część pierwsza
®lRulZiemia
Ziemia to składnik ciała i stabilność. Wyznacza nasze miejsce w świecie, symbolizuje materię, która dostarcza nam strawy i schronienia. Praca na ziemi zapewnia dostatek. Ziemia ma najbardziej zwartą formę energii spośród wszystkich żywiołów. W niej dojrzewają wytrwałość, wysiłek, upór, bezstronność, zaufanie, sumienność, cierpliwość, ostrożność, umiarkowanie − zasady zasiewu i zbioru, rodzące dobrobyt. Jest naszym domem i przeznaczeniem: rodzimy się z ziemi i do niej wracamy. Jesteśmy gwiezdnym pyłem z domieszką ziemi. Jesteśmy zatem ziemią żywą, ziarnkiem wszechświata, który dzięki ziemi odczuwa świadomość siebie samego.
1
Pięćdziesiąt minut szczęścia Każdy z nas jest ignorantem, lecz nie w tym samym zakresie. Albert Einstein
P
rawie usypiałem W wannie, kiedy zadzwonił telefon Cały dzień walczyłem ze scenariuszem na temat możliwości podróżowania w czasie. Po opracowaniu wstępnego szkicu postanowiłem zrelaksować się w gorącej kąpieli. Mimo że na dostarczenie scenariusza miałem jeszcze dwie godziny, kiedy ujrzałem na wyświetlaczu komórki imię Yvette, producentki programu, wyczułem zbliżające się problemy. Od dwóch lat pracowałem jako scenarzysta w Sieci, jednym z programów, który miał najmniejszą słuchalność na naszej stacji. Była to idealna praca dla takiego miejskiego odludka jak ja; jedyne telefony, jakie otrzymywałem z radia, dotyczyły zmiany tematu w ostatniej chwili. Bardzo bym się ucieszył, gdyby tak się stało również w przypadku „podróży w czasie”, jednakże po drugiej stronie linii czekało na mnie coś zgoła odmiennego. − Co robisz dziś wieczorem? − spytał kobiecy głos. Potrzebowałem kilku sekund, aby odpowiedzieć coś sensownego. Koordynatorka Sieci była jedną z atrakcyjniejszych kobiet, jakie znałem, ale nigdy nie przeszło mi przez myśl, że mógłbym 11
mieć u niej jakieś szanse. Zdawała się chłodną osobą, która nigdy nie wychodziła poza ramy zawodowe. Zakładając, że chce wyjść ze mną na kolację, odpowiedziałem w końcu: − W zasadzie nic. Cały dzień próbuję się dowiedzieć, w jaki sposób można podróżować w czasie, ale jak na razie znalazłem tylko opowiadanie Wellsa, jakieś marne filmy i kilku teoretyków, którzy są jeszcze gorsi niż te filmy. − Zostaw na razie podróże, chciałabym ci zaproponować coś bardziej interesującego. „Chodźmy na kolację” − pomyślałem. Już widziałem się w restauracji, z boską Yvette w blasku świec. Poczułem ciepło na policzkach i zapytałem: − Cóż może być ciekawszego od podróży w czasie? − Piętnaście minut szczęścia, do których, jak powiadają, każdy ma prawo. Chociaż ty miałeś więcej szczęścia: należy ci się aż pięćdziesiąt minut, to trzy razy więcej, niż mają zwykli śmiertelnicy. − O czym ty mówisz, do diabła? − Wystąpisz debiutancko jako uczestnik programu, Javier. Gość, który był zaproszony na dziś, miał wypadek i nie mogę znaleźć nikogo na jego miejsce. Natychmiast uszło ze mnie całe powietrze. Przepadł romantyczny plan stworzony w mojej naiwnej wyobraźni. Niestety miałem wystąpić na antenie, choć moja nieśmiałość sprawia, że tracę rezon nawet na zebraniach rady osiedlowej. Poza tym, ponieważ scenariusze są przygotowywane z wielotygodniowym wyprzedzeniem, nawet nie pamiętałem, jaki temat był zaplanowany na ten wieczór. − Zostały tylko dwie godziny do audycji − broniłem się. − Wiem, ale ty jesteś ekspertem prawie we wszystkim, czyżbym się myliła? − Skądże. Jasne, jestem mistrzem sztuki „wytnij i wklej”, ale występować na żywo w programie dla pięćdziesięciu tysięcy słuchaczy to zupełnie inna sprawa. 12
− Czterdziestu tysięcy − poprawiła mnie Yvette. − Według ostatnich badań mass mediów zeszliśmy o jeden schodek do piekła. − To i tak wystarczająca publiczność, żeby wyśmiać moją kiepską retorykę. Nie masz jakiejś alternatywy? − Nie mam. Daj spokój. Nie bądź zrzędą. Pójdzie gładko: Hernán weźmie na siebie ciężar całego spotkania. Ty jedynie będziesz musiał wejść z jakimiś inteligentnymi spostrzeżeniami dwa lub trzy razy w ciągu całego programu. − Jasne, żeby zapchać czymś dziurę − dorzuciłem, usiłując sobie przypomnieć, jaki scenariusz redagowałem w zeszłym tygodniu. Jak się zdaje, gorąca kąpiel stopiła moją pamięć. − Einstein względnie prosty, pamiętasz? − wyjaśniła śpiesznie. − Program kręci się wokół książki, ponieważ mamy w studio jej autora. − To nudziarski gniot − przypomniałem sobie. − Wątpię, żeby ta książka mogła komukolwiek wyjaśnić teorię względności. Autor nie zrozumiał nic z tego, co mówił Einstein. Ja zresztą też nie. Nie przywiązując najmniejszej wagi do tego, co właśnie powiedziałem, Yvette podsumowała: − Świetnie, zatem występujesz dzisiaj wieczorem. Tylko bądź punktualny, dobrze? Wyłączyła się. Osłupiały, przez dłuższą chwilę pozostałem w wannie, aż woda prawie ostygła. Kiedy ponownie podniosłem komórkę z podłogi, zdałem sobie sprawę z tego, że aby dotrzeć do radia, muszę wyjść z domu za niecałą godzinę. Wydostałem się z wody, pozostawiając w łazience ogromną kałużę. Było to jedyne pomieszczenie przyzwoitych rozmiarów w moim mieszkaniu, posiadającym jeszcze salonik dla krasnali i kuchnię, do której należało wchodzić bokiem. Miałem wystąpić jako specjalista w programie jakiegoś nudziarza, zamiast iść na kolację z Yvette. Założyłem na siebie 13
pierwszą rzecz, którą znalazłem w szafie, następnie wydrukowałem zredagowany przeze mnie w zeszłym tygodniu scenariusz. Był to głównie wstęp dla Hernána i zestaw pytań do zaproszonego gościa: Juanjo Bonnína. Musiałem tylko znaleźć ten nieszczęsny skrypt Einstein względnie prosty, na którym poprzyklejałem jakieś komentarze. Tymczasem robiło się już późno i wyglądało na to, że książka się gdzieś ulotniła. Zrezygnowany, zauważyłem ją na komodzie w przedpokoju, kiedy otwierałem już drzwi. Przypomniałem sobie wtedy, że zostawiłem ją tam, aby odnieść do radia. Wrzuciłem książkę do plecaka i zbiegłem pospiesznie ze schodów. Miałem dziesięć minut, żeby skuterem dojechać do studia, zanim zabrzmi motyw z Sieci, który zawsze skutecznie działał mi na nerwy. Dodałem gazu w mojej starej vespie i zacząłem wyprzedzać samochody poruszające się ulicami wieczornej Barcelony. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że pięćdziesiąt minut mojego szczęścia okaże się vipowską przepustką do oka huraganu.
2
Tajemnicza przesyłka Bóg nie dość, że gra w kości, to jeszcze rzuca je tam, gdzie nikt ich nie widzi. Stephen Hawking
N
amolność zaproszonego gościa przekroczyła wszelkie oczekiwania. Nie tylko odpowiadał wymijająco na każde zadane przez Hernána pytanie, lecz także postanowił przedstawić nam szczegółowo swoje curriculum vitae. Całe dziesięć minut antenowych zajęła mu opowieść o swoich wykładach gościnnych na studiach podyplomowych na Uniwersytecie Stanforda. Po drugiej stronie szyby była Yvette. Odsunęła technika dźwięku i pokazywała mi dłonią znak nożyczek. Miało to oznaczać: „Przerwij w końcu to ględzenie”. Jak na razie, mój udział ograniczał się do przywitania i krótkiego uściślenia bibliografii. Na półmetku programu miałem wejść w rolę złego charakteru. Podniosłem nieśmiało rękę, co Hernán natychmiast wykorzystał jako pretekst do przerwania monologu autora książki Einstein względnie prosty. − Wydaje mi się, że Javier chciałby się wypowiedzieć na ten temat... Nie miałem najmniejszego pojęcia, co mógłbym rzec. Wyłączyłem się już jakiś czas temu i dopiero gest Yvette przypo15
mniał mi o debacie, która w rzeczywistości przekształciła się w monolog. Aby wyjść obronną ręką z sytuacji, nawiązałem do rozpowszechnionych opinii dotyczących teorii względności: − Chciałbym, aby profesor wyjaśnił naszym słuchaczom związek, jaki widział Einstein między czasem a czwartym wymiarem. Bez tego zrozumienie jego teorii wydaje się niemożliwe. Rozmówca był z pewnością bardziej podekscytowany mówieniem o sobie samym. Zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem, a następnie udzielił odpowiedzi, którą zapewne powtarzał setki razy swoim uczniom: − Dla Einsteina przestrzeń nie miała trzech wymiarów, tylko cztery. Poza szerokością, wysokością i długością istniał wymiar czasu. Do epoki Einsteina, kiedy mówiono o przestrzeni, traktowano ją tak, jakby była zamrożona w określonym punkcie czasu. Uniemożliwiało to zrozumienie wielu zjawisk. Weźmy klasyczny przykład: gdyby nastąpił wybuch w galaktyce odległej o dwa miliony lat świetlnych, dowiedzielibyśmy się o nim dopiero za dwa miliony lat: tyle potrzebowałaby najszybsza cząstka, czyli foton, aby dotrzeć do Ziemi. Możemy zatem zrozumieć zjawiska zachodzące we wszechświecie, zarówno te, które widzimy, jak i te, których nie widzimy, jedynie przy uwzględnieniu pojęcia czasu, który jest czwartym wymiarem. − Skoro mowa o czasie − wtrącił Hernán − to musimy powoli kończyć program. Ostatni rozdział pańskiej książki nosi bardzo sugestywny tytuł: Czego nie dopowiedział Einstein. Przepraszam, że zadam tak oczywiste pytanie dotyczące tego rozdziału: czego mianowicie nie powiedział nam Einstein? Autor dzieła zaczął owijać w bawełnę, a ja w tym czasie otworzyłem książkę na ostatnim rozdziale, który miałem zaznaczony zakładką. Niestety, profesor siedział tuż obok mnie i bez problemu dostrzegł napisany przeze mnie na żółtej naklejce komentarz do rozdziału: „PSEUDOINTELEKTUALNY BEŁKOT”. 16
Z przerażeniem zauważyłem jego pełne niedowierzania spojrzenie, które chwilę później wyrażało z trudem powstrzymywaną złość. Wiedziałem, że mogę przypłacić ten osobisty komentarz stanowiskiem scenarzysty, choć w tamtym okresie i tak rzadko pisywałem scenariusze. Wyglądało na to, że mój nietakt zmienił całkowicie bieg dyskursu profesora: − Byłoby zuchwalstwem streszczać w tak krótkim czasie to, czego nie dopowiedział Einstein, ale jestem przekonany, że biorący udział w naszej rozmowie dziennikarz ma swoje osobiste zdanie na ten temat. Miał mnie w garści. Musiałem uciec się do improwizacji, aby nie wyjść na idiotę przed całą publicznością. Nie miałem najmniejszego pojęcia, czego Einstein nie ujawnił światu; wystarczająco dużo wysiłku kosztowało mnie zrozumienie tego, co światu zostawił. Wybrałem strategię improwizacji spekulatywnej. − Patrząc perspektywicznie na badania Einsteina, odnosimy wrażenie, że czegoś brakuje. W roku 1905 wysunął szczególną teorię względności, a w roku 1921 otrzymał Nagrodę Nobla, chociaż nie za teorię, która miała mu przynieść największe uznanie. − To logiczne − przerwał mi autorytatywnie profesor − tym bardziej że nawet sam komitet noblowski nie rozumiał teorii względności. Obawiano się przyznać nagrodę za teorię, która później mogłaby okazać się błędna. Jako że nie było jednak wątpliwości co do geniuszu Einsteina, wręczono mu Nobla za objaśnienie zjawiska fotoelektrycznego, czyli za analizę bardziej techniczną. − Chciałem tylko podkreślić, że w latach 1905–1921, kiedy Einstein był jeszcze stosunkowo młody, dokonywał znaczących odkryć. Natomiast w kolejnych trzydziestu czterech latach życia nie wniósł do nauki żadnych istotnych innowacji. Skutecznie wykorzystałem w mojej improwizacji kilka danych chronologicznych. Autor książki był rozwścieczony: 17
− To oznacza, szanowny panie, że statystyka Bosego-Einsteina i jednolita teoria pola nie były według pana wielkim osiągnięciem... − Jak sama nazwa wskazuje − broniłem się − opublikował wspomniane przez pana statystyki wraz z młodym hinduskim naukowcem i tylko je opracował. Zaś jednolita teoria pola była jedynie jego wielkim marzeniem. Einsteinowi nigdy nie udało się przedstawić wszystkich znanych mu zjawisk fizycznych w jednej, zwartej teorii. Z surowej twarzy Hernána mogłem odczytać, że się zagalopowałem. Tymczasem Juanjo Bonnín postanowił wykończyć mnie jeszcze przed zakończeniem programu. − Zatem utrzymuje pan, że największy geniusz współczesnej nauki spędził drugą połowę życia, tracąc czas na głupoty... Opublikował nieswoje obliczenia i bezskutecznie usiłował sformułować jakąś teorię. Czy tak? − Nie, moja hipoteza mówi, że przez cały ten czas rzeczywiście Einstein dokonywał ważnych odkryć − próbowałem zamknąć temat, wiedząc, że nie uda mi się wybrnąć z tego, co powiedziałem wcześniej − ale z jakichś nieznanych przyczyn nie prezentował swoich wyników. − Z jakiego powodu miałby je ukrywać? − zapytał cynicznie. − Nie zapominajmy, że Einstein uwielbiał być w centrum uwagi. − Zgadza się, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę z faktu, że jego formuła E = mc2 przyczyniła się do wynalezienia bomby atomowej. Być może właśnie to stanowiło wystarczającą przyczynę zatajenia wyników innych badań, na które ludzkość nie była przygotowana. Może właśnie dlatego zabrał ze sobą do grobu ostatnią tajemnicę. Po drugiej stronie szyby Yvette pokazywała nożyce, tym razem skierowane do mnie. Kilka chwil później zabrzmiał sygnał zapowiadający pełną godzinę. Autor Einsteina wstał gwałtownie od stołu. Był oburzony tym, co właśnie zaszło: jakiś podrzędny dziennikarz odebrał mu głos w ostatnich chwilach trwania programu. 18
Profesor opuścił studio szybkim krokiem, Hernán poszedł za nim, rzucając mi na odchodnym groźną uwagę: − Musimy porozmawiać. Eksperyment zakończył się w najgorszy możliwy sposób. Jedyne, co mnie pocieszało, to myśl, że wystąpienie w programie nie było moim pomysłem. W każdym razie jedno wydawało się jasne: wszystko wyszło na opak i sam za to odpowiem. Odpiąłem kłódkę od skutera, smagany podejrzanie zimnym jak na maj wiatrem. Miałem już wsiadać na vespę, kiedy drzwi rozgłośni się otworzyły. Zawołał mnie dozorca, który trzymał coś w dłoniach. Obawiając się, że to jeszcze nie koniec problemów, podszedłem do niego w oczekiwaniu na jakieś wymówki również z jego strony. Dał mi jednak tylko jakąś kopertę i krótko wyjaśnił: − Podczas emisji słuchacz przyniósł to panu. Ze zdziwieniem wziąłem do ręki cienką kopertę i sprawdziłem, czy rzeczywiście widnieje na niej moje imię. − I kazał coś przekazać? − spytałem. − Tak naprawdę to nikogo nie widziałem. Ktoś zostawił kopertę na recepcji, kiedy wyszedłem do łazienki − wyjaśnił i wrócił do budynku, żeby odebrać telefon. „Jakiś słuchacz?” − powiedziałem do siebie pytająco i uruchomiłem motor, aby oświetlić kopertę. Przybliżyłem się do reflektora i jeszcze raz obejrzałem napis na niej, nakreślony staromodną kreską. Obróciłem ją na drugą stronę, żeby otworzyć. Zauważyłem coś, co całkowicie zbiło mnie z tropu. E = ac2 Widocznie ktoś z niewystarczającą znajomością fizyki chciał wysłać mi pozdrowienia i pomylił „m”, masę, z „a”. Ponieważ brałem faktyczny udział w programie tylko przez ostatni kwadrans, zdziwiłem się, że udało mu się wysłać tę bezsensowną kopertę w tak krótkim czasie. 19
Zaciekawiony otworzyłem przesyłkę przy świetle reflektora mojej vespy, której włączony silnik zaczął już zapewne działać sąsiadom na nerwy. Była tam starodawna kartka pocztowa. Przybliżyłem się, żeby dokładnie ją obejrzeć. Kolorowe zdjęcie przedstawiało widok na Cadaqués, co wydało mi się bardzo dziwne w danych okolicznościach. Odwróciłem pocztówkę na drugą stronę. Widniały tam adres, data i godzina, nakreślone tym samym staromodnym pismem. Nieco niżej znajdowało się tylko jedno zdanie, bez nadawcy: OSTATNIA TAJEMNICA RZECZYWIŚCIE ISTNIEJE.
3
Lato geniusza Mówią, że czas wszystko zmienia. W rzeczywistości możesz coś zmienić tylko ty sam. Andy Warhol
W
stałem z łóżka dopiero w sobotę po południu. Spędziłem całą noc, oglądając stare filmy Jima Jarmusha. Chciałem odsunąć w niepamięć to, co się wydarzyło w Sieci. Wydawało się, że huraganowe wiatry zmiotły całą warstwę zanieczyszczeń znad miasta, i pierwszy raz od bardzo wielu tygodni niebo było przejrzyste. Kiedy popijałem poranną kawę i porządkowałem stół w salonie, usuwając niepotrzebne książki i papiery, wpadła mi w ręce koperta, którą ktoś podrzucił mi zeszłej nocy do radia. Przyglądałem się chwilę formule E = ac2 i wyciągnąłem widokówkę z Cadaqués. Przeczytałem raz jeszcze adres i datę nad zagadkową frazą: niedziela o 13.30. Miał to być ten weekend. Być może jakaś słuchaczka zapraszała mnie na obiad do swojego domu letniego? Zadawałem sobie to pytanie, chowając pocztówkę. Kiedy wyrzucałem kopertę, niespodziewanie wyleciał z niej kawałek papieru, którego wcześniej nie zauważyłem. Podniosłem go z podłogi. Okazało się, że jest to bilet autobusowy na jutro: 21
SARFA1 / Godzina odjazdu (Barcelona): 10.30 Godzina przyjazdu (Cadaqués): 13.15 SARFA / Godzina odjazdu (Cadaqués): 17.00 Godzina przyjazdu (Barcelona): 19.45 Pomyślałem, że gestem nadzwyczajnego zaufania jest wysłać komuś nieznajomemu tak oszczędne w słowach zaproszenie i dołączyć bilet w dwie strony za 42,30 euro. Dlaczego miałbym tracić całą niedzielę, aby odwiedzić dom zupełnie obcej mi osoby? Godziny przyjazdu i odjazdu mogłyby sugerować, że chodziło o zaproszenie na obiad i podwieczorek. Ale kto mnie zapraszał? Zostawiłem bilet i pocztówkę na komodzie. Zabrałem się do robienia kawy. Załadowałem do Nespresso ulubioną niebieską kapsułkę Vivalto, pokropiłem tosty obficie oliwą i dodałem odrobinę soli. Położyłem moje skromne śniadanie na uprzątniętym już stole. Znajdował się na nim tylko laptop, gdyż codziennie o tej porze przeglądałem w Internecie poranną prasę. Ale tamtej soboty bardziej niż cokolwiek innego interesowała mnie tajemnicza przesyłka, więc zaciekawiony wpisałem w wyszukiwarce Google hasła: „Einstein” i „Cadaqués”. Otworzyłem trzeci z kolei link, który przekierował mnie do artykułu zatytułowanego Dawny urok Cadaqués: To niewielkie rybackie miasteczko na Costa Brava było chętnie odwiedzane przez artystów i myślicieli lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Najstarsi mieszkańcy wciąż pamiętają czasy, gdy pojawiał się tam Picasso, García Lorca, Luis Buñuel, Walt Disney i inni. Miasto było wówczas synonimem świetności i swego rodzaju przygody. Należało poświęcić aż trzy godziny, aby się tam dostać z pobliskiego Figueras, prowadziła do niego droga uczęszczana niegdyś przez wszelakiej maści przestępców. Wśród 1
22
Sarfa − hiszpański przewoźnik autobusowy (przyp. tłum.).
znakomitości, które przewinęły się przez Cadaqués, był również Albert Einstein, który udał się tam na wakacje, aby ćwiczyć grę na skrzypcach. Mówi się nawet, że zagrał publiczny koncert na jednym z placów miasta. Uśmiechnąłem się, wyobrażając sobie scenę z udziałem ojca teorii względności: Einstein, ze wzburzonymi włosami, siedzący na środku placu pośród tłumu gapiów w beretach, trąca struny skrzypiec. Widząc tę sytuację oczyma wyobraźni, prawie zapragnąłem wsiąść do tego autobusu i pojechać do Cadaqués, miasta, w którym nie byłem od dziecka. Niemniej jednak wspomnienie stosu scenariuszy do opracowania na następny tydzień przywołało mnie do porządku. Zdecydowanie nie wybierałem się na spotkanie. Wsiadłem do pomarańczowego autobusu dwie sekundy przed zamknięciem drzwi. Dopiero kiedy mój wytwornie wyglądający pojazd wyjechał z Estación del Norte, zacząłem zadawać sobie pytanie, co ja tam robię. Wystarczyły mi dwadzieścia cztery godziny, żeby diametralnie zmienić zdanie. Co prawda zaproszenie wciąż wydawało mi się absurdalne, ale powodowała mną ogromna ciekawość. Nie przeszkodził nawet fakt, że licząc drogę powrotną, miałem spędzić w podróży prawie sześć godzin. Oczywiście był też dodatkowy bodziec, aby wybrać się na tę wycieczkę. Miałem świetne wytłumaczenie przed moją siostrą, która straszyła, że stawi się u mnie w niedzielę wraz z trójką dzieci. Wolałem stawić czoło niewidzialnej osobie, która wysłała kopertę, niż trzem rozwydrzonym dzikusom w moim mieszkaniu. Od czasu rozwodu te odwiedziny stały się moją alternatywą dla samotności. Nie wiedziałem, że wejście do autobusu było jednoznaczne z przyjęciem biletu do świata, w którym jedynie pozostawa23
nie w biegu gwarantowało utrzymanie stóp na powierzchni ziemi. Po długiej przeprawie, z niezliczoną liczbą przystanków i opustoszałych miejscowości, autobus wjechał w prawie księżycowy krajobraz pełen zakrętów. Z trudem znosząc długą i krętą drogę, żałowałem, że dałem się wciągnąć w tę dziwną grę. Niestety, lub na szczęście, dotarliśmy z półgodzinnym opóźnieniem, co uniemożliwiło mi punktualne stawienie się na spotkanie. Czując się panem mojego czasu, przez następne pół godziny przemierzałem wąskie uliczki z niewielkimi galeriami sztuki. Słone morskie powietrze sprawiało, że zaczynałem być głodny. Pomimo to spacerowałem dalej, kontemplując scenerię, która w rzeczywistości wyglądała zupełnie inaczej niż w mojej pamięci. Jedyne, co rozpoznałem, to baszta z groźnie wyglądającą statuą wolności − zaprojektowaną przez Dalego − trzymającą w obu rękach wysoko wzniesione pochodnie. Przy cokole pomnika spytałem jakiegoś staruszka o ulicę z widokówki. Okazało się, że jest niedaleko. Kiedy szukałem numeru 29, poczułem się nagle jak błazen. Po jaką cholerę śledzę jakiegoś szaleńca w Cadaqués? „Ostatnia tajemnica rzeczywiście istnieje” − przypomniało mi się zdanie z widokówki, gdy znalazłem wskazany adres. Był to budynek w stylu minimalistycznym: duży, biały sześcian pokryty bluszczem. Po prawej stronie drzwi znajdował się aluminiowy przycisk, a pod nim nazwisko lokatora: Yoshimura. Zerknąłem na zegarek: była prawie trzecia. Od wyznaczonego czasu spotkania upłynęła już ponad godzina. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, zadzwoniłem do drzwi. Przyjazd do Cadaqués był skrajną głupotą. Ale skoro już się tutaj znalazłem, nie mogłem wyjechać, nie wiedząc, czego, u diabła, chciał ode mnie mieszkaniec tego porośniętego bluszczem domu.
4
Tajemnicza córka Cóż wie ryba o wodzie, w której pływa całe życie? Albert Einstein
D
rzwi otworzył mało sympatyczny Japończyk w podeszłym wieku, ubrany w skromny płaszcz. Zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, z którego jasno wynikało, że się mnie nie spodziewał. Zacząłem się obawiać, że padłem ofiarą jakiegoś niesmacznego żartu, gdy Yoshimura, jak się chwilę później przedstawił, powiedział: − Jest pan już czwartą obcą osobą, która odwiedza mnie dzisiejszego wieczoru. Przyjdzie ktoś jeszcze? Tak tylko pytam, bo nie wiem, czy wstawić więcej wody... Pańscy przyjaciele już piją herbatę. Ostatnie zdanie dorzucił z delikatnym uśmieszkiem, tak jakby cała sytuacja faktycznie była dla niego zabawna. − Jacy przyjaciele? O czym pan mówi? − zapytałem zbity z tropu, pokazując mu kartkę pocztową. − Ja tylko dostałem... − Tak, wiem − przerwał mi − wszyscy zgromadzeni tutaj mają takie same pocztówki jak pańska. To zakład... czy chodzi o jakiś program dla telewizji? 25
Cała sytuacja przedstawiała się teraz jeszcze bardziej niedorzecznie niż na początku, postanowiłem więc kulturalnie przeprosić staruszka i zabierać się stamtąd, ale gospodarz zapraszającym ruchem dłoni zasugerował, abym wszedł do środka. − Nalegam, aby został pan na herbatę. Co prawda, nie mam nic wspólnego z tym spotkaniem, ale jeśli pan i inni się tutaj znaleźli, musi być jakiś powód. Następnie skierował się do wnętrza budynku, przekonany, że pójdę za nim. Kiedy dochodziliśmy do oświetlonej biblioteki, usłyszałem powoli zamykające się za mną drzwi. Przez jedną ze ścian, wykonaną ze szkła, widać było ogród w stylu zen: ogromny głaz na środku, a dokoła mnóstwo falistych wzorów na żwirze. Projekt mieszkania całkowicie odstawał od tradycyjnego stylu przybrzeżnych miejscowości. Wydał mi się tak niezwykły, że dopiero po chwili zwróciłem uwagę na osoby, które rozmawiały ze sobą przyciszonymi głosami przy szerokim stole z drewna tekowego. − Interesuję się architekturą − rzekł Yoshimura w odpowiedzi na mój zachwyt − chociaż, z tego, co widzę, ktoś dowiedział się również o mojej fascynacji Einsteinem. Nie przyłączy się pan do kółka dyskusyjnego? Zmieszany, automatycznie skierowałem się do stołu. Siedziało przy nim dwóch mężczyzn o niezbyt zachęcającej aparycji i elegancka kobieta w wieku około trzydziestu lat. Zajmując puste miejsce, zadawałem sobie pytanie, czy to któraś z tych osób ukartowała nasze dziwne spotkanie. Gospodarz zniknął, tłumacząc, że musi nastawić więcej wody. Zakłopotany zaistniałą sytuacją, przedstawiłem się i powiedziałem kilka zdawkowych słów o sobie, nie myśląc o tym, jak gorzka herbata podziała na mój pusty żołądek. Jako pierwszy podał mi dłoń doktor fizyki z uniwersytetu w Krakowie. Miał około pięćdziesiątki i grube soczewki, które w potworny sposób powiększały jego i tak już ogromne 26
oczy. Pogładził rudawą brodę i przemówił bezbłędnie po hiszpańsku: − Moje nazwisko jest nie do wymówienia dla cudzoziemców, mogą mnie zatem państwo nazywać moim chrzestnym imieniem: Paweł. W dalszej kolejności przedstawił się Jensen, niski i cherlawy Duńczyk, którego wiek trudno mi było ustalić. Jego poorana zmarszczkami twarz i pierwsze oznaki łysiny tworzyły silny kontrast z delikatnymi, wręcz chłopięcymi rysami. − Mimo że mieszkam w Alicante − rzekł z silnym nordyckim akcentem − jestem redaktorem naczelnym „Mysterie”, czasopisma zajmującego się spekulacjami naukowymi, wydawanego w moim kraju w nakładzie trzydziestu tysięcy egzemplarzy. Pierwszą stronę ostatniego wydania poświęciliśmy siedmiu zagadkom Einsteina. Pogardliwe spojrzenie Pawła, który z pewnością uważał go za szarlatana, powstrzymało mnie od zapytania, jakie zagadki Einsteina ma na myśli. Kiedy Yoshimura wrócił do salonu z gorącą herbatą i ciastkami, przyszła kolej na elegancką trzydziestolatkę. Można było się domyślać, że pod czarnym golfem kryje się zgrabna sylwetka. Zwróciłem uwagę na bladą cerę wyróżniającą się na tle ciemnowłosej oprawy twarzy. Niebieskie oczy elegantki błyszczały jak gwiazdy dnia. − Nazywam się Sara Brunet. Jestem Francuzką, ale od czterech lat współpracuję z madryckim uniwersytetem Complutense, gdzie kończę pisać pracę o Milevie Marić, pierwszej żonie Einsteina. − Biedna Mileva... − wtrącił Jensen. − Tyle lat wykonywała za Einsteina czarną robotę, a rzucił ją jak niedopałek papierosa. Bez jej wyliczeń Einstein nie dostałby nawet stypendium doktoranckiego. − To, co pan mówi, jest całkowicie bezpodstawne − odparł autorytatywnie Paweł. − Nie ma żadnych dowodów na to, że Mile27
va aktywnie uczestniczyła w prowadzonych przez niego obliczeniach. W rzeczywistości nawet nie ukończyła politechniki w Zurychu, na której poznała Einsteina. Francuzka zmierzyła obu lodowatym spojrzeniem i odezwała się delikatnym, ale stanowczym głosem: − Nie uzyskała dyplomu, ponieważ nasz kochany Einstein porzucił ją, kiedy zaszła w ciążę. W tamtych czasach urodzenie nieślubnego dziecka było skandalem, dlatego zrezygnowała ze studiów i postanowiła kontynuować naukę indywidualnie. − A co się stało z dzieckiem? − Ich córka − uściśliła − przyszła na świat w 1902, rok przed tym, jak się pobrali. Dali jej na imię Lieserl, zdrobnienie od Elisa. Urodziła się w Serbii, w rodzinnym mieście matki, w czasie gdy Einstein pracował w urzędzie patentowym w Bernie. Przypuszcza się, że rok później zmarła na szkarlatynę. − Być może przyda się w pani rozprawie informacja, że istnieje również inna wersja wydarzeń − z triumfalnym wyrazem twarzy wtrącił Jensen. − Według bardziej aktualnych źródeł Lieserl nie zmarła rok po urodzeniu, ale została oddana do adopcji bliskiej przyjaciółce Milevy, Helenie Savić. − Znam tę hipotezę − Francuzka odparła atak, nie tracąc zimnej krwi. − Dziewczynce dano na imię Zorka i uważa się, że zmarła w 1990 roku. W tym momencie doktor fizyki stracił cierpliwość: − Kogo, do diabła, interesują tego rodzaju plotki? Rozmawiamy tutaj o ojcu teorii względności i mimowolnym twórcy fizyki atomowej. − Historia Lieserl ma w tym kontekście istotne znaczenie, ponieważ jest pełna niewiadomych − bronił się Jensen. − Czy wiedział pan, że autorzy biografii Einsteina nie poznali jej aż do 1986 roku? − To prawda − potwierdziła Sara. − Einstein narodziny własnej córki utrzymywał w sekrecie przez całe życie. Tajemnica ujrzała 28
światło dzienne dopiero wtedy, gdy jego prawowita wnuczka odnalazła rulon z korespondencją między Albertem a Milevą. Jako że jego hipoteza znalazła poparcie, redaktor „Mysterie” nabrał pewności siebie i, nie zważając na potępiające spojrzenia Pawła, podniósł ton głosu, oświadczając: − Ośmieliłbym się tutaj pójść nawet o krok dalej i zadać pytanie: a co jeśli pierwsza córka Einsteina nie zmarła w 1990 roku? Jeśli wciąż żyje i przechowuje tajemnicę, której jej ojciec nigdy nie ujawnił publicznie? Nie zapominajmy, że ofiarował całą Nagrodę Nobla Milevie, z którą był już rozwiedziony. Możliwe, że jego córka Lieserl otrzymała w ostatnich dniach życia Alberta swego rodzaju zadośćuczynienie, jakim mogło być, na przykład, wyjawienie ostatniej tajemnicy. Zawstydziłem się, słysząc swoje własne słowa, które Duńczyk zapewne zaczerpnął z audycji radiowej. Poza tym specjalista od spekulacji nie odrywał oczu od Francuzki. − Nawet gdyby Lieserl, która tak bardzo was interesuje, wciąż żyła − wtrącił cynicznie Paweł − i posiadała jakiś naukowy sekret swojego ojca, co wydaje mi się czystą fikcją, nie wiem, czy byłaby w stanie go wyjawić w wieku stu ośmiu lat. Proszę państwa, trzeba mieć jasny umysł, żeby móc rozmawiać o fizyce. Kierował ostrze swojej krytyki nie tylko do redaktora czasopisma, lecz także do Sary Brunet i do mnie, mimo że jeszcze nie ośmieliłem się otworzyć ust. Napełniając ponownie filiżanki, Yoshimura przemówił pojednawczo: − Według japońskiej ceremonii picia herbaty zabronione są wszelkie polemiki, wiedzieli państwo o tym? Można poruszać jedynie tematy, które tworzą wśród rozmówców poczucie harmonii, takie jak dzieła sztuki lub piękno świata w poszczególnych porach roku. Komentarz Japończyka sprawił, że twarz Sary pokryła się szerokim uśmiechem. Widocznie i ona poczuła ulgę, że polemika 29
dobiegła końca. Patrząc na nią z ukosa, pomyślałem sobie, że to ona jest najbardziej reprezentatywnym przykładem doskonałości tego świata. Po odstawieniu na stół żeliwnego czajnika Japończyk powiedział: − A teraz, kiedy państwo się już trochę uspokoili, opowiem pewną piękną historię.