MIKE CAREY
BŁĘDNY KRĄG
Przełożyła Paulina Braiter
Wydawnictwo MAG Warszawa 2009
Tytuł oryginału: Vicious Circle Copyright © 2008 by Mike Carey Copyright for the Polish translation © 2009 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Jarek Krawczyk Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-103-4 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel. (22) 813-47-43, fax (22) 813-47-60 e-mail kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl
W porządku alfabetycznym, dla Bena, Daveya i Lou; Chronologicznym, dla Lou, Daveya i Bena. Zresztą nieważne, jak ich rozmieszczę, Dzięki Bogu i tak tam nie zostaną. Oby świat był dla nich dość dobry.
PODZIĘKOWANIA Ci sami ludzie co zwykle tym razem pomogli jeszcze bardziej. Darren, Meg, George, Gabby, Nick, Bella – ogromnie Wam dziękuję. Wielkie dzięki dla Ade, za pokazanie mi wielu kawałków Londynu, które ledwie znałem, i dostarczenie znacznej części ścieżki dźwiękowej tej książki. I, jak zawsze, dziękuję Lin, za to, że była przy mnie, gdy jej potrzebowałem, i zdołała utrzymać mnie na wytyczonym szlaku.
1 Trociczka kadzidła żarzyła się pomarańczowym płomieniem i roztaczała wokół woń cannabis sativa. W południowej Afryce rośnie ona dziko: można wędrować polami roślin sięgających pasa, których pięciopalczaste liście pieszczą cię niczym maleńkie dłonie. Lecz w Londynie, gdzie mieszkam, zazwyczaj występuje pod postacią sprasowanych, czarnych bryłek miękkiej kruchej żywicy. Do tego czasu ulatnia się z niej większość magii. Detektyw sierżant Gary Coldwood posłał mi głęboko nieprzychylne spojrzenie spomiędzy smużek dymu, snujących się leniwie w przestronnym wnętrzu magazynu. Słodka woń rozpływała się w przejściach pełnych kwaśnego kurzu. Magazyn mieścił się przy Edgware Road, na zaniedbanych obrzeżach starej dzielnicy przemysłowej. Sądząc po powybijanych oknach na zewnątrz i rzędach pustych regałów w środku, stał opuszczony od kilku ładnych lat – lecz Coldwood zaprosił mnie, bym dołączył do niego i grupki umundurowanych przyjaciół, asystując przy legalnym przeszukaniu. Mogłem zatem śmiało założyć, że w tym przypadku pozory mylą. – Skończyłeś już się opieprzać, Castor? – spytał z irytacją, wachlując odymioną twarz. Nie wiem, czy przyszedł na świat z podobnym wyczuciem taktu i dyplomacji, czy też nauczył się go w szkole policyjnej. – Prawie – odparłem. – Muszę jeszcze z tuzin razy zaintonować mantrę. 7
O Boże, wiecie przecież, co jest grane – był sobotni wieczór, a ja miałem na głowie mnóstwo własnych cholernych spraw. Kiedy gliny dzwonią, odbieram, bo płacą od ręki, ale to nie znaczy, że muszę być zachwycony. A poza tym uważam, że jeśli trochę się przed nimi popopisuję, będą pod większym wrażeniem, kiedy zrobię co trzeba. „Słuchajcie, chłopcy” – mówię na swój własny, podstępny sposób. „To magia: musi nią być, mam tu przecież dymy i lusterka”. Jak dotąd Coldwood to jedyny gliniarz, który połapał się w moich gierkach i pewnie dlatego tak dobrze się dogadujemy: szanuję gościa, który mimo kadzidła potrafi wywęszyć bajer. Lecz dzisiejszego wieczoru był wyraźnie nie w sosie. Nie znalazł w magazynie trupa, co oznaczało, że nie wiedział, z czym ma do czynienia. Mogło to być morderstwo albo ich człowiek mógł po prostu uciec. A jeśli to morderstwo, to mogło stanowić albo cudowną okazję, albo też oznaczać wywalone w diabły pół roku potajemnej obserwacji. Pragnął zatem odpowiedzi i przez to okazywał znacznie mniejszą niż zwykle tolerancję mojemu wyczuciu dramatyzmu. Wymamrotałem parę wariacji om mane padme om, a on kopnął mnie mocno w obcas swym ciężkim, policyjnym buciorem. Siedziałem przed nim na podłodze z podciągniętymi kolanami, więc i tak mogło być gorzej. – Powiedz po prostu, kiedy cokolwiek zobaczysz, Castor – zasugerował. – Potem będziesz mógł sobie nucić, ile dusza zapragnie. Podniosłem się powoli, dość wolno, by Coldwood stracił cierpliwość i poszedł sprawdzić, czy chłopcy z kryminalistyki zdołali wycyckać jakiekolwiek odciski ze sfatygowanego biurka w najdalszym kącie pomieszczenia. Zdecydowanie nie wyglądał na uszczęśliwionego: świadczył o tym sposób, w jaki jego kanciasta twarz – podobna do Dicka Traceya, gdyby Dick Tracey miał zrośnięte brwi i problemy z cerą – osiadła na dolną wargę, tak że wyraźnie się wysunęła. Mowa ciała również sporo zdradzała: za każdym razem, kiedy skończył wymachiwać i wskazywać ręką, co robi, zawsze wydając rozkazy, jego prawa dłoń opadała na 8
dyskretną kaburę, którą nosił pod pachą skórzanej kurtki, jakby sprawdzając, czy broń wciąż tam jest. Coldwood od niedawna służył w oddziałach zbrojnych i widać było, że wciąż stanowi to dla niego nowość. Leniwym krokiem ruszyłem przez magazyn w stronę drzwi, którymi przyszedłem, oddalając się od ekipy z laboratorium. Czułem na sobie ciekawskie spojrzenia dwóch czy trzech pospolitych policyjnych wyrobników, ściągniętych do pilnowania budynku. Coldwood zna moje sztuczki i bierze na nie poprawkę, ale dla tych gości byłem prawdziwym dziwowiskiem. Zajrzałem za szafki z aktami, ustawione pod ścianą po prawej stronie drzwi, postukałem w wiszącą za nimi korkową tablicę z warstwami zakurzonych starych rachunków, przypiętych do niej niczym brudne futro, i odwróciłem kalendarze z panienkami, przyglądając się kawałkom pomalowanych na szaro pustaków, które zasłaniały. Ku memu rozczarowaniu, niczego nie znalazłem. Żadnych ukrytych drzwi czy wbudowanych w ściany sejfów, a nawet żadnych starych graffiti. Spuściłem wzrok na szary beton podłogi. Tuż obok tablicy i szafek ujrzałem sfatygowany prostokąt czerwonego linoleum – w psychodeliczny, promienisty wzór, bardzo modny, chyba że leżał tu od lat siedemdziesiątych. Pod biurkiem zauważyłem kolejny kawałek z tej samej serii. Tu jednak w kurzu pozostały ślady: linoleum niedawno odsuwano. Eksperymentalnie uderzyłem obcasem i podłoga pod moimi stopami zadźwięczała głucho. – Coldwood?! – zawołałem przez ramię. Musiał usłyszeć coś w moim głosie – albo też dosłyszeć ów głuchy dźwięk – bo nagle znalazł się tuż za mną. – Czego? – spytał podejrzliwie. Pokazałem palcem linoleum. – Coś tu jest – oznajmiłem. – Czy ten magazyn ma piwnice? Oczy Coldwooda zwęziły się lekko. – Według planów nie – mruknął. Wezwał gestem dwóch gliniarzy, którzy podbiegli do nas truchtem. – Podnieście to – polecił, wskazując linoleum. 9
Najpierw musieli przestawić szafki, a ponieważ wciąż pozostały w nich akta, wymagało to wysiłku. Mogłem pomóc, ale nie chciałem wdawać się w spory dotyczące demarkacji. Samo linoleum zwinęło się błyskawicznie jak kawał bibułki i Coldwood zaklął pod nosem na widok ukrytej pod nim klapy. Najwyraźniej uważał, że jego chłopcy powinni zauważyć ją pierwsi. Klapa, licząca sobie około półtora metra kwadratowego, z trzech stron nawet odrobinę nie wystawała nad podłogę. Z czwartej ujrzałem zawiasy zagłębiające się jakiś centymetr w powierzchnię. Była to profesjonalna robota, świetnie spasowana, tak by w linoleum nie odcisnęły się żadne linie. Z lewej strony zobaczyłem dziurkę: miała kształt rombu bez rozszerzenia na dole, najpewniej zatem w grę wchodził zamek „Sargent & Greenleaf ” – niełatwy orzech do zgryzienia. Coldwood nawet nie zamierzał próbować: posłał dwóch mundurowych po łomy. Po licznych skomplikowanych manewrach, paru falstartach i eksplozji odłamków, gdy drewno pękło z trzaskiem, w końcu zdołali wyważyć zamek. Nawet wtedy jednak rygiel nie chciał się zgiąć. Zamek wystawał z klapy pod kątem trzydziestu stopni, ze śrub w narożnikach wciąż sterczały połamane drzazgi: oto ranny wartownik, którego ominięto, miast pokonać. Teraz, kiedy ich chwila chwały minęła, mundurowi cofnęli się z szacunkiem, by sierżant mógł własnoręcznie otworzyć klapę. Tak też uczynił, sapiąc z wysiłku, bo okazało się, że drewno miało niemal trzy centymetry grubości. Wewnątrz kryła się dziura, głęboka mniej więcej na trzydzieści centymetrów. Trzy pionowe kawałki sklejki dzieliły ją na cztery równe części. Trzy z nich wypełniały identyczne torebki z brązowego papieru, mniej więcej wielkości dwukilowych toreb z cukrem, dodatkowo owinięte w folię, czwarta była pełna czarnych pudełek z płytami DVD, a w kącie tkwiły dwa niewielkie wytłuszczone notatniki. Na okładce pierwszego widniały wypisane grubym czarnym markerem drukowane litery: DOSTAWY. Nie widziałem, jak podpisano drugi. 10
Na skinienie głowy detektywa sierżanta chłopcy z laborki ostrożnie wyłowili jedną z toreb i oba notatniki, chwytając je dłońmi w cienkich rękawiczkach, i zanieśli na biurko. Wyglądali przy tym jak dzieci w wigilijny wieczór. Coldwood wciąż na mnie patrzył – spojrzenie to mówiło wyraźnie, że czas bajerów minął. Chciał usłyszeć całą historię. Ale ja także. Nie prostytuuję swych zdolności dla każdego, zwłaszcza każdego obdarzonego stopniem i mundurem. Kiedy zatem wciąga się mnie w sytuację, o której gówno wiem, lubię zachować nieco rezerwy, dopóki nie stanę pewniej na nogach. Zamiast odpowiedzi rzuciłem mu pytanie. – Czy wasz człowiek ma około metra osiemdziesięciu pięciu, jest dobrze zbudowany, rudy, ubrany w spodnie od Armaniego i jedną z tych pedalskich marynarek bez kołnierzyka, w brązowooliwkowym kolorze? Coldwood wydał z siebie gardłowy dźwięk; to mógł być śmiech, gdyby śmiech należał do jego repertuaru. – To on – rzekł. – A teraz przestań odgrywać Madame Magię i powiedz mi, gdzie jest. – Najpierw ty powiedz mi, kim jest – odparowałem. – Kurwa mać! Castor, jesteś cywilnym doradcą, robisz to, za co ci płacą, jasne? Nie będziesz zaglądał do moich pierdzielonych notatek! Czekałem. Już po raz piąty czy szósty miałem do czynienia z DS Coldwoodem i wytworzyliśmy sobie własną rutynę. Lecz jak mówiłem, w tym momencie nie był w najlepszym nastroju – stąd próba podprowadzenia mnie do wody i wepchnięcia do niej mojej głowy. – Mógłbym cię aresztować za zatajenie dowodów i utrudnianie śledztwa – zauważył z mroczną miną. – Mógłbyś – zgodziłem się. – I życzę szczęścia w dowiedzeniu tego. Zapadła krótka cisza, Coldwood wypuścił ze świstem powietrze. 11
– Nazywa się Leslie Sheehan – oznajmił beznamiętnym tonem i z obojętną miną. – Handluje wszelkimi prochami, jakie wpadną mu w łapy, i ostrym porno na boku, to coś w rodzaju hobby. Pewnie to właśnie znajdziemy na płytach. Jest jakieś dwa stopnie nad zwykłymi mrówkami i ulicznymi dealerami i kompletnie nic nie znaczy. Ale podlega gościowi nazwiskiem Robin Pauley, którego bardzo chcielibyśmy dorwać. Przez ostatnie pół roku obserwowaliśmy Sheehana i zbieraliśmy przeciw niemu dowody, bo sądzimy, że zdołamy go przekabacić. Jakieś dziesięć lat temu sypnął, żeby oczyścić się z zarzutu współudziału w zabójstwie. Kiedy już raz się udało, zazwyczaj mamy lepszy punkt zaczepienia. Tyle że teraz zniknął i obawiamy się, że Pauley mógł wywęszyć, co się święci. – Tak czy inaczej, Sheehan już nic nie powie – odparłem ze spokojną, absolutną pewnością. Coldwood spojrzał na mnie z irytacją. – Castor, nie masz kwalifikacji, by wypowiadać się w tej... – warknął. I nagle zrozumiał. – Och – mruknął. Sekundę później dodał z goryczą: – Kurwa! Chciał powiedzieć coś jeszcze, pewnie z równym zaangażowaniem, gdy jeden ze szczurów laboratoryjnych zawołał do niego: – Sierżancie?! Obrócił się szybko, beznamiętnie. Zawsze załatwiaj bieżące sprawy, wyobraźnię trzymaj na wodzy, tak samo jak broń. Porządne policyjne podejście. – To heroina – oznajmił sztywnym oficjalnym tonem jeden z techników. – Praktycznie bez domieszek, czysta w około dziewięćdziesięciu pięciu, dziewięćdziesięciu sześciu procentach. Coldwood przytaknął, po czym zwrócił się do mnie. – Zakładam zatem, że Sheehan gdzieś tu jest? – spytał dla zachowania pozorów. Skinąłem głową, ale uznałem, że muszę to wyjaśnić, żeby nie żywił nadziei. – Jego duch jest tutaj – oznajmiłem. – To nie oznacza, że ciało też tu znajdziecie. Mówiłem ci już wcześniej, jak to działa. 12
– Muszę go zobaczyć – powiedział Coldwood. Znów skinąłem głową. Oczywiście. Wsunąłem dłoń za pazuchę szynela i wyciągnąłem swój flet. Zwykle był to model „Clarke’s Original” w tonacji D, ale pewne ekscytujące wydarzenia na łodzi parę miesięcy wcześniej pozostawiły mnie na jakiś czas bez instrumentu. Wzmiankowaną łodzią był smukły, niewielki jacht ochrzczony „Mercedes”. Jeśli jednak myślicie o regatach w Henley, to grubo się mylicie: do wydarzeń zdecydowanie bardziej pasowałby wrak „Hesperusa”. Czy może „Latający Holender”. W każdym razie w wyniku owej drobnej eskapady kupiłem „Sweetone”, jadowicie zielony model, który stał się obecnie moim nowym domyślnym instrumentem. Nie wydawał mi się równie gotowy i sprawny w mej dłoni, reagował wolniej niż stary „Original” i wyglądał dość kretyńsko, ale wszystko się układało. Spędzimy jeszcze rok razem, a staniemy się nierozłączni. Uniosłem flet do ust i zagrałem G A C, próbując się dostroić. Czułem na sobie spojrzenia wszystkich obecnych: oczy Coldwooda nie miały wyrazu, w większości pozostałych jaśniało niewinne zaciekawienie, lecz jeden z mundurowych zdecydowanie sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Problem z tym, co zamierzałem zrobić, jest prosty: nie zawsze się udaje. W najlepszym razie szanse są pół na pół. Światopogląd racjonalistyczny często nie pozwala ludziom zobaczyć czy usłyszeć niczego, co mogłoby mu zaprzeczyć – na przykład syren, latających świń czy duchów. Ogólnie rzecz biorąc, dwóch ludzi na trzech może zobaczyć przynajmniej część umarłych, lecz nawet to zależy w znacznym stopniu od nastroju i sytuacji; a w pewnych zawodach szanse spadają w okolice zera. Policjanci i naukowcy lokują się w najniższych strefach tabeli. Nie miałem pojęcia, co zagram, dopóki nie zabrzmiały pierwsze nuty. Nie mogło to być nic wielkiego: zaledwie szkielet melodii, atonalna sekwencja, kryjąca w sobie ogólny zarys regularności. Po chwili okazała się numerem Micaha Hinsona: „Dzień, w którym Teksas zatonął w morzu”. Oglądałem występ Hinsona 13
w jakiejś knajpce w Hammersmith i jego śpiewny, ochrypły głos i śmiała, nieunikniona powtarzalność tekstów wywarły na mnie spore wrażenie. Lecz nawet bez tego wszystkiego polubiłem piosenkę za sam jej tytuł. Z początku nic się nie działo. Ale też z mojego punktu widzenia nic nie miało się wydarzyć. Miałem nadzieję, że z miejsca, w którym stał Coldwood, wygląda to inaczej. Nim dotarłem do drugiego refrenu, usłyszałem sapnięcie jednego z kryminalistyków, stojących przy biurku. Świetnie. Potem drugi krzyknął głośno, pokazał ręką i pojąłem, że głośna, jękliwa melodyjka zadziałała. Policjanci pokazywali rękami mężczyznę stojącego na niczym, dokładnie pośrodku ukrytej pod klapą studni. Zawsze tam był; ja sam widziałem go od chwili, gdy przekroczyłem próg magazynu, ale chłopcy Coldwooda przechodzili obok niego, a czasem przez niego, i nie czuli nawet najsłabszego dreszczu, ani ochoty odmówienia Zdrowaś Mario. Uznałem zatem, że mogę bezpiecznie przyjąć, iż tylko ja go widzę. Ale muzyka wszystko zmieniła. Melodia ta – przynajmniej w tym miejscu i czasie, odgrywana w takim, a nie innym tempie i tak dalej – stanowiła dla mnie opis ducha. To mój talent: nie tylko widzę zmarłych, ale postrzegam ich dodatkowym zmysłem w dziewięciu dziesiątych opartym na słyszeniu, a w jednej dziesiątej na czymś, co mogę tylko nazwać „czymś innym”. Potrafię uchwycić esencję ducha w muzyce. A gdy go schwytam, mogę też robić inne rzeczy. Jedną z nich – co odkryłem niedawno w bardzo widowiskowych okolicznościach – było sprawianie, by inni też go zobaczyli. Teraz zatem muzyka przenosiła nieboszczyka na orbitę percepcyjną Coldwooda i jego gliniarzy – co oznaczało, że ujrzeli, jak duch Sheehana materializuje się z przysłowiowego niczego. Mundurowi gapili się oszołomieni, a goście w białych fartuchach zjeżyli się wyraźnie i spięli na widok pojawiającego się przed oczami ucieleśnienia przesądów i czucia. Coldwood podszedł do sprawy bardziej pragmatycznie: podszedł do ducha i zaczął go 14
oglądać. Zjawa patrzyła na niego pełnymi smutku, przerażonymi oczami. Leslie Sheehan wyraźnie nie żył dopiero od niedawna i jeszcze nie przywykł do tej myśli. Przybył tu, ponieważ „tutaj” mocno z czymś mu się kojarzyło, a może po prostu tu właśnie umarł, lecz tak czy inaczej wyglądało na to, że materializacja to chwilowo górna granica jego możliwości. Nie mógł z powrotem włączyć się w życie, bo jego widmowe ciało nie było w stanie podnosić, przesuwać ani dotykać jakichkolwiek obiektów fizycznych. A co więcej, nie do końca słuchało poleceń widmowego umysłu. Niektóre duchy tkwią na ziemi uwięzione, nieustannie odtwarzając chwile swojej śmierci; inne po prostu stoją, tak jak teraz Sheehan, zagubione i przerażone – porażone niemożliwą do uniknięcia realnością własnej śmiertelności. Na jakimś poziomie był świadom naszej obecności i podążał wzrokiem za Coldwoodem, który przykucnął, by przyjrzeć się bliżej jakiemuś interesującemu szczegółowi. Wyglądało to jednak tak, jakby Sheehan zamarł w tym miejscu: nie mógł podjąć decyzji ani przywołać pragnienia, by się poruszyć. Coldwood wskazał ślad po zadzierzgnięciu na nagim przedramieniu Sheehana. – Dawał sobie w żyłę – oznajmił z niezadowoleniem. – Widocznie sukinsyn przedawkował. Musiał se, kurwa, wybrać akurat ten moment? – Z początku też tak myślałem – zgodziłem się. – Ale jeśli popatrzysz od tyłu, pewnie nieco skorygujesz diagnozę. Coldwood obdarzył mnie kolejnym wyrazistym spojrzeniem, wstał jednak i okrążył żałosną postać, po czym zapatrzył się ze zdumieniem na tył głowy Sheehana – czy też, ściślej biorąc, miejsce, w którym powinien on być. Większa część bowiem zniknęła. Cień Lesliego Sheehana przestał interesować się sierżantem, gdy tylko ten zniknął mu z oczu: uniósł dłonie, patrząc na nie przez chwilę, a potem zmarszczył brwi i rozejrzał się, jakby próbował sobie przypomnieć, gdzie zostawił kluczyki od wozu. 15
– Ty jesteś ekspertem – dodałem. – Zgaduję jednak, że to rana wylotowa; ktoś przyłożył mu spluwę do skroni tuż przed uchem. Gdyby strzelono z tyłu, zapewne nie miałby większej części twarzy. – To nie była spluwa – wymamrotał Coldwood – tylko sprężynowy pistolet do zabijania bydła. – Wskazał palcem. – Cała lewa część czaszki zapadła się, większość kości pozostała w ranie. Rozpędzony pocisk nie zostawia takich śla... Hej, jeśli puścisz tu pawia, będziesz miał dyscyplinarkę! Ostatnie słowa skierował nie do mnie, lecz pod adresem mundurowego, który już wcześniej wyglądał mocno niepewnie. Z miejsca, w którym stał, biedak miał świetny widok na część najbardziej prywatnych narządów Sheehana – tych, które niegdyś mieściły się w czaszce. Widok ów wyraźnie mu nie służył. Po szybkim skinieniu głowy Coldwooda pobiegł do drzwi. Coldwood odwrócił się do mnie. – Gdzie jest ciało? – spytał. – Prawdziwe, fizyczne ciało. Gdzie je znajdziemy? – Nie mam najbledszego pojęcia – odparłem szczerze. – Jeśli chcesz, mogę go spytać. Ale równie dobrze mógłbyś to zrobić sam. On cię widzi. Widział cię nawet wtedy, gdy ty nie widziałeś jego. – Ale to ty jesteś ekspertem – odparował z nieudolnym sarkazmem. – Bycie egzorcystą to niedokładnie to samo co bycie detektywem – odparowałem beznamiętnie. – Nie mam odznaki, którą mógłbym mu machnąć przed nosem, a strasznie trudno porządnie skopać gościa, który już nie żyje. Spróbuję jednak, jeżeli zostawisz mnie z nim samego. Nie zrobię tego na oczach całej waszej bandy. Coldwood długą chwilę przetrawiał moje słowa. – Dobra – rzucił w końcu, podtykając mi pod nos palec w ostrzegawczym geście. – Ale tknij tylko dowody, a wypruję ci flaki, Castor. Zrozumiano? – Nie potrzebuję prochów – odparłem – Mój odlot to śmierć. 16
Coldwood wymamrotał pod nosem coś wyjątkowo obelżywego i dał sygnał swojej ekipie, która wycofała się szybko. Po ich odejściu zrobiło się miło i cicho, i postanowiłem smakować nowy nastrój przez parę minut, nim zaczepię pana Sheehana. Wsunąłem flet do specjalnie wszytej kieszeni w podszewce płaszcza – preferuję wojskowe, rosyjskie szynele, bo potrafią ukryć mnóstwo grzechów – i w innej kieszeni znalazłem srebrną piersiówkę, pełną ostrej, greckiej brandy. Pociągnąłem łyk, który rozgorzał w mym wnętrzu niczym pożar w opuszczonym budynku. To kiepski trunek. Naprawdę kiepski. Ale w podobnych chwilach pozwala mi przekroczyć przepaść i działać dalej. Przepłukując usta drugim łykiem, raz jeszcze przyjrzałem się kalendarzom. Zwykłe softki z pisemek dla facetów: Abbie jak jej tam, Suzi z innej parafii. Coldwood jednak wspominał, że Sheehan miał nieco bardziej perwersyjny gust. Cóż, jedno jest pewne, teraz odrzucił już rozkosze ciała. Po dziesięciu latach tej pracy wciąż niewiele wiem o zaświatach, jestem jednak gotów sporo postawić na to, że zmarli raczej rzadko mogą sobie ulżyć. Nie było sensu dłużej tego przeciągać: pamięć Sheehana była teraz zapewne równie szczątkowa, jak to co zostało z jego głowy. Z pewnością zapomniał już zatem o wesołej gromadce Coldwooda. Schowałem piersiówkę i podszedłem do miejsca, gdzie stał duch – zaledwie kilkanście centymetrów dzieliło jego stopy od brązowych, papierowych torebek. Zawisł mniej więcej tam, gdzie wcześniej była podłoga. Podobnie jak terapia, śmierć ujawnia nasze najgłębsze instynkty: Sheehan strzegł swojej kryjówki. – A zatem – zacząłem lekko – nie żyjesz. Jak się z tym czujesz? Przemknął po mnie wzrokiem, przez chwilę patrzył, a potem uciekł w bok. Trudno mu było się skupić. Właściwie nic dziwnego. – To musiał być wstrząs – podsunąłem. – W jednej chwili drepczesz sobie bez żadnych trosk, w następnej jakiś gość łapie cię za kark, wciąga w boczną uliczkę i łubu-du: nagle słońce świeci ci w oczy z tyłu głowy. 17
Sheehan zmarszczył brwi i machnął lekko prawą ręką. Jego wargi się poruszyły. – Trzeba nieco czasu, by zrozumieć, co cię spotkało – podjąłem współczująco. – Myślisz sobie: no cóż, było kiepsko, ale dzięki Bogu wciąż tu jestem. A potem godziny mijają i pojawiają się wątpliwości. Czemu właściwie ciągle tu stoję? Jak w ogóle się tu znalazłem? Co mam teraz robić? Prawda jest taka, bracie, że nic. Nie teraz. Robienie czegoś to luksus przynależny żywym. Umarli – oni zazwyczaj jedynie obserwują. Oczy Sheehana się rozszerzyły. Nie wiedziałem, czy moje słowa docierają do niego, czy też w tym, co obecnie służyło mu za umysł pojawił się cień wspomnienia. Jego ręce znów drgnęły; tym razem, gdy przemówił, usłyszałem szept, suchy niczym szmer wiatru w trawie. – Po... po... – wyszeptał z nieszczęśliwą miną. Umarli często użalają się nad sobą i w gruncie rzeczy trudno ich za to winić. Ich perspektywy nie są zbyt zachwycające. Nawet niebo, jeśli uznać to, w co wierzy większość, to stan jedności z Bogiem i nieustannego wychwalania jego wspaniałości. Po paru godzinach musi się tam robić potwornie nudno, a co dopiero mówić o wieczności. Z drugiej strony, ten gość handlował prochami i pornografią i chuj wie czym jeszcze: nie zamierzałem marnować na niego współczucia, bo nigdy nie wiadomo, kiedy jego zasoby się wyczerpią. – Tak – mruknąłem – już po wszystkim i to gówniana sprawa. Jakiś drań nieźle cię załatwił, Sheehan. Niemal warto uwierzyć w piekło, byle tylko móc sobie wyobrazić, jak się za to smaży. – Po... po... po... – Już to mówiłeś. Zgoda. – Pauley! – wyszeptał. – Pauley. – Odwróciłem się do niego plecami, by jak najmniej go rozpraszać, bo lada moment znów mógł się zdekoncentrować. – Czyli to Pauley cię załatwił? To ci dopiero przyjaciel. Bolało czy stało się tak szybko, że nic nie zauważyłeś? Długa cisza, a potem ochrypły, niemal bezgłośny szept: 18
– B-b-bolało. Bolało mnie. – A gdzie się to stało, u ciebie? – spytałem tonem tak nieustępliwie neutralnym, że musiałem sprawiać wrażenie śmiertelnie znudzonego całą tą rozmową. – Puk, puk do drzwi, łup i nie żyjesz, tak? Czy byłeś gdzieś na mieście? Zapadła bardzo długa cisza. Pozwalałem jej trwać. Brzmiała jak cisza, na końcu której czeka skarb. – Brąz – wyszeptał Sheehan. – Brąz – jęknął, rozciągając dźwięk i przechodząc w westchnienie – jęk pozbawiony niższych tonów, bo zmarli zwykle mają z nimi poważne kłopoty. – Bury. Tym razem cisza brzmiała inaczej. Kiedy się obróciłem, wiedziałem co zobaczę: Sheehan zniknął. Jego postać fizyczna się rozpłynęła, wyczerpana, pozostawiając losowe drobinki w powietrzu: nie materię, nie energię, nic, co moglibyśmy oddzielić bądź zmierzyć. Wróci tu; nie ma przecież dokąd pójść. Ale nieprędko. Ruszyłem do drzwi i wyszedłem na wąską wstążkę asfaltu, oddzielającą magazyn od ulicy. Parkowały tam jedynie odliczana od podatku primera Coldwooda i trzy zwykłe świniowozy. Coldwood stał sam z boku; rozmawiał przez komórkę. Mundurowi i chłopcy z techniki tworzyli dwie odrębne grupki, reagujące atawistycznie na swoje feromony. Z północy wiał ostry wiatr, przynajmniej przestało padać. Słońce zachodziło za brutalnymi wieżowcami Colindeep Lane, a z nieba za nim nadciągała skłębiona masa stalowoszarych chmur, niczym woda spływająca do ścieku. Coldwood skończył rozmawiać, schował telefon i podszedł do mnie. – Masz coś? – spytał tonem człowieka, który oczekuje tak mało, że nic go nie zawiedzie. – Wymienił Pauleya – odparłem. Brwi Coldwooda powędrowały wysoko. – Przynajmniej tak mi się zdaje. A gdy spytałem, gdzie zginął, powiedział „brąz”. A potem „bury”. – Brondesbury – przetłumaczył Coldwood. – Części Samochodowe Brondesbury. Chryste, to byłby prawdziwy pocałunek 19
Boga. Jeśli ciało wciąż tam jest... – Ruszył szybkim krokiem w stronę wozu, jednocześnie wybierając numer. Mundurowi podążyli za nim luzacko wzrokiem, co jest typowe dla chłopców z glinowa. Lecz Coldwood znów zaczął rozmawiać przez telefon. – Warsztat – warczał do mikrofonu. – Ten w Blondesbury Park. Zbierajcie się tam. Już. Tak. Tak, załatwcie nakaz. Ale nie czekajcie. Otoczcie to miejsce i nie wpuszczajcie ani nie wypuszczajcie nikogo. – Zakładam, że to dobre wieści – powiedziałem do pleców Coldwooda, który szarpnięciem otworzył drzwiczki. Siadając za kierownicą, zaszczycił mnie milisekundowym spojrzeniem. – Warsztat jest na nazwisko Pauleya. – Uśmiechnął się paskudnie. – Mamy już prawdopodobny motyw. Jeśli zdołamy załatwić nakaz i jeśli ciało wciąż tam jest, możemy przeszukać wszystkie jego firmy i naprawdę zacząć działać. – Jego wzrok przeskoczył ode mnie na konstabla stojącego za moimi plecami, tego samego, który wcześniej musiał wybiec na dwór. – MacKay, zapisz zeznania Castora i prześlij je faksem do DC Tennanta na Look Street. Szyba samochodu już się podnosiła, pozbawiając jakąkolwiek odpowiedź sensu. A potem Coldwood dodał gazu i zniknął przy akompaniamencie jęku torturowanej gumy. Zapisanie moich zeznań było jak drugi policzek, ale trudno odmówić podobnemu zaproszeniu. Opisałem dokładnie wydarzenia wieczoru, a konstabl MacKay zapisywał je starannie słowo po słowie, łącznie z tym, co powiedział mi duch Sheehana, gdy go przesłuchałem w oficjalnej roli duchołapa. Albo MacKay chciał zatrzeć wcześniejsze wrażenie braku profesjonalnej zimnej krwi, albo po prostu był bardzo powolny: w każdym razie, przesłuchiwał mnie z tak niewiarygodną dokładnością i w tak żółwim tempie, że zatłuczenie na śmierć notatnikiem sąd zapewne uznałby za usprawiedliwione. W dodatku pisał powoli i wymagał wielokrotnych powtórzeń nawet najkrótszych zdań. W efekcie uznałem, że świetnie się nadaje na oficera. 20
Nie brakowało mu jednak zdolności obserwacyjnych: po jakimś czasie zauważył, że wiercę się na krześle i że kiedy po raz trzeci czy czwarty powtarzam ten sam drobny szczegół, na przykład, gdzie stałem, gdy mówiłem x bądź y, w moim głosie pojawia się ton zniecierpliwienia. – Jest pan gdzieś umówiony? – zapytał. – Tak – odparłem. – Właśnie tak. – Tak, jasne. Gorąca sztuka, co? Obdarzył mnie lubieżnie sugestywnym uśmieszkiem, który gliniarze i wojskowi dostają razem z pierwszym przydziałowym mundurem. Ja jednak nie byłem w nastroju. – To facet – odparłem. – Opętany przez demona psychopata, którego temperatura zazwyczaj jest co najmniej osiem stopni wyższa niż przeciętne trzydzieści sześć i sześć. Więc owszem, myślę, że można bezpiecznie nazwać go gorącą sztuką. MacKay odłożył notes, zmierzył mnie wzrokiem pełnym podejrzliwości: poczuł powiew czegoś przelatującego mu nad głową i wcale mu się to nie spodobało. – Chyba w tej chwili niczego więcej od pana nie potrzebujemy – oświadczył surowo. – Sierżant zapewne odezwie się później, więc proszę pozostać w kontakcie. – Nie ma sprawy – odparłem. – Połączę się z nim na płaszczyźnie astralnej. – Hę? – Podejrzliwość zmieniła się w szczery niepokój. – Nieważne – mruknąłem przez ramię już w drzwiach. To nie wina MacKaya, że mój sobotni wieczór poszedł się jebać. Mogłem winić wyłącznie siebie, co w moim doświadczeniu nie stanowi jednak najmniejszej pociechy. Weekend powinien być czasem, gdy odpoczywamy po stresach tygodnia i doładowujemy akumulatory, szykując się na kolejne zmagania. Ale nie dla mnie, nie tego wieczoru. W porównaniu z miejscem, do którego się wybierałem, ta zapomniana przez Boga dziura wyglądała ciepło i przytulnie.