matka porywa córkę z rąk ojca i ucieka przed oddziałem antyterrorystycznym, a „Town of Strangers” BOKKI to bajkowa opowieść o chłopcu, który chce się wyrwać ze swojej codzienności. Dorota ze swoją ekipą wykonują dużą część pracy jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. W stworzeniu spójnej opowieści pomaga dokładna lista ujęć, storyboardy, czyli wskazówki w formie szkiców, i koncepcja plastyczna. – Wiemy, po

co wchodzimy na plan. Jeśli wszyscy dokładnie wiedzą, co akurat się na nim dzieje, mogą lepiej robić to, co do nich należy. Na przykład kiedy plan to zimowy plener, a kostiumograf wie, że realizujemy bliskie ujęcie na twarz bohatera, aktor może mieć na sobie spodnie snowboardowe. Przynajmniej od pasa w dół nie marznie – opowiada Dorota. Czasem jednak można się przygotowywać, a plany i tak trzeba zweryfikować. Stare powiedzenie filmowców mówi, że jeśli coś ma się zepsuć, to na pewno zepsuje się w dniu zdjęć. Na jednym z planów teledysku Dorota ze swoją ekipą musiała przerwać zdjęcia, bo tego samego dnia cztery samochody ekipy odmówiły posłuszeństwa – bus ze sprzętem i dwa auta osobowe się zepsuły, a trzecia osobówka miała stłuczkę. – Albo wynajmujesz tresera zwierząt i psa, który ma być w klipie bardzo agresywny. A opiekun nakarmi go kiełbasą i pies zadowolony idzie spać. Ekipa czekała na planie, a nie mogliśmy pracować, bo pies ucinał sobie drzemkę – wspomina Dorota. SZKOŁA Z NETU Łukaszowi Partyce do zrobienia teledysku raczej niepotrzebny agresywny pies, a jeśli nawet staje się niezbędny, Łukasz sam go animuje. Teledyski, przy których pracował – m.in. dla Fisza, Taco Hemingwaya, Żabsona czy Otsochodzi, w dużej mierze oparte są na połączeniu wideo z animacjami czy efektami. Dlatego w teledysku „DMT” Żabson gra w koszykówkę w kosmosie i steruje kolosalnym robotem, który wisi na Pałacu Kultury, a w „Nie, Nie” Otsochodzi raper lawiruje wokół pojawiających się na ekranie wersów piosenki. Wyreżyserował też i przygotował teledysk-animację do utworu „Kanterstrajk” Fisza. Bohater wspomina w nim zmarłego ojca i wspólne chwile spędzane z nim przed konsolą. – Zainspirowała mnie podobna historia, którą przeczytałem w internecie. Chłopak napisał na jednym z forów, że zdarza mu się grać w grę RPG postacią zmarłego przedwcześnie brata. Kierując stworzoZJAWISKO

nym przez niego wirtualnym bohaterem, ożywiał wspomnienia. – mówi Łukasz. Droga od pomysłu do publikacji teledysku-animacji jest bardzo długa. – Na początku muszę dokładnie przelać pomysł na papier – sprawdzić, czy w ogóle trzyma się kupy, policzyć sceny i oszacować, ile czasu zajmie mi jego przygotowanie czy nakręcenie. Ograniczeniem jest sprzęt – przykładowy utwór ma 180-240 sekund, każda sekunda to 25 klatek animacji, każdą z tych klatek komputer musi „przeliczyć”, co potrafi zająć nawet pół godziny. A czasu zawsze jest za mało i zawsze jest coś, co chciałbyś poprawić. Łukasz nauczył się animacji za pośrednictwem YouTube’a, zresztą większość teledyskowych patentów podpatrzył w internecie czy na Instagramie. – Trzeba siedzieć przed komputerem i oglądać właściwe rzeczy. W sieci są miejsca, w których najlepsi ludzie z branży filmowej i animacyjnej opowiadają o swojej pracy i o sprzęcie czy oprogramowaniu, z którego korzystają – zachwala Łukasz, chociaż dodaje, że trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo nauka robienia teledysków przez internet wymaga czasu. NIEWIDOCZNY – Nie obchodzi mnie, ile osób zobaczy moją pracę. To, że teledysk ma 20 milionów wyświetleń wcale nie znaczy, że jest dobry. Ważne są dla mnie opinie tych, z którymi się liczę. Wystarczy, że trzech kolegów z branży napisze, że im się podoba, i czuję się dowartościowany – mówi Kajetan Plis, operator, który zrealizował teledyski m.in. dla Marii Peszek, Baascha, zespołu Kamp!, Dawida Podsiadło, PRO8L3Mu czy Pauliny Przybysz. Przed planem zdjęciowym zwykle operator spotyka się z reżyserem, żeby porozmawiać o pomyśle i wymienić się energią. – Trzeba się przekonać, czy chodzi nam o to samo. Czy w momencie, kiedy ja wyobrażam sobie ujęcie w dany sposób, to reżyser wyobraża je sobie tak samo. Budujemy język wizualny za pomocą referencji, kadrów, miejsc czy skojarzeń – mówi Kajetan. W swoim teledyskowym do-


21 robku ma nie tylko klipy dla najpopularniejszych polskich artystów, które obejrzały miliony osób, ale też mniejsze realizacje, często nagrywane np. na taśmie analogowej, które mają po kilka tysięcy odtworzeń. Kajetan przedkłada scenariusz nad zdjęcia. W miarę poszerzania swojego portfolio nauczył się, że nie wszystkie piękne ujęcia, które zrobił na planie, trafią do finalnej wersji teledysku. Ważniejsze jest dla niego opowiedzenie historii w taki sposób, żeby widz mógł wejść w świat opowieści. – Jednak jeśli teledysk ma słabą fabułę, to nawet zdjęcia, z których jestem bardzo zadowolony niewiele zmieniają. Nie ma czegoś takiego jak dobre zdję-

EXCEL TO ZA MAŁO Przygotowanie teledysku to logistyczne wyzwanie. Bywa, że ekipa filmowa liczy nawet kilkadziesiąt osób. Kluczowe w całym procesie produkcyjnym jest samo dobranie odpowiednich ludzi i przekonanie ich do zaangażowania w projekt. Potem trzeba skoordynować ich terminy, formalnie załatwić dostęp do lokacji, zadbać o sprzęt i o drobniejsze rzeczy, np. jedzenie dla ekipy. Producent nadzoruje wszystkie etapy powstawania teledysku – od pracy nad scenariuszem aż po ostatni szlif w montażu. – Spinam. I jestem świetna w namawianiu – mówi Ola Pudło,

PRO8L3M „Flary”, reż. Piotrek Matejkowski

od sprawdzenia, czy wizja reżysera jest realna przy założonym wcześniej budżecie. – Przy pracy nad teledyskami klasyczne wyliczenia w Excelu nie wystarczą – mówi. Do jej niełatwych zadań należy m.in. przekonanie ludzi niezwiązanych z branżą filmową, żeby wpuścili ekipę do zamkniętej przestrzeni – swojego magazynu, zajezdni autobusowej, kwiaciarni czy nawet (jak ostatnio) do Pałacu Kultury. – Przy teledyskach rzadko pracują ludzie, którzy lubią się dopytywać, o której będzie przerwa, albo liczyć sobie nadgodziny. Prędzej zrzucą się na paliwo, żeby pojechać nad morze w poszukiwaniu lokacji. Zaangażo-

Baasch feat. Mary Komasa „Dare To Take”, reż. Bartek Wieczorek

cia w słabym filmie. Albo wszystko ze sobą współgra, albo nic – mówi Kajetan. Teledysk jest dla niego dobry, kiedy jako widz nie zastanawia się nad tym, jak i przez kogo został zrobiony. Musi go chłonąć i nie myśleć o tym, jakiego użyto obiektywu i gdzie rozstawiono światło. – Uważam, że mojej pracy nie powinno być widać. Wśród operatorów dominują dwie szkoły: jedni twierdzą, że operator powinien mieć swój własny, charakterystyczny styl, a inni, że powinien dopasowywać się do historii i do tego, co reżyser chce opowiedzieć. Mnie największą radość w tej pracy sprawia to, że mogę być uniwersalny – mówi.

producentka Papaya Films, która odpowiadała za realizację teledysków m.in. Flirtini, Natalii Nykiel, Tego Typa Mesa czy Taco Hemingwaya. Na co dzień zajmuje się też produkcjami komercyjnymi, w których łatwiej wszystko wycenić, bo zależność jest prosta: wynajęcie sprzętu, miejsca do kręcenia czy dniówka członka ekipy to konkretne stawki. W przypadku produkcji teledysku sprawa wygląda inaczej. – Często trzeba prosić, negocjować, stawać na rzęsach i wykorzystywać relacje z poprzednich planów, żeby udało się wszystko ze sobą skleić – mówi. Dlatego Ola zaczyna pracę ZJAWISKO

wanie ekipy, z którą pracujesz, to dla mnie najlepszy aspekt tego typu produkcji – mówi Ola, ale dodaje, że praca nad teledyskiem może doprowadzić do wyczerpania, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. – Przyznam, że zdarzało mi się podczas niektórych produkcji obiecywać samej sobie, że już nigdy nie zrobię żadnego teledysku, że mam dość. Ale po kilku tygodniach od skończenia zdjęć odbierałam telefon, dostawałam kolejną propozycję – reżyser był zdolny, zarys fabuły ciekawy, a kawałek wpadał w ucho – i znowu nie potrafiłam sobie odmówić – mówi Ola.



23 Tekst: Michał Koszek Foto: Łukasz Pik

Agnieszkę znajdziecie na Instagramie: @agnieszka_kulesza

AGNIESZKA KULESZA: MINIMANIA – Musi być przede wszystkim wygodnie – słyszę, gdy pytam o roboczy dress code Agnieszkę Kuleszę, jedną z najzdolniejszych polskich fotografek. Gdy na ostatnią sesję zdjęciową założyła spodnie rurki i oversize’owy sweter, Łukasz, prywatnie jej partner, z którym współtworzy także zawodowy duet Kulesza & Pik, śmiał się, że wygląda jak Buka z „Muminków”. W szafie Agnieszki dominują minimalizm i czerń. – Nie lubię świecić ciuchami – mówi i jednocześnie przyznaje się do „swetrowej manii”. Ulubione to te od Isabel Marant, ale drogie metki nie są dla Kuleszy priorytetem – woli inwestować w sprzęt fotograficzny. Perełek szuka w vintage shopach, ale stawia też na polskich projektantów. Nosi luźne sukienki od Ani Kuczyńskiej, wełniane kapelusze z Paris + Hendzel, ręcznie robione torebki z Mako i delikatną złotą biżuterię od Rosy. Ma też sporą kolekcję butów (m.in. 40 par adidasów), a całkiem niedawno zaprzyjaźniła się z kowbojkami, które przypominają o jej rockowej przeszłości. – W liceum trzymałam się z muzykami. Chciałam być jak Annie Leibovitz, która jeździła z zespołami w trasy koncertowe i robiła im zdjęcia – wspomina. Z nastoletnich czasów wspomina też fascynacje wszystkimi możliwymi subkulturami. Była nie tylko rockmanką w ramonesce, ale też Pocahontas z rzemykami i emo w kraciastych trampkach. Przeżyła też fazę na dzwony z prawdopodobnie najszerszymi nogawkami na świecie. Aga po maturze nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić. Zdecydowała się na szkołę projektowania ubioru w Toruniu. Wytrzymała parę miesięcy. Po tym, jak dostała do wycięcia frak, poddała się, spakowała i wróciła do rodzinnego Olsztyna, gdzie otworzyła lumpeks. – Ubierali się u mnie wszyscy znajomi, ale trafiali tu też ludzie z ulicy – mówi. Kulesza sama selekcjonowała i wyceniała towar, a co tydzień organizowała wyprzedaż, żeby zrobić miejsce na nową dostawę. Po roku zamknęła sklep, bo dostała się na fotografię na UW. Zdecydowała się portretować modę. Początkowo działała na własną rękę, potem połączyła siły z Łukaszem. I tak jak wspólnie wypracowywali sobie styl w fotografii, tak też wzajemnie wpływali na swoje garderoby. Łukasz przekonał Agnieszkę do bliskiej mu mody streetwearowej (czapek beanie, bluz z kapturem czy sneakersów), z kolei Agnieszka namówiła Łukasza na koszule, oksfordki i klasyczne levisy 501. Teraz w sklepach szukają podobnych rzeczy, a czasem zdarza się, że przez przypadek ubiorą się identycznie. Podobnie mają z tatuażami. – Pierwszy zrobiłam, gdy miałam 16 lat. Przyszłam do salonu z podrabianą legitymacją, tatuator zgodził się mnie przyjąć, ale postawił warunek, że dziara musi być w niewidocznym miejscu – śmieje się Agnieszka. Kolejne poszły lawinowo. Oprócz popularnych motywów, takich jak serce, róża czy statek, na rękach fotografki można znaleźć dinozaura lub choinkę, a od niedawna także niezagojony jeszcze karciany pik. Agnieszka traktuje swoje ciało jak brudnopis. Projekty tatuaży wymyśla na ostatnią chwilę, a najchętniej odwzorowuje prace swoich ulubionych rysowników, m.in. Christiane Spangsberg i Saula Steinberga. Spośród wszystkich tatuaży Agnieszki wyróżnia się jeden – bliźniaczy ma Łukasz. Przedstawia ich samych i psa Gonzaleza, gryfona, którym się opiekują. Brakuje tylko Stelli, gryfonki, która dołączyła do ekipy trochę później. – Na następnej wizycie u tatuatora z pewnością nadrobimy jej nieobecność! – śmieje się Agnieszka.

MODA: SZAFA


24 Jeszcze niedawno ubrania z metką „Made in China” kojarzyły się jednoznacznie negatywnie – z tanimi ciuchami z bazarów. Dziś projektanci z Państwa Środka, wykorzystując dostęp do niespotykanych nigdzie indziej tkanin i taniej produkcji, zakładają nowe marki i udowadniają, że dobry chiński dizajn to nie oksymoron. Skupieni głównie w Szanghaju

tworzą centrum kulturowe, w którym moda przenika się ze sztuką i muzyką. Przedstawiciele szanghajskiej nowej fali doskonale radzą sobie z chińską cenzurą internetu. Nielegalnie omijają blokadę i kształtują unikalne trendy, w których nie chodzi wyłącznie o ubrania, ale i o budowanie społeczności (także online). Tekst: Michał Koszek

上海特快 SZANGHAJ EXPRESS Założona przez artystę Tianzhuo Chena grupa Asian Dope Boys nie tylko regularnie wypuszcza kolejne kolekcje ubrań, ale także wystawia performanse i organizuje w klubach imprezy, na których wypada bywać. Marka Diminish, połączenie fluokolorów, futurystycznych printów i geometrycznych krojów, doskonale dopełnia styl Vroskiii – charyzmatycznego chińskiego rapera obwieszonego biżuterią, w wiązanych z tyłu głowy białych lub czarnych bandanach. Z kolei SHUSHU/ TONG, duet wykształconych w Londynie projektantów, reinterpretuje tradycyjne chińskie wzornictwo i nadaje mu nowoczesne formy – w wiosennej kolekcji czerwone sukienki

w ludowe motywy przewiązuje czarnymi pasami, a falbaniaste bluzki i sukienki zestawia z długimi do łokci rękawicami. Zaplecze technologiczne i setki szwalni przyciągają też do Szanghaju kolejne marki z Europy, które zakładają tu swoje pierwsze pozaeuropejskie pracownie. Na taki krok zdecydowały się m.in. Angel Chen i Feng Chen Wang, projektantki prezentujące swoje kolekcje nie tylko w Londynie czy Paryżu, ale też na miejscowym tygodniu mody. W Chinach popyt na luksusową odzież stale rośnie, z czego doskonale zdają sobie sprawę największe domy mody – na Shanghai Fashion Week prezentują się m.in. Prada, Phillip Lim i Lanvin.

MODA: TRENDY


SHUSHU/TONG AW 2018 W najnowszej kolekcji Liushu i Yutong wykorzystują również dzianiny, m.in. luksusowy kaszmir produkcji firmy Erdos. Oprócz oversize’owych i z dużym dekoltem swetry SHUSHU/TONG zapinane są na guziki, mają kołnierze jak polówka, a ich doły przypominają bluzki z baskinką.

SHUSHU/TONG AW 2018

SHUSHU/TONG AW 2018 SHUSHU/TONG AW 2018

W kolekcji jesień-zima 2018 SHUSHU/TONG inspiruje się chińskimi i brytyjskimi szkolnymi mundurkami z lat 40. – duet Liushu Lei i Yutong Jianga proponuje np., by z prostego płaszcza wystawała kryza falbaniastej koszuli zestawiona z uniseksowym krawatem i czarnymi ciżemkami.


26

MODA, CZYLI 01101101 01101111 01100100 01100001 Tekst: Michał Koszek Jej ciało ma idealne proporcje. Nogi długie i szczupłe, brzuch umięśniony, szyja wyciągnięta, a cera bez żadnych niedoskonałości. Ona sama wygląda jak skrzyżowanie Alek Wek i Duckie Thot, czarnoskórych top modelek o pełnych ustach, przenikliwym spojrzeniu i wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych. Nazywa się Shudu Gram i całkiem niedawno zaczęła dzielić fach ze swoimi starszymi koleżankami. Wzięła udział w sesji okładkowej do magazynu „Ulihoumism”, wystąpiła w kilku kampaniach (reklamowała m.in. pomarańczową szminkę z kolekcji Fenty Beauty by Rihanna i kolczyki od Oscara de la Renty) i szybko zdobyła pokaźną liczbę followersów – przez rok zaczęło śledzić ją na Instagramie ponad 100 tysięcy osób. Mówi się, że to wschodząca gwiazda modelingu, i w jednym szeregu wymienia ją z Lil Miquelą, znaną influencerką, która błyskawicznie podbiła internet. Dwa małe koki, które często nosi Miquela, przypominają fryzurę księżniczki Lei z „Gwiezdnych wojen”. Z urody potomkini Azjaty i Kreolki – jest wysoka i szczupła, a jej twarz zdobią niezliczone piegi. Streetowe stylizacje instagramerki (wybiera ubrania najbardziej pożądanych marek, m.in. Off-White, Stone Island czy Stussy) śledzi ponad milion osób, a do współpracy zapraszają ją największe domy mody (Prada) oraz koncerny (Pat McGrath Labs). I pewnie nie sposób byłoby doszukać się w historii Shudu i Miqueli niczego nadzwyczajnego ani niczego, co by je łączyło, gdyby nie jeden szczegół dotyczący ich „prawdziwości”. Nowe gwiazdy sieci zostały wygenerowane komputerowo, a treści, które publikują, to dzieło utalentowanych grafików. Zdjęcia

dziewczyn wyglądają bardzo realistycznie, więc nie wszyscy wiedzą, że to awatary. Miquela „robi sobie selfie w mieszkaniu”, „jeździ na desce” w towarzystwie skejterek i „spaceruje po Nowym Jorku”. Cameron-James Wilson, fotograf, który wymyślił i do tej pory kreuje Shudu, początkowo nie ujawniał tożsamości swojej modelki. Gdy to zrobił, pojawiły się pytania o moralność całego przedsięwzięcia. Wilson, komentując sprawę, tłumaczył, że traktuje Shudu jak dzieło sztuki, wirtualną celebrację pięknej, czarnoskórej kobiety. W jednej z ostatnich sesji jego autorstwa Shudu towarzyszy jej męski odpowiednik, Nfon Obong. Pozują nago i obejmują się. Wśród prawie 300 komentarzy pod postem najpopularniejszy to rozpaczliwy apel: @theoriginaljcg boi się, że Shudu i Nfon zabiorą pracę „prawdziwym, czarnoskórym modelom”. Moim zdaniem alarm jest nieuzasadniony – internetowe byty nie muszą być cielesne. Shudu, Nfon i Miquela doskonale realizują potrzeby użytkowników Instagrama, spragnionych wyidealizowanych kreacji. Instagram to fikcja, równoległa rzeczywistość, którą przemysł odzieżowy powinien interpretować na swój sposób. Cyfrowi influencerzy funkcjonujący równolegle z ludzkimi to szalenie ciekawa wizja. Jaki będzie ich podział wpływów, kto osiągnie większą popularność, kto będzie zarabiał więcej? Idąc krok dalej – kiedy branża modowa zafascynuje się robotami? Sophia, humanoid i obywatelka Arabii Saudyjskiej, która w jednym z wywiadów przyznała, że chce zniszczyć świat, ma już na swoim koncie sesję okładkową londyńskiego magazynu „Stylist”. Kto będzie następny?

MODA: FELIETON



28

KAMUFLAŻ Dyrekcja artystyczna: MICHAŁ KOSZEK Foto: YAN WASIUCHNIK

Wschodnioeuropejski streetwear nie wychodzi z mody już od kilku sezonów. I bardzo dobrze, bo trendem postsoviet zafascynowani jesteśmy od początku jego istnienia. Botki w szpic, szaliki z nazwami ulubionych klubów piłkarskich i dresowe bluzy przewijają się w kolekcjach najbardziej pożądanych projektantów, którzy czerpią z estetyki lat 90. i socrealistycznej architektury. W taką scenerię udaliśmy się przetestować stylówki na zbliżające się letnie festiwale. Oversize’owe bluzy (seledynowe dla dziewczyn, fioletowe i białe dla chłopaków) i T-shirty

z printami pochodzą z linii „Baltic Games”, dostępnej w Croppie. Kolekcja powstała z okazji odbywającego się pod koniec sierpnia w Gdańsku największego w Polsce festiwalu sportów ekstremalnych. Z kolei białe puchówki w autorski, geometryczny print z kolekcji „Equal” nawiązują do wzoru Dazzle Camo, który posłużył admiralicji brytyjskiej do kamuflażu okrętów wojennych. Koniecznie sprawdźcie również nasz croppowy must have, buty „Ollie” – w wersji szarej i czarnej, idealne na deskę i atestowane przez skejtów!

MODA


29


30

MODA


31

makijaż i fryzury: Victoria Kalinichenko produkcja: Daniel Jankowski, Ewa Dziduch modele: Juliette, Lola, Adam & Igor / AS Management asystent: Michał Kluz asystent produkcji: Dominik Szatkowski Wszystkie ubrania pochodzą z kolekcji CROPP. Podziękowania dla Fish Skateboards.

MODA


32 Największym źródłem podniety jest dla mnie grupa dzielnicowa na Facebooku. Jedyne kryterium jej doboru to obszar zamieszkania. Nie zainteresowania, nie tropienie losów Magdaleny Żak, nie klub sportowy. Chciałabym zaznaczyć, że większość członków grupy naprawdę cieszy się z działań pomagających usprawnić dzielnicę: szybko rozchodzi się informacja o nasadzeniach drzew, wspólne są radość z otwarcia nowego lokalu lub smutek, że pan od śrubek musiał zwinąć sklep, bo nie wytrzymał konkurencji z wolnym rynkiem. I tu właśnie zaczynają się różnice światopoglądowe. Na wszelki wypadek pierwszy punkt regulaminu grupy brzmi: „Szanujemy się wzajemnie. Nawet jeśli mamy inne poglądy na dany temat, to nie obrażamy, nie trollujemy, piszemy merytorycznie i na temat”. Nie wiem, jak jest w innych dzielnicach, ale u nas to punkt egzekwowany bezlitośnie. Więc nawet jeśli nie można napisać: „Bardzo dobrze, darmozjad miał beznadziejny asortyment” (nawet gdyby to akurat

domyślacie, dyskusja potoczyła się w oczekiwanym kierunku: „To co, może byście woleli tęczę?”, oraz: „Wolę to niż bazgroły na ścianach”. Post rekordzista z mojej grupy dotyczył święta Halloween i jest dobrym przykładem zagadki logicznej dla młodzieży gimnazjalnej. Mieszkanka Y odmówiła dzieciom słodyczy, tłumacząc, że Halloween nie obchodzi. Skończyła z drzwiami obrzuconymi jajkami. Halloween w kraju będącym przedmurzem chrześcijaństwa jest tematem gorętszym, niż moglibyście się tego spodziewać, post wyświetlał się cały czas, a komentarzy przybywało. Logiczna zagadka, o której wspomniałam, brzmi: jeśli mieszkanka odmówiła słodyczy, to spotkał ją psikus, zgodnie z zasadami gry. No ale – jak pisał Huizinga – gra dotyczy tylko tych, którzy grają, więc jajka na drzwiach są jajkami nieprawymi. To tylko dwa przykłady, ale jest temat-pewniak, temat-murowany flejm, który mi już nawet niestety trochę się nudzi, ale i tak zawsze sobie chętnie poczytam: wojna rowery vs samochody. Ma

Małgorzata Halber DZIELNICA W INTERNECIE Muszę się do czegoś przyznać: obserwacja zapasów i potyczek w internecie dostarcza mi okrutnej rozrywki. Usprawiedliwiam się tym, że starcia retorów w starożytnej Grecji też gromadziły tłumy, mimo że to ugłaskana forma obserwowania bójki na przystanku autobusowym. było merytoryczne), to stworzyć mały flejmik na temat „Zakłady chronione a gospodarka neoliberalna” – można. I ja wtedy robię herbatę i czytam. Na Facebooku możemy przeglądać hobbystycznie egzotyczne miejsca, poznawać świat malowniczych gifów obsypanych brokatem i słowami „miłego dnia”, wyrzucać ze znajomych kolegę z podstawówki, który publikuje tylko obrazki z Kwejka i ostrzeżenia przed chemtrails, możemy się nawet pokłócić o okładkę „Wysokich Obcasów”. Ale nie zna życia poza bańką ten, kto nie korzysta z grupy dzielnicowej. Bo to, że wśród znajomych macie jednego kolegę prawaka/lewaka (do wyboru) i dwóch trolli, wiosny nie czyni. Pierwszy raz zdziwiłam się przy okazji muralu ozdobionego krzyżem celtyckim. Informację wrzucił zaniepokojony mieszkaniec U, pisząc, że wiceburmistrz nie widzi w tym krzyżu nic niewłaściwego. Okazało się, że część mieszkańców też. Bańka pękła mi przed twarzą. Jak się

różne oblicza. Kierowcy skarżą się na rowerzystów, którzy łamią przepisy i wjeżdżają tuż przed maskę. Matki z dziećmi w wózkach podobnie – narzekają na cyklistów, którzy prawie je potrącili. Rowerzyści skarżą się na kierowców, że chcą miejsc parkingowych, podczas gdy mogliby z trójką dzieci jeździć tramwajami. I jeszcze to oburzenie: jak można sugerować, że możemy być jak Holandia, skoro zimą jest u nas zimno i kto by tutaj jeździł na rowerach? Zawsze zresztą pojawia się Tradycyjny Komentarz: „Widzę, że na profilu tej grupy wyraźnie popiera się stanowisko rowerzystów”. Na szczęście to tylko internet. Ostatnio koleżanka z innej dzielnicy mówiła mi, że spotkała w windzie stanowczo udzielającego się sąsiada – obrońcę nie do końca bliskich jej wartości i że był bardzo miły. Za jakiś czas może dojdziemy do ideału miast zachodniego świata – rowerzyści, kierowcy i ja razem z nimi będziemy sadzić tulipany w dzielnicowym ogrodzie.

FELIETON


reżyseria JOACHIM TRIER

W KINACH


34

X

Nowy Teatr to jeden z najmłodszych stołecznych teatrów, działający od 2008 r. pod kierownictwem dyrektora artystycznego i głównego reżysera Krzysztofa Warlikowskiego. Oprócz niego sztuki wystawiali tu m.in. Michał Zadara, Rodrigo García, Anna Smolar, Michał Borczuch i Krystian Lupa. Od roku główna siedziba teatru znajduje się w zmodernizowanych budynkach dawnego MPO na Mokotowie. Ten teatr to znacznie więcej – to także Międzynarodowe Centrum Kultury Nowy Teatr – otwarta na wiele dziedzin sztuki instytucja, gdzie odbywają się koncerty, wystawy, konferencje i wernisaże.

Rok 2008 przyniósł powszechnie dostępny test DNA ujawniający predyspozycje do chorób genetycznych i elektryczny samochód (powszechnie jednak niedostępny). W tamtym roku skonstruowano też Księżycowy Orbiter Rozpoznawczy, który miał przetrzeć drogę dla lotów załogowych na Księżyc, i uruchomiono największą maszynę świata – Wielki Zderzacz Hadronów, który natychmiast się zepsuł, ale silnie wpłynął na wyobraźnię. Dwóch chłopaków z San Francisco wymyśliło Airbnb. Watykan opublikował nową listę siedmiu grzechów głównych – są to m.in. eksperymenty na ludzkich embrionach, zażywanie narkotyków, zanieczyszczanie środowiska, niesprawiedliwość społeczna, przyczynianie się do biedy oraz nadmierne bogacenie się. Na Spitsbergenie założono pierwszy schron dnia sądu ostatecznego, usytuowany głęboko pod ziemią, w którym utrzymuje się wieczna zmarzlina z temperaturą do -10 stopni. Przechowywane są w nim nasiona roślin jadalnych z całego świata, więc w przypadku globalnego kataklizmu będzie je można wykorzystać do odtworzenia środowiska naturalnego. W światowym teatrze rok 2008 to „Hamlet” Thomasa Ostermeiera, którego premiera odbyła się na dziedzińcu Pałacu Papieży podczas Festiwalu w Awinionie, a który potem zdobył ogrom nagród. To także Jan Lauwers z autorską trylogią „Sad face / Happy face” pokazaną po raz pierwszy na Salzburger Festspiele i druga część monumentalnego dzieła „Boska komedia”

Romeo Castellucciego – „Czyściec”. „4.48 Psychosis” – spektakl Grzegorza Jarzyny, z Magdaleną Cielecką w roli głównej, 10 lat temu triumfował na festiwalu w Edynburgu, a polski zespół zdobył Złotego Lwa za pawilon na 11. Biennale Architektury w Wenecji. W Narodowym Starym Teatrze w Krakowie odbyła się premiera „Factory 2” Krystiana Lupy – spektaklu, który w tamtym roku także został nagrodzony teatralnym Oscarem, czyli Europe Theatre Prize. W 2008 r. Krzysztof Warlikowski otrzymał międzynarodową nagrodę New Theatrical Realities przyznawaną odnowicielom języka teatru. A kino sprzed dekady to między innymi niezwykła „Synekdocha, Nowy Jork” Charliego Kaufmana. 10 lat temu w Warszawie, w warsztacie naprawy śmieciarek, powstał zupełnie nowy teatr. Teraz, jak wielu dziesięciolatków, cieszy się samodzielnością i świadomością. Jest towarzyski i nastawiony na budowanie relacji. Za chwilę wejdzie w niełatwy okres dojrzewania, ale nie boi się trudności. Stary warsztat z lat 20. XX w. zamienił w schron dnia sądu ostatecznego. W przypadku globalnego kataklizmu, o ile ktoś przeżyje i bywał przez te 10 lat w starym warsztacie na Mokotowie – pójdzie i przyczyni się do odtworzenia środowiska artystycznego. Mamy apetyt na więcej i zastanawiamy się, co będzie za 100 lat. Patrzymy w przyszłość. 2118. Projekt „2118. Teatr” w Nowym Teatrze trwa od marca 2018 r. Najbliższa premiera „2118. Ziemilski” – 20 września 2018.

TEGO JUŻ NIE ODZOBACZYSZ #3 TEATR


5. 5. 5. 17-18 SIERPNIA PIĄTEK

DAWID PODSIADŁO 5.KORTEZ COMA I NIXES NATALIA NYKIEL NEW PEOPLE AREK JAKUBIK OTSOCHODZI I ROSALIE.

5.

SOBOTA

BRODKA VARIUS MANX

I KASIA STANKIEWICZ RALPH KAMINSKI L.U.C Z PROJEKTEM GOOD L.U.C.K BITAMINA I KRÓL I GRUBSON BISZ/RADEX I POLA RISE ALBO INACZEJ 2: GRAMMATIK, TEN TYP MES, MONIKA BORZYM, JUSTYNA ŚWIĘS, RALPH KAMINSKI BILETY I SZCZEGÓŁY NA OLSZTYNGREENFESTIVAL.COM ORGANIZATOR

WSPÓŁORGANIZATOR

PARTNER TERENU

PARTNERZY

PATRONI MEDIALNI:


36

W IMIENIU DRZEW Tekst: Alek Hudzik

Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski to działająca od ponad 30 lat stołeczna instytucja kultury, od roku posługująca się także skrótem U-jazdowski. Na terenie zamku, otaczającego go parku oraz w sąsiednim budynku dawnego arsenału znajdziemy galerię sztuki, niezależne kino oraz przestrzenie, w których organizowane są performanse i koncerty. W Ogrodzie Miejskim Jazdów od 5.06 przez całe lato (w soboty, niedziele i w wyznaczonych terminach warsztatów) można wejść na znajdującą się w koronach drzew platformę do obserwacji przyrody, a od 10.06 spontanicznie zabrać głos na speakers' corner przed głównym wejściem do U-jazdowskiego.

Do zieleni wciąż mamy nieco podejrzliwy stosunek. W jednym z największych miejskich parków Warszawy obowiązywał do niedawna zakaz siadania na trawie. Wizyta z psem jest tam zabroniona na równi z próbą wtargnięcia rowerem na alejki uświęcone śladami królów. Kiedy jednak dostajemy kawałek przyrody na własny użytek, bez litości się na niej wyżywamy. Bo jak inaczej podsumować betonowe tsunami, które zalało stołeczne nabrzeże Wisły tak szczelnie, że chyba tylko trzęsienie ziemi mogłoby spod metrowej warstwy cementu wydobyć najmniejszy choćby kawałek trawy? Wydaje się jednak, że nikomu to nie przeszkadza. Prace trwają, a kolejne kilometry nabrzeża mają już wkrótce zostać „zrewitalizowane”, bo zieleń lubimy, ale tylko na własnych warunkach. Nie mamy też najlepszych nawyków spędzania czasu na świeżym powietrzu – zwłaszcza gdy o zieleń chodzi. Grill co prawda zdjęliśmy już z balkonu, ale zabierając go do parku, nie zapomnieliśmy o głośnikach bluetooth, power banku i „trzech królach”, po których puszki najpewniej zostaną w parku, gdy zmęczenie zmusi nas do powrotu. Nie o taki lajfstajl chodzi. A może wcale nie chodzi o lajfstajl. Przywilej korzystania z zieleni to odpowiedzialność. Drzewa i krzaki nam tego nie powiedzą. Powtarzają za to artyści i instytucje kultury. To za sprawą artystów aktywistów właśnie dowiadywaliśmy się, jak pomagać pszczołom, które wygoniono z miast, a teraz jest płacz, bo wkrótce może ich zupełnie zabraknąć. Artystka Cecylia Malik ratowała przed katastrofą krakowski Zakrzówek.

W warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej, do którego droga prowadzi przez park na Jazdowie, ogród był miejscem-niemiejscem, terenem niczyim. Kilka lat temu na kawałku zieleni zaaranżowano niewielką altankę, w której odbywały się spotkania, głównie edukacyjne. Od altanki ludzie woleli jednak hamaki na pobliskim trawniku. Trudno się temu dziwić. Dobrze, że w ogóle znalazł się tu skrawek trawy, na którym – o dziwo – wolno usiąść. Teraz jednak galeria bardziej niż na przyjemności stawia na misję. Kuratorka przestrzeni Anna Czaban z zielonego skweru przed galerią postanowiła stworzyć miejsce otwarte na eksperymenty. Przede wszystkim nawiązała współpracę z sąsiadami, takimi jak fundacje ulokowane w domkach fińskich, oddział szpitala psychiatrycznego na Jazdowie czy ogród botaniczny należący do Uniwersytetu Warszawskiego. Ogrody i tereny zielone mają nam przypominać o tym, że nasz stosunek do przyrody powinien się zmienić, bo bezmyślnie „czynić jej sobie poddaną” już nie wypada. Wybudowana właśnie platforma pozwoli nam stanąć na poziomie koron drzew, tak byśmy mogli zobaczyć świat z ich perspektywy. Arboryści wytłumaczą, dlaczego chwasty i samosiejki są tak samo ważne jak drzewa sadzone w ramach odgórnego planu. Przed galerią zostanie ustawiona mównica, na wzór tych z londyńskiego Hyde Parku. Wszystko po to, żeby wreszcie ktoś mógł zabrać głos w imieniu drzew i krzewów. I przemówić do wszystkich, którzy rozłożą się na trawniku w ogrodach przed budynkiem Zamku.

SZTUKA


CHARLIZE THERON KOMEDIA TWÓRCÓW

CHARLIZE THERON

W K I N AC H 1 1 M A JA

BARANY. ISLANDZKA OPOWIEŚĆ

W CIENIU DRZEWA W KINACH W CZERWCU

W K I N AC H 1 1 M A JA

C-10, M-100, Y-70, K-0

MAMA


KATARZYNA PRZEZWAŃSKA


39

Sztuka

SUBTELNE TRZĘSIENIE ZIEMI

Credit left Credit right



41 Żeby zrozumieć sztukę Katarzyny Przezwańskiej, dobrze jest wyjechać do jednego z miast Ameryki Południowej. Na przykład do Meksyku, w którym surowy, betonowy modernizm łączy się z witalnością natury. A potem wrócić do Warszawy, gdzie mieszka Przezwańska i gdzie szarą architekturę tylko przez kilka miesięcy w roku dopełnia zieleń. Dualizm jest obecny w wielu pracach artystki. Urodzona w 1984 r. Przezwańska pracuje przede wszystkim z rzeźbą, ale to, w jaki sposób ją definiuje, wymyka się popularnym skojarzeniom. W jej tworach rzeźbami mogą być gałązka, wydmuszka jajka przepiórki, budynek, a nawet sama przestrzeń publiczna. Artystka poddaje je tylko niewielkim zmianom. Czasem zestawia ze sobą różne elementy, a czasem nadaje im tylko nowy, wyrazisty kolor. Subtelne zmiany wywołują jednak prawdziwe trzęsienie ziemi. Jedna z najciekawszych prac artystki to zaskakująca inscenizacja, zaprezentowana w zeszłym roku w witrynie współpracującej z nią Galerii Dawid Radziszewski. Opracowana w charakterystycznym dla Przezwańskiej barwnym stylu pokaźna makieta przedstawia jej wizję Warszawy sprzed setek tysięcy lat – z czasów poprzedzających pojawienie się pierwszych mieszkańców miasta i ich problemów. Za tę pracę doceniono artystkę podczas zeszłorocznej edycji festiwalu Warsaw Gallery Weekend. Prace artystki można też zobaczyć na co dzień w mniej oczywistych miejscach niż galerie sztuki. Kilka lat temu kolorową farbą ozdobiła okna Ladomku, schowanego wśród domków fińskich na warszawskim osiedlu Jazdów. W parku Bródnowskim, w ramach prowadzonego tam przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie Parku Rzeźby, stworzyła bardzo subtelną instalację – wyrazistym niebieskim kolorem obramowała delikatne pęknięcie w asfalcie. Czasem niewiele może wiele. 

TEKST: ALEK HUDZIK Po lewej i na poprzednich stronach: wystawa „Wczesna polskość” w Galerii Dawid Radziszewski, 2017

SZTUKA


42

Sztuka


43

Po lewej: „Bez tytułu”, 2016 Powyżej: wystawa „Hello” w Galerii LambdaLambdaLambda, Prisztina, 2016

SZTUKA



45

WIOSENNY OBIAD (NIE)POLSKI Tekst i foto: Marianna Medyńska Późna polska wiosna bezwstydnie nas rozpieszcza. Słońce grzeje w tym roku wyjątkowo chętnie, a plony są dzięki niemu wczesne i udane. Obfitość krzyczy do nas z ogródków, bazarów i warzywniaków – aż żal, że do zagospodarowania mamy raptem cztery czy pięć posiłków dziennie. Trzeba jednak zagryźć zęby i każdego dnia wykorzystywać w nich jak najwięcej świeżo zebranych dóbr. W obliczu takiego wyzwania grzechem byłoby choćby zerkanie w stronę warzyw i owoców, które nie są istotą polskiego wiosennego „tu i teraz”. Awokado i banany zostawmy na inne pory roku – wreszcie nadszedł czas, żeby to, co przyjeżdża do nas z dalekich krajów, ustąpiło miejsca skarbom lokalnym. Dziś na kuchennym palniku stanie tylko jeden garnek z wodą. Będziemy obserwować, jak nabiera ona coraz bardziej zielonkawej barwy, w miarę dodawania i wyławiania kolejnych partii blanszowanych warzyw. Wrzucimy je do wrzątku i wyjmiemy niemal od razu. Mgnienie oka – dokładnie tyle czasu potrzebują, żeby smakowały najlepiej. Na talerzach musi się znaleźć młody groszek cukrowy, koniecznie w całości. Młode strączki są jędrne,

soczyste i słodsze niż same ziarenka. Po podduszeniu na maśle strączki dosłownie rozpływają się w ustach. Wykorzystamy też ostatnie szparagi, których najedliśmy się już w tym roku niemało, i pierwsze gruntowe ogórki w pysznej chropowatej skórce – oczywiście na mizerię. Jeszcze tylko młode ziemniaki i obowiązkowo jajko sadzone, a otrzymamy klasyczny polski obiad. Wydaje się, że takie obiady można by jeść w nieskończoność – ale jeśli zatęsknimy za egzotycznymi smakami, wystarczy kilka sprytnych dodatków, żeby urozmaicić tradycyjny posiłek, nie rezygnując z polskich składników. Do warzyw dodajmy japońską pastę miso, która rozpuści się w sosie, tworząc słodko-słone, kremowe ragoût. Zamiast śmietany do mizerii wybierzmy tajskie mleko kokosowe i dorzućmy dużo kolendry, która doda jej wyrazistości. Z kolei jajka posypmy dymną papryką gochugaru z Korei, dzięki której nie będzie im trzeba ani szczypty soli. Umiejętność łączenia rodzimych skarbów z tym, co dobre, ale z daleka, to klucz do najpełniejszego wykorzystania potencjału tej wiosny. A to przecież dopiero rozgrzewka przed latem. 

SEZONOWO


46 Wiosenny obiad (nie)polski z ragoût z zielonych warzyw i miso, orientalną mizerią i jajem po koreańsku. 4 porcje

I. MIZERIA KOKOSOWA Z KOLENDRĄ 4 duże ogórki gruntowe, liście z dużego pęczka kolendry, 1 puszka mleka kokosowego, 1-2 łyżki soku z limonki, sól do smaku

Pokrój ogórki na cieniutkie plastry, korzystając z noża lub mandoliny do warzyw. Umieść je w dużej misce, dodaj drobno posiekane liście kolendry, mleko kokosowe, sok z limonki i szczyptę soli. Dokładnie wymieszaj i w razie potrzeby dopraw do smaku. Możesz podawać od razu, ale najlepiej smakuje po schłodzeniu przez około 2 godziny w lodówce.

i kostkami lodu. Najpierw wrzuć do wody strączki groszku, blanszuj przez 1-2 minuty, a następnie wyłów (najlepiej sitem lub łyżką cedzakową) i od razu przełóż do wody z lodem. Dzięki temu zachowają piękny zielony kolor i będą chrupkie. Odłam zdrewniałe końcówki szparagów, a resztę pokrój na 2-centymetrowe kawałki. Główki odłóż, a pozostałe kawałki wrzuć do tej samej gotującej się wody i blanszuj przez 2-3 minuty, aż zmiękną, ale wciąż będą jędrne. Na ostatnią minutę dorzuć główki szparagów. Wyłów i również umieść w misce z lodowatą

II. ZIELONE RAGOÛT Z PASTĄ MISO

wodą. Garnek zachowaj do gotowania młodych ziemniaków – wrzuć je do wody w całości, wyszorowane. Na głębokiej patelni lub w woku rozgrzej masło (lub olej). Dodaj posiekane w cienkie krążki pory (tylko białą i jasnozieloną część, bez ciemnych liści) i szczyptę soli. Duś przez 10 minut, dodając w międzyczasie cukier i odrobinę wody. Dorzuć do podduszonych porów odsączone strączki groszku i szparagi. W kubku wymieszaj pastę miso z gorącą wodą i dodaj na patelnię. Wlej także mleko sojowe. Wszystko razem delikatnie, ale dokładnie mieszając, podgrzej i gotuj przez 5 minut. Zdejmij z ognia, posyp świeżo startą skórką z cytryny i ewentualnie płatkami parmezanu. Ugotowane ziemniaki odcedź, po nałożeniu na talerze rozgnieć na płasko widelcem, dopraw solą i obsyp jadalnymi kwiatami. III. JAJKA SADZONE Z GOCHUGARU

800 g groszku cukrowego w strączkach, 1 pęczek zielonych szparagów, 25 g masła (w wersji wegańskiej zastąp olejem kokosowym), 2 młode pory, szczypta soli, 2 łyżki nierafinowanego cukru trzcinowego, 3 łyżki białej pasty miso, 100 ml gorącej wody, 200 ml mleka sojowego, skórka z 1 cytryny, parmezan w płatkach oraz ok. 600 g młodych ziemniaków, sól do smaku, opcjonalnie: jadalne kwiatki do dekoracji

4 duże jajka , sól do smaku, 4 duże szczypty papryki gochugaru, olej do smażenia

Na dużej płaskiej patelni rozgrzej warstwę oleju pokrywającą całą powierzchnię. Wbij na nią cztery jajka, każde dopraw delikatnie solą. Smaż przez kilka minut na niedużym ogniu, aż białko będzie ścięte, a żółtko wciąż płynne. Posyp papryką gochugaru i przekładaj na talerze.

Zagotuj duży garnek wody i delikatnie ją osól. Obok przygotuj miskę z zimną wodą

SEZONOWO


SEZONOWO


48

Roślinne zbieractwo ŁUKASZ ŁUCZAJ

lukaszluczaj.pl

Ze świecą szukać takich, co dziś nie kochają roślin! Moda na zielone trwa, ale nie ewoluuje zbyt ochoczo. W czołówce najpopularniejszych gatunków zachodziły wcześniej rotacje – np. monstery wyparły sukulenty, z kolei sukulenty wcześniej wyparły paprotki – wciąż jednak w swoich sympatiach konsekwentnie trzymamy się roślin doniczkowych, ewentualne wyjątki robiąc dla kwiatów w finezyjnych bukietach czy kiełkujących pestek awokado. W tym roku zaczyna się to zmieniać. Coraz bardziej interesuje nas to, co rośnie wokół nas samowolnie. Jednym słowem, uczymy się o chwastach – a najchętniej o tych, które warto jeść. Łukasz Łuczaj (etnobotanik, autor książki „Dzika kuchnia”), który na co dzień mieszka i tworzy swój ogród w Pietruszej Woli koło Krosna, organizuje weekendowe warsztaty rozpoznawania i zbierania dzikich roślin. Zależnie od pory roku nauczymy się na nich innych rzeczy: wiosną spróbujemy pączków drzew, młodych pokrzyw czy liści mniszka (zanim zakwitną, mają delikatny smak, później gorzknieją), a jesienią – gatunków jadalnych grzybów tak licznych, że o istnieniu większości nie mieliśmy pojęcia. Podszkoleni, wyruszajmy w pole i z myślą o obiedzie wracajmy z naręczem roślin i kwiatów. I choć nie znajdziemy raczej dzikiej monstery, to żadna to strata, bo jej liście i tak są silnie trujące!

Apetyt na towarzystwo

EATAWAY.COM

Wyobraź sobie, że szykujesz w domu kolację. Krzątasz się po kuchni, doprawiasz ugotowaną przed chwilą zupę. Z piekarnika zaczyna pachnieć deserem. Byłby to wieczór smaczny, ale zwyczajny – gdyby nie to, że na ciebie i twoje dania czeka przy stole grupa nieznajomych. Za moment do nich dołączysz i wszyscy razem przeżyjecie pyszną przygodę. A wszystko to dzięki powstałemu w 2015 r. polskiemu portalowi, który na świecie cieszy się mianem Couchsurfingu (a nawet Tindera!) dla foodies. Eataway to platforma zrzeszająca osoby, które kochają gościć i karmić innych ludzi. Umożliwia każdemu wystartowanie z własnym „klubem kolacyjnym”, wspierając kucharza w promocji i organizacji wydarzeń. Z kolei osobom pragnącym poznawać smaki, ludzi, miejsca i kultury, a także tym, które zamiast w restauracji wolą zjeść posiłek u kogoś domu, portal pomaga trafić pod właściwy adres. Eataway na całym świecie łączy miłośników jedzenia, kucharzy i ludzi ceniących spotkania przy stole. Wydarzenia mogą przybierać najróżniejsze formy, od eleganckich kolacji przez spotkania zapoznawcze z odległymi regionalnymi kuchniami aż po warsztaty wspólnego gotowania.

KUCHNIA: TRENDY


49

Supergrzyby Po japońskiej matchy, egzotycznej złotej kurkumie, algach chlorella z dalekich wód czy peruwiańskim korzeniu maca, przyszła pora na powiew świeżości. Tego jeszcze nie było – najnowszy superfood, który w tym roku podbije serca foodies, to rzecz na wskroś lokalna. W 2018 r. zaczniemy doceniać zbawienne właściwości grzybów! Zarówno te, które już znamy (m.in. boczniaki i shiitake), jak i te na razie mniej popularne (np. chaga, reishi czy soplówka jeżowata, które można dostać w postaci sproszkowanej), pełne są wartości odżywczych. Posiadają niezwykłą umiejętność pobierania substancji i minerałów z drzew, na których żyją, dlatego najlepiej kupować te rosnące naturalnie, a nie hodowlane. Grzyby wspomagają nasz układ odpornościowy i pracę mózgu, a także dodają energii. Dlatego oprócz samych grzybów dobrze włączyć do diety ekstrakt czy proszek z gatunków niedostępnych u nas w świeżej postaci. Smak tych suplementów nie rzuca być może na kolana, warto ich jednak spróbować, zaczynając choćby od gorącej „czekolady” – oprócz suszonych grzybów zawiera surowe kakao, cukier kokosowy i cynamon, w towarzystwie których aromat grzybów nie jest wyczuwalny. cosmicpantry.com

So you think you can ferment? Choć jest jedną z najstarszych technik przetwarzania żywności, fermentacja zrobiła się modna dopiero kilka lat temu. Od tamtej pory jej popularność rośnie – domowe wino i chleby na zakwasie to już standard; dziś w wielu knajpach można napić się kombuchy w dizajnerskiej butelce, a u znajomych skosztować domowego kimchi. Ale choć coraz więcej kucharzy odważa się na eksperymenty, wciąż pozostaje ogromna pula produktów – i bakterii, przy pomocy których powstają – znanych tylko nielicznym pasjonatom. Czy słyszeliście kiedyś o kōji? Czym różni się sos sojowy od pasty miso, jeśli powstają dokładnie z tych samych składników? Wiecie, czym jest garum? I jak z dowolnych owoców zrobić ocet, a jak wino? Te pytania, i dziesiątki innych, będziemy sobie zadawać coraz częściej. Więcej będzie też odpowiedzi. Szczególnie niecierpliwie czekamy na to, czego nauczy nas Noma – już niedługo premiera książki René Redzepiego i Davida Zilbera, szefa laboratorium fermentacji w słynnej kopenhaskiej restauracji.

THE NOMA GUIDE TO FERMENTATION: FOUNDATIONS OF FLAVOUR RENÉ REDZEPI, DAVID ZILBER

KUCHNIA: TRENDY

noma.dk/publications


50

Vienia rozmowy przy stole Kuchnia


51

Szamowyzwalacz vol. 6 Po spędzeniu gigantycznej liczby gastrogodzin pod legendarnym Stadionem Dziesięciolecia i po zjedzeniu tysiąca azjatyckich zup na tamtejszych straganach mogę wreszcie porozmawiać z jedną z prowokatorek wietnamskiego zamieszania w Polsce. W barze Sajgonka spotykam się z Linh Nguyen – właścicielką kilku warszawskich smakowitych miejscówek. Rozmawiamy o Polsce, wodnym szpinaku i podobieństwach między zupą pho a rosołem. Foto: Paweł Starzec

Vienio: Jak twoja rodzina trafiła do Polski? Linh Nguyen: Mój tato dostał stypendium i wyjechał z Wietnamu do Polski, żeby studiować metaloznawstwo. A że nie do końca podobała mu się sytuacja polityczno-społeczna w ojczyźnie, to niedługo później sprowadził do Polski resztę rodziny. W Polsce otworzył firmę i zajął się handlem – skręcał i sprzedawał długopisy, potem produkował też materiałowe chusteczki, bo w tamtych czasach jeszcze nie było takich zwykłych, papierowych. A mama? Pomagała tacie, ale głównie zajmowała się mną i moim rodzeństwem. Pilnowała, żebyśmy oswajali się z Polską, jej kulturą i smakami, żebyśmy mieli polskich znajomych. Rodzice prowadzili swój biznes na Stadionie Dziesięciolecia, a kiedy stadion zamknięto, postanowili znaleźć inną branżę. Pamiętam jeszcze z czasów stadionowych, że przez pewien czas mama bardzo chciała, żebym poznała wartość ciężkiej pracy. Dlatego przyjeżdżałam pomagać rodzicom na stadionie i dostawałam za to 20 zł kieszonkowego. Ale nie lubiłam pracować głodna! Rano od razu zamawiałam sobie jakąś zupę, potem przed południem kolejną, o 15 znowu coś jadłam. Kończyło się tak, że jedzenie dla mnie kosztowało mamę więcej niż moja dniówka pomagiera. Ale strasznie jej zależało, żeby pokazać mi, że w życiu nic nie ma za darmo. Nasze narody są od siebie odległe kulturowo i geograficznie, a jednak łączy je historia związana z życiem w podobnym ustroju. Ustrój panujący w Wietnamie strasznie nas uwierał – stąd, jak sądzę, decyzja moich rodziców o emigracji do Polski. Wiem, że Polacy też z powodów politycznych wyjeżdżali z kraju. Nowe pokolenia pierwszych emigrantów z Wietnamu mówią dziś łamanym wietnamskim, kiedy wracają odwiedzić

swoją ojczyznę, z kolei tutaj mówią łamanym polskim – jakby nie do końca pasowali i tu, i tam. Który polski smak wrył ci się w gastropamięć jako pierwszy? Chyba parówki! Parówki? To był dla nas pierwszy produkt, który ja i moje rodzeństwo zaakceptowaliśmy. Pamiętam, że jedliśmy je z jajkiem i z keczupem na potęgę. Było to smaczne, łatwe do przygotowania i bardzo podobne do naszej szynki wietnamskiej. Przyswoiliśmy to megaszybko. A jaką polską potrawę rodzice wprowadzili jako pierwszą do waszego rodzinnego menu? Pamiętam szpinak, ale jeszcze wcześniej jedliśmy polne ziele, które mama zbierała na podwórku, jak mieszkaliśmy na Żoliborzu. Smażyła je z czosnkiem i wcinaliśmy – mama mówiła, że taka sama roślina rośnie w Wietnamie. A szpinak mama kupowała na bazarku, przygotowywała po naszemu i zajadała się nim cała rodzina. Bardzo przypominał wietnamski szpinak wodny. A co z typowo polskimi potrawami typu bigos, schabowy czy zupy? Mama do dziś nie gotuje dań typowo polskich – raczej kupuje tutejsze produkty i przyrządza coś po swojemu, używając wietnamskich przypraw. Dzięki temu dania przypominają te z rodzinnych stron. Można powiedzieć, że konwertuje tutejsze produkty na sposób wietnamski. Jakbyś zjadł szpinak według przepisu mojej mamy, to nie pomyślałbyś, że można go w taki sposób przygotować. Dodaje do niego pastę krewetkową, sos rybny i glutaminian sodu. Polacy smażą głównie na maśle i oleju – kuchnia wietnamska ma zupełnie inny smak.

KUCHNIA


52 Rozmawiałem z kilkoma Wietnamczykami z pokolenia twoich rodziców i wyczułem wyraźny niepokój związany z odrzuceniem przez ich dzieci kultury kraju pochodzenia. Wiem o tendencji do odrzucania wietnamskiej kultury, ale sama nigdy jej się nie poddałam. Kiedy jesteś dzieckiem i chodzisz do szkoły, to wiadomo, że chłoniesz najbardziej to, co otacza cię na co dzień. Z kolei pierwiastek wietnamski jest odległy i pozostaje w opowieściach naszych rodziców. Nie masz go we krwi. Nie czujesz go, bo tam nie mieszkasz, a koleżanki i koledzy zachęcają cię do jedzenia dań polskiej kuchni. Nie bedą cię zapraszać do wietnamskiej restauracji, bo dla nich jest obca. Ale po czasie to się zmienia. Wietnamskie dzieci wychowane w Polsce często wracają do swojej kultury, gdy mają około dwudziestu lat. Bardzo rzadko się zdarza, żeby ktoś totalnie odrzucał swoje korzenie i odżegnywał się od kultury swoich przodków. Mechanizm jest taki: kończysz pewien okres dojrzewania i zaczynasz otwierać się na świat. Rozglądasz się i pierwsze, co widzisz, to kultura, z której się wywodzisz.

Powiedziałaś o cechach naszych narodów, a cechy ludzkie? Wydaje mi się, że łączy nas także pracowitość, choć ta akurat zależy od miejsca pracy. Wietnamczyk nie jest moim zdaniem aż tak pracowity u siebie, jak na emigracji. Zresztą tak samo jak Polak, kiedy pracuje w USA czy w Wielkiej Brytanii. Wietnamczycy to grupa etniczna, która przepięknie wpisała się w naszą polską rzeczywistość. Jak sądzisz, jakie cechy pomogły wam w asymilacji? Mam wrażenie, że nasza otwartość, zresztą Polacy to też bardzo otwarty naród. Wbrew temu, co wybrzmiewa w mediach – że nie chcecie tu emigrantów czy uchodźców – jesteście gościnni. Uwierz mi, że jako Wietnamczycy sporo migrujemy po całym świecie i mamy o was bardzo pozytywną opinię, porównując was z innymi krajami w Europie. Moi rodacy, którzy przyjeżdżają tutaj, mają łatwiej, bo wiedzą, że zostaną tu ciepło przyjęci. Nigdy nie miałam w Polsce do czynienia z aktem o charakterze rasistowskim. Tylko w podstawówce chłopaki czasem się mnie czepiali, ale nie bardziej niż moich polskich koleżanek, więc nigdy nie uznawałam tego za akt nietolerancji.

Trochę jak Polacy, którzy zachłysnęli się pizzami i hamburgerami w latach 90., a dziś wcinają tradycyjne wędliny czy prawdziwy chleb z wiejskim masłem. Prowadzisz w Warszawie kilka baroDokładnie tak! Teraz coraz częściej jedzą -restauracji z wietnamskim jedzeniem. tradycyjne polskie produkty albo stołują A czy myślałaś kiedyś o otwarciu knajpy się w barze mlecznym. Bar Prasowy jest z polskim jedzeniem w Wietnamie? Linh Nguyen – kulinarna dusza czterech przykładem miejsca, w którym wraca Przeszkodą jest obecność na miejscu – obleganych stołecznych miejscówek: Saigonki, To To Pho, Koreanki i Vietnamki. Od ponad dekady się do polskich korzeni. Mamy podobny każdego biznesu trzeba przypilnować, karmi warszawiaków zupą pho, makrelą w liściach przykład w naszej rodzinie: mój szwagier a przecież ja mieszkam tu. W Polsce zielonej herbaty i wywarami z gorących kociołków. jest po dwudziestce, a dopiero teraz zamam męża, dzieci, a pilnowanie restauraczął się interesować kuchnią azjatycką. Wcześniej jadł tylko dania cji z daleka jest bardzo trudne. Ktoś już zresztą otworzył w Hakuchni polskiej: pierś z kurczaka, buraki albo schabowego z ziemnoi polską restaurację. Szybko ją jednak zamknął. Popełnił chyba niakami. Mój brat miał podobnie – np. do niedawna nie jadł ferpodstawowy błąd. Otwierając restaurację z jedzeniem z innego mentowanych krewetek, bo ten smak po prostu go odrzucał. Dziś kraju, musisz dobrze znać miejscowy gust i smaki. Zawsze trzeba powoli się do nich przekonuje. trochę dopasować produkt do miejscowego podniebienia. Jeśli przywieziesz do Wietnamu ogórki kiszone i będziesz na siłę proJeżeli historię mamy trochę podobną, to powstaje pytanie – mować ten charakterystyczny, lecz ekstremalny dla Wietnamczy mamy jakieś podobne narodowe cechy charakteru? czyków smak, to nie wróżę dużego sukcesu. Analogicznie, jest Wydaje mi się, że mamy całkiem sporo wspólnych cech. Wietnam mnóstwo wietnamskich potraw, których tutaj bym nie zapropozawsze był rozrywany przez Rosję czy USA – podobnie było z Polnowała. W Wietnamie w Da Nang mieszka Polak, który produską podczas rozbiorów i II wojny światowej. Pamiętacie o swojej kuje kiełbasę, grilluje ją i sprzedaje. Interes kwitnie, a to dlatego, historii i o swoich bohaterach, Wietnamczycy podobnie. Młodzi że dobrze rozpoznał wietnamski rynek i gust. Wietnamczycy ludzie w Polsce i Wietnamie ogranizują różne przedsięwzięcia lubią kiełbasy, parówki i inne produkty wędliniarskie. mające na celu upamiętnianie wydarzeń historycznych – ukłon w stronę historii to nasza bardzo ważna wspólna cecha. Mam Jak wytłumaczysz fenomen zup pho w Polsce? wrażenie, że w obu narodach wraca się do akceptacji samych siePrzecież zupa pho jest bardzo podobna do waszego rosołu! Bazą bie. Nie chcemy upodabniać się do innych, lubimy swoją kulturę. jest bulion w pięknym kolorze, długo gotowany na mięsie. Do KUCHNIA


tego przyprawa, którą lubicie i znacie, czyli cynamon. Poza tym taka zupa jest dobra na kaca i to wydaje mi się kluczem do sukcesu. Pho jest na świecie bardzo dobrze rozreklamowana, to na pewno też pomaga. Jak powiesz gdzieś na świecie „pho”, to każdy wie, o co chodzi. Słabiej ludzie kojarzą bun, a przecież to tylko inny makaron. Pho to ryżowa wstążka, a bun to ryżowe spaghetti. Co serwujesz w Vietnamce, swoim nowym barze przy Poznańskiej w Warszawie? Po kilku warszawskich barach powstałych z myślą o gustach polskiej klienteli pojawiło się zapotrzebowanie na oryginalne smaki z Wietnamu. Zaproponowałam m.in. zupę krabową, którą pamiętam z dzieciństwa, bún riêu cua. Gdy byłam mała, mama ciężko pracowała i nie miała czasu na gotowanie. Opłacała jedzenie u naszej sąsiadki, a w jej garnkach często była właśnie ta zupa. Z dzieciństwa pamiętam też bánh mì pâté, czyli bułkę z pasztetem, słoniną i olejem z szalotek oraz sosem sriracha i kolendrą. Czy prowadzenie gastrobiznesu w Polsce to kierat, trauma i wojna, czy może całkiem przyjemne doświadczenie? Dla mnie to bardzo miłe doświadczenie, bo robię to, co lubię. Ludzie patrzą na mnie i mówią, że jestem pracoholiczką albo że na pewno się męczę. A ja czerpię z tego przyjemność. Cieszę się, że mogę pokazać innym kuchnię wietnamską ze swojej perspektywy. Której jeszcze kuchni jesteś fanką oprócz swojej rodzimej? Bardzo lubię kuchnię koreańską i tajską. Z rzeczy, których jeszcze nie próbowałam, przymierzam się też do dań indonezyjskich i malezyjskich. Nie wiem, jak to będzie, ale jestem ich bardzo ciekawa. A jedzenie japońskie? Właśnie w tym roku wybieram się do Japonii na tripa – jak wrócę, to ci opowiem (śmiech). Mam wrażenie, że ta kuchnia jest bardzo wyrafinowana i wymaga od konsumenta skupienia na smaku. Niektóre dania są delikatne i jak będziesz jadł w pośpiechu albo użyjesz za dużo sosu sojowego, to nie będziesz pod dużym wrażeniem. Bardzo lubię surowe ryby, a tydzień bez sushi uważam za zmarnowany. Kuchnia japońska jest wyjątkowa – to coś zupełnie innego w azjatyckim tyglu smaków. Po całym dniu w kuchni, za kasą albo w biurze masz jeszcze czas i ochotę na gotowanie w domu? No właśnie nie! Mój mąż strasznie cierpi z tego powodu – kiedy miałam mniej knajp, to jeszcze gotowałam w domu jakieś fajne jedzonko, a teraz jesteśmy na łasce mojej teściowej. Co ona ugotuje, to my zjemy (śmiech). Słyszałaś polskie określenie „niezły sajgon”? Tak, jeszcze gdy byłam mała, któregoś dnia w szkole usłyszłam: „Ale sajgon!” Przez chwilę nie wiedziałam, o co chodzi, więc zapytałam się nauczycielki, a ona mi objaśniła, że to takie określenie na chaos i zgiełk. Powinniśmy się zrewanżować innym powiedzeniem w Wietnamie, może coś w stylu „tu jest niezła Warszawa!”?


Nowe miejsca

54

MIĘSNY DELI & BISTRO

Sobotnie popołudnie spędzamy na Saskiej Kępie. Bzy pachną jak u Osieckiej, a ogródki przy Francuskiej pękają w szwach. Mijamy ekskluzywne butiki, cukiernie, wegańskie i wegetariańskie knajpki i przekornie wędrujemy... do mięsnego. Na miejscu wszystko, czego moglibyśmy się po porządnym mięsnym spodziewać – białe kafelki, metalowy pręt z podwieszonymi na hakach wędlinami i lada z potężnym wyborem. Ale – ponieważ to nie tylko sklep, ale także prawdopodobnie najlepsza niewegetariańska restauracja w tej części Warszawy – w Mięsnym Deli & Bistro mamy też stylowe barowe stoliki, intrygujący mural na ścianie, a nad ladą minimalistyczny błękitny neon. Siadamy na zewnątrz, co jakiś czas zerkając przez szybę na narodowe bogactwo wołowin, jagnięcin, schabów, pasztetowych i potaśniaków (polskich frankfurterek). Za ladą Piotr Szczęsny, współwłaściciel tego miejsca, znany z restauracji Butchery & Wine. On też poleca nam przystawki – tuk i tatar. Tuk (szpik kostny) to delikatny, jedwabisty tłuszcz, który wydostaje się łyżeczką z przekrojonych poprzecznie kawałków wołowej kości. Podany z grzankami i sałatką z natki pietruszki i kaparów wygląda i smakuje bardzo egzotycznie. Pomyśleć, że jeszcze 100 lat temu był pospolitym chłopskim daniem! Tatara z ongleta – delikatnej wołowej przepony – nie powstydziliby się z kolei i dawni arystokraci. Po zaspokojeniu pierwszego głodu czas na dania główne: pierś z kaczki w towarzystwie mango, sałatki z ogórka i kolendry oraz boczek wieprzowy na cieście z zapiekanych ziemniaków. Oba dania podbijają nasze serca i chętnie trafimy na nie ponownie. Bo rzeczywiście na niektóre dania trzeba tu „trafić” – kartę zmienia się w Mięsnym zwykle dwa-trzy razy w tygodniu. Menu zależy od dostawców – np. wieprzowina złotnicka pstra, z której pochodzi boczek, przyjeżdża do Mięsnego w czwartki i wystarcza na cały weekend, a w środy dostawcy rzucają jagnięcinę. W stałym menu dostępne są m.in. grillowane steki i burgery z wołowiny rasy Angus, które obiecujemy wypróbować przy następnej okazji. Na deser sticky toffee pudding i fondant czekoladowy z bitą śmietaną. Mięsne bistro oczarowuje nas także i na tym polu. Podane na ciepło, idealnie puszyste i kremowe desery rozpływają się w ustach, a my – rozpływamy się w zachwytach. Z Mięsnego wychodzimy z mocnym postanowieniem rychłego powrotu. Jeśli dziś jeszcze, w dobie naszpikowanych chemią substytutów mięsa, warto zostać parówkowym skrytożercą, to chyba tylko tu. [Oktawia Kromer] Mięsny Deli & Bistro ul. Walecznych 64

NOWE MIEJSCA


FALLA – Lokalizacja słaba, ale życzę powodzenia – napisał jeden z internautów na portalu restauracyjnym pod postem o otwarciu „Falli” w Warszawie. My z tym wpisem o lekkim zabarwieniu pesymistycznym zgodzić się nie możemy. Fakt – stołeczna ulica Oboźna znajduje się minimalnie na uboczu turystycznej trasy Starówka-Krakowskie Przedmieście-Nowy Świat-Łazienki, po której przechadzają się turyści z dalszych i bliższych krajów, ale rodzimi restauratorzy od dłuższego czasu przekonują się, że niekoniecznie tylko w turystach siła. Warszawska Falla na razie potwierdza tę tezę: mimo że wybraliśmy się tu popołudniem w środku tygodnia, zdecydowana większość stolików była zajęta przez lokalną klientelę – a to grupka studentów UW, która wpadła coś zjeść po zajęciach, a to biznesmeni pod krawatami żądni wegetariańskich, bliskowschodnich smaków. Właściciele Falli mają sprawdzoną recepturę na ruch w interesie i z powodzeniem serwują już swoje jedzenie wygłodniałym mieszkańcom Poznania, Gdańska i Gdyni. W stołecznej Falli nasz wybór padł na bakłażana z Tel Awiwu z menu sezonowego, któremu towarzyszył słodki sos, i na dwuosobowe danie chwalone w karcie jako klasyka Falli – Rękę Fatimy. Ręka okazała się raczej potężną łapą, której gabaryty każą sądzić, że Fatima przypomina posturą bardziej niedźwiedzicę niż kogoś o ludzkich rozmiarach. Na rękę-łapę przypadło pięć talerzyków imitujących palce, w których poupychano m.in. kiszonki, warzywa, sałatkę tabbouleh, humus i falafele, oraz wewnętrzną część dłoni – spory talerz, na którym znalazły się pieczone warzywa, seler naciowy czy pikantna papryczka. Doznań wizualnych było wiele – kucharze Falli prawdopodobnie postawili sobie za cel (i słusznie!) wkomponowanie możliwie największej liczby kolorów w jedno danie. Na szczęście w parze z wyglądem – i instagramowym potencjałem – szły smakowe doznania. Z bakłażana płynęła słodycz, z palca wskazującego Fatimy delikatna goryczka, a z jej kciuka kwaśność. Wrócimy przetestować szakszukę i baklawę, bo mimo najszczerszych chęci nie daliśmy rady zmieścić większej liczby potraw. A pomyśleć, że niektórzy wciąż bezwstydnie ogłaszają, że obiad bez mięsa to nie obiad. [Jonasz Tolopilo] Falla Oboźna 9, Warszawa

NOWE MIEJSCA


56

Rodzina w mieście


57

MIASTO X4 Marta Kulmińska – szefowa projektów w agencji kreatywnej, Wojtek Woźniak – fotograf, oraz ich dzieci: Celina (4,5 roku) i Rysiek (7 miesięcy), opowiadają o swoich ulubionych miejscach w Warszawie. Foto: Paweł Starzec Wysłuchał Jonasz Tolopilo

Narodziny Celiny były rewolucją, bo wcześniej prowadziliśmy bardzo aktywne nocne życie towarzyskie. Po pojawieniu się dziecka doba zaczyna się dużo wcześniej, więc nie ma mowy o imprezowaniu do późna – nawet kiedy załatwisz nianię na wieczór, jak dziecko przestanie wymagać karmienia piersią. Kiedy na świat zawitał Rysiek, nasze życie nie wywróciło się ponownie do góry nogami, bo mamy więcej doświadczenia, ale konieczność ogarnięcia dwójki dzieci sprawia, że czasem zaczyna brakować czasu – oprócz Rycha jest przecież Cela, którą trzeba odprowadzić do przedszkola i stamtąd przyprowadzić, zawieźć na zajęcia czy pójść z nią na spacer do parku. Pod wpływem dzieci zmienia się też krąg ludzi, którymi się otaczasz – coraz częściej np. spędzamy czas z rodzicami koleżanek i kolegów, z którymi w przedszkolu trzyma się Cela. Nie lubimy ogromnych placów zabaw, bo zawsze bawi się na nich milion dzieci w różnym wieku i nietrudno o wypadek. Dlatego raczej omijamy mokotowski ogródek jordanowski i chodzimy do parku Dreszera, w którym jest kameralnie i można np. zorganizować piknik, pograć w planszówki i porzucać frisbee. Traktujemy go trochę jak swój ogród! Kilka lat temu założyliśmy kawiarnię Moko, którą potem sprzedaliśmy Ewie – jednej z naszych baristek, i jej chłopakowi Karolowi. Mieści się w tym samym budynku co nasze mieszkanie, więc wciąż jesteśmy tam częstymi gośćmi. Dzięki kawiarni poznaliśmy mnóstwo ludzi, którzy mieszkają w okolicy. Często sobie pomagamy – np. ostatnio, gdy oboje utknęliśmy w korkach, a opiekunka musiała wyjść, nasza sąsiadka przejęła na chwilę Rycha. Sami też mamy klucze do wielu mieszkań w okolicy, w razie gdyby trzeba było coś załatwić czy po sąsiedzku zająć się dziećmi. Nie szukamy specjalnych knajp „przyjaznym dzieciom”, bo nasze dzieci nie potrzebują specjalnego traktowania. Celi wystarczy dać kredki, a Rychu na razie nie sprawia dużych problemów. Ostatnio pojechaliśmy do Arigatora przy Pięknej i Cela spróbowała po po raz pierwszy ramenu – bardzo jej zasmakował. Ale zwykle kiedy jemy na mieście, jemy w okolicy – odwiedzamy Mozaikę, Regenerację, Ciao a Tutti albo Gli Italiani. W okolicy jest dużo atrakcji dla najmłodszych. W weekendy często chodzimy na Misiowe Poranki w kinie Iluzjon. Za każdym razem mają temat przewodni – np. kosmos albo dinozaury – do którego dopasowywane są bajki z naszego dzieciństwa i zajęcia – tematyczne wycinanki i śpiewanie piosenek. Chodzimy też na „Czułe Czytanki” w Nowym Teatrze – pani czyta bajkę, a dzieci rysują do niej ilustracje. W okolicy mamy kilka parków, więc nie musimy do znudzenia chodzić w to samo miejsce. Latem dużo jeździmy na rolkach, rowerach i hulajnogach – np. wokół pałacu w Królikarni jest równy asfalt, po którym świetnie się śmiga. Zimą wsiadamy w samochód i wyprawiamy się na Zimowy Narodowy, żeby pojeździć na łyżwach. Ostatnio w ramach weekendowej wycieczki odwiedziliśmy Ogród Botaniczny w Powsinie. Jest ogromny, więc można po nim długo spacerować. Dzieciakom też się podobało – Cela zrobiła mnóstwo zdjęć, a potem rysowała swoje ulubione okazy. A jeszcze niedawno rośliny były niemodne i prawie nikt się nimi nie zajmował!

RODZINA W MIEŚCIE


58

Odsłuch: Bolesław Chromry Znany z kąśliwych rysunków, ironicznych mądrości i prześmiewczych coachingowych żonglerek Bolesław Chromry w swoich pracach regularnie przemyca muzyczne inspiracje i chętnie dzieli się nowymi odkryciami. Ba, ten „mieszkający i pracujący w internecie” rysownik, poeta i ilustrator czasami całe swoje dzieła poświęca muzyce, gloryfikując Morrisseya, Halinę Żytkowiak, Roxy Music, Spandau Ballet, Ewę Demarczyk czy Rycerzyków. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, bo – zaufajcie nam – jego playlisty są zaskakujące i nie mają dna. Chromry oprócz intensywnego publikowania swojej twórczości w sieci wydaje też albumy – ostatnio „Notes dla ludzi uczulonych na gluten i laktozę”.

THE FIELD „FROM HERE WE GO SUBLIME” 2007

SPICE GIRLS „SPICE” 1996

LIZZY MERCIER DESCLOUX „ONE FOR THE SOUL” 1985

To najlepsza muzyka, jaką mógł stworzyć człowiek. Albo komputer. Nieważne kto, ważne, że od pierwszego do ostatniego kawałka ma się na skórze ciary, jak po zbyt długiej kąpieli w basenie w trzygwiazdkowym hotelu na Rodos albo wtedy, kiedy niebo jest jasne, a na Ziemi jest już ciemno, a ty jesteś już trochę pijany i dopiero zaczynasz podróż w letnią noc. Bo o tym według mnie jest ten album.

W latach 90. byłem największym fanem Spice Girls w województwie małopolskim. Codziennie wieczorem modliłem się do Boga o to, żeby Baby Spice została moją żoną. Moje marzenia się nie spełniły, aczkolwiek moja żona ma blond włosy i jest równie słodka. W każdym razie album „Spice” to zestaw doskonałych piosenek pop, które nigdy się nie przeterminują i do których zawsze, nawet w największym zamroczeniu alkoholowym, ludzie wybiegają na parkiet i krzyczą, że „kiedyś to były piosenki”. No bo były.

Lizzy Mercier Descloux to niesłusznie zapomniana artystka, która wyprzedzała swoje czasy i była totalnie cool na długo przed tym, nim wymyślono takie określenie. Nie da się sklasyfikować jej muzyki, bo zaczynała jako księżniczka no wave’u, żeby stać się afrykanerką, potem cyganką i dojrzałą wokalistką romansującą z jazzem. Płyta, którą rekomenduję, pochodzi z tego ostatniego okresu. W kilku kawałkach na trąbce gra Chet Baker. Po tym albumie Lizzy rzuciła papierami, przeprowadziła się na Korsykę i siedziała w jakiejś dziupli, malując abstrakcyjne obrazy. Umarła przedwcześnie, w wieku 48 lat, na raka. Ten fakt smuci mnie najbardziej i chce mi się płakać za każdym razem, kiedy puszczam „Fog Horn Blues”.

PAPA DANCE „PONIŻEJ KRYTYKI” 1986

SAINT ETIENNE „FOXBASE ALPHA” 1991

THE SMITHS „MEAT IS MURDER” 1985

W moim liceum nikogo nie było stać na kokainę ani amfetaminę, dlatego popularnym stymulantem był syrop na kaszel Tussipect. Mnie jednak bardziej pobudzała sztandarowa płyta Papa Dance i to przy jej akompaniamencie robiłem ściągi na biologię. Nie wiem, co miałbym napisać o tej elektryzującej muzyce nie z tej ziemi poza tym, że to na równi z „Dziękuję, nie tańczę” Anny Jurksztowicz najlepszy polski album ever. Przy okazji komunikat do osób, które uważają zespół Pawła Stasiaka za disco polo – jesteście idiotami i nie powinniście nigdy otwierać ust.

Jestem bardzo nostalgiczny i lubię dźwięki, które przywołują wspomnienia. Zwłaszcza tak mało znaczące, jak odgłos ozdobnego szkła polerowanego przez mamę podczas przedświątecznych porządków. Obowiązkowo przy surowym, marcowym wietrze, przy którym niby czuć już wiosnę, ale najłatwiej się przeziębić. Jeśli istnieje comfort food, to Foxbase Alpha jest moją comfort music.

Łatwo jest się śmiać z tatuażu „Viva Hate” albo z tekstu, że piosenki The Smiths uratowały komuś życie. Ale myślę, że śmiać się powinno raczej z ludzi, dla których wrażliwość skończyła się na poziomie „Króla Lwa” w podstawówce. O muzyce tego zespołu napisano już wszystko, więc powiem tylko tyle, że od 10 lat przeżywam konflikt wewnętrzny pod tytułem: wytatuować sobie na ramieniu „Viva Hate” czy „Still Ill”?

ODSŁUCH



60

APERITIVO Z MARTINI Pocztówka z wakacji: późnym popołudniem we Włoszech, gdy słońce już nie pali, grupki przyjaciół zbierają się w restauracyjnych ogródkach, na skwerach i bulwarach. Na ich stołach lądują talerze przekąsek, a w dłoniach – lekkie i orzeźwiające drinki. Z każdym kolejnym kieliszkiem robi się coraz radośniej, a każda bruschetta coraz bardziej pobudza apetyt. To czas aperitivo – jednego z najwspanialszych włoskich rytuałów. Czy to, co tak dobrze sprawdza się we Włoszech, sprawdziłoby się i u nas, nad Wisłą? Jak najbardziej! I to nie tylko nad Wisłą, ale i – na Wiśle. Mieliśmy okazję przekonać się o tym 7 czerwca za sprawą ekipy Martini, której aperitivo rozpoczęło

się rejsem, a zakończyło na pokładzie zacumowanej przy Bulwarach Wiślanych Przystani Nowa Fala. Wraz z producentem klasycznych „wstrząśniętych, niemieszanych” wydarzenie organizował wieloletni ambasador marki, projektant mody Dawid Woliński. Wśród gości nie zabrakło jego przyjaciół. Podjadając przekąski autorstwa Lary Gessler, klasyczne koktajle Martini popijali z nami m.in. Jessica Mercedes oraz Wujaszek i Ciocia Liestyle. Wieczór uświetnił występ Alicji Węgorzewskiej – śpiewaczki operowej, interpretującej włoskie klasyki. Takich atrakcji, rodem z „Wielkiego piękna” Sorrentino, nie serwują zwykle nawet w Rzymie.

501®X145 Znacie kogoś, komu nic nie mówi czerwona metka przy tylnej kieszeni dżinsów zdobionej charakterystycznym, podwójnym łukiem? My nie. Kiedy dowiedzieliśmy się, że model 501® marki Levi’s® obchodzi w tym roku 145. urodziny i dostaliśmy zaproszenie na organizowane z tej okazji wydarzenie, nie wahaliśmy się długo. Tym sposobem 17 maja trafiliśmy do Piekła. A dokładniej – do warszawskiego Piekła nad Niebem, w którego industrialnych klubowych przestrzeniach odbywały się warsztaty customizacji 501® Day Lab. Dzięki nim mieliśmy okazję poddać swoje „legendarne” spodnie prawdziwej metamorfozie. Nie lubimy nadużywania takich określeń jak „kultowe” czy „legendarne”, ale o modelu 501® możemy mówić tak bez ironii – przez lata uczciwie zapracował sobie na taki status. Te spodnie nosili Marilyn Monroe, Stonesi, Elvis Presley, Marlon Brando, James Dean, Kurt Cobain czy John Lennon. A niedawno magazyn „Time” ogłosił je najmodniejszą rzeczą XX w. (501® pobiły m.in. mini i małą czarną). Dziś także nie brakuje ich w szafach nie tylko gwiazd, ale i wszystkich, którzy cenią sobie ponadczasową klasykę. Na warsztatach 501® Day Lab w Piekle doprawiliśmy nasze 501® szczyptą szaleństwa. Pod okiem studentów i wykładowców z warszawskiej Międzynarodowej Szkoły Kostiumografii i Projektowania Ubioru mieliśmy okazję farbować i postarzać materiał spodni, malować po nim, doszywać ozdobne elementy i obcinać nogawki. Bawiliśmy się świetnie, a kultowe 501® po metamorfozie jeszcze nigdy nie były tak bardzo „nasze”. Bardzo się zmieniły, ale jedno pozostało niezmienne – to nadal nasze ulubione spodnie.

Z WIZYTĄ U KONESERA Prawie wszyscy znają tę legendę: podobno organizatorzy polskiego koncertu The Rolling Stones w 1967 r. zapłacili za występ Jaggerowi i spółce wagonem wódki. Choć nie nam oceniać, czy historia jest prawdziwa, jedno jest pewne: polska wódka to towar atrakcyjny nie tylko dla Polaków, ale i dla gości z zagranicy. Rzetelnym źródłem wiedzy na temat tego wysokoprocentowego trunku może być nowo otwarte muzeum w prawobrzeżnej części stolicy. Muzeum Polskiej Wódki powstało w zabytkowym

RELACJA

budynku Zakładu Rektyfikacji na terenie Centrum Praskiego Koneser – miejsce nieprzypadkowe, bo to tutaj niegdyś mieściła się Warszawska Wytwórnia Wódek. Na otwarciu muzeum dowiedzieliśmy się, jak powstaje polska wódka i czym cechują się jej odmiany, prześledziliśmy też historię trunku i tradycje z nim związane. Im więcej wiemy, tym więcej sensu ma dla nas następujące równanie: wagon czystej = Under My Thumb + Paint It Black w wersji live.


Zapraszamy na www.facebook.com/latesummerfestival

Bilety: go-ahead.pl, biletomat.pl, ebilet.pl, www.ticketmaster.pl, www.ticke

tclub.pl oraz sklepy sieci Empik, Media Markt i Saturn


MUZYKA


63 ROSS FROM FRIENDS „APHELION” BRAINFEEDER

••••

Kiedy w ubiegłym roku Flying Lotus wrzucił na Facebooka utwór Rossa, coś musiało być na rzeczy. W końcu chłopaki się dogadały i transfer młodego producenta do Brainfeedera – wytwórni FlyLo – został sfinalizowany. Ross upodobał sobie leniwe house’y podszyte manierą retro oraz dość irytującymi na dłuższą metę wokalnymi samplami. Na całe szczęście na „Aphelion” diametralnie zmienił brzmienie. Przenosiny do wytwórni kładącej nacisk na jazzująco-beatową elektronikę okazały się strzałem w dziesiątkę. FlyLo ma w stajni prawdziwą perełkę, zdecydowanie wyróżniającą się pomysłami i stylistyką spośród swoich kolegów z drużyny. Najnowsza EP-ka londyńskiego producenta wciąż nie unika nawiązań do lo-fi, ale robi to w znacznie ciekawszy sposób niż większość producentów z (podobno) zabawnymi ksywkami w stylu DJ Boring czy DJ Different. Gitarka płynąca jak fala gorąca znad Afryki oraz podszyte melancholią melodie przywołujące na myśl czas końca lata to najsmaczniejsze składowe materiału. „Aphelion” jest dopiero przedsmakiem tego, co pod skrzydłami labelu z LA zaprezentuje nam zdolny muzyk. Wciąż jesteśmy dobrymi kumplami, Ross. [Lech Podhalicz]

ARCTIC MONKEYS „TRANQUILITY BASE HOTEL & CASINO” DOMINO

•••

Nigdy nie byłem fanem Arctic Monkeys i ewolucję zespołu – od statusu kolejnej garage-rockowej kapeli na debiucie po desperacką walkę indie-popłuczynami na „AM” – oglądałem z dystansu. Wokół „Tranquility Base Hotel & Casino”, szóstego albumu w dorobku Alexa Turnera i ekipy, zrobił się jednak spory szum, który warto skomentować. Arctic Monkeys rzekomo wymyślili się na nowo, dojrzeli i oferują świetny pomysł na siebie. Czy to prawda? Do pewnego stopnia. Muzycznie i brzmieniowo mamy do czynienia z jakościowym skokiem – przydymiona, niemal barowa produkcja dobrze służy zatopionym w latach 70. klawiszom i oszczędnym gitarom. I o ile rytmicznie Arctic Monkeys to wciąż zespół przeraźliwie nudny,

to tutaj te prostackie uderzenia perkusji pasują – „Tranquility Base Hotel & Casino” to płyta lounge’owa, stylizowana na dzieło wypalonych, zblazowanych muzyków, którzy swój zawód wykonują z entuzjazmem górników jadących na szychtę. Niewątpliwą mocą sprawczą krążka jest Alex Turner. Wyrósł na frapującego wokalistę – dostarcza tekstów pełnych ironii, z emocją i swadą, niejednokrotnie balansuje na granicy samoświadomego kiczu, zawsze jednak wciąga słuchacza w opowiadaną przez siebie historię. Zderzenie zblazowanej muzyki i emocjonalnego głosu daje interesujące rezultaty, nawet jeśli niektóre kompozycje nie porywają od początku do końca. „Tranquility Base Hotel & Casino” to solidna propozycja, choć miejscami nudnawa. Paradoksalnie jej wadą jest stylistyczna spójność – przez 40 minut trwania albumu można odnieść wrażenie, że słucha się trzech-czterech utworów w różnych wersjach. Mimo wszystko polecam – choćby po to, żeby usłyszeć, jak stadionowe dinozaury muzyki indie walczą z nadejściem komety. [Paweł Klimczak] TACONAFIDE „SOMA 0,5 MG” TACONAFIDEX

••••

jego triumfu, i o tym, że smak owych plonów bywa czasem gorzki. W klasycznej powieści Aldousa Huxleya „Nowy wspaniały świat” soma była hybrydą ecstasy z prozakiem – pomagającą przeżyć w totalitarnym reżimie pigułką szczęścia, która miała „wszystkie zalety chrześcijaństwa i alkoholu, natomiast żadnych ich wad”. I jest to bardzo celny, autorefleksyjny tytuł dla płyty nagranej przez dwóch gigantów rodzimego rapu AD 2018. Żyjąc w niepozbawionej pęknięć, skazującej na samotność bańce mydlanej własnego powodzenia, Fifi i Kuba opisują obraz widziany z jej wnętrza. A że zdarzają im się przy tym wersy żenujące, to już przypadłość właściwie każdej popowej płyty. Jednocześnie na „SOMIE” są wersy niesamowicie celne, buńczuczne i przesycone prawdziwymi emocjami. Wszystkie natomiast wgryzają się w pamięć jak najgorsze popowe earwormy. Wycyzelowane, równie melodyjne, jak minimalistyczne bity czołówki rodzimego newschoolu i bodajże najlepsze technicznie wersy Taco – a także nigdy nieschodzące poniżej pewnego poziomu wejścia Quebo – wolę sobie (na nieświadomce) nucić pod nosem dużo bardziej niż rzygliwe „Jak zapomnieć”. Dlatego bardzo cieszę się z nadejścia Taconafidemanii, choć śledzę ją sobie z boku, a nie spod sceny wyprzedanego Torwaru. [Filip Kalinowski]

THE TURBANS „THE TURBANS” SIX DEGREES RECORDS Wreszcie! Po ponad 20 latach istnienia polskiej sceny rapowej dorobiliśmy się projektu, który popowy potencjał hiphopowej formy potrafi wykorzystać w sposób chwytliwy i nośny, a jednocześnie oddolny i… szczery. Nie jest rażącym swoją sztucznością tworem fonograficznym pokroju Funky Filona czy Yaro, nie jest siermiężnym, biesiadnym bękartem małomiasteczkowych tancbud jak 18L czy późny Mezo i nie jest też – co sugeruje gros recenzentów – „wyrachowanym skokiem na kieszenie gimnazjalistów”. Jako argument za rzekomym niecnym planem obu zaangażowanych służą zwykle dwa fakty – Que i Taco do siebie nie pasują i „rapują o niczym”, odmieniając przez przypadki kolejne drogie marki, znane nazwiska i inne popkulturowe linki. I o ile pierwsza z owych przesłanek jest całkowicie z dupy, bo właśnie kontrasty stanowią paliwo napędowe dla muzyki rozrywkowej od czasów pojawienia się sceny niezależnej, o tyle druga przypomina mi lata, w których Tede zbierał baty za to, że nawijał o tym, że zarabia na rapie pieniądze. O czym zatem mieliby nawijać goście zamknięci w złotej klatce swojego sukcesu? O tym, jak się bawią w klubach? Nie, bo do nich nie chodzą, bojąc się naruszenia swojej przestrzeni osobistej. O tym, co widzą na ulicach? Nie, bo po nich nie chodzą z tegoż samego powodu. O tym, kogo spotykają na swojej drodze? Nie, bo spotykają jedynie zakontraktowanych i życzeniowych współpracowników. Rymują więc o tym, co obserwują w necie, o tym, na co zamieniają owoce swo-

MUZYKA

•••••

Z mieszaniem gatunków muzycznych pochodzących z różnych kultur jest trochę jak z mieszaniem alkoholi – na początku może się to wydawać nienajgorszym pomysłem, ale często kończy się katastrofą. Jednym z niewielu muzyków, którzy w ostatnich latach wybrnęli z klasą z tworzenia „międzykulturowego kolektywu”, był Shye Ben Tzur. W tym roku dołączają do niego The Turbans. Członkowie zespołu pochodzą z krajów i regionów o bardzo bogatych tradycjach muzycznych – z Bułgarii, Grecji, Turcji, Indii oraz Bliskiego Wschodu. Można więc było spodziewać się wszystkiego, łącznie z odstawieniem przaśnej etnoszopki. Na szczęście to jeden z tych przypadków, w których pomysł na przeboje idzie w parze z artystycznym sukcesem. Od klezmerskich zagrywek przez grecko-bułgarskie (najlepsze moim zdaniem) motywy aż po bhangrapopowe hity, które przy większej promocji podbiłyby niejedną listę przebojów. Problem w tym, że The Turbans pewnie nieprędko zobaczymy na większej scenie w Polsce, a założę się, że po wizycie na Open’erze połowa publiki uznałaby ich najlepszego wykonawcę festiwalu. [Michał Kropiński]


64 SYNY „SEN” LATARNIA REC.

••••

Trochę mi zajęło zaakceptowanie Synowskiej stylówy. Nie miałem żadnego problemu z bitami 88, który – mówię to z pełną świadomością – jest obecnie najlepszym producentem muzycznym w tym kraju. Pomysłami, brzmieniem i przestrzenią swoich podkładów zjada wszystkich domorosłych trapistów, czcicieli DJ-a Premiera i śliskich cwaniaczków, których największe marzenie to trafić na playlistę przymierzalni w sieciówce. To, co utrudniało mi pełną akceptację Synów, to maniera Piernikowskiego – nie do końca wiedziałem, czy to poza, a jeśli nie, to jak inaczej ją wytłumaczyć. Na szczęście „Sen” dużo prościej komunikuje intencje twórców. Czy będzie to storytelling, czy flaneurowskie obrazki, nawijka na nowej płycie Synów potrafi zaciekawić lub rozbawić. Piernikowski jest jednym z nielicznych raperów świadomych istoty narzędzia, którym się posługuje. A że jego flow nie jest perfekcyjne lub czasami niemal koślawe? Nie szkodzi – w sukurs przychodzą bity 88, który ponownie rozbił bank. Nie jest to płyta dla każdego, ale spróbować warto. Mnie przekonali. [Paweł Klimczak]

ICEAGE „BEYONDLESS” SONIC

••••

Żeby uczciwie podejść do najnowszej płyty Iceage, warto podsumować minione siedem lat w historii grupy. Duńczycy zadebiutowali połamanym i spazmatycznym post punkiem, a na drugiej płycie podlali go hardcore’em, by uwolnić wszelkie zapasy złej energii. Wydane w 2014 r. „Plowing Into the Field of Love” było świetnym wejściem na zupełnie nowy grunt zainspirowanego Nickiem Cave’em punk-bluesa. Potem nastąpiła cisza. Nagranie „Beyondless” zajęło tyle samo czasu, ile wypuszczenie trzech poprzednich płyt. Iceage wrócili do barowego brzmienia „Plowing (…)”, ale z innym nastawieniem. Pierwszy raz nie kieruje nimi tanatyczna, destrukcyjna energia. Frontman Elias Bender Rønnenfelt jest wobec siebie szczery i zamiast udawać gniew, postanowił wyeksponować inne emocje. Nowe dzieło kopenhaskiego zespołu brzmi potężniej niż każdy z poprzedników

dzięki konsekwentnej obecności sekcji dętej i smyczkowej, ale jego podstawowym walorem jest umiejętne wymieszanie pewności siebie z kruchością i melancholią. „Beyondless” nie jest więc tak imponującym wulkanem energii, do którego przyzwyczaili nas Duńczycy. Jest za to kolejnym niemal perfekcyjnym zestawem piosenek i potwierdzeniem starej prawdy, że ludzie się zmieniają, ale bardzo powoli. [Cyryl Rozwadowski]

RÓŻNI WYKONAWCY ALBO INACZEJ 2 ALKOPOLIGAMIA

•••

Pierwsza część „Albo Inaczej” udowodniła, że liryka chodnika jest bardzo elastyczna i sprawdza się w tradycyjnej piosenkowej formie. Sequel tej inicjatywy zamienił starą gwardię na najbardziej aktualne twarze polskiego ambitnego popu. Skład nie tylko reintepretuje hiphopowe nowe i starsze klasyki, ale też, z pomocą pełnych groove’u podkładów, próbuje dotrzeć do serca czarnych brzmień – które w Polsce częściej się zwyczajnie kopiuje, niż traktuje z pełnym zrozumieniem. Trudno mi uwierzyć, że to piszę, ale osobą, która najlepiej odrobiła pracę domową, jest Mrozu, przecinający wokalem powietrze w swojej wersji „Gdyby miało nie być jutra” Pezeta. Rosalie. biorąca na warsztat Te-Trisa brawurowo kontynuuje zwycięską passę. Zaskakujące ilości swagu prezentuje z kolei Daria Zawiałow, a medytacyjna interpretacja „Chwili” Numera Raza w wykonaniu Krzysztofa Zalewskiego to dużo lepszy pomysł niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. „Albo Inaczej 2” ciążą zwyczajowe ograniczenia – ciekawe wykonania zdecydowanie są tu w przewadze, ale niektóre tracki okazują się po prostu słabsze niż inne. Im dalej od rejonów piosenki aktorskiej, tym lepiej. [Cyryl Rozwadowski]

PAIDE & FISCHERLE „PRES. DOUBTS 2” PAWLACZ PERSKI

••••

Juke/footwork to ostatnia wielka rewolucja muzyki elektronicznej. I kiedy większość świata kombinuje, jak zrobić Berlin w piw-

MUZYKA

nicy, jest część muzycznej społeczności, która próbuje rozepchać tempo 160 BPM poza swoje granice. Złożona przez Paide i Fischerle kompilacja „Doubts 2” pokazuje, że na gruncie muzyki zrodzonej w chicagowskim getcie można stworzyć zupełnie nowatorskie formy. Zestaw artystów jest tu różnorodny i imponujący – m.in. Mchy i Porosty, Sarmacja, Hubert Zemler czy Maciej Maciągowski. Ludzie, którzy na co dzień trudnią się dubem, muzyką improwizowaną, a nawet techno, tutaj dostali trudne zadanie, któremu sprostali z nawiązką. Footwork jest tu tylko początkiem rozmowy, bazą wypadową na eksperymentalne szczyty. Posłuchajcie euforycznego „Ronarda” Maćka Maciągowskiego, frenetycznego „Patchworku” Ceglarka i Dybały czy głębokiego „Rat Pattera” Huberta Zemlera (na co dzień perkusisty!) – to tak nietuzinkowe utwory, że trudno przejść wobec nich obojętnie. Nie jest to bezpieczna wyprawa, ale na pewno satysfakcjonująca. [Paweł Klimczak]

MACIEJ MACIĄGOWSKI „OGOG” TRZY SZÓSTKI

•••••

Autor jednej z najciekawszych EP-ek ubiegłego roku, wydanej w kasetowej wytwórni Pointless Geometry, powraca z nowym materiałem, tym razem w nieocenionym dla rodzimego undergroundu netlabelu Trzy Szóstki. „OGOG” to przykład muzyki niemożliwej do zaszufladkowania. Maciągowski bawi się ze słuchaczem w elektroniczną, nasyconą psychodelicznym footworkiem żonglerkę. Jego intensywny performans to rzecz na granicy kontrolowanego kiczu, matematycznej precyzji i eksperymentalnego wizjonerstwa. Doskonały rytmicznie „8080” to taneczny pęd na łeb na szyję. Afrobębny i wysokie wokalizy nadają trzeciemu utworowi na EP-ce niepowtarzalny charakter. „Młody Ziemniak” to wizyta u Willy’ego Wonki na mocnym kwasie. „Zozole” również wchodzą jak złe, od początku rozkochując słuchacza soczystą stopą i – nomen omen – cukierkowymi melodiami. A „Metaworld Peace” ma z kolei wspaniałą orkiestrację, która wybornie buja od samego początku. Od „OGOG” nie sposób się oderwać, dlatego układam się wygodnie na dźwiękowej różowej chmurce i lecę dalej. [Lech Podhalicz]



66

KSIĄŻKI MARINA ABRAMOVIĆ „POKONAĆ MUR. WSPOMNIENIA” REBIS

••••

RENI EDDO-LODGE „DLACZEGO NIE ROZMAWIAM JUŻ Z BIAŁYMI O KOLORZE SKÓRY” KARAKTER

wiele dyskusji. Chciałbym wierzyć, że polskie wydanie przekona nie tylko przekonanych. [Mariusz Mikliński]

•••••

„LALECZKI SKAZAŃCÓW. ŻYCIE Z KARĄ ŚMIERCI” CZARNE

•••

Autobiografia Mariny Abramović, najsłynniejszej twórczyni „sztuki niematerialnej opartej na czasie”, to jedna z najlepszych zagranicznych książek, która trafiła na polski rynek w tym roku. Udaje jej się uniknąć częstych problemów towarzyszących wspomnieniom artystów: nadmiernego rozwodzenia się nad dzieciństwem i zapamiętanymi z niego wydarzeniami, rozwlekłych historii rodzinnych, narcyzmu i fałszywej skromności, przyczynkarstwa w odniesieniu do własnej twórczości czy wreszcie pokusy odwetu na krytykach. Dedykowana „przyjaciołom oraz wrogom” książka jest zapisem rozwoju człowieka, który za cel swojego życia (uświadomiony sobie wyraźnie przez artystkę dopiero niedawno) uznał „pomaganie ludziom w przekraczaniu bólu” – bólu życia i śmierci, bólu samotności, cierpienia, niezrozumienia, wstydu. Abramović w każdym swoim performansie – od najbardziej drastycznych wczesnych „Rytmów”, gdy torturowała swoje ciało na granicy utraty zdrowia, po te ostatnie, bliskie medytacji – za najważniejszy uznaje kontakt z widzami. Chce wzbudzać w nich emocje, stany świadomości pozwalające wyrwać się z codziennego, ogłupiającego komfortu. Podobny wymiar ma jej autobiografia. Bez taryfy ulgowej mówi o swojej okrutnej matce i wychowaniu w reżimie Tity, o kolejnych, zawsze boleśnie kończących się związkach, ekstremalnych podróżach, projektach. Wszystko to zawsze w perspektywie pytań o to, kim jesteśmy i po co żyjemy. Wartka narracja nawet na moment nie grzęźnie jednak w filozoficznym bełkocie. Abramović otwiera przed nami swoje życie z ogromnym poczuciem humoru. Choć wiele mówi o duchowych treningach i częstych medytacjach, potrafi też wysnuć mądrość np. z procesu kupowania pierwszego domu w Amsterdamie, gdy za ułamek jego wartości udało jej się wejść w posiadanie kamienicy opanowanej przez dziesiątki narkomanów. Trzy słowa kończące „Pokonać mur”: „wszystko było życiem”, to piękne credo artystki i najlepsza definicja trudnej sztuki performansu. [Wacław Marszałek]

To książka, którą podyktował gniew. Choć mówi się, że złość nie jest dobrym doradcą, w tym przypadku przyniosła autorce zaskakujący sukces – nie tyle literacki, ile społeczny. Wszystko zaczęło się w 2014 r., gdy 25-letnia Reni Eddo -Lodge, znana w Wielkiej Brytanii aktywistka i dziennikarka, opublikowała na Facebooku post zatytułowany „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry”. Wybuchła wokół niego burza, dzięki której Reni o dyskryminacji i systemowym rasizmie jednak rozmawiać zaczęła. Zarówno z jawnymi wrogami, dla których była „wściekłą Murzynką”, jak i z sojusznikami, którzy pozornie podzielali jej opinię, ale jednocześnie protekcjonalnie sugerowali, że agresją nic się nie wskóra. Trzy lata później Lodge wydała swoją debiutancką książkę pod tym samym tytułem, podsumowującą drogę, którą przeszła, by stać się „niepokorną czarną feministką demaskującą uprzywilejowanie białych”. W swoim eseju umiejętnie przeplata perspektywę indywidualną z wciąż mało znaną historią brytyjskiego niewolnictwa i ruchu na rzecz praw obywatelskich, a swoje obserwacje podpiera licznymi badaniami. Od statków z żywym towarem, które niecałe 200 lat temu przybijały do portu w Liverpoolu, po trudne przeżycia nastolatki z brytyjsko-nigeryjskiej rodziny, zmagającej się z rasizmem pod własnym dachem. Siła tej książki, choć Lodge nie mówi przecież rzeczy nowych, tkwi w osobistym tonie. Autorka pokazuje codzienną batalię z systemową nierównością na różnych frontach – z rodziną, białymi feministkami i na rynku pracy. Można by się zastanawiać, czy ta książka w Polsce nie wpada w próżnię, ale Lodge opisuje mechanizmy, które biała większość stosuje wobec wszystkich mniejszości. „*** ciągle się afiszują; wykorzystują swoją pozycję; są agresywni; narzucają swoje poglądy” – wystarczy w miejsce gwiazdek wstawić nazwę jednej z mniejszości: Ukraińcy, geje, rowerzyści, islamiści czy weganie – i język opresji okazuje się zaskakująco bliski, by nie powiedzieć: typowo polski. W Wielkiej Brytanii „Dlaczego nie rozmawiam…” stało się ogromnym wydarzeniem i zainspirowało

KSIĄŻKA

Autorka reportażu Linda Polman opisuje kolejne gabloty w teksańskim muzeum więziennym w Huntsville. W jednej widzi wenflon użyty do pierwszej egzekucji za pomocą zastrzyku trucizny, w innej listy skazańców, w kolejnej menu ostatnich posiłków, które zamawiali przed śmiercią. Najważniejszy eksponat to „Old Sparky” – krzesło elektryczne, przed którym turyści przystają, rozgoryczeni zakazem siadania i robienia sobie i swoim dzieciom pamiątkowych zdjęć. Ta scena podsumowuje zarówno stosunek Amerykanów do kary śmierci, jak i zawartość całej książki. W USA – kraju, w którym rocznie orzeka się kilkaset, a wykonuje prawie 100 wyroków kary głównej, tylko nieliczni obywatele podważają sens jej stosowania. Kara śmierci wpisuje się w kulturę Ameryki na równi z powszechnym dostępem do broni, indykiem na Święto Dziękczynienia i strachem przed bakteriami. Taką też perspektywę przyjmuje autorka „Laleczek skazańców”. Nie tworzy reportażu o sensie kary śmierci, a jedynie pokazuje najbarwniejsze aspekty tej ekstremalnej kultury. Przygląda się czekającym na śmierć oczami ich korespondencyjnych przyjaciółek i żon. Starsze panie, najczęściej z Europy, codziennie wymieniają z nimi listy, organizują zbiórki pieniędzy i walczą o ułaskawienie, szczęśliwe, że mogą „być dla kogoś najważniejsze w życiu”. Same po przejściach, uznają, że w końcu znalazły idealnych mężczyzn – nie uderzą, nie będą chrapać do ucha i sami pozbierają rozrzucone po podłodze brudne majtki i skarpetki. Z rozmowy z kucharzem pracującym na oddziale cel śmierci reporterka zapamiętuje nazwy potraw, np. „pogrzebowe krążki cebulowe” i „kurczaka -krematorium”. Z innej rozmowy – zestaw „relikwii”, takich jak paznokcie skazańców i resztki burrito niezjedzonego przez Charlesa Mansona. Można się zastanawiać, w jaki sposób autorce wielu nagradzanych reportaży z Rwandy, Somalii, Haiti udało się w najnowszej książce całkowi-


67 cie zlekceważyć perspektywę rodzin ofiar opisywanych morderców. Może uwzględnienie ich opinii ustrzegłoby Polman przed romantyczną naiwnością, z którą – kończąc spotkanie w sali widzeń – „decyduje się na przesłanie pocałunku ręką”. Jedna z zakochanych „laleczek” żałuje przed ślubem z mordercą tylko jednego – że nie może poznać jego najbliższych. Reportaż Polman byłby lepszy, gdyby wybrzmiało w nim wyraźniej, że wybranek tej kobiety swoich mamusię i tatusia zamordował, zgwałcił i częściowo zjadł. Książka zadedykowana została „niezapomnianej matce”. Mojej jej zawartość odbiłaby się, jak pisał klasyk, trupem. [Wacław Marszałek]

patriotyczna, kryzys uchodźczy, rozwarstwienie społeczeństwa czy brutalizacja języka publicznego, a przy tym nie popaść w banał, cynizm lub czczą bekę. Książka ta, choć ma tylko 150 stron, długo pozostaje w głowie i chce się do niej wracać – a to chyba najlepsza rekomendacja. [Olaf Kaczmarek]

LAWRENCE WRIGHT WYNIOSŁE WIEŻE. AL-KAIDA I ATAK NA AMERYKĘ CZARNE

••••

Długo wyczekiwana powieść prawdopodobnie najlepszej polskiej pisarki współczesnej bywa porównywana do musicalu, komiksu, a według niektórych to wręcz „Pan Tadeusz” na miarę naszych czasów. Sama autorka mówi o formie długiej hiphopowej nawijki, siłą rzeczy najlepiej oddającej język ulicy. Zanim powiecie: to już było, w „Pawiu królowej” czy „Wojnie polsko-ruskiej…”, dajcie wybrzmieć kunsztownym wersom „Innych ludzi”. To książka niezwykle aktualna, oddająca ducha Polski A, B, C i Z, pełna czarnego humoru, a zarazem spowita mrokiem czy też mówiąc ściślej – szarością warszawskiego smogu. Główny bohater to Kamil Janik, „(32 lat), niekarany”, niezbyt sympatyczny wykolejeniec z tatuażem Małego Powstańca, marzący o karierze rapera. Na razie jednak mieszka z rodzicami i dorabia różnymi fuchami. W roli złotej rączki trafia do ekskluzywnego mieszkania Iwony, która ma „zęby białe jak firany, cycki gładkie jak z poliestru”. Kobieta pod nieobecność swojego zapracowanego męża japiszona, nafaszerowana antydepresantami, wdaje się w romans z Kamilem – uzdrowicielem spłuczki w jej ubikacji i nadzieją na seksualne wyzwolenie z rutyny codzienności. Ich relacja to jeden z głównych wątków powieści, ale jak zwykle u Masłowskiej, nie o fabułę tu chodzi. Siłą jej twórczości, również w tym przypadku, jest język: koślawy, przeżuty, przerysowany, a przy tym genialny. Podrabiany przez wielu, ale nie do podrobienia. Rzeczywistość, zarówno w wersji deluxe jak i low cost, obserwuje czujniej i cierpliwiej niż kamery przemysłowe, a rozumie ją i poddaje twórczej analizie lepiej niż rzesza publicystów tego kraju. „Inni ludzie” wydają się groteskowi, znani nam tylko z widzenia, ale to opowieść o nas – mieszkańcach zakompleksionego kraju nad Wisłą, którzy „o tym marzą, co na TVN-ie im pokażą”. Masłowskiej udaje się dotykać wszystkich mielonych przez media tematów, jak gorączka

SC. MIKE MIGNOLA, JOHN BYRNE; RYS. MIKE MIGNOLA, KOL. MATT HOLLINGSWORTH, JAMES SINCLAIR, MARK CHIARELLO „HELLBOY. TOM 1: NASIENIE ZNISZCZENIA. OBUDZIĆ DIABŁA” DIABEŁ, KTÓRY WYPARŁ SIĘ PIEKŁA

••••

DOROTA MASŁOWSKA „INNI LUDZIE” WYDAWNICTWO LITERACKIE

•••••

Center. Tytułowe „wyniosłe wieże” to symbol znienawidzonej przez Al-Kaidę demokratycznej Ameryki i jednocześnie pomnik przerażającej głupoty i złej woli wielu jej obrońców. [Wacław Marszałek]

Podtytuł reportażu Lawrence’a Wrighta w oryginale – „Droga do 11 września” – lepiej niż jego polska wersja oddaje treść tej ponad 500-stronicowej książki. Wątek zamachu na World Trade Center to tylko niewielka część tego fascynującego reportażu. Jego główną oś stanowi blisko 50-letni proces kształtowania się islamskiego fundamentalizmu. Autor, przeczesując liczne archiwa i rozmawiając z ponad 400 informatorami, wniknął bardzo głęboko w świat Al-Zawahriego, Azzama i bin Ladena, pokazując ich drogę do terroryzmu. Choć Koran nie pozwala na nawracanie siłą niewiernych, zabrania zabijania kobiet i dzieci i potępia samobójstwa, dżihadyści powoli, ale konsekwentnie łamali kolejne tabu. Uznanie, że zamach samobójczy daje nagrodę w niebie, a przypadkowe ofiary, nawet muzułmańskie, są tylko środkiem do ważniejszego celu, pozwoliło im uzasadnić każdą zbrodnię „świętej wojny”. Osama bin Laden jak niepowstrzymany duch z fenomenalną energią bierze się za podpalanie świata. Towarzyszymy mu od młodości – najpierw w bogatej saudyjskiej rodzinie budowlańców, później podczas pierwszego wyjazdu do Afganistanu w czasie wojny z Sowietami, a następnie wszędzie tam, gdzie wyczuwał możliwość zorganizowania ataku na znienawidzone USA – w Sudanie, Somalii, Jemenie i Pakistanie. Widzimy go podczas spotkań z członkami Al-Kaidy, na szkoleniach przyszłych terrorystów, ale też prywatnie – bawiącego się z dziećmi, zarządzającego firmami budowlanymi, a nawet w chwili gdy w połowie swojej drogi zastanawia się nad spokojnym życiem rolnika. Zło płynące z jego czynów widzimy jako przemyślany, skrupulatnie zrealizowany plan, który przed Osamą przeprowadzili już niezliczeni terroryści, dyktatorzy i zbrodniarze wojenni. Dowiadując się, w jaki sposób działalnością Al-Kaidy przed nowojorskim zamachem zajmowały się CIA i FBI, możemy być niestety pewni, że w przyszłości poznamy jeszcze niejeden podobny żywot. Wright bezlitośnie wylicza momenty, w których jednym zdecydowanym atakiem, przemyślanym rozkazem, a nawet przeczytanym ze zrozumieniem mailem można było powstrzymać bin Ladena – w latach 80., 90., a nawet na kilka dni przed zniszczeniem World Trade

KSIĄŻKA

Demon ze spiłowanymi rogami i kamienną prawicą narodził się w komiksach Mike’a Mignoli ćwierć wieku temu. Od tego czasu grał w filmach oraz animacjach i występował w grach, stając się ikoną popkultury. Hellboy jest typem antybohatera, który cały czas walczy nie tylko z wrogami, ale także z samym sobą. „Nasienie zniszczenia” Johna Byrne’a to opowieść o powracającej przeszłości i przeznaczeniu. Hellboy jest zawieszony pomiędzy dobrem a złem, walczy o swoją przyszłość, najróżniejsze siły próbują go przeciągnąć na swoją stronę. Został sprowadzony na Ziemię przez nazistów, żeby wygrać wojnę. Przejęli go jednak Amerykanie, a Hellboy został łowcą potworów w rządowej agencji. „Nasienie zniszczenia” jest nieco przegadane, a jego okultystyczne teksty ocierają się miejscami o kicz. Fabuła jednak ciekawie wprowadza do uniwersum, poruszając egzystencjalne tematy. Postać uosabia odwieczną walką dobra ze złem, ludzkie balansowanie pomiędzy piekłem a niebem. Jest także personifikacją marzenia o okiełznaniu zła i przestrogą przed drzemiącymi gdzieś głęboko w ukryciu demonami. Hellboy ma w sobie jednocześnie wiele ludzkich cech. Świadczą o tym decyzje, które podejmuje, czego najbardziej wyrazistym przykładem jest spiłowanie sobie rogów. Diabeł, którym przecież jest głównym bohater, wybiera własną drogę. To odrzucenie determinizmu i fatalizmu jest bardzo humanistycznym gestem. Bardzo ciekawie wypada też wątek relacji ojca z synem. Hellboya sprowadził na Ziemię mag Rasputin, żeby razem zniszczyć świat. Demona wychował jednak amerykański profesor, który pokazał mu, że każdy ma wybór. Hellboy pozostaje rozdarty. Ignoruje co prawda wezwania maga i podąża „ludzką ścieżką”, wciąż jednak boi się, że przeznaczenia nie można oszukać. Jeszcze atrakcyjniejsza wydaje się druga historia tomu, „Obudzić diabła”, w 1997 r. nagrodzona Eisner Award – najważniejszą nagrodą branży komiksowej w USA. To przygodowa fabuła o walce z potworami i nazistami, w której powracają wątki dotyczące tożsamości i predestynacji bohatera. W obu historiach świetne są rysunki Mignoli, którego wspiera trzech kolorystów. [Łukasz Chmielewski]


68

FILM MASZAP


69

„THELMA” REŻ. JOACHIM TRIER

FILM


70 120 UDERZEŃ SERCA („120 BATTEMENTS PAR MINUTE”) REŻ. ROBIN CAMPILLO •••••

TULLY REŻ. JASON REITMAN ••••

„ZIMOWI BRACIA” REŻ. HLYNUR PÁLMASON ••••

Tęskniąc za najntisami

Jesteś na miejscu

Czarno na białym

Nowy film Robina Campillo ma wszystko, czego trzeba, żeby przyprawić widzów o szybsze bicie serca. Francuskiemu reżyserowi doskonale udała się sztuka łączenia delikatnego sentymentalizmu i rozsadzającej ekran, buntowniczej energii. Nic dziwnego. Mówimy przecież o fachowcu, który przed dekadą – wtedy jako współscenarzysta – przyczynił się do sukcesu nagrodzonej Złotą Palmą „Klasy”. Podobnie jak tamten film, „120 uderzeń serca” ukazuje zbiorowość, a nie indywidualnego bohatera. Tym razem w centrum uwagi znajdują się członkowie paryskiego stowarzyszenia ACT UP, słynący z podjętej w latach 90. skutecznej walki o prawa ludzi chorych na AIDS. Choć Campillo nie kryje podziwu wobec działaczy, jednocześnie ani przez moment nie stara się uczynić z nich pomnikowych herosów. Zamiast tego pokazuje, że polityczne happeningi stanowią równie ważną część życia aktywistów, jak wikłanie się w skomplikowane relacje uczuciowe i udział w całonocnych imprezach. Migawki z paryskich klubów dają widzowi chwilę wytchnienia, w której reżyser może popisać się formalną maestrią nasuwającą skojarzenia z pamiętnym „Edenem” Mii Hansen-Løve. Przede wszystkim jednak strategia Campillo stanowi wyraz nostalgii za najntisami, które nie tylko stylowo wyglądają na ekranie, lecz także sprawiają wrażenie czasów, w których można dokonać pozornie niemożliwego. Przypomnienie skazanej na porażkę, a jednak zwycięskiej batalii ACT UP powinno dać zastrzyk energii współczesnym kontynuatorom ich dzieła. Patrząc na liczbę grup społecznych narażonych na dyskryminację i uprzedzenia, nie ma się wątpliwości, że potrzebujemy ich jak nigdy dotąd. [Piotr Czerkawski]

Tytułowa Tully (Mackenzie Davis) jest nocną nianią. W filmie pełni wartę przy dziecku Marlo (Charlize Theron) i Craiga (Mark Duplass). Przemęczeni rodzice wreszcie mogą się wyspać, ale obecność opiekunki odbija się na ich życiu bardziej, niż mogliby przypuszczać. Wykonywany przez Tully zawód, niezbyt popularny w Polsce, w Stanach staje się coraz bardziej powszechny. Z tego typu pomocy korzystała właśnie mieszkająca w Los Angeles scenarzystka filmu, Diablo Cody (nagrodzona Oscarem za „Juno”), która następnie swoje doświadczenia przelała do scenariusza. Dobrze widoczne w filmie nawiązania i inspiracje Cody reżyser Jason Reitman przełamał dodatkowo momentami ekranowej magii. Taka taktyka ma zwrócić uwagę widza na trudy macierzyństwa; uwypuklić jego blaski i – często przemilczane – cienie. Twórca „W chmurach” podkreślił to za pomocą montażu: po ubrudzonych pieluchach pojawiają się ciasteczka z tęczową polewą, po doświadczonym porodem zmęczonym ciele oglądamy witalne piersi karmiące szkraba, a rażoną migreną Marlo chwilę później widzimy w stanie błogiego poczucia radości i bezpieczeństwa, gdy dziecko śpi wtulone w jej ramię. Gdyby w głównej roli wystąpiła mniej doświadczona aktorka, można by odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z bohaterką popadającą w schizofrenię. Theron, przechodząc z radości w bezsilność, z ożywienia w posępne zmęczenie, a z euforii w depresję, wypada jednak bardzo przekonująco. Mniej zniuansowana jest za to postać męża (w tej roli Mark Duplass), choć ma ona też inną rolę, wprowadzając do filmu sporo humoru. Całościowo „Tully” udowadnia, że duet Reitman--Cody ma potencjał i nadal świetnie radzi sobie z filmową materią. [Artur Zaborski]

Islandzki reżyser w swoim debiutanckim filmie operuje symboliką kojarzącą się z Biblią. Dwaj bracia – jak Kain i Abel. Kopalnia wapienia jako piekło i zasypane śniegiem lasy jako czyściec. Tylko raju brak – i Boga. Na miłosierdzie nie ma tu co liczyć. Życie w niewielkiej robotniczej osadzie w środku głuszy oznacza nieustanną walkę o przetrwanie. Młodszy z braci, Emil, to postać groteskowa – z jednej strony pogardzany wioskowy głupek, z drugiej cwaniak i cynik. Pasjonuje go broń, której obsługę namiętnie ćwiczy. Starszy brat, Johan, choć postawny i dojrzalszy emocjonalnie, pozostaje w cieniu. Emil marzy o dostatnim życiu u boku ukochanej. Ten cel próbuje osiągnąć, podkradając z miejsca pracy składniki do produkcji bimbru, który następnie sprzedaje kolegom z kopalni. Interes kwitnie – do czasu. Uświęcone więzami krwi i wspólnym znojem relacje rodzeństwa zostają wystawione na wielką próbę. Ten obsypany na całym świecie nagrodami film ma charakter baśni. Choć temat robotniczy sugeruje konwencję realistyczną, reżyser wprowadził do fabuły elementy magii i surrealizmu. Niepokojące, a zarazem absurdalne i humorystyczne wizje kojarzą się z kinem Roya Anderssona i wytrącają filmowy świat z utartych kolein. Prosta opowieść o rywalizacji między braćmi nabiera charakteru artystycznego eksperymentu. Warto wspomnieć, że jego twórca zajmuje się szeroko rozumianymi sztukami wizualnymi, z czego być może wynika potrzeba mówienia bardziej obrazem niż słowem. I rzeczywiście – słów tu niewiele, za to pięknych obrazów mamy aż nadto. By w pełni to docenić, „Zimowych braci” trzeba obejrzeć w kinie. To film niełatwy, surowy, ale i piękny – jak zima na północy. [Olaf Kaczmarek]

obsada: Nahuel Pérez Biscayart, Arnaud Valois, Adèle Haenel Francja 2017, 135 min Gutek Film, 11 maja

obsada: Charlize Theron, Mackenzie Davis, Mark Duplass, Ron Livingston USA 2018, 96 min M2 Films, 11 maja

FILM

obsada: Lars Mikkelsen, Elliott Todd Crosset Hove, Victoria Carmen Sonne Dania/Islandia 2017, 100 min Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, 18 maja


71 „THELMA” REŻ. JOACHIM TRIER •••••

„SWEET COUNTRY” REŻ. WARWICK THORNTON •••••

„W CIENIU DRZEWA” („UNDIR TRÉNU”) REŻ. HAFSTEINN GUNNAR SIGURDSSON ••••

Supernatural

Bolesna lekcja historii

Sąsiedzkie porachunki

Joachim Trier kazał nam czekać, ale było warto. „Thelma” – jego najnowszy, czwarty film – to trzymający w napięciu, mroczny thriller o dojrzewaniu i odkrywaniu własnej tożsamości z nadprzyrodzonymi mocami w tle. Zupełnie inny niż „Głośniej od bomb” czy „Oslo, 31 sierpnia”, które przyniosły reżyserowi sławę. Thelma (fascynująca Eili Harboe) pochodzi z surowego, chrześcijańskiego domu pełnego reguł i zakazów. Ojciec nigdy nie poświęcał jej dużo czasu, a jeśli chciał ją czegoś nauczyć, to tego, czym jest piekło i jak można do niego trafić. Młoda kobieta uwalnia się z rodzinnego więzienia, dopiero wyjeżdżając na studia do Oslo. W uniwersyteckim kampusie nawiązuje znajomości, po raz pierwszy próbuje zakazanych używek i powoli zaczyna czuć, że żyje. Sytuacja Thelmy zmienia się jednak fundamentalnie, gdy poznaje Anję (Kaya Wilkins) – piękną, pewną siebie, popularną studentkę. Niespodziewana fala uczuć obezwładniających bohaterkę przytłacza ją i powoduje fizyczne wręcz cierpienie. W filmie Triera akcja toczy się w spokojnym tempie, a reżyser buduje napięcie za pomocą starannie zaaranżowanych scen. Nigdy nie gubi wątku, nie pozwala sobie na zbyt wiele dygresji czy rozproszenie uwagi widza. To odróżnia „Thelmę” od filmów hollywoodzkich, ostentacyjnie epatujących grozą. Jeśli więc podobały wam się „Uciekaj!”, „Coś za mną chodzi” i „Babadook” – to może być coś dla was. W „Thelmie” to, co najbardziej przerażające, podawane jest ostrożnie i trzyma w napięciu aż do niespodziewanego finału. [Magdalena Maksimiuk]

W jednym z wywiadów wcielający się tu w rolę pastora aktor Sam Neill przekonywał, że świat powinien poznać bolesną historię Australii. W przypadku takich filmów zawsze istnieje jednak ryzyko, że będą one zbyt hermetyczne i niezrozumiałe dla widzów z innych krajów. „Sweet Country” z pewnością do tej grupy nie należy. Reżyser Warwick Thornton uniknął czyhających na niego pułapek. Wykorzystując westernowy sztafaż, stworzył pełnokrwisty obraz skomplikowanej relacji pomiędzy białymi kolonizatorami a Aborygenami na australijskich bezdrożach w latach 20. XX w. Jest to historia czarnoskórego mężczyzny imieniem Sam (znakomita rola naturszczyka Hamiltona Morrisa), który pracuje dla przybyłych do jego ojczyzny osadników. Niektórzy z nich, wyraźnie nadużywając swojej władzy, traktują go jak człowieka niższej kategorii. Dochodzi do coraz częstszych spięć, a gdy konflikt wymknie się spod kontroli, Sam w obronie własnej zabije białego mężczyznę. Natychmiast zdaje sobie sprawę, że nie może liczyć na sprawiedliwość, i wraz z żoną decyduje się na ucieczkę. Za nimi rzecz jasna rusza pościg (w roli sierżanta zobaczymy legendę australijskiego kina Bryana Browna, pamiętnego Douga z „Koktajlu” z Tomem Cruise’em). Dawno nie widziałem filmu, w którym tak ważną rolę odgrywałby krajobraz, kapitalnie sfotografowany przez Thorntona i jego syna Dylana Rivera. Z jednej strony spektakularny i urzekający, a z drugiej bezlitosny i wrogi, obezwładniający bohaterów, których ucieczka zdaje się z góry skazana na porażkę. „Sweet Country” to niełatwa lekcja, z której powinno się wyciągnąć wnioski, by historia nie zatoczyła koła. I paradoksalnie nie chodzi tu tylko o Australię. [Kuba Armata]

Zapomnijcie na chwilę o tym, co o życiu na przedmieściach próbowali wam ostatnio powiedzieć George Clooney („Suburbicon”), czy twórcy serialu „Gotowe na wszystko”. Kolorowe widoczki sprzedawane nam pod marką „amerykańskie suburbia” to nic w porównaniu z tym, co dzieje się w islandzkim „W cieniu drzewa”. Jak się okazuje, sąsiedzkie relacje mogą być równie skomplikowane na niewielkiej, liczącej 300 tysięcy mieszkańców wyspie. W trzeciej pełnometrażowej fabule reżyser Sigurdsson ukazuje nam serię zarówno absurdalnych, jak i prozaicznych sytuacji, wskutek których skazani na życie obok siebie ludzie zaczynają drzeć ze sobą koty. Błahostki eskalują tu do konfliktów o niewyobrażalnej skali, a o szczerej rozmowie czy kompromisie – rozwiązaniach wydawałoby się najprostszych – nie ma już mowy. „W cieniu drzewa” to przede wszystkim fascynujące, naładowane emocjami studium charakterów. Twórca nie ocenia swoich bohaterów, a jedynie prezentuje ich postawy, nie podsuwa prostych odpowiedzi, tylko daje widzowi możliwość zrobienia tego ostatniego kroku samodzielnie. W przeciwieństwie do reżysera głośnych „Baranów”, Sigurdsson nie zachwyca się malowniczością lokalnej przyrody. Akcja filmu co prawda rozgrywa się na Islandii, ale można by ją przenieść gdziekolwiek indziej. Polska operatorka, Monika Lenczewska, nie miała więc łatwego zadania. Mimo to udało jej się uchwycić piękno w zwyczajności, prozaiczne chwile tuż przed małą sąsiedzką apokalipsą. Debiut Sigurdssona, „Tak czy siak” z 2011 r., został przeniesiony przez Davida Gordona Greena w amerykańskie realia w komediodramacie „Prince Avalanche” z Paulem Ruddem i Emilem Hirschem. „W cieniu drzewa” zdaje się mieć jeszcze większy, międzynarodowy potencjał. Zanim jednak doczekamy się remake’u, koniecznie zobaczcie oryginał. [Magdalena Maksimiuk]

obsada: Eili Harboe, Kaya Wilkins, Henrik Rafaelsen Norwegia/Francja/Dania/Szwecja 2018, 116 min Gutek Film, 8 czerwca

obsada: Hamilton Morris, Sam Neill, Bryan Brown Australia 2017, 110 min Aurora Films, 15 czerwca

FILM

obsada: Steinþór Hróar Steinþórsson, Edda Björgvinsdóttir, Sigurður Sigurjónsson Islandia/Dania/Polska/Niemcy 2017, 89 min M2 Films, 22 czerwca


72 „AVA” REŻ. LÉA MYSIUS ••••

„WHITNEY” REŻ. KEVIN MACDONALD ••••

„MCQUEEN” REŻ. IAN BONHÔTE, PETER ETTEDGUI ••••

Ostatnie takie wakacje

Tajemnice gwiazdy

Smutek geniusza

Dla nastolatka wakacje z rodzicami to nie najłatwiejsze przeżycie. Albo kontrola każdego kroku, albo spóźniony wykład z życia płciowego przy stoisku z prezerwatywami. Sporo na ten temat wie Ava – bohaterka debiutu Léi Mysius. Dziewczyna wraz z matką i niespełna roczną siostrą spędza wakacje nad francuskim morzem. Podział ról jest prosty – gdy przeżywająca drugą młodość kobieta ugania się za smagłym sprzedawcą suwenirów, jej starsza córka ma się opiekować niemowlakiem. O tym, że to ostatnie takie wakacje, przesądza jeszcze jeden fakt. 13-latka stopniowo traci wzrok – już teraz nie widzi nocą, a w przyszłości całkowicie oślepnie. Dziewczyna nie popada jednak w rozpacz. Przewiązuje oczy chustą, by wyostrzyć inne zmysły, i nie oglądając się na nikogo, rusza przed siebie. Chce kolekcjonować nowe doświadczenia, coś przeżyć i poczuć. Podobnych historii o trudach dojrzewania oglądaliśmy już w kinie wiele, ale film Francuzki ujmuje widza buntowniczą energią i ekscentrycznymi rozwiązaniami fabularnymi. Świetnie napisane, autentyczne konfrontacje z matką czy sceny letniego „niedziania się” sąsiadują tu z epizodami rodem ze slapstickowej komedii, np. gdy ucharakteryzowana na dzikuskę nastolatka wraz ze swoim przyjacielem straszy i okrada bywalców plaży nudystów. Mysius mnoży pomysły pomagające jej ukazać chaos dorastania – narastającą frustrację, miotanie się między skrajnościami, miks lekkomyślności i odwagi. Jej „Ava” to także opowieść o ciele, które szybko się zmienia, jednocześnie fascynuje i budzi niepokój. Reżyserka nie odwraca kamery od nagości swoich bohaterów, ale nie robi tego, by szokować widza. „Nie ma czego się wstydzić!” – deklaruje w jednym z wywiadów. Tę naturalność Mysius osiąga dzięki wspaniałej odtwórczyni głównej roli – charyzmatyczna Noée Abita jeszcze nieraz zaskoczy nas w kinie. [Mariusz Mikliński]

Zanim sale koncertowe zapełniły się fanami Mariah Carey, Christiny Aguilery czy Beyoncé, królową zbiorowej wyobraźni była Whitney – córka despotki śpiewającej w chórkach Arethy Franklin i skorumpowanego lokalnego polityka. Artystka wcześnie wyprowadziła się z domu, by podbić świat, który dla nastolatki z Jersey okazał się jednak okrutny. Ogromne kontrakty reklamowe, dorywcze prace w modelingu, ciągłe występy i rosnąca konkurencja – to wszystko musiało odcisnąć swoje piętno na jej psychice. Młodziutka piosenkarka coraz częściej czuła się samotna i szukała pocieszenia w używkach, do których miała nieograniczony dostęp. Reżyser Kevin Macdonald zdaje się wyciągać na światło dzienne kolejne fakty – sugeruje molestowanie seksualne i ukrywany biseksualizm, które mogły mieć decydujący wpływ na dalsze, tragiczne losy gwiazdy. „Whitney” to świetnie udokumentowana kronika zbyt prędkiego wchodzenia na szczyt i głośnego upadku w świetle jupiterów, a także drobiazgowa analiza autodestrukcyjnych ciągot jednej z największych piosenkarek wszech czasów. Film Macdonalda od innych tego typu biografii odróżnia jednak wyraźne osadzenie życia artystki w socjologicznym kontekście. Twórca mówi o przełomie lat 80. i 90., prezydenturze Ronalda Reagana, czasach świetności wielkich marek kształtujących świadomość milionów ludzi, a także karier, które robiło się z dnia na dzień. To wszystko czuć w dokumencie, a poszczególne sceny ukazujące „amerykańską konsumpcję” przerywane są głośnym śmiechem Houston z wybrzmiewającym w tle „I Wanna Dance With Somebody”. Szkoda, że ten zaraźliwy śmiech dało się słyszeć jedynie w klipach i reklamach – w prawdziwym życiu Whitney nie było do śmiechu. [Magdalena Maksimiuk]

Nazywany buntownikiem, outsiderem i geniuszem Lee McQueen w krótkim czasie podbił salony świata mody. Jego gwiazda rozbłysła w szaleńczym tempie i równie niespodziewanie zgasła, gdy osiem lat temu, w wieku zaledwie 40 lat, odebrał sobie życie. Zanim to się stało, zdążył stworzyć co najmniej kilkanaście kultowych kolekcji dla swojej autorskiej marki i dla domów mody Givenchy i Gucci. Życie tego wizjonera i „modowego dramaturga”, dla którego równie ważne, co materiały i kroje, były oprawa, muzyka i efekty świetlne, w filmie Iana Bonhôte’a i Petera Ettedguiego oglądamy z perspektywy jego śmiałych wizji, precyzyjnie odmierzonych kolejnymi skandalizującymi pokazami. Taki zabieg pozwala widzowi prześledzić rozwój kariery McQueena i jego awans do statusu kontrowersyjnej wyroczni mody. Twórcy dokumentu nie szukają sensacji, ale i nie unikają trudnych kwestii. Głównym tematem filmu jest świat mody – kłopoty rodzinne i demony, przed którymi Lee usiłował uciec, choć istotne, pozostają na drugim planie. W ostatnich latach duży ekran zdobywa coraz więcej tragicznych i fascynujących biografii ze świata show-biznesu. Jeszcze niedawno głośno było o „Amy” Asifa Kapadii czy „Sugar Manie” Malika Bendjelloula. Na ich tle film Bonhôte’a i Ettedguiego zachwyca melancholijną ścieżką dźwiękową Michaela Nymana (ulubionego kompozytora McQueena) i spójną warstwą wizualną obrazującą poszczególne etapy życia projektanta. On sam z pewnością byłby z niej dumny. [Magdalena Maksimiuk]

obsada: Noée Abita, Laure Calamy Francja 2017, 105 min Gutek Film, 29 czerwca

Wielka Brytania/USA 2018, 120 min Kino Świat, 6 lipca

FILM

Wielka Brytania 2018, 89 min Gutek Film, 20 lipca



Foto: ANNA BLODA

THIS IS AMERICA


75

W tym numerze po raz kolejny zagłębiamy się w fotograficzne wizje Anny Blody rodem z niespokojnego, amerykańskiego snu. Nasza przewodniczka po onirycznym świecie „klubowych zwierząt”, początkujących aktorek, modelek i instagramerów to autorka sześciu okładek „Aktivista” i niezliczonych publikacji dla polskich i zagranicznych magazynów („Vice”, „Contributor”, „Purple”, „Wysokie Obcasy”, „Elle”, „Exclusive”). Zdolna absolwentka łódzkiej filmówki, którą zachwycało się m.in. „Dazed and Confused”, przedstawia nam kolejne swoje nowojorskie muzy, z rekwizytami lub bez.

1. Na poprzedniej stronie: Halle Cherry, modelka z Brooklynu, 2. Na górze po lewej: Maggie Mross (do Nowego Jorku przeprowadziła się parę miesięcy temu, marzy o karierze aktorki) i Ada Banks (aktywna nowojorska klubowiczka, miłośniczka kultury queer), 3. Na górze po prawej: Nicky Ottar, performer i projektant własnoręcznie malowanej skórzanej odzieży, 4. Na dole: Jason Santore, 24-letni nowojorski projektant mody, model i początkujący aktor, obecnie mieszka w Los Angeles.

WAW–NYC



77 Już niedługo, między 27 a 29 lipca, serca miłośniczek i miłośników dobrej muzyki opanuje Audioriver, a z nim niekończące się tańce na płockiej plaży. Ale muzyka to niejedyna atrakcja – dla organizatorów festiwalu od lat równie ważna jest strona wizualna i performatywna koncertów. Jednym z najgorętszych występów tegorocznej edycji będzie CLOSE – audiowizualny projekt Richiego Hawtina, który przy pomocy kamer stwarza wyjątkowe wrażenie bliskości z widownią. Ale specjalne projekty w stylu CLOSE i doskonały line-up to jedno, a oprawa VJ-ska, którą organizatorzy festiwalu Audioriver co roku zachwycają publikę – drugie. Aspekt wizualny potrafi wzbogacić każdy muzyczny show, niezależnie od gatunku. – W ostatnich latach wizualizacje stały się bardzo

używamy szybkich komputerów albo korzystamy z usług specjalnych pośredników, tzw. farm renderujących, które dysponują mocnym sprzętem. Wszystkie animacje są zaprojektowane w taki sposób, by zaczynały się tak samo, jak się kończą, tworząc pętle, tzw. loopy. Dzięki temu mogę swobodnie łączyć je ze sobą podczas występów na żywo. – opowiada Deruba. Zestaw takich loopów składa się u niego z około 64 animacji w określonej stylistyce. Taka kompozycja może powstawać od jednego do czterech tygodni, w zależności od poziomu skomplikowania animacji. – Druga kategoria to wizualizacje powstające w czasie rzeczywistym – mówi Deruba. – Tworzę obrazy, które na żywo reagują np. na określone frekwencje dźwiękowe, sygnały midi czy dane pochodzące z innych czujników,

w moich materiałach wideo powstaje dzięki przenikaniu elementów z tych grup. Następnie jest moment „psucia” – gotową animację zaczynam kroić na kawałki o różnych długościach i zamieniać miejscami, tak żeby stworzyć ruch asynchroniczny. Później zabieram się za sprawdzenie, czy animacje dobrze się ze sobą miksują. Na Audioriver zawsze jadę z nowym zestawem, który przygotowuję około dwóch miesięcy. – dodaje. Najlepsi VJ-e i VJ-ki starają się dobrze poznać muzykę, z którą będą pracować. – Wizualizacje mają być uzupełnieniem muzyki, dlatego mocno inspiruję się twórczością artystów występujących na festiwalu. Jednak efekt końcowy to absolutnie moja wizja – deklaruje Marek Nowak (Nocny Marek). O wolności twórczej mówi także Paweł Brudło (FTVision): – Tworzone przeze

PAMIĘTAJCIE O VJ-ACH TEKST: PAWEŁ KLIMCZAK popularne. Mogą się nimi pochwalić nie tylko imprezy w klubach i festiwale. Coraz częściej po oprawę wizualną swoich koncertów i tras koncertowych sięgają również poszczególne zespoły muzyczne – mówi Marcin Najdenow (VJ FkS), który wystąpi na tegorocznej edycji festiwalu Audioriver. – VJ-e są widoczni w teatrach, telewizji, reklamach – dodaje. Wizualizacje Radosława Deruby, którego twórczość również zobaczymy w Płocku, powstają na dwa sposoby. – Pierwsza metoda wywodzi się z animacji – mówi. – Tworzę storyboardy, czyli graficznie rozrysowuję całą narrację w programach do tworzenia efektów specjalnych, animuję obiekty, a następnie pracuję nad kolorystyką i postprodukcją. Niektóre obiekty, np. płyny z odbiciami na powierzchniach i oświetlone dużą ilością dynamicznych świateł, potrafią się renderować od kilku godzin do kilku dni. Dlatego

np. ruchu. O ile w tym przypadku nie poświęcamy tygodni na render, o tyle czasu wymaga optymalizacja działania programu, w którym tworzymy. Przypomina to projektowanie gier komputerowych, gdzie wizualizacje wymagają mnóstwa obliczeń na sekundę – mogą więc się zacinać lub tracić płynność. Potrzeba wielu dni, by stworzyć efektowny program wizualny, którego wydajność nie spada poniżej 25 klatek na sekundę – dodaje. Dla VJ-a FkS tworzenie wizualizacji to długotrwały, rozległy proces. Podobnie jak Deruba, zaczyna od szkicu. Następnie przechodzi do tworzenia statycznych elementów danego loopa i zabiera się za animowanie, dzieląc elementy na grupy, które nie do końca do siebie pasują, np. na kształty ostre i zaokrąglone. – Szukam w animacji momentu, w którym te grupy się uzupełniają, walczą ze sobą albo się wykluczają – mówi VJ FkS. – Ruch AUDIORIVER

mnie wizualizacje całkowicie zależą od muzyki, są nią inspirowane, a później podczas występu jeszcze do niej odpowiednio miksowane, ale w kwestii stylu i techniki, w której tworzę, mam już całkowitą dowolność. Występ audiowizualny to wyjątkowe doświadczenie. – VJ-ing jako narzędzie daje możliwość wyrażenia treści, których sama muzyka nie może przenosić. Pozwala stworzyć spektakl, w którym można się zarówno zatracić, jak i coś zrozumieć – mówi Deruba. Wysoki poziom wizualizacji to wyznacznik jakości wielu imprez w Polsce, a festiwal Audioriver jest pod tym względem zdecydowanie w czołówce. VJ-e, których kompozycje zobaczymy w Płocku, silnie nawiązując do muzyki granej na festiwalu, zapewnią mnóstwo dodatkowych emocji. Pamiętajcie o ich pracy, gdy będziecie dzielić się festiwalowymi wrażeniami.


78

Wydarzenia

Tegoroczna, 16. edycja krakowskiego Miesiąca Fotografii odbędzie się pod hasłem „Przestrzeń przepływów. Obrazowanie niewidzialnego”. Iris Sikking, kuratorka wydarzenia, wybrała prace twórców komentujących świat, w którym wszystko jest w nieustannym ruchu – migrujący ludzie (to jeden z najważniejszych wątków wystawy), ale również wyciekające dane cyfrowe czy rozprzestrzeniające się po planecie toksyczne substancje. Artyści, próbując zrozumieć, co kryje się pod powierzchnią społecznych, politycznych i kulturowych procesów, współpracują z naukowcami, dziennikarzami i ekspertami. Efekty swojej pracy przedstawiają w postaci odbitek, wideo, instalacji i aranżacji przestrzennych, ale i za pomocą dźwięku, rzeźby i archiwaliów. Ta dotykająca najbardziej aktualnych problemów współczesności ekspozycja zostanie zaprezentowana w 10 lokalizacjach, m.in. w Bunkrze Sztuki, MOCAK-u, Muzeum Etnogra-

ficznym i Muzeum Manggha. W sekcji ShowOFF pokazane zostaną premierowe projekty młodych twórców wyłonione w konkursie, a dopełnieniem festiwalu będzie m.in. cykl paneli dyskusyjnych z udziałem artystów i ekspertów z różnych dziedzin. W planach także premiery książek, warsztaty, prezentacje, projekcje filmów i oprowadzania kuratorskie. [oak] WYJEŻDŻAMY Premiera 14.06 Nowy Teatr, Warszawa Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, a trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu. Krzysztof Warlikowski po 12 latach od premiery „Kruma” ponownie bierze na warsztat twórczość izraelskiego pisarza Hanocha Levina – tym razem jest to przetłumaczona przez Jacka Poniedziałka sztuka „Pakujemy manatki”. Twórcy spektaklu chcą zadać pytanie, na które próżno szukać łatwej odpowiedzi – czy zamiast poszukiwać życia „gdzie indziej”, nie lepiej skoncentrować się na pozytywistycznej pracy i budowie wspólnoty dla dobra wszystkich? Czy warto poświęcić wol-

ność w zamian za spokój? Nad tymi pytaniami zastanowimy się razem z twórcami w połowie czerwca, tymczasem pozostaje nam podziwianie plakatu. „Wyjeżdżamy” promuje zdjęcie, na którym mógł się znaleźć każdy – wystarczyło pojawić się w połowie maja w siedzibie Nowego Teatru i dać się sfotografować przez Mikołaja Grospierre’a. [jt] 1984 Premiera 16.06 Teatr Powszechny, Warszawa

Lato 2018

MIESIĄC FOTOGRAFII 25.05-24.06 Kraków

Im więcej czasu mija od wydania „Roku 1984” Orwella, tym lepszym jest on komentarzem do tego, co dzieje się na świecie – coraz większej inwigilacji dokonywanej w imię bezpieczeństwa, chęci kontroli nad społecznymi nastrojami i rosnącej świadomości, że każdy ruch w sieci zostawia jakiś ślad. I obojętnie, co jest narzędziem w rękach Wielkiego Brata – aparat państwowy, nasz ukochany Fejsik, aplikacja do nieustannego oceniania ludzi z serialu „Black Mirror” czy dystopijna wizja regulowania dzietności z „Opowieści podręcznej” – celem jest wpływanie na innych. Spektakl

Miesiąc Fotografii, Agnieszka Rayss, Muzeum poligonu nuklearnego, z cyklu „Ostatnia rozmowa z akademikiem Sacharowem”, 2018

WYDARZENIA


w reżyserii Barbary Wysockiej opowie o tym, co siedzi w głowie człowieka – czy zawsze, nawet mimowolnie, kieruje nim żądza władzy i kontroli nad resztą? Wpisujemy wydarzenie do kalendarza w telefonie i tylko trochę nas zaskakuje, że aplikacja sama z siebie podsuwa nam komunikat: „sugerowana lokalizacja: Teatr Powszechny”. [jt] BIG BOOK FESTIVAL 22-24.06. Warszawa, Fun Park & Arena Wspinaczkowa Merliniego 2 Big Book to festiwal literacki organizowany zawsze z tematem przewodnim i w ciekawych lokalizacjach. W tym roku padło na miejsce związane z przygodą – główne motto tej edycji brzmi: „Ekspedycja. Zapomnij o granicach!”. Organizatorzy i organizatorki wydarzenia podkreślają niezwykłą moc literatury w przenoszeniu nas poza rzeczywistość i przekraczaniu wszelkich granic. W ramach tegorocznej edycji odbędzie się ponad 50 spotkań i wydarzeń o różnorodnym charakterze – od rozmów z gośćmi z 20 krajów (będą autorzy i autorki książek dla dzieci i młodzieży, ale też reportażyści i reportażystki) po happeningi i spektakl multimedialny. Mocne literackie przeżycia gwarantowane. [klim] INSTYTUT FESTIVAL Garnizon Modlin, Nowy Dwór Mazowiecki 22-23.06 Wskrzeszenie formuły Instytutu było samo w sobie dużym wydarzeniem. Perspektywa doznania przygniatających, hipnotyzujących dźwięków w laboratoryjnym otoczeniu przyciągnęła już tysiące ludzi. Teraz organizatorzy cyklu idą o krok dalej. Najbliższa edycja wydarzenia nie tylko odbędzie się w festiwalowej formule, ale także w jeszcze bardziej imponującym miejscu – na terenie Garnizonu Modlin. Znajdujący się tam budynek koszar to najdłuższy tego rodzaju obiekt w Europie. Niesamowitą scenerię na dwa dni wypełnią paraliżujące basy takich tuzów jak Nina Kraviz, Marcel Dettmann, Chris Liebing, Oscar Mulero, Dax J czy Zenker Brothers. Warto też zwrócić uwagę na inne imponujące nazwy w line-upie, takie jak Randomer, Voiski czy Kobosil. Pozostałą część repertuaru stanowić będzie

oczywiście gromada równie utalentowanych DJ-ów i producentów z Polski. To najlepsza oferta wczasowa, jaką widzieliśmy w tym roku. [croz] WOODED FESTIVAL Łasztownia, Szczecin 23.06 Wooded to wydarzenie, którego ambasadorem jest uznany na całym świecie didżejski duet Catz’n Dogz. Tegoroczna edycja to nowe otwarcie – impreza przenosi się z Wrocławia na szczecińską Łasztownię, jedną z bardziej interesujących festiwalowych lokalizacji. Świetną przynętą, która może zwabić was do stolicy zachodniego Pomorza, będzie występ WhoMadeWho, czyli duńskiego trio, które eksperymentuje z popem, disco czy rockiem i skutecznie przejmuje schedę po późnym Roxy Music. Swój imponujący live zaprezentują także nasi krajowi ulubieńcy – The Dumplings. Didżejską część line-upu uświetnią Ryan Elliott, Jay Shepheard, DJ Steaw, Mira i Answer Code Request, a krajową śmietankę reprezentować będą Earth Trax, Das Komplex, An On Bast, Manoid oraz gospodarze, Catz’n Dogz. Wygląda na to, że na naszych oczach rozwija się świeża, prężna marka na scenie klubowej. [croz] TAURON NOWA MUZYKA 28.06-01.07 Katowice Katowicki Tauron jak co roku proponuje udaną mieszankę elektronicznych nowości i zasłużonych marek. Nie inaczej jest w roku 2018. Intrygujący, postindustrialny teren dawnej kopalni znów zapełnią artyści i artystki z najwyższej półki. Na festiwalu zagrają m.in. weterani muzyki klubowej DJ Stingray i Carl Craig, królowa tanecznego eksperymentu Jlin, GAS ze swoim epickim ambientem, psychodeliczni rozbójnicy Red Axes, mistrz samplingu Nightmares On Wax czy genialny producent Arca. Polska reprezentacja stawi się w Katowicach w równie mocnym i różnorodnym składzie: m.in. BOKKA, Czarny Latawiec, Kurws, Syny czy duet Zimpel/ Ziołek. Niewątpliwą atrakcją będzie koncert zamykający festiwal, na którym wystąpią wokalny anioł Sampha i jazzmani z EABS. [klim]

The Internet

CHINKA Premiera 29.06 TR Warszawa Punktem wyjścia spektaklu jest film Jeana-Luca Godarda o takim samym tytule. Poznajemy w nim historię studenckiej komuny z Paryża, która przygotowuje się do rewolucji i chce sprowokować społeczną zmianę. Film francuskiego reżysera miał charakter proroczy, bo niecały rok po jego premierze w wielu krajach rozpoczęły się protesty studenckie 1968 r. Spektakl Klaudii Hartung-Wójciak, podobnie jak „Chinka” Godarda, porusza temat komercjalizacji polityki, która coraz częściej przechodzi do popkultury. Co zostało z ideałów studenckiej rewolty z 1968 r.? Czy kultura pasuje do politycznego zaangażowania? Spektakl jest realizowany w ramach programu „Młody TR”, który od kilku lat wspiera najciekawszych młodych twórców teatralnych. [jt] THE INTERNET 11.07.2018 Palladium Dwa lata po świetnie przyjętym występie w Miłości amerykańska grupa wraca do Warszawy. Kiedyś byli duetem, obecnie rozrośli się do 5-osobowego składu, ale jeśli chodzi o brzmienie, to nic się nie

WYDARZENIA

zmieniło – nadal są po prostu niepodrabialni. Nikt tak nie łączy soulu oraz R’n’B z hip- i trip-hopem, jak słynąca z odważnych tekstów wokalistka Syd i producent Matt Martians. Ta oryginalność nie wydaje się zresztą niczym dziwnym, jeśli uświadomimy sobie, że muzycy byli niegdyś członkami świętej pamięci kolektywu Odd Future, na którego czele stał pojawiający się później na gościnnych występach na płytach The Internet Tyler the Creator. Inne znane featuringi związane z zespołem to m.in. Mac Miller, Vic Mensa i Janelle Monáe. Czego możemy spodziewać się po lipcowym koncercie w Polsce? Na pewno stałego zestawu hitów, takich jak „Dontcha”, „Special Affair” czy „Girl”, choć The Internet przyjeżdża do nas przede wszystkim promować swój czwarty album. A sądząc po dotychczas opublikowanych energetycznych singlach z nadchodzącego „Hive Mind”, zdecydowanie warto odwiedzić Palladium. [zaf] KRAKÓW LIVE FESTIVAL 2018 17-18.08 Kraków Po zeszłorocznych występach Travisa Scotta, Lany Del Rey i alt-J poprzeczka została postawiona


80 wysoko, ale w tym roku nic nie wskazuje na to, żeby miało być choćby odrobinę gorzej. W momencie, w którym piszemy tę zapowiedź, wśród ogłoszonych artystów znaleźli się Die Antwoord, którzy konsekwentnie uciekają wszelkim schematom i fundują publiczności muzyczno -wizualne widowisko, Kendrick Lamar, który popełnił jeden z najszerzej omawianych albumów rapowych zeszłego roku – i to nie tylko przez środowisko okołorapowe – oraz holenderski DJ i producent Martin Garrix, który ledwo skończył 22 lata, a już osiągnął komercyjny sukces. Z niecierpliwością czekamy na kolejne ogłoszenia, bo może być jeszcze lepiej. [jt] OLSZTYN GREEN FESTIVAL 2018 17-18.08 2018 CRS „Ukiel” w Olsztynie

Powyżej: Tauron Nowa Muzyka Katowice, Sampha Poniżej: Instytut, Headless Horseman

Trudno o lepsze miejsce, w którym można posłuchać na żywo dobrego rodzimego popu, niż odbywający się po raz piąty olsztyński zielony festiwal. Sprzyjają zarówno sama lokalizacja – niby w mieście, ale jednak nad brzegiem malowniczego jeziora, jak i artyści, którzy silną grupą przybędą do stolicy Warmii i Mazur. Odnajdą się tu więc fani nieśmiertelnej Comy, popularnego Korteza czy ciekawej Bitaminy, ale i będącej nieustannie na topie Brodki czy tekściarskiego króla Błażeja Króla. Nie zabraknie też młodej pop-krwi w postaci Rosalie., Poli Rise i nadziei hip-hopu – Otsochodzi. Idealnym koncertowym combo może okazać się druga odsłona projektu Albo Inaczej, gdzie na jedną scenę wejdą Grammatik, Ten Typ Mes, Monika Borzym, Justyna Święs i Ralph Kaminski. Oprócz muzyki można liczyć na spotkania z artystami, pokazy filmów, food trucki oraz mnóstwo eko- i fitwarsztatów. Pozostaje życzyć sobie tylko pogody. [zaf] FESTIWAL KULTURY ŻYDOWSKIEJ – WARSZAWA SINGERA 25.08-2.09 2018 Warszawa Jak wyglądałaby Warszawa, gdyby zamiast pomników tragicznej historii polskich Żydów – chodników z zaznaczonymi granicami getta, kładki nad

WYDARZENIA

Chłodną, Domu Kereta – otaczali nas tu oni sami? Odbywający się na przełomie sierpnia i września Festiwal Kultury Żydowskiej już po raz 15. pomoże nam to sobie wyobrazić. Tegoroczna, jubileuszowa edycja opanuje nie tylko okolice placu Grzybowskiego, synagogi i ul. Próżnej, ale i całą Warszawę, od Pragi po Wolę. Szykuje się ponad 200 wydarzeń z udziałem 250 artystów z Polski i całego świata – koncerty, spektakle teatralne, pokazy filmów, warsztaty tańca i wiele innych. Oprócz amerykańskich kantorów i polskich jazzmanów na festiwalu poznamy efekty zadziwiających kulturowo-muzycznych zderzeń – tokijsko-klezmersko-bałkański miks zespołu Jinta-La-Mvta i skrzypcowe interpretacje muzyki klasycznej, ale i kultowych kawałków Led Zeppelin, Jimiego Hendrixa i Davida Bowiego w wykonaniu Ary Malikiana, łączącego wątki żydowskie, arabskie, argentyńskie, hiszpańskie i romskie. Ze spektakli – m.in. hit Broadwayu „Tylko głupcy się smucą” izraelskiego Teatru Yiddishpiel. Będzie się działo! [oak] PAUL KALKBRENNER 25.08 Instytut, Warszawa Sezon na letnie tupanie do rana trwa w najlepsze. Organizatorzy i promotorzy imprez o tym wiedzą, więc ku obopólnej korzyści serwują nam artystów, przy których nóżka chodzi i nie chce się zatrzymać. Pod koniec sierpnia Warszawę odwiedzi Paul Kalkbrenner ze swoim nowym materiałem z albumu „Parts of Life”. Legendarny DJ, kompozytor i producent wystąpi na terenie Instytutu Energetyki, którego fanom techno nie trzeba przedstawiać – samemu Kalkbrennerowi zresztą też, bo w zeszłym roku wystąpił w Instytucie dwukrotnie. Tym razem celowo piszemy, że wystąpi „na terenie Instytutu, a nie „w Instytucie”, bo organizatorzy wydarzenia postanowili skorzystać z letniej aury i rozstawić scenę w plenerze. Wnętrza Instytutu nie będą jednak stały opustoszałe, bo po części oficjalnej pomieszczą oficjalne afterparty. [jt]


ZWYCIĘZCA

DESIGN : E.DOROT

FILM, KTÓRY DLA WIDZÓW WYBRALI WIDZOWIE

REZYSERIA

LEA MYSIUS

Prawdziwa historia, która zachwyca i wzrusza.

#mcqueenfilm www.mcqueenfilm.pl

W KINACH


Aktivist Redaktorka naczelna Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com

Wydawca Beata Krawczak Reklama Milena Mazza, tel. 506 105 661 mmazza@valkea.com Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com

Zastępca red. nacz. Jonasz Tolopilo jtolopilo@valkea.com Redaktorka Oktawia Kromer okromer@valkea.com

Dystrybucja Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com

Redaktorzy działów Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Paweł Klimczak Moda: Michał Koszek

Druk Zakład Poligraficzny „Techgraf”

Redaktor prowadzący Aktivist.pl Zdzisław Furgał zfurgal@valkea.com PR manager, patronaty Daniel Jankowski djankowski@valkea.com Projekt graficzny magazynu, dyrektorka artystyczna Kaja Kusztra Korekta Weronika Girys Współpracownicy Kuba Armata Łukasz Chmielewski Piotr Czerkawski Małgorzata Halber Aleksander Hudzik Olaf Kaczmarek Filip Kalinowski Michał Kropiński Magdalena Maksimiuk Wacław Marszałek Marianna Medyńska Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Paweł Starzec Olga Święcicka Vienio Olga Wiechnik Artur Zaborski

Sesja okładkowa Foto: Agata Wrońska Produkcja: Daniel Jankowski, Kaja Kusztra Stylizacja: Michał Koszek Asystent stylisty: Michał Kluz Studio: Huśtawka Zdjęcie okładkowe top: Diligent, turban: Marta Ruta, rękawiczki: Dramat retusz: Sonia Janów, Kamil Twardowski Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych. Za treść publikowanych ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Redaktor naczelny nie odpowiada za treść materiałów reklamowych i konkursowych.

Valkea Media S.A. ul. Ficowskiego 15 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00

aktivist.pl




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.