Tekst © Iwona Guzowska 2017 Copyright © Galaktyka sp. z o.o. 2017 90-644 Łódź, ul. Żeligowskiego 35/37 tel. +42 639 50 18, 639 50 19, tel./fax 639 50 17 e-mail: info@galaktyka.com.pl; sekretariat@galaktyka.com.pl www.galaktyka.com.pl ISBN: 978-83-7579-644-5 Redakcja: Bogumiła Widła, Magdalena Ostrowska-Dołęgowska Redakcja techniczna: Marta Sobczak-Proga Korekta: Monika Ulatowska Redaktor prowadzący: Marek Janiak Rysunki: Iwona Guzowska Fotografia na pierwszej stronie okładki: Szymon Szcześniak Fotografia na czwartej stronie okładki: Adam Kokot Fotografie na stronach 83, 86 (na górze), 95, 99, 100, 180, 194, 218 (na dole): Kosycarz Foto Press Fotografia na stronie 179: Sportainment Pozostałe fotografie pochodzą z archiwum prywatnego autorki Projekt okładki: Magdalena Mamajek-Mich Skład: Garamond Druk i oprawa: OZGRAF S.A.
Księgarnia internetowa!!! Pełna informacja o ofercie, zapowiedziach i planach wydawniczych Zapraszamy www.galaktyka.com.pl e-mail: info@galaktyka.com.pl; sekretariat@galaktyka.com.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez pisemnej zgody wydawcy książka ta nie może być powielana ani w częściach, ani w całości. Nie może też być reprodukowana, przechowywana i przetwarzana z zastosowaniem jakichkolwiek środków elektronicznych, mechanicznych, fotokopiarskich, nagrywających i innych.
Wszystkim, którzy kiedykolwiek zwątpili w siebie
Spis treści I od czego by tu zacząć? 9 Prolog 11 CZĘŚĆ I Córka gorszego boga i dziecko szczęścia
1. Niepotrzebny szczeniak 17 2. Dziwny smak strachu 20 3. Mała samotność 22 4. Rodzinne szczęście 25 5. Muszę być dzielna 27 6. Narodziny gwiazdy 31 7. Artystka 33 8. Chyba jestem już dorosła 38 9. Nie tak miało być 47 10. Z hukiem 60 CZĘŚĆ II Narodziny wojowniczki
11. Najtrudniej jest zacząć 67 12. Marzenia – początek drogi do gwiazd 69 13. Niezłomny duch 74 14. Przez krew, przez ból, przez łzy... 79 15. Ostatnia prosta na szczyt 98 CZĘŚĆ III Życie, droga wojowniczki
16. Emocje z piekła rodem 113 17. Po dobrej stronie mocy 145 18. Tak po babsku 181 19. Trochę polityki 205 CZĘŚĆ IV Moje sposoby na szczęście
20. Ciało i dusza, nierozłączna para! 223 21. Wszystko, co dla ciała 225 22. I jeszcze więcej dla ducha 238 23. To proste – wystarczy pokochać siebie 246 Podziękowania 252 7
5
❘
Muszę być dzielna
Był ciepły, słoneczny sierpień. Młodszy brat Kamili pojechał ze swoim chrzestnym i jego rodziną na kemping, a mama od dwóch tygodni leżała w szpitalu. Co jakiś czas musiała iść tam na cały miesiąc, żeby leczyć łuszczycę. Kamilka odwiedzała ją w wyznaczone dni. Najczęściej w pojedynkę, bo w ciągu dnia tata był w pracy, a po pracy… często już nie nadawał się do czegokolwiek. Na oddziale dla chorych na łuszczycę wszędzie śmierdziało dziegciem i siarką od maści, którymi od stóp do głów wysmarowani byli pacjenci. Mama też. Włosy miała tłuściutkie, na sobie poplamioną szpitalną piżamę i taki sam szlafrok. Wyglądała marnie, ale była uśmiechnięta i tryskała energią. Martwiła się jedynie o to, jak sobie radzą we dwójkę z tatą. Za każdym razem mama pytała Kamilkę, czy tata chodzi pijany. Córka kłamała, że nie. Nie chciała przysparzać mamie dodatkowych trosk, ale marzyła, żeby jak najszybciej wróciła do domu. Poprzedniego dnia Kamilka bardzo się bała. Tata wrócił z pracy i zabrał ją autobusem na Przymorze. Nie miała pojęcia po co. Powiedział, że musi się z kimś spotkać, ale to nie miało potrwać długo. Z przystanku przeszli na jedno z blokowisk. Ojciec posadził córkę na huśtawce i powiedział: 27
28
– Kamilko, idę do tej klatki. – Pokazał palcem. – Zaraz wrócę. Czekaj tu na mnie i się pobaw. Nigdzie nie odchodź. Zniknął za drzwiami klatki czteropiętrowego budynku bardzo podobnego do tego, w którym mieszkali. Tego dnia było ciepło, słońce przyjemnie grzało, dziewczynka huśtała się beztrosko. Czas mijał, coraz mniej ludzi chodziło uliczkami, a taty nie było. Kamila nie miała zegarka, więc nie wiedziała, ile czasu minęło od chwili, gdy tato poszedł do kolegi. Znudziła jej się huśtawka, poszła więc do piaskownicy. Była zupełnie sama na podwórku. Grzebała w piasku, lepiła babki, ale nie wychodziły za dobrze, bo przecież nie miała ani wiaderka, ani łopatki, ani foremek. Słońce powoli schodziło coraz niżej, więc nawet małe dziecko jak ona czuło, że robi się późno. Zaczęła się niepokoić. „A może tatuś już poszedł, a ja go nie zauważyłam?” – pomyślała. Wstała i pobiegła zobaczyć za blok, może tata jej szuka? Nie, nie szukał. Minęła jakiegoś przechodnia, wróciła do piaskownicy. Usiadła i wpatrywała się w drzwi klatki, do której wszedł ojciec. Zaczynała wpadać w panikę, do małej główki przychodziły różne myśli, że może tacie coś się stało, że ktoś go pobił, że może to jednak nie te drzwi. Tak bardzo chciało się jej płakać. Postanowiła jednak, że nie będzie ryczeć. – Tataaaaa! Taaaataaaaa! – zaczęła wołać zupełnie tak samo jak wtedy, gdy biegając z koleżankami po podwórku, wołała mamę albo tatę, żeby rzucili kanapkę, bo przecież dzieciom szkoda było czasu na wdrapywanie się po schodach. Zazwyczaj po chwili któreś z rodziców zrzucało z czwartego piętra kanapkę owiniętą w papier. Ależ to była frajda. Takie kanapki smakowały najlepiej na świecie. Jednak tym razem Kamila była w obcym miejscu i nawet nie wiedziała, czy tato ją usłyszy. Zamiast głodu czuła znajome wywracanie się żołądka. Było jej niedobrze ze strachu. Z bezsilności w końcu zaczęła płakać. Siedmioletnia dziewczynka, której zgubił się ojciec, siedziała sama na pustym podwórku. Musiała być przerażona. Gdy otworzyły się drzwi klatki, wreszcie wyszedł z nich tato. – Czemu płaczesz? – zapytał. – Jestem, pobędę tam jeszcze chwilę i zaraz pojedziemy do domu. Nie płacz, Kamilko, jutro coś ci kupię. Wrócę teraz do kolegi, ale niedługo przyjdę. 29
W nosie miała, czy jej coś kupi, czy nie. Najważniejsze, że jej nie zostawił, że był. Co prawda już trochę pijany, ale był. Uspokoiła się nieco i znowu poszła na huśtawkę. Już nawet się nie bujała, tylko siedziała, wpatrując się w te przeklęte drzwi. Zapadał zmierzch. Niepokój zaczął znowu narastać. Teraz bała się zostać w tym obcym miejscu na noc, bo dotarło do niej, że nie jest to takie niemożliwe. Bardzo chciała wrócić do domu. Trzęsła się z zimna. Jednak nie ruszyła się ani na krok, czekała na ojca, który w końcu się pojawił. Szedł wężykiem, ledwie trzymając się na nogach. – Chośśś, iziemy na taryfę – wybełkotał. Dziewczynka złapała tatę za rękę i poprowadziła w kierunku ulicy. Wypatrywała taksówki, bo nie była pewna, czy ojciec jest w stanie cokolwiek zobaczyć. Kiedy był pijany, robiły mu się takie małe oczy, a wzrok stawał się pusty i nieobecny. Udało się! Jakiś taksówkarz w końcu się zatrzymał. Tata z trudem się wgramolił do środka, miał już obsikane spodnie. Kamili było strasznie wstyd. Podała adres i ruszyli. Gdy przemierzali ulice, była już spokojna. Wiedziała, że niedługo dojadą do domu. Kiedy dotarli na miejsce, było ciemno i wraz z taksówkarzem z ledwością dobudziła ojca. Wyjęła pieniądze z jego kieszeni i podała kierowcy. – Pomóc ci, mała? – zapytał. – Nie, nie szeba, porazimy sobie – odparł zalany w trupa tatuś. Jakimś cudem wypełzł z samochodu i tylko dzięki córce udało mu się przejść dziesięć metrów chodnika. Wtoczył się do klatki, robiąc niesamowity rumor. Na schody wchodził na czworakach. Na którymś z półpięter stoczył się w dół. Spadły mu okulary. Zrozpaczona, przerażona, ale i wściekła ze wstydu siedmiolatka wciągała ojca z powrotem do góry. Ojciec padł w ubraniu na łóżko i tak już został do rana. Głodna i potwornie zmęczona Kamila włożyła tylko piżamkę i też poszła spać. Nie była to jej wymarzona przygoda. Nie chciała też, aby kiedykolwiek się powtórzyła, chociaż w głębi duszy wiedziała, że jest to niestety więcej niż pewne.
9
❘
Nie tak miało być Co rano o siódmej piętnaście Kamila wsiadała do tramwaju, którym dojeżdżała do liceum. Jeżeli szykowały się sprawdzian lub kartkówka, uczyła się po drodze. Krótkie, ale świeże przypomnienie materiału zawsze przynosiło dobry skutek. Tego dnia była kartkówka z biologii. Świetnie sobie poradziła i dzień w szkole szybko zleciał. Po południu Kamila pobiegła do swojej najlepszej koleżanki. Prawie nigdy nie spotykały się u Kamili w domu. Mówiąc najdelikatniej, nie było warunków. U Margo zawsze było czysto i cicho. Siedziały w kuchni, jadły kanapki z żółtym serem, świeżym ogórkiem, paplały o życiu, szkole i chłopakach. Słuchały też muzyki. To właśnie u niej po raz pierwszy słuchała The Cure. Obie uwielbiały Depeche Mode, w odróżnieniu od innych nastolatek szalejących za Modern Talking czy Kylie Minouge. Kamila starała się wymykać od przyjaciółki, zanim wracali jej rodzice. Niespecjalnie życzyli sobie, by ich śliczna i mądra córka zadawała się z dzieckiem pijaka. Uważali, że dziewczyna z bloku naprzeciwko ma zły wpływ na Margarettę. Koleżanka Kamili miała starszą siostrę, która studiowała medycynę, chociaż marzyła o czymś zupełnie innym. Becia nie miała tyle odwagi, co młodsza siostra i uległa rodzicom. Nigdy też nie zdarzyło się jej im odpyskować. Za to Margo owszem. Oj, miała dziewczyna charak47
ter. Z jednej strony grzeczna, ułożona, a z drugiej mała diablica potrafiąca walczyć o swoje. I właśnie za tę część charakteru córki rodzice obwiniali Kamilę. Nie przyszło im do głowy, że Margaretta dorastając, stała się całkiem niezależną osobowością. Kamila zawsze uważała, że rodzice wspaniale wychowali Margo. W głębi duszy marzyła o tym, by mieć taki dom jak przyjaciółka. I była wdzięczna za to, że mimo sprzeciwu rodziców Margaretta nie rezygnowała z ich znajomości. Traktowała Kamilę z szacunkiem, zwierzała się jej, radziła w różnych sprawach. Gdy Margo było źle, dzwoniła po Kamilę. Rozmawiały, śmiały się i płakały, słuchając płyt Urszuli do białego rana. Jednak tego dnia Kamila czuła wewnętrzny niepokój. Coś jej podpowiadało, że powinna wrócić do domu. Była pewna, że to po prostu chęć uniknięcia spotkania rodziców Margo. Chwilę po siedemnastej wspinała się już po dwa stopnie na czwarte piętro. Błyskawicznie dotarła na górę i nacis nęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz, więc od razu weszła do mieszkania. Widok, który zastała, zmroził jej krew w żyłach. Niedopity ojciec dusił mamę. Matka była bladosina, z jej gardła wydobywał się charkot. Kamila nie wiedziała, jak znalazła się na ojcu, który teraz leżał na dywanie. Okładała go pięściami z siłą, o jaką nigdy by siebie nie podejrzewała. I nie bardzo pamiętała, jak udało mu się wyswobodzić i uciec z domu. Mama siedziała i płacząc, trzymała się za szyję. Przytuliła ją. – Chciał pieniędzy na wódkę – szlochała mama. – A ja naprawdę nie mam, przecież dałabym mu dla świętego spokoju. – Nic ci nie jest, mamo? – zapytała roztrzęsiona nastolatka. Długo nie mogła się uspokoić po tym zdarzeniu. Pomijając dziecięce przepychanki z bratem, Kamila nigdy w życiu nie podniosła na nikogo ręki. I nigdy nie sądziła, że uderzy kogoś, kogo kocha. Targały nią sprzeczne uczucia. Z jednej strony poczuła się cholernie silna. Uratowała matkę. Wiedziała, że musiała tak zareagować i że gdyby wróciła do domu trochę później… Nie! Nawet nie chciała o tym myśleć. Z drugiej strony jednak czuła potworne przerażenie. Jak mogła uderzyć tatę? Najgorsze było jednak to, że rzuciła się na niego jak rozjuszone zwierzę, kompletnie nad sobą 48
nie panując. Każde uderzenie było jak pociągnięcie za spust, powodujące uwolnienie nagromadzonej potwornie złej energii. Była niczym diabeł tasmański z kreskówki. Tylko to nie wywoływało ani cienia uśmiechu. Ojciec pojawił się po trzech dniach. Czuć od niego było resztki alkoholu, który musiał w siebie ostatnio wlewać. Przyniósł również zaświadczenie ze szpitala. Złamane trzy żebra. Nie, nie była z siebie dumna. Nie tak miało być. Ojciec był strasznie zaskoczony atakiem córki i zwyczajnie się na nią obraził. Nie pokazał jednak skruchy za to, co zrobił mamie, i dlatego w tamtym momencie Kamila ani trochę nie żałowała swojego zachowania. Wiedziała, że w tej sytuacji nie mogli liczyć na pomoc z żadnej strony. Sąsiedzi przyzwyczajeni byli do powtarzających się awantur i reagowali tylko wtedy, kiedy było już naprawdę głośno – ale tylko po to, by w spokoju oglądać telewizję. Od tego czasu tata Kamili nigdy więcej nie spróbował podnieść ręki na swoją żonę. Rodzice coraz mniej się kłócili, a mama i dzieci nie musieli już uciekać po nocach z domu, tak jak się do tej pory zdarzało. Było strasznie gorąco. Kamila jechała zatoczonym tramwajem, siedząc na kolanach swojego chłopaka. Poznali się rok wcześniej. Nie było im do śmiechu. Okres spóźniał się dziewczynie, więc było jasne, czego mogą się spodziewać. Ciąża. Ostatnia rzecz, jaka była jej teraz potrzebna. Przecież jeszcze się uczyła, zaraz miała zacząć czwartą klasę liceum. I co powie mamie, której przecież życie nie oszczędza? Jak spojrzy w oczy koleżankom? Rodzice Margaretty zyskają tylko potwierdzenie, że nie jest warta przyjaźni z ich córką. Z czego utrzyma dziecko? – A jeśli jestem w ciąży, co zrobimy? – zapytała Krzyśka. – On mi tego nie zrobi na urodziny. – Usłyszała w odpowiedzi. „Kto, do ciężkiej cholery?” – pomyślała. „Bóg?”. – Czy ty zwariowałeś? – rzuciła zrozpaczona postawą chłopaka. Był starszy od Kamy o dwa lata, a czasem miała wrażenie, że jest młodszy o osiem. Nie mogła uwierzyć w to, co wygadywał. Jak w tym wieku można wierzyć w dobre wróżki? Poznali się rok wcześniej w klubie Stoczniowiec. Niewysoki chłopak, świetnie rozciągnięty, kopał pod niebo wcale nie gorzej niż amerykańskie 49
gwiazdy filmowe. Był drugim trenerem i często, w zastępstwie mistrza, który wyjechał za granicę, prowadził treningi taekwondo, na które namówiła Kamilę Margaretka. Krzysiek wydawał się skromny i nieśmiały. Miesiącami wodził nieprzytomnym wzrokiem za Kamilą, ucząc ją techniki koreańskiej sztuki walki. Chwalił za błyskawiczne postępy, często zostawał po treningu, niby po to, żeby jeszcze ją podszkolić, a tak naprawdę chciał spędzać z nią jak najwięcej czasu sam na sam. Zbliżyli się do siebie i – co było do przewidzenia – zaczęli się spotykać. Był pierwszym prawdziwym chłopakiem w jej nastoletnim życiu. Niedojrzały ukochany odprowadził Kamilę do domu. Położyła się i po raz pierwszy zaczęła bardzo poważnie myśleć o tym, co może zrobić. Wpadło jej do głowy jedyne słuszne rozwiązanie. Skoro jest problem – trzeba się go pozbyć. Usunięcie nieplanowanej ciąży wydawało się jedynym wyjściem z tej sytuacji. Na drugi dzień podzieliła się swoim postanowieniem ze współsprawcą ciąży. Uznał, że skoro Kamila tak zdecydowała, to tak musi być. – Załatwię pieniądze, nie martw się – powiedział. Umówiła się na pierwszą w życiu wizytę u ginekologa. Zadzwoniła pod numer z ogłoszenia w gazecie i pojechała. Lekarz jedynie potwierdził to, co bez badania siedemnastolatka i tak wiedziała. Zapytała, czy jest możliwość usunięcia ciąży. – Tak. Tylko trzeba zrobić to jak najszybciej, bo zaraz zacznie się trzeci miesiąc – odparł lekarz. Ustaliła z nim datę zabiegu, dowiedziała się, ile pieniędzy będzie potrzebowała, i wyszła. Nie tak miała zacząć swoje dorosłe życie. Kilka dni później wieczorem jechała do szpitala. Krzysiek dał jej pieniądze, ale wcześniej kilkakrotnie pytał, czy jest pewna, że tego chce. Siedział z nią w tramwaju, trzymał za rękę. Kamila gapiła się w okno. Nie chciało jej się ani myśleć, ani gadać. Na ułamek sekundy oderwała wzrok od widoku za oknem i spojrzała na dłoń swojego chłopaka. Pod skórą było widać pulsujące żyły. Nagle Kamila 50
poczuła coś dziwnego. Pewna myśl przeszyła jej umysł jak piorun. Uświadomiła sobie, że nosi w sobie życie. Malutkiego człowieczka, któremu już najprawdopodobniej mocno bije serduszko. Tramwaj zbliżał się do przystanku, na którym miała wysiąść. Sama, bo tak chciała. Szybko pożegnała się z Krzyśkiem. Stanęła przed wejściem do gabinetu. Nawet nie poczuła, kiedy z jej oczu pociekły łzy wielkie jak groch. Odwróciła się na pięcie i uciekła. Biegła, aż zabrakło jej tchu. Zdyszana i zapłakana usiadła na odrapanej ławce. Ulga i absolutna pewność, że podjęła najlepszą decyzję w życiu, były silniejsze niż strach przed przyszłością. Po raz pierwszy, odkąd dowiedziała się, że jest w ciąży, uśmiechnęła się na tę myśl. Rodzina Kamili o tym, że się powiększy, dowiadywała się stopniowo. Pierwszy był brat. Pewnego wieczoru, jakieś dwa miesiące po ucieczce sprzed drzwi gabinetu, gdy leżeli już w łóżkach, zagadnęła go. – Śpisz? – Nie, a co, siostra? – zapytał. – Będziesz wujkiem – walnęła prosto z mostu, przyprawiając brata o prawdziwy szok. – Chodź szybko, poczujesz, jak się rusza! – dodała, nie dając mu czasu na jakiekolwiek pytania. Chłopak wstał z łóżka i z niedowierzaniem położył dłoń na brzuchu siostry. Maleństwo wierzgnęło, potwierdzając słowa Kamili. – Rodzice wiedzą? – dociekał z uśmiechem nadal zszokowany brat. – Nie… i zupełnie nie mam pojęcia, jak im to powiedzieć – odparła Kamila. Rzeczywiście nie wiedziała, jak ma przekazać mamie informację o tym, że ta zostanie babcią, więc czekała na odpowiedni moment. Pojawił się sam. – Córciu, czy ty przypadkiem nie jesteś w ciąży? – zapytała któregoś dnia mama, wprawiając Kamilę w totalne osłupienie. Ale tylko zaczęła się nerwowo śmiać. Mama nawet nie potrzebowała odpowiedzi, już wszystko wiedziała. Nic nie umknie czujnemu oku kochającej matki. Przytuliła córkę i zapewniła, że sobie poradzą. 51
17
❘
Po dobrej stronie mocy Tak po prostu… radość! Druga trzydzieści w nocy. Wstałam i po omacku pozbierałam swoje rzeczy. Usłyszałam, że kilka osób krzątało się tak samo jak ja, ale było tak ciemno, że nic nie widziałam. Trafiłam do drzwi, za którymi wreszcie pojawiło się jakieś światło. Zeszłam na dół. Spartańska stołówka była już pełna. Jedni pili kawę, inni herbatę. Wszyscy, może poza przewodnikami, byli podekscytowani, bo przecież każdego czekała wielka przygoda. Razem z Dori Ruano, mistrzynią świata w kolarstwie szosowym, moją partnerką na czas wyprawy, śmiałyśmy się, wpychając w siebie miniposiłek, który właściwie można by nazwać śniadaniem, i czekałyśmy na swoją kolej. Pojawił się Ricardo, nasz przewodnik. – Okay, girls, are you ready to go?19 – Pytanie było retoryczne, bo doskonale wiedział, że nie możemy się doczekać. – Si! – rzuciła Dori, a ja przytaknęłam z wielkim bananem na gębie. – We are going in five minutes from now20. – Otrzymałyśmy precyzyjną informację. Natychmiast podniosłyśmy tyłki i zeszłyśmy na dół. Sprzęt już 19 20
No, dobra, dziewczyny, gotowe na wyprawę? (ang.) Ruszamy za pięć minut (ang.) 145
na nas czekał, wystarczyło go tylko założyć. Ricardo sprawdził, czy dobrze pozapinałyśmy raki, upewnił się, że mamy wszystko, co potrzebne, spiął nas liną i otworzył drzwi schroniska. Weszliśmy na wydeptaną w zmrożonym śniegu ścieżkę, na której ledwie mieściła się jedna osoba, więc poruszaliśmy się gęsiego. Przeszliśmy wzdłuż całe schronisko i weszliśmy na szlak. „Cholera jasna!” – pomyślałam w tej samej sekundzie, w której z impetem uderzył we mnie podmuch wiatru. I to był moment, w którym chyba dopiero na dobre się obudziłam. Po kilkudziesięciu metrach, gdy zostawiliśmy za sobą Goûter, zaczęła się prawdziwa wspinaczka. Było tak ciemno, że gdyby nie kilka grup, które wyszły przed nami, nie widziałabym, dokąd idziemy. Dzięki migającym w oddali światełkom z czo-
Jedno z ostatnich podejść na Mont Blanc
146
łówek dojrzałam drogę na szczyt. Śnieg był głęboki, więc musieliśmy stosunkowo wysoko podnosić buty uzbrojone w raki, żeby nie wywinąć orła, przypadkiem zahaczając o zmrożone grudy. Moje wyobrażenie o ciemnościach w górach okazało się zgoła odmienne od rzeczywistości. Byłam pewna, że tam, gdzie jest tyle śniegu i lodu, musi być jasno nawet w nocy. Nic bardziej mylnego. Określenie „egipskie ciemności” jak ulał pasują do gór nocą. Nasza trójka posuwała się sprawnie, przegoniliśmy kilka grup. Im bardziej strome robiło się podejście, tym bardziej odczuwałam, że idziemy szybko. Za szybko. Łapałam powietrze jak ryba wyciągnięta z wody. Tak, teraz czułam, że tlenu jest znacznie mniej niż na dole. Boczny wiatr był zimny i bardzo silny, dawał się nam trochę we znaki. Po godzinnej wspinaczce byłam dosłownie mokra od potu, a cel naszej podróży ledwie rysował się przed nami. Mont Blanc. Stawiając stopy jedną
Droga na Mont Blanc nie była łatwa
147
Na szczycie Mont Blanc świat dosłownie leżał u moich stóp
przed drugą, skupiłam się na rytmie. Starałam się oddychać miarowo, co udawało się, dopóki nie musiałam sięgnąć po chusteczkę do nosa. Każdy dodatkowy ruch powodował natychmiastową zadyszkę. Ciekawe doświadczenie. Co kilkadziesiąt metrów zatrzymywaliśmy się na chwilę na wyrównanie oddechu, po czym wspinaliśmy się dalej. Kiedy wreszcie mieliśmy za sobą najbardziej strome podejście i weszliśmy na lekkie wypłaszczenie, zaczęło świtać. Ciemność rozpierzchała się błyskawicznie, odsłaniając zapierający dech w piersiach widok. Szczyt był coraz bliżej, a spod naszych stóp dosłownie wschodziło słońce. Trzeszczący śnieg iskrzył się w pierwszych, złotych promieniach. Trzydzieści metrów przed Mont Blanc Dori powiedziała, że chyba się zaraz rozpłacze. A ja już miałam łzy w oczach! Ricardo wprowadził nas na Mont Blanc. Stanęłam na samym końcu szczytu. Obracałam się powolutku, żeby zobaczyć całą panoramę. Tak pew148
Z Dori Ruano na Mont Blanc
nie wygląda raj zimą. Wyłaniające się szczyty, okryte białobłękitnym śniegiem, skąpane w bezmiarze intensywnego błękitu to piękno w najczystszej postaci. Nie, nie ma słów, które mogłyby oddać moje wzruszenie i radość tak głęboką jak Rów Mariański! Pierwszy raz w życiu u stóp miałam cały świat! Dosłownie! Bywałam w górach wiele razy, ale nie widziałam dotąd czegoś tak pięknego. Dori ryczała jak bóbr, a ja uśmiechałam się szczęśliwa. Radość i oszałamiający spokój, których doświadczyłam na szczycie, były ogromne! Udało mi się zrobić kilka zdjęć telefonem komórkowym, który – o dziwo – nie zamarzł. Za każdym razem, kiedy do nich wracam, czuję tę samą czystą, głęboką radość. Właśnie złapałam się na tym, że siedzę i się uśmiecham, a w oczach mam łzy. Wejście na Mont Blanc było jedną z najpiękniejszych przygód. Radość, której zaznałam, stojąc tam, na wysokości czterech tysięcy ośmiuset ośmiu 149
metrów, zostanie we mnie na zawsze. Przyznaję, to było coś wyjątkowego. Jednak czuję się całkiem podobnie, kiedy kwitną w domu storczyki, które od miesięcy nie dawały znaku życia, lub gdy patrzę na szalone zabawy naszych kotów. Radość, którą czerpię z bycia wśród bliskich, jest dla mnie najlepszą energią dla nadwątlonych codzienną gonitwą baterii. Wiadomość od syna, że świetnie poszedł mu egzamin, czy krótkie „kocham cię” potrafią zdziałać cuda. Zwłaszcza w trudnych momentach. Ostatnio musiałam podjąć niełatwą decyzję. Kopałam się z dylematem, przez co budziłam się o trzeciej, czwartej nad ranem, nie mogąc ujarzmić natrętnych, niezbyt przyjemnych myśli. Co rano więc siadałam do medytacji (staram się robić to każdego ranka), uspokajałam umysł po to, by później móc znaleźć sensowne rozwiązanie. I kiedy mój mózg wreszcie się poddawał, do uszu dotarły dźwięki zza uchylonego okna, gdzie koncertowały w najlepsze ptaki, wywołując mój uśmiech. Gdy otworzyłam oczy, spojrzałam na zielone drzewa. Poczułam upragniony spokój. Problem owszem, nadal istniał, ale nie był w stanie odebrać mi pogody ducha, bo w sercu zrobiłam wystarczająco dużo miejsca na dobre uczucia i pozytywne myśli. W końcu podjęłam decyzję o zawieszeniu projektu, który realizowałam, w który sporo zainwestowałam i po którym spodziewałam się sukcesu. I wiesz co? Nic strasznego się nie stało. Czasem po prostu trzeba zrobić krok w tył. W takich chwilach czysta wewnętrzna radość i spokój sprawiają, że łatwiej znosić porażki. Wystarczy pogrzebać w najpiękniejszych wspomnieniach i sięgnąć po energię, która jest w nich na zawsze. Zdziwisz się, jak szybko przyciągnie coś dobrego i radosnego. Kiedy kończyłam walki, czasem czułam satysfakcję, a czasem niedosyt. Zdarzyło się, że nawet zezłościłam się na siebie, bo walka była byle jaka. Po ogłoszeniu werdyktu przeważnie czułam wielką radość. Jednak najbardziej cieszył mnie po zwycięstwie zasłużony odpoczynek z tymi, których kocham. Radość znajduję prawie wszędzie. Być może przyciągam ją do siebie jak magnes? Być może. 150
Mam mnóstwo wspomnień, które są swoistymi magazynami dobrej energii i radości. I wcale nie były to chwile, w których święciłam triumfy w ringu. Życie samo w sobie jest wspaniałe. Nie trzeba być mistrzem świata, aby po prostu być szczęśliwym człowiekiem i doświadczać największych radości. Oto najlepszy przykład. Szóstego lipca 2013 roku stałam zamyślona na górce, pod którą chwilę wcześniej się wdrapywałam, wychodząc z zimnej wody. Kilkanaście kilometrów od Frankfurtu nad Menem, nad Langener Waldsee za niespełna siedemnaście godzin miała się rozpocząć jedna z najwspanialszych przygód mojego życia. Zawodnicy z całego świata kręcili się jak mrówki. Jedni wchodzili do wody, żeby ją poczuć i się rozpływać, inni z niej wychodzili. Gorące powietrze było przesiąknięte adrenaliną. Patrząc na taflę szmaragdowej wody, zastanawiałam się nad tym, jak przepłynę te cholerne cztery kilometry. Przecież nigdy wcześniej tego nie robiłam. Zupełnie nie martwiłam się resztą dystansu, bo wiedziałam, że dam radę pokonać etap rowerowy i przebiec maraton. To przez czekające mnie pływanie czułam się nieco niepewnie, co dodatkowo podkręcało moją ekscytację. Z rozmyślania wyrwał mnie widok pary, która właśnie stanęła obok mnie. Państwo około sześćdziesiątki. Rozmawiali po angielsku. Byli odprężeni i uśmiechnięci. Aż miło było na nich popatrzeć. Kobieta spojrzała na mnie i uśmiechnęła się szeroko. Odpowiedziałam uśmiechem. Zaczęliśmy rozmawiać. Dopiero wtedy zauważyłam, że na nadgarstkach mają identyczne opaski jak ja. „O rany, oni też jutro będą startować!” – pomyślałam. – Is it your firsth time?21 – zapytała mnie kobieta. – Yes, and I’m a little nervous or even scared22 – odparłam. Oboje zaczęli się serdecznie śmiać. Kobieta położyła mi dłoń na ramieniu. – Don’t worry! Tomorrow enjoy every single minute of the race. I assure you, it will be the most beautiful Ironman ever because the first can happen only once in a lifetime23 – powiedziała. To twój pierwszy raz? (ang.) Tak, i trochę się denerwuję, a nawet jestem przerażona (ang.) 23 Nie martw się! A jutro ciesz się każdą minutą wyścigu. Zapewniam cię, że będzie to twój najpiękniejszy Ironman, bo pierwszy raz zdarza się tylko raz w życiu (ang.) 21 22
151
WÂ jednej trzeciej jestem juĹź Ironmanem
152
Skąd mogłam wiedzieć, że kiedyś będę triatlonistką...
Uścisnęli mnie serdecznie, pożegnaliśmy się i życzyliśmy sobie powodzenia. Para z Nowej Zelandii miała na koncie dwadzieścia trzy (!!!) wspólne starty na zawodach Ironman. Nawet nie pytałam, ile zaliczyli osobno, a z pewnością było ich sporo. Nazajutrz wstałam zgodnie z planem, na zegarku była czwarta piętnaście. Nigdy nie budziłam się o takiej bandyckiej godzinie z taką radością jak tego dnia. Śniadanie w postaci jednej kromki chleba z nutellą to było wszystko, co zdołałam w siebie wcisnąć. Stres zaczął się budzić! Sprawdziłam, czy wszystko mam, głównie bidony z izo i żele, po czym ruszyłam na autobus. Wszędzie byli triatloniści. Kiedy dotarłam na miejsce startu, od razu podszedł do mnie wolontariusz i zaprowadził do strefy zmian. Mój rower wisiał sobie spokojnie, opony były idealnie napompowane. Włożyłam bidony do koszyków, przykleiłam żele na ramę roweru i czas było ubierać się w piankę. Weszłam do chłodnej wody, która po pierwszym zanurzeniu strużkami wdzierała się pod piankę. Teraz już na pewno byłam rozbudzona! Popłynęłam na koniec linii sterczących jak spławiki ludzików w czerwonych czepkach. Trzy tysiące zawodniczek i zawodników z całego świata – to ro153
Na trasie rowerowej atmosfera była naprawdę gorąca
biło wrażenie. Dryfowałam w bezpiecznej odległości od tłumu, czekając na godzinę zero. Równo o siódmej padł strzał. I się zaczęło! Wszyscy jak szaleni ruszyli do przodu – zrobiła się słynna pralka. Ręka, noga, głowa. Ktoś komuś wpłynął na plecy, ktoś kogoś kopnął w głowę. Byle do przodu. Płynęłam z boku, bezpieczna. Kontrolowałam trasę oznaczoną świetnie ustawionymi bojkami. Złapałam rytm i nic już się nie liczyło. Byłam tylko ja i mój Ironman. Gdy dotarłam do końca dystansu pływackiego, wybiegłam z wody i zaczęłam wchodzić pod stromą górkę, na której kilkanaście godzin wcześniej stałam, zastanawiając się, czy dam radę. „Ha! Jestem w jednej trzeciej Ironmanem!” – pomyślałam i od razu na mojej gębie pojawił się ogromny uśmiech. Bez problemu znalazłam swój worek w strefie zmian i bez specjalnego pośpiechu zaczęłam się rozbierać z pianki. Założyłam buty kolarskie, kask i poleciałam po rower. Czułam się fantastycz154
Taka energia niosła mnie na metę zawodów Ironman, Frankfurt, 7 lipca 2013
155
nie! Pływanie było przyjemne, co uświadomiłam sobie z pewnym zaskoczeniem. Wcale nie byłam zmęczona! I dzięki Bogu, bo miałam do pokonania jeszcze dwieście dwadzieścia dwa kilometry. Przepełniała mnie radość. Pierwsza, dziewięćdziesięciokilometrowa pętla minęła błyskawicznie. Niebo było bezchmurne, a słońce grzało niemiłosiernie. Ostatni, stromy podjazd. Z trudem wjechałam w szpaler kibiców. Nie, niemożliwe. Nie wierzyłam własnym oczom. Obok mnie biegł gość odziany w jaskrawozielone wdzianko a’la Borat. Na nogach miał skarpety i oczywiście sandały. Iwona, go… go… go! – krzyczał do mnie, pokazując prawie goły tyłek. Wiedział, jak mam na imię, bo jak i u innych zawodników widniało na numerze startowym. Prawie spadłam z roweru, gdyż mięśnie piekły z wysiłku, w płucach brakowało powietrza, ale ja dusiłam się… ze śmiechu! Druga pętla była trudniejsza. Podczas przejazdu przez jedną z miejscowości zobaczyłam na elektronicznym wyświetlaczu temperaturę powietrza: czterdzieści dwa stopnie Celsjusza. Przecież to istne piekło. Uśmiechnęłam się tylko do siebie i jechałam dalej. Przemierzając niemieckie drogi, podziwiałam widoki. Naprawdę cieszyłam się każdą minutą tego wyścigu. Przy sto sześćdziesiątym kilometrze bolał mnie już tyłek i cisnęły buty. Twarde, karbonowe podeszwy dobrze trzymają stopę, ale gdy spuchnie, nie pomagają. Zjeżdżałam w stronę Frankfurtu, którego wysokie, nowoczesne budowle majaczyły już na horyzoncie. Na ich widok powiedziałam do siebie na głos: „No, Guzol, jeszcze kilkanaście minut i wreszcie pobiegniesz maraton!”. Rozbawiłam samą siebie. Kiedy uświadomiłam sobie, że niektórzy miesiącami przygotowują się do tego, aby „tylko” przebiec maraton, a ja po przepłynięciu czterech kilometrów i przejechaniu stu osiemdziesięciu kilometrów na rowerze nie mogę się doczekać, aby stanąć na czterdziestodwukilometrowej trasie biegu, parsknęłam śmiechem. „Nie, nie jesteś normalna!” – stwierdziłam głośno. To gadanie do siebie było i zabawne, i pomocne. W chwilach kryzysu zawsze mówiłam do siebie na głos. A to się motywowałam, a to nabijałam sama z siebie i jakoś szło. Dotarłam na ostatnią strefę zmian. Ktoś przejął mój rower i pokierował do namiotu. Znalazłam worek ze swoim numerem. Usiadłam na ławeczce, 156
łapczywie napiłam się z bidonu, zjadłam wstrętny i okropnie słodki żel. Z rozkoszą zdjęłam kolarskie buty. Wrzuciłam wszystko byle jak do wora i wstałam, by ruszyć na bieg. O rany! Nie wiedziałam, że mam takie wygodne buty do biegania! Jakie mięciutkie… ile w nich miejsca na stopy… jejku! Pierwsze kroki były taką rozkoszą, że nawet nie jestem w stanie tego opisać. Mniej więcej dwa kilometry później zobaczyłam wśród kibiców swojego syna i jego dziewczynę. To był najwspanialszy widok na świecie! Wojtek krzyczał, biegnąc wzdłuż barierki: – Jak się czujesz, mama? Wszystko dobrze? Dajesz radę, bo Guzole są najlepsze! – Wszystko dobrze, kawki bym się napiła! Kocham cię! – odpowiedziałam, biegnąc. Trasa maratonu składała się z czterech dziesięcioipółkilometrowych pętli i przebiegała wzdłuż Menu. Pierwsza pętla minęła jak burza, do mety zostało już tylko trzydzieści jeden kilometrów i siedemset metrów. Po drodze dostałam od syna kawkę! Jakoś mi ją przemycił. Była wyśmienita! Z lodem i bez cukru! Mniam. Przy dziewiętnastym kilometrze w moim brzuchu zaczęła się istna rewolucja. Po minięciu dwudziestego drugiego stwierdziłam, że sytuacja jest opanowana i skoro półmaraton mam już za sobą, to spokojnie dobiegnę do mety. I prawie się udało! Trzydziesty pierwszy kilometr… i dziękowałam Bogu, że toi toi był właśnie w tym miejscu. Upał, wysiłek, słodkie żele energetyczne, wszystko to sprawiło, że organizm zwariował. Po spędzeniu dłuższej chwili w plastikowym kiblu wróciłam na trasę. Znowu musiałam wyprzedzać tych, których ładnych kilka kilometrów temu już mijałam. Ale to nic! Pomimo wyczerpania gęba nadal się śmiała, bo wiedziałam, że jestem blisko celu i nie ma siły, która byłaby w stanie mnie zatrzymać. Na ostatnim nawrocie dostałam frotkę potwierdzającą zaliczenie czwartej pętli. Do mety zostały mi niespełna cztery kilometry. Miałam jeszcze tyle siły, żeby przyśpieszyć. Skręciłam z promenady i już zmierzałam na rynek. Ostatnich kilkaset metrów… wykładzina z logo Ironmana, na którą 157
IÂ kto jest prawdziwym Ironmanem?!
158
wbiegłam była o niebo lepsza od czerwonych dywanów na oskarowych galach i balach królewskich razem wziętych! To, co się wtedy ze mną stało, nawet teraz przyprawia mnie o dreszcze. Usłyszałam kibiców i konferansjera witających kolejnych zawodników. Kilkadziesiąt metrów przede mną nie było nikogo, wbiegałam samotnie na metę. Uniosłam ręce do góry w geście zwycięstwa, ciarki miałam na całym ciele. Biegłam, jednocześnie śmiejąc się i płacząc ze wzruszenia, wrzeszczałam: „JEEEEEEEEEEEE!!!! JEEEEEEEEEE!!!!”. Bo właśnie cały świat usłyszał to co ja: Iwona! You are an Ironman!!!! Miałam w sobie tyle energii, że mogłabym zasilić prądem małą wioskę. Spełniłam swoje niewyobrażalne marzenie. Na mecie stał Wojtek z Martą. Podał mi plastikową maskę (dostałam ją pięć miesięcy wcześniej na urodziny od serdecznych przyjaciół, Justyny i Michała) marvelowskiego bohatera Iron Mana. Założyłam ją i tak poszłam na ściankę do pamiątkowego zdjęcia. Za linią mety odpoczywali zawodnicy. Niektórzy ledwie żywi leżeli pod kroplówkami w ogromnym namiocie. Inni siedzieli na krawężnikach albo zwyczajnie pokładali się na ziemi. Ja się czułam jak kosmitka. Nie było osoby, która nie uśmiechnęłaby się na widok mnie w tej masce. Nawet największe zdechlaki znajdowały wystarczająco dużo siły, by się wyszczerzyć. Rozpierała mnie taka radość i duma, że chyba mogłabym pobiec jeszcze dwadzieścia kilometrów. To, co powiedziała mi doświadczona nowozelandzka zawodniczka, było prawdą. Wyścig okazał się wspaniały i pomimo trudu każda jego minuta była przepełniona czystą radością. Tak cudownie nie czułam się, gdy zdobywałam mistrzostwo świata w boksie zawodowym, a przecież tu byłam zaledwie trzydziesta dziewiąta w swojej kategorii wiekowej. Wynik nie miał żadnego znaczenia. Ważne było to, że zrobiłam coś wyjątkowego, wspaniałego i trudnego, a tym samym dołączyłam do wspaniałej rodziny Ironmana, czyli zostałam żelaznym człowiekiem! Nie wiem, czy uda mi się to powtórzyć, ale nawet wtedy, kiedy będę miała dwieście pięćdziesiąt sześć lat, wspomnienie tego wyczynu wywoła we mnie taką samą radość. 159
Sporo podróżuję, więc są okresy, kiedy w domu jestem tylko gościem. I tak jak przed większością wyjazdów czuję delikatną ekscytację, tak każdy powrót do domu jest dla mnie ogromną radością. Witające mnie na wejściu futrzaki, zapach domu, noc spędzona we własnym łóżku przy boku ukochanego męża czy kąpiel w wannie pełnej piany to radości, które mają dokładnie taką samą wartość jak te, które przeżywałam na Mont Blanc i na mecie Ironmana. Staram się o tym pamiętać i dlatego codziennie sprawiam sobie jakąś drobną przyjemność. Rano jest to kubek aromatycznej kawy, której zapach subtelnie rozpływa się po mieszkaniu. Kiedy jestem sama, włączam ulubioną muzykę albo przeciwnie – wyłączam wszystko, żeby grała mi cisza, i robię małą przerwę na… nic. Nawet piętnaście minut zatrzymania się w pędzie potrafi sprawić cuda. Zauważyłam, że kiedy skupiam się na tym, co dobre i radosne, jestem lepsza dla innych. Nie oczekuję niczego, nie czepiam się, nieprzyjemne słowa i czyny szybciej puszczam w niepamięć. Tak jest fajniej. Radość można odnaleźć absolutnie wszędzie, wystarczy rozejrzeć się dookoła i uśmiechnąć na początek. Do siebie, do całego świata. Warto spróbować, to nic nie kosztuje
Szacunek Zostało zaledwie kilka godzin do ceremonii ważenia. Od rana wagę sprawdzałam już tyle razy, że nie powinnam mieć żadnych wątpliwości, iż wszystko jest w jak najlepszym porządku. Przez lata zbijania wagi, przymusowych głodówek, a nawet odwadniania nauczyłam się kontrolować masę tak, by więcej nie masakrować organizmu. Zdarzyło się, że kilka razy przez tydzień nie jadłam nic, trenując dwa razy dziennie. Popijałam niewielkie ilości wody i izotoniku, żeby nie paść. Teraz było inaczej. Doświadczenie i dojrzałość to ogromne zalety. Znałam swój organizm na pamięć, więc wiedziałam, że jest doskonale. Byłam lekka, szybka i dosłownie roznosiła mnie energia! Najbardziej mnie niepokoiło, a zarazem sprawiało, że nie mogłam się doczekać wieczora, spotkanie twarzą w twarz z przeciwniczką. Zderzenie dwóch energii zawsze było niesamowitym, wręcz mistycznym przeżyciem. 160
Zbliżała się godzina zero. Wysiadłam z samochodu i weszłam na halę. Kiedy tylko pojawiłam się w korytarzu prowadzącym do sali, w której miało odbyć się ważenie, fotoreporterzy wręcz rzucili się na mnie, oślepiając błyskającymi fleszami. Spuściłam oczy, żeby uniknąć tego światła. Od dwunastego roku życia cierpiałam na potworne migreny, które bardzo często dopadają mnie właśnie po kontakcie z oślepiającym, ostrym światłem lamp błyskowych. A przed walką na pewno nie potrzebowałam takiego paraliżującego bólu. Po przedarciu się przez fotoreporterską zaporę przywitałam się z sędziami, oficjelami i sponsorami. Towarzyszył mi trener. Najpierw nastąpiła prezentacja oraz ważenie zawodników, którzy mieli pojedynki przede mną. Wreszcie przyszła kolej na główny punkt programu, czyli na uczestniczki walki wieczoru. Kątem oka widziałam przeciwniczkę, ale z przywitaniem poczekałam do ważenia. Weszłam na wagę w T-shircie. Nie miałam potrzeby paradować przed bandą fotoreporterów w bikini. Może jestem staroświecka, lecz dobrze mi z tym. Amerykanka również zeszła z wagi i nastąpił moment, na który czekałam od rana. Stanęłyśmy naprzeciwko siebie. Spojrzałam w oczy dziewczynie, z którą nazajutrz miałam stanąć w ringu. Przeszedł przeze mnie piorun. Demon, którego się obawiałam i którego wyobrażałam sobie przez ostatnie tygodnie, został ujarzmiony. Nie obchodzi mnie, jak to brzmi, ale energia, którą w sobie miałam, była silniejsza niż ta, którą dysponowała moja przeciwniczka. I czułam to każdą cząstką swojego ciała. Obie zapozowałyśmy do zdjęć, stojąc z uniesioną gardą i patrząc sobie prosto w oczy. Ceremonia się zakończyła całkiem niemedialnie – bez spektakularnych ekscesów i obrzucania się wyzwiskami. Nigdy nie miałam potrzeby prowokować rywalek. Nie obrzucałam ich obraźliwymi epitetami, nie sugerowałam, że mają dwie lewe ręce i że nadają się jedynie do tego, by podawać mi drinki. Byłam spokojna, uprzejma, przez co również nudna aż do bólu. Nie dlatego, że się ich bałam. O nie! Każdą przeciwniczkę darzyłam ogromnym szacunkiem. Wiem, iż tak samo ciężko pracowały podczas przygotowań do walki jak ja. Tak samo pragnęły zwycięstwa i tak samo kochały ten sport. Dlaczego więc miałabym ich nie szanować? Prowokowanie przeciwniczki w moim przekonaniu 161
Z rodzicami
jest dowodem albo buty i arogancji, albo strachu. Z żadną z tych rzeczy nie było mi po drodze. Po każdej walce dziękowałam rywalce za dobry bój. Efekt? Do dziś mam kontakt z kilkoma dziewczynami, które były moimi przeciwniczkami w ringu. Są to naprawdę fajne, koleżeńskie relacje. I tak, jestem z tego dumna. Niesmakiem napawają mnie przepychanki agresywnych i chamskich „wojowniczek” czy przeładowanych testosteronem samców robiących cyrk przed kamerami. Fakt, zwracają na siebie uwagę mediów, kibiców i często jest to ich jedyny cel, bo w ringu ci krzykacze zazwyczaj dostają łomot. Sportowiec kojarzy mi się z wojownikiem, który szacunek i zasady fair play ma we krwi. Nie jest nim dla mnie pajac, który aby ukryć swój strach, obraża rywali. Widziałam już i pięściarzy, i innych pseudowojowników mocnych tylko w gębie. Mieli aspiracje do zdobycia tytułu mistrza świata, a kończyło się na tym, że od prawdziwego mistrza jedynie mogli dostać po gębie. Smutne jest to, że dają fatalny przykład dzieciakom, które jeszcze nie wiedzą, że aby być prawdziwym mistrzem, trzeba wiedzieć, co to szacunek. Dlatego bardzo podobała mi się walka Anthony’ego Joshuy z Władimirem Kliczką. Obaj pokazali klasę w ringu i poza nim. Dramaturgia pojedyn162
ku była iście filmowa, a potem podziękowali sobie za dobrą i twardą walkę, pokazując światu mistrzowski poziom. Brawo. Rodzice od najmłodszych lat wpajali mi szacunek do świata, za co jestem im ogromnie wdzięczna. Wartości, jakie nam przekazali, pozwalają pokonywać życiowe zakręty z uniesioną głową. Nauczyłam się szanować siebie samą, co uważam za ogromny sukces. I nie ma to nic wspólnego z chorym egoizmem. Dzięki temu mam odwagę iść własną drogą. Jestem przekonana, że gdyby ludzie bardziej szanowali samych siebie i innych, stwarzaliby znacznie mniej problemów, nie raniliby siebie nawzajem, nie wzniecali wojen. Z szacunku rodzi się to, co najlepsze – przyjaźń, miłość, zrozumienie, akceptacja.
Wolność Piątkowy wieczór to czas na jedno. Na listę przebojów radiowej Trójki, prowadzonej przez Marka Niedźwieckiego. Miałam piętnaście lat, w głowie mnóstwo marzeń, a w duszy grała muzyka. Od dwóch lat regularnie przez cały tydzień czekałam na moment, w którym włączę małe radyjko na biurku i usłyszę dżingiel zaczynający listę. To było jedyne takie miejsce w moim nastoletnim świecie. Dzięki niemu pokochałam polską muzykę. Republika, Sztywny Pal Azji, Chłopcy z Placu Broni, Maanam, Róże Europy, Lombard. Z nimi dorastałam, przy nich dojrzewałam i się zmieniałam. Ale przecież na liście było również mnóstwo świetnej muzyki z całego świata. Kate Bush, Def Leppard, Marillion, T’Pau, David Bowie, The Cure i tak dalej. Siedziałam, rysując coś w swoim pamiętniku, „Niedźwiedź” w swoim niepowtarzalnym stylu przywitał słuchaczy, wprawiając mnie w doskonały nastrój. Tydzień wcześniej numerem jeden na liście byli The Cure i Lullaby, a mój ukochany kawałek Love Bites Def Leppard po spadku wylądował dopiero na trzydziestej czwartej pozycji, ale nic dziwnego, bo na liście szalał od kilku tygodni. Zaczynała się poczekalnia. „O, polski kawałek” – zauważyłam. Usłyszałam refren Wolność kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem i zamarłam. Teraz już z uwagą wsłuchałam się 163
w kolejną zwrotkę. O rany! Już wiedziałam, że to jest mój hymn – taki na całe życie. Zawsze chodziłam własnymi drogami. Od dziecka decydowałam sama o sobie i robiłam to w tak stanowczy sposób, że mama nawet nie miała siły protestować. Moje pierwsze zdanie „Ja siama!” zostało na zawsze w słowniku i w życiu. Niezależność i samodzielność były podyktowane poczuciem absolutnej wolności we wszystkim, co robiłam. Oczywiście nie oznaczało to, że byłam krnąbrnym i nieposłusznym dzieckiem, ale do wszystkiego musiałam mieć przekonanie. To, że rodzice zaakceptowali moją naturę, było czymś wspaniałym. Nigdy nie narzucali mi niczego na siłę, szanowali moją potrzebę niezależności i wolności wyboru. Na dodatek wspierali w różnych pomysłach, które lęgły się jak grzyby po deszczu. Szanowali mnie jako człowieka, utwierdzając tym samym w przekonaniu, że jestem wolnym człowiekiem i mam prawo żyć tak, jak chcę. To jedna z najwartościowszych rzeczy, jakie wyniosłam z domu rodzinnego. Nic zresztą dziwnego, bo sami sprzeciwiali się jakimkolwiek ograniczeniom wolności jednostki do własnych przekonań. Pamiętam pewien wieczór, kiedy oboje wpadli rozemocjonowani do domu. Mama była dosłownie roztrzęsiona, a tato podekscytowany. – Co się stało? – zapytałam, kiedy weszli, rozmawiając półgłosem, zanim dobrze nie zamknęli drzwi. – Tatę zomowcy zlali pałami – poinformowała mnie konspiracyjnym tonem mama. – No co ty? Tata, nic ci nie jest? – spytałam z troską. – Nie, wszystko w porządku, pewnie będę miał siniaki na plecach. Stałam zszokowana. Nie tym, że go dosięgły długie pały zomowców, ale tonem, jakim udzielił mi odpowiedzi. Powiedział to z taką dumą, że aż mnie ciarki przeszły. – Andrzej, pokaż plecy – poprosiła mama. Tato zdjął sweter i koszulę. Rzeczywiście miał pręgi na chudych plecach. – Całe szczęście, że nie potłukli okularów, ciężko teraz dostać jakieś sensowne oprawki – skomentowała mama. – To gdzie wy byliście i po co? – dociekałam. 164
– Pojechaliśmy do Brygidy24 na mszę solidarnościową. Mówię ci, kościół był pełny! – opowiadał tata. – Jankowski miał kazanie, ale im dogadał! Tym komuchom w pięty by poszło, normalni ludzie bili brawo i wszyscy krzyczeli: „Solidarność, solidarność!” – kontynuował. – Jak wyszliśmy z kościoła, to już czekały suki i wypadli zomowcy. Zaczęli wszystkich okładać pałami, jak popadnie. Uciekliśmy w stronę przystanku. – A wiesz, że ja nie umiem szybko biegać – wtrąciła mama. – Andrzej mnie ciągnął za rękę. Pobiegliśmy do tunelu, a tam z drugiej strony następni zomowcy lecieli. Siedziałam i słuchałam tego z rozdziawioną gębą. – Dopadli nas przy samym wyjściu na przystanek, wypchnąłem Mirkę na schody, a sam się skuliłem w kącie i po plecach mnie lali, dobrze, że głowę schowałem – opowiadał dalej dumny ojciec. – Jak tylko poszli do innych, wstałem i uciekłem. – Mieliśmy szczęście, bo prawie od razu przyjechała dziesiątka – dokończyła mama. Ich duma udzieliła się i mnie. Zresztą w naszym domu sytuacja panująca w kraju była tematem numer jeden dla dorosłych. Wujek Leszek, przyjaciel rodziców, ukrywał się, bo ścigali go za budowanie radiostacji, nadawanie nielegalnych programów, produkcję i kolportaż gazety solidarnościowej. Wszyscy brali udział w strajkach. W Gdańsku to było oczywiste. Wychowywałam się, będąc świadkiem wszystkich wydarzeń, które miały miejsce od czasu stanu wojennego, bo dotyczyły moich bliskich. W Stoczni Gdańskiej imienia Lenina pracował dziadek Marian i mój chrzestny, brat mojej mamy – wujek Jurek. Kiedy umierała babcia, siedziałyśmy z mamą przy jej łóżku, a spod stoczni dochodziły odgłosy strzałów. Z okien mieszkania na Wesołej widać było ogień i dym palonych opon. Urodziłam się w Gdańsku, mieście wolności. Wychowałam się w rodzinie solidarnościowej. Czy to ma znaczenie? Dla mnie owszem. Dzięki rodzicom, dzięki temu, że byłam świadkiem tamtych zdarzeń, za każdym raKościół św. Brygidy w Gdańsku był centrum opieki duszpasterskej nad strajkującymi robotnikami, a po wprowadzeniu stanu wojennego miejscem wsparcia zdelegalizowanej „Solidarności” (przyp. red.).
24
165
zem, gdy stawałam na najwyższym stopniu podium czy zdobywałam tytuły mistrzyni Europy i świata w boksie zawodowym, byłam cholernie dumna z tego, że jestem Polką. Że pochodzę z Gdańska, z miejsca, w którym rozpoczęła się polska droga do demokracji. Przy Mazurku Dąbrowskiego zawsze się wzruszam. O tak, mam szczęście, że żyję w wolnym kraju. Wolność ma wiele imion i dla mnie zaczyna się od jednostki. Wolność wyborów, poglądów, wyznania. Jednak to, co gwarantuje nam konstytucja, odbieramy sobie sami nawzajem. Ze smutkiem stwierdzam, że często ograniczenie wolności zaczyna się… w domu. Rodzice odmawiają prawa wyboru ścieżki życiowej swoim dzieciom, kobiety często stają się dobrowolnymi niewolnicami swoich mężów. Był 1993 rok, jesień, a ja właśnie wróciłam ze Stanów jako mistrzyni świata w kick-boxingu. Tak ogromny sukces całkowicie mnie zaskoczył. Czułam radość i niedowierzanie! Zrobiło się wokół mnie niezłe zamieszanie. Synek miał półtora roku, więc niczego nie rozumiał. Chciałam się dzielić radością z bliskimi, w tym z ojcem Wojtka. Któregoś dnia, gdy siedzieliśmy wieczorem w wynajętym mieszkaniu, zaczęliśmy rozmawiać na temat najbliższych planów związanych z moimi startami. – Za miesiąc są mistrzostwa świata w full contact w Budapeszcie, dzwonił już trener kadry, dostałam powołanie – oznajmiłam uradowana. – Nigdzie nie pojedziesz – odpowiedział mąż, wprawiając mnie w kosmiczne osłupienie. – Ty chyba żartujesz! Jak to nie pojadę? – zapytałam – Nie zgadzam się, żebyś jeździła na jakiekolwiek zawody. Już zrobiłaś swoje, zostałaś mistrzynią świata. Zakończysz karierę i staniesz się legendą – odparł Krzysiek. W ułamku sekundy po tym, jak mój mózg przyswoił ze zrozumieniem jego wypowiedź, zagotowało się we mnie. – Chyba jesteś nienormalny! – odparowałam. – Jaką legendą?! I jak mam zakończyć karierę, której jeszcze nie zrobiłam? – z każdym słowem darłam się coraz bardziej. – Pojadę na zgrupowanie i wystartuję w mistrzostwach w Budapeszcie – zakomunikowałam twardo. 166
Wyszłam, trzaskając drzwiami. To była pierwsza poważna kłótnia i początek końca trwającego wtedy niespełna dwa lata małżeństwa. Mąż w dyskusji ze mną nie miał szans, więc postanowił przemówić mi do rozumu inaczej. W walce. Był moim trenerem – niewiele wyższy i tylko sześć kilogramów cięższy, zatem większość sparingów robiliśmy w parze. Od kiedy zdał sobie sprawę, że się mu wymykam, że nie ma nade mną władzy, za wszelką cenę chciał mi po prostu dokopać, o czym miałam za chwilę się przekonać na własnej skórze. Pierwsza runda była szybka, dynamiczna, ale spokojna. Jak zawsze do tej pory, W drugiej zaczął kopać tak mocno jak podczas walk z facetami na zawodach. Dzięki Bogu, że znałam wszystkie jego sztuczki i styl walki. Wzmocniłam gardę i mocno stanęłam na nogach. Wyczekałam na swój moment i posłałam serię kopnięć zakończonych celnym lewym prostym. To go rozjuszyło jeszcze bardziej i już miał ruszyć z szalonym atakiem, kiedy sygnał dał znać o zakończeniu rundy. Minuta przerwy. Byłam zdruzgotana jego zachowaniem. Wiedziałam, że to dopiero początek, co paradoksalnie zamiast mnie sparaliżować, dodało sił. Trzecia runda od pierwszej sekundy zmieniła się w polowanie. Atakował jak opętany, szukając sposobu na to, by mnie stłuc. Im bardziej szarżował, tym lepiej się broniłam, celnie kontrując. Po czwartej rundzie, widząc co się dzieje, jeden z zawodników podszedł do Krzyśka. – Stary, co ty wyprawiasz? Nienormalny jesteś? – Nie wpierdalaj się. – Usłyszał w odpowiedzi. We mnie aż zawrzało. Byłam na niego wściekła, ale chyba jeszcze bardziej było mi za niego wstyd. Zaczęła się następna runda. Tym razem nie czekałam na jego ciosy. Strzeliłam z lewej nogi, trafiając go prosto w głowę i szybko poprawiłam prawym. Trafiłam w czubek nosa, a to musiało boleć. Łzy błyskawicznie napłynęły mu do oczu. Na maleńkiej sali Morskiego Domu Kultury w Nowym Porcie zrobiło się cicho. I teraz dopiero zaczęła się szarża. Ruszył na mnie jak rozwścieczony byk, nie zważając już na nic. Walił na oślep i rękami, i nogami. Udało mi się blokować potężne kopnięcia. Nie czułam już przedramion, były tak skopane. Szybkim ruchem zeszłam z linii. Złapałam dystans, ale tylko na 167
sekundę, bo Krzysiek znowu był w natarciu. Nie wiedziałam, co zrobić, więc stanęłam i z całą siłą wypchnęłam z biodra kopnięcie frontalne. Weszło i zastopowało go na chwilę. Nastąpiło to, czego można było się spodziewać. Rozpędzony wiatrak znowu atakował. Wiedziałam, że teraz przyszedł czas na to, by mu pokazać, że może próbować zmieść mnie z powierzchni ziemi, a ja i tak się nie poddam. Najbardziej bolesne są te ciosy, które trafiają w dumę, zatem szybko zrobiłam duży krok w tył i znalazłam się za polem walki. Ledwie przestąpiłam żółtą linię, stanęłam z opuszczoną gardą, szczerząc uzbrojone w gumowy ochraniacz zęby. Krzysiek się gotował, ale nic nie mógł zrobić. Gdyby uderzył mnie, kiedy byłam poza matą, koledzy z pewnością nie zostawiliby tego bez odpowiedzi. Do końca rundy zostało jeszcze trzydzieści sekund. Każdą z nich chciał wykorzystać, żeby posłać mnie na deski. To nie była walka sparingowa, to była jego wojna, której z pewnością nie miałam zamiaru przegrać. Nie trafił mnie ani razu, chociaż potwornie skopał. Szczelna garda i zimna krew zwyczajnie mnie uratowały. Wyszłam z tego zwycięsko, z podniesioną głową. Uczeń przerósł mistrza, ale najważniejsze było dla mnie to, że nie uległam strachowi, a im bardziej mnie atakował, tym twardsza i skuteczniejsza się stawałam. Jeszcze wieczorem trzęsły mi się ręce, a siniaki schodziły prawie dwa tygodnie. Trener, kochany przez wszystkich Dziadek, po kilku miesiącach od tamtych wydarzeń powiedział, że kiedy patrzył na to, co się działo podczas tamtych sparingów, myślał, że się pozabijamy. Odeszłam z własnego klubu i trenowałam już tylko z Dziadkiem. Ale najpierw odeszłam od męża. Nie mogłam być z kimś, kto próbował odebrać mi prawo do decydowania o sobie, kto usiłował mnie sobie podporządkować, kto nie szanował mnie jako człowieka i dokonywał zamachów na moją wolność. Związek dwojga ludzi nie może być niczym dobrym, jeśli jedna strona odbiera prawo do wolności drugiej, żądając bezwzględnego podporządkowania, zrezygnowania z marzeń, zrezygnowania… z siebie. I niejednokrotnie zastanawiam się, dlaczego tak wiele kobiet wyraża zgodę na taki właśnie układ. 168
Gdybym wtedy się podporządkowała (na samą myśl rodzi się we mnie straszny bunt), już nigdy więcej nie stoczyłabym żadnej walki, nie zapisałabym się w historii jako pierwsza Polka, która wywalczyła tytuł mistrzyni świata w boksie zawodowym. Nie miałabym szans na przeżycie tylu wspaniałych chwil tylko dlatego, że moim mężem był człowiek zazdrosny, pogrążony w kompleksach i chcący przejąć nade mną całkowitą kontrolę. Nie wiem skąd, ale od zawsze wiedziałam, że każdy człowiek może żyć tak, jak chce, a dopóki tym nikogo nie krzywdzi, ma do tego absolutne i niezbywalne prawo. Jestem wolna i dlatego nie przyszłoby mi do głowy komukolwiek wolności odbierać. Bo tylko prawdziwie wolny człowiek nie odmówi wolności drugiemu. Tak jak moi rodzice szanowali moje wybory, choć nie zawsze się z nimi zgadzali, tak ja szanowałam wybory mojego syna. Nie wpadałam na szatańskie pomysły wymuszania na nim wyboru takiej czy innej szkoły, kierunku studiów, nie daj Boże dziewczyny czy kolegów. Chcę, żeby był wolny i szczęśliwy. Żeby przeżył swoje życie po swojemu. Tak jak ja. Nie wyobrażam sobie narzucania swojej woli komuś, kogo kocham. Skoro ja nie życzę sobie, żeby ukochany mężczyzna zabraniał mi czegokolwiek, to ja też niczego jemu zabraniać nie mam zamiaru. Nie obchodzi mnie, jakie pomysły na moje życie mają inni ludzie, nie ulegam stereotypom, nie daję się zniewolić oczekiwaniom, jakie ktokolwiek mógłby mieć wobec mnie. Choć było trudno, nauczyłam się odcinać od ludzi, którzy oprócz wprawiania mnie w fatalny nastrój, wysysania całej dobrej energii, niczego złego mi nie zrobili. Miałam bardzo koleżankę. Luiza to ciepła, inteligentna, wykształcona, wydawałoby się przebojowa kobieta. Dosyć późno została mamą, ale to właśnie syn przyniósł jej to, co najpiękniejsze. Wszystko inne było czarną dziurą. Wiele godzin przegadałyśmy, czasem tylko słuchałam, czasem, kiedy wydawało mi się, że tego potrzebuje, próbowałam coś doradzić. Czas biegł, a w jej życiu (poza synem oczywiście) nic dobrego się nie działo. Odnosiłam wrażenie, że z każdym dniem trwania jej małżeństwa coraz bardziej się zapada w sobie, coraz mniej wierzy w to, że może się uwolnić. Bała się męża i tego, co mógłby jej zrobić, gdyby chciała go opuścić. Szczerze jej współczułam. Chociaż ja bym się nie zgodziła na takie 169