Mojżeszowe Tablice Opowiadania dla młodzieży na temat Dekalogu.

Page 1


est cicha, spokojna noc i tylko gwiazdy z lekka rozświetlaJ ją mroki. Mniej więcej dwunastoletni chłopiec szybkim krokiem przebiega ulice Rzymu. Od czasu do czasu zadziera głowę

ku niebu i obserwuje ich bieg, a potem zaciskając ręce na piersiach, biegnie dalej. Ledwie dyszy, gdy dobiega do bramy miejskiej, gdzie wartownik wypytuje go, podnosząc latarnię, by lepiej zobaczyć jego twarz. — Gdzie tak pędzisz, malcze? — pyta strażnik. Szybkim gestem chłopiec odgarnia z czoła krucze pukle włosów, patrzy na legionistę swymi ciemnymi, roziskrzonymi oczyma i zdyszanym głosem szepcze: — Nie zatrzymuj mnie, Rufusie. Muszę biec na służbę. — Masz ci, to przecież Tarsycjusz! — Legionista rozpoznaje go i uśmiech rozjaśnia mu brodatą twarz. On także jest chrześcijaninem. Poznał dzielnego chłopca na nocnych zebraniach gminy rzymskiej, odprawianych w podziemnych katakumbach.

— W takim razie nie ma sensu pytać, dokąd idziesz. Pomyśl nieco o biednym żołnierzu Rufusie podczas swojej służby. — Oczywiście — odrzekł chłopiec, wybuchając śmiechem. — Ja zawsze się modlę za biednych grzeszników i za żołnierzy. — Łobuzie jeden! — grzmi wartownik z udaną złością i niby chce porwać za miecz. — Zostaw swój miecz w pochwie — śmieje się Tarsycjusz. — Wcale się ciebie nie boję. — Zmykaj, brzydki nicponiu — grzmi znowu legionista. Ale zaraz chwyta go w ramiona i szepcze do ucha: — Posłuchaj, chcę ci jeszcze coś powiedzieć: bądź ostrożny! Cesarz wydał nowy edykt przeciwko nam, chrześcijanom. Ubiegłej nocy aresztowano wiele osób i wtrącono do Mamertinum. Na pewno każą im walczyć na arenie z lwami i tygrysami. Jeszcze raz przemoc zawisła nad Rzymem. Uważaj więc na siebie! — Nie martw się, zwłaszcza o mnie — odrzekł chłopiec. — Myśl raczej o swojej głowie. — Cóż znaczy biedny żołnierz? — odparł ze śmiechem wartownik. — To zwykła rzecz, że nasze życie jest wystawione na wszelkiego rodzaju ciosy. Ale dla takiego słabego dziecka jak ty, to co innego. — Wcale nie jestem słabym dzieckiem — oburzył się Tarsycjusz. — Ale teraz już mnie nie zatrzymuj. Nie chciałbym się spóźnić. Do widzenia, Rufusie. — Powodzenia, Tarsycjuszu! — krzyczy za nim wartownik, a potem szepcze do siebie: — Co by to była za szkoda, gdyby się przytrafiło jakieś nieszczęście temu dzielnemu chłopcu. Nieco później Tarsycjusz klęczy przed ołtarzem w katakumbach i usługuje staremu kapłanowi do Najświętszej Ofiary. Całym sercem śledzi to uroczyste nabożeństwo, uważnie słucha kazania pasterza Pańskiego, który objaśnia dzisiaj zebranej grup-

• 18 •

• 19 •

TARSYCJUSZ ODDAJE ŻYCIE ZA ZBAWICIELA ••


ce wiernych słowa Apostoła Pawła: „Teraz trwają wiara, nadzieja, miłość — te trzy: z nich zaś największa jest miłość”. Mówi o miłości do wszystkich rzeczy stworzonych, o miłości do wszystkich ludzi, a zwłaszcza do biednych i będących w potrzebie, lecz nade wszystko mówi o miłości do Boga, naszego Pana Jezusa Chrystusa, który za nas umarł na krzyżu na Golgocie. — Nad miłość nie ma nic większego — kończy kapłan. — Ona jest mocniejsza niż męczeństwo i śmierć, ona czyni nas zdolnymi nawet do oddania radosnym sercem życia za Tego, który nas pierwszy umiłował. Dla Kościoła nadszedł znowu czas walki. Ostatniej nocy wielu naszych braci zostało zabranych z domów i wtrąconych do więzienia. Niech Bóg im da łaskę wytrwania w wierze aż do końca. Miłość doda im sił do przetrwania ostatniej walki. Ale my nie zostawimy naszych uwięzionych braci bez pomocy. Niech ktoś z was tu obecnych zgłosi się po Najświętszej Ofierze, aby zanieść im wiatyk: Chleb życia, który daje siły do zwyciężenia nawet śmierci. A wtedy Pan będzie z nimi w ich ostatniej godzinie i Jego miłość nie opuści ich do końca. Albowiem moc miłości nie zna granic. Do końca nabożeństwa Tarsycjusz nie może się już skupić: — Oby tylko kapłan mnie wybrał na posłańca! Ta myśl nie opuszcza go, a on nie pragnie niczego więcej. To jest jego jedyna i gorąca modlitwa w tej chwili. Po Najświętszej Ofierze zgłasza się wielu chętnych do wykonania zadania, którego sam kapłan nie może wypełnić, albowiem jest zbyt znany wśród pogan. Ale mały ministrant prosi tak gorąco, aby mu powierzyć tę świętą misję, że kapłan w końcu przystaje na jego prośbę. Zna dobrze swego ministranta, chłopca dzielnego i rozumnego. A poza tym nikt się nie domyśli, że ten malec niesie święty Skarb — Wiatyk. Uroczyście przekazuje mu srebrne naczynko, w którym znajdują się święte Hostie. Zawie-

sza mu je na szyi na jedwabnej wstążce, zaleca ostrożność i przezorność, i po udzieleniu błogosławieństwa pozwala mu odejść. Tarsycjusz drżącą ręką okrywa Świętość swoją tuniką i z wielkim uszanowaniem wspina się po wielu stopniach ku wyjściu z krypty. Już słońce wzeszło, gdy on kieruje się ku bramie miejskiej. Na ulicach Wiecznego Miasta powoli budzi się życie. — Hej, Tarsycjuszu! — woła legionista Rufus, zwracając się do chłopca, który zdaje się go nie zauważać przechodząc obok niego. — Co ci się stało, że nie poznajesz starego przyjaciela? — Wtedy chłopiec odpowiada mu szeptem, że niesie schowanego pod ubraniem Chrystusa, a żołnierz pochyla się z szacunkiem i odprowadza wzrokiem dziecko, aż niknie mu ono z oczu, modląc się za małego posłańca Bożego. Podczas całej drogi chłopiec stawia sobie pytanie, jak zdoła dostać się do więziennego lochu, ale zdaje się na Tego, którego niesie, że On otworzy mu bramy więzienia. Ma przy sobie pierścień, który matka, umierając młodo, zostawiła mu, a który zachował do dzisiejszego dnia jako cenną pamiątkę po niej. Za żadną cenę nie rozstałby się z nim. A jednak dzisiaj jest gotów dać go strażnikowi więzienia, aby tylko pozwolił mu tam wejść. Już jest w pobliżu ponurej baszty więzienia, gdy nagle słyszy, jak ktoś woła go po imieniu. To jeden z kolegów szkolnych, towarzysz wielu wspólnie spłatanych figlów, podbiega do niego wołając: — Hej, Tarsycjuszu! Co się z tobą dzieje? Trzy razy krzyczałem na ciebie. A ty, słowo daję, chyba jeszcze śpisz. Co ci jest? — Zostaw mnie — odpowiada niepewnie chłopiec niosący Chrystusa. — Teraz nie mam czasu, Florencjuszu. — Nie bądź głupi — namawia mały poganin krzywiąc się. — Chodź ze mną. O, tam, bawimy się w wojnę. Brakuje nam tylko ciebie.

• 20 •

• 21 •


— Ale przecież powiedziałem ci, że nie mam czasu — odpowiada Tarsycjusz, usiłując się wyrwać. — Tchórz! — cedzi przez zęby Florencjusz. — Każdy chłopiec musi mieć zawsze czas bawić się w wojnę. Chyba że jest tchórzem i gamoniem. To wszystko. Tarsycjusz czuje, jak gniew w nim wzbiera, i ma ochotę udowodnić przy pomocy pięści, że nie jest tchórzem. Ale na czas uświadamia sobie, jak wielką misją został obarczony. — A poza tym co tam takiego chowasz na piersi? — z ciekawością dopytuje się kolega. — Pokaż no! — To nie twoja sprawa — oświadcza Tarsycjusz i broni się, jak potrafi, wolną ręką przed natarczywością Florencjusza. Tymczasem, zwabieni hałasem, nadbiegają inni chłopcy gotowi do nowej bitwy. — Tarsycjusz jest tchórzem — wykrzykuje Florencjusz. — A pod tuniką ma coś, czego nie chce pokazać. — Może coś ukradł? — krzyczy ktoś z grupy. — Niech pokaże, co ma. — I dzika banda rzuca się na chłopca, obala go na ziemię i wpija mu się w ramię, którym Tarsycjusz broni swojej świętości. Dorośli podchodzą i dopytują się o powód walki. Jedni biorą stronę chłopca, inni chcą także wiedzieć, co tak zazdrośnie ukrywa. — Ja wam powiem, co ten urwis niesie — wykrzykuje czyjś głos pełen nienawiści. — Ja go znam dobrze! To jest jeden z tych przeklętych chrześcijan, a pod tuniką niesie sakrament czcicieli oślej głowy. Cha, cha, cha! — Czciciele oślej głowy — był to obelżywy tytuł, jaki Rzymianie nadawali wyznawcom wiary Chrystusowej. Słowo to padło niczym grom w rosnący coraz bardziej tłum. — Chrześcijanin? To jest chrześcijanin? Słyszeliście? — wołają rozjuszeni. — Niech nam pokaże ten swój sakrament!

— Boże, dopomóż mi! — modli się chłopiec, przyciskając jeszcze mocniej ręką srebrne naczyńko i usiłując rozpaczliwie uwolnić się od pięści, które chcą mu wydrzeć jego świętość. — Zabijcie tego chrześcijańskiego psiaka! — ryczy zdrajca, który sam kiedyś należał do gminy wiernych chrześcijan, a później z tchórzostwa stał się zaprzańcem. Uderzenia pięści i kijów spadają na nieszczęsne dziecko, dosięgają głowy i całego ciała. Ludzie ciągną go gwałtownie, podnoszą w górę, a następnie rzucają nim o ziemię. Potrącają go, biją, tratują jego ciało z jakąś szaloną wściekłością. Chłopiec z niezliczonych ran broczy obficie krwią. Duża cięta rana znaczy mu czoło. Jedwabna wstążka już dawno została zerwana, ale ręka mocno zaciska się na naczyńku i go nie puszcza. Niech go zabiją, ale nie zdradzi swego Zbawiciela. Grad ciosów wciąż niemiłosiernie spada na niego. Florencjusz, który pierwszy rzucił się na Tarsycjusza, wstydzi się teraz swego nikczemnego czynu. Nie, nie, on tego nie chciał. — Ależ oni go zabiją! — krzyczy przerażony i stara się siłą uwolnić kolegę spod gradu pięści. Kilku chłopców dołącza się do niego. Ale co mogą zrobić przeciwko tym wszystkim rozszalałym ludziom? Wzrok małego wyznawcy zachodzi mgłą. Czuje, że wraz z uchodzącą krwią opuszczają go siły. — O mój Zbawicielu, teraz broń się już sam. Ja już nie mogę... — Czuje, że rozrywane wprost oszalałymi z gniewu rękami palce rozluźniają się. Zdaje mu się nawet, że wypuścił z rąk swój Skarb, gdy wtem jakiś potężny głos zagrzmiał nad tym ludzkim kłębowiskiem. — Co się tu dzieje? Odkąd to Rzymianie mordują dziecko na ulicy? Tarsycjusz poznał legionistę Rufusa, który toruje sobie teraz do niego drogę pięściami i płazami miecza.

• 22 •

• 23 •


— To chrześcijanin! Czciciel oślej głowy! — wyje oszalały tłum. — Ma przy sobie ich sakrament. Niech nam go pokaże! Ale nie ma żartów z pięściami legionisty. Przed jego gniewem banda nikczemników pierzcha. — Pierwszy, kto jeszcze raz tknie to dziecko, poczuje mój miecz w swoim ciele — grzmi Rufus. I tłum rozprasza się, rozchodzi zawstydzony, z szyderstwem na ustach. Tymczasem legionista pochyla się, bierze chłopca w swoje mocne ramiona i niesie do domu, o którym wie, że jest mieszkaniem chrześcijan. — Obroniłem Go! Ocaliłem Pana! — szepcze blady i pokryty błotem i krwią chłopiec, gdy ostrożnie układają go na łóżku. Potem traci przytomność. Kiedy ponownie otwiera oczy, widzi przy sobie starego kapłana. — Nie odebrali mi Go! — Jego blade, bezkrwiste wargi ledwie się poruszają. I dopiero teraz prawa ręka, zaciśnięta kurczowo i spuchnięta, rozluźnia się, i kapłan z największą czcią bierze pogniecione cyborium z ręki chłopca. — Bogu niech będą dzięki! — mówi wstrząśnięty do głębi kapłan. Następnie pochyla się nad rannym i widzi, że ten zaczyna umierać. Drżącym głosem wypowiada słowa rozgrzeszenia. Następnie z trudem otwiera srebrne naczyńko, aby podać Tarsycjuszowi Ciało Pańskie. Promyk nadprzyrodzonej radości przebiega po umęczonej, skrwawionej twarzyczce konającego. — O Jezu, niech żyję dla Ciebie! O Jezu, niech dla Ciebie umieram! — powtarza powoli za kapłanem, który doskonale wyczuwa, że Wieczna Miłość ogarnia jego duszę. W tym momencie jakiś chłopiec przedziera się do łóżka, nie pozwalając się zatrzymać przez nikogo z obecnych. Z błędnym wzrokiem podchodzi blisko i drżącymi wargami wypowiada:

— Przebacz mi, Tarsycjuszu! — Konający chłopiec poznaje swego przyjaciela, który z ciekawości wywołał tę straszną awanturę. — Wszystko jest dobrze — szepce. — Ale odwołaj potwarz. Ja nie jestem tchórzem. — Jesteś najodważniejszym chłopcem w Rzymie — odpowiada Florencjusz, z trudem panując nad głosem. — Musisz mi wierzyć: nie chciałem tego. — Ręką niezgrabnie pieści obfitą, kędzierzawą czuprynę męczennika, chcąc odsłonić czoło. — Ja tego nie chciałem — powtarza w kółko złamanym głosem. — Tak bardzo jestem szczęśliwy — szepcze Tarsycjusz. -— A teraz już czas na powrót do domu Pana, gdzie spotkam się z moją mamą... Florencjusz z całych sił walczy ze łzami, napływającymi do oczu, i zagryza mocno wargi. W końcu zaś, bardzo blady, wyrzuca jednym tchem: — Słuchaj, Tarsycjuszu, ja także chcę zostać chrześcijaninem. Słyszysz, ja chcę być chrześcijaninem. Chrześcijanie są najodważniejszymi ludźmi w Rzymie. — Mały bohater Boży uśmiecha się i po raz ostatni swoją skrwawioną ręką ściska rękę przyjaciela. — Wszystko jest dobrze — mówi, wydając ostatnie tchnienie. Powoli ręka się rozluźnia. Oczy się zamykają. Jego odważne serce przestaje bić. Do głębi wzruszeni wszyscy obecni padają na kolana wokół łóżka. Kapłan wypowiada słowa błogosławieństwa i znaczy znak krzyża na skrwawionym czole. Następnie zwraca się do obecnych i mówi uroczystym głosem: — Nie mamy żadnego powodu do płaczu, gdy młode i odważne życie kończy się w ten sposób. Kościół wzbogacił się o jeszcze jednego świętego, który będzie się wstawiał do Boga za nami. Miłość doprowadziła Tarsycjusza do najwyższego heroizmu.

• 24 •

• 25 •


Teraz dla nas ważniejsze są trzy rzeczy: wiara, nadzieja i miłość. Lecz największa z nich jest miłość. — Weź mnie ze sobą — błaga Florencjusz, podnosząc błagalny wzrok na kapłana. — Chcę zostać takim chrześcijaninem, jakim był Tarsycjusz, jeśli jestem tego godny. Starzec kładzie rękę na głowie chłopca i mówi: — Wszystko stało się zgodnie z wolą Bożą. Nie rób sobie wyrzutów. Masz teraz w niebie przyjaciela. Tarsycjusz pomoże ci stać się bohaterem Bożym z miłości, tak jak on z miłości ku Bogu stał się Jego męczennikiem.

UBÓSTWIANIE I KAMIENOWANIE ••

o trudnym, sześciogodzinnym marszu przez krainę pustynP nych stepów, gdzie żadne drzewo nie dawało najmniejszego cienia przed spiekotą słońca, Paweł i Barnaba zbliżyli się do

bram miasteczka Listry. Ci dwaj wysłańcy Boga szli obok siebie w milczeniu, jeszcze raz przebiegając w myśli długą i najeżoną trudnościami podróż, która przywiodła ich tutaj. Aż z Perge przez niegościnny, górzysty kraj przemierzyli drogi prawie całej Azji Mniejszej. Trzeba było przeprawiać się przez złowrogie górskie wąwozy, przemierzać rozłogi i bagna, przechodzić przez posępne i wyschnięte stepy. W dzień dręczeni głodem i pragnieniem i nękani straszliwym upałem, w nocy, gdy chłód nagle dawał się im we znaki, trzęśli się z zimna. Musieli w bród przechodzić górskie potoki i przeprawiać się wpław przez rzeki, niosąc w tobołku swoje nędzne mienie. Bandy zbójców napadały na nich, a często, gdy zostali zauważeni na bitej drodze, strzały brodatych Izaurów świstały wokół nich, nim zbójcy nie stwierdzili, że ci ubodzy pielgrzymi nie nieśli ze sobą żadnego skarbu. Czasem spędzali noc pod czarnymi namiotami pasterzy kóz. O wiele jednak częściej po prostu układali się na ziemi, gdzie oczekiwali nadejścia poranka. Ale ukłucia insektów i wycia dzi-

• 26 •

• 27 •


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.