IAN R. MACLEOD
DOM BURZ
PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH M. PRÓCHNIEWICZ
WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA 2008
Tytuł oryginału: The House of Storms Copyright © 2005 Ian R. Macleod Copyright for the Polish translation © 2008 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Maria Rawska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: Steve Stone Projekt graficzny serii: Piotr Chyliński Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-079-2 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel. (22) 813-47-43, fax (22) 813-47-60 e-mail kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl
Serdeczności dla Heather i Johna; i dziękuję, że pozwoliliście mi użyć tej nazwy.
CZĘŚĆ I
1 Arcycechmistrzyni Alice Meynell jechała z synem do Invercombe i była najzupełniej pewna, że wiezie go na miejsce śmierci. Nie, nie straciła nadziei – nadziei wciąż się zawzięcie trzymała – ale przez lata choroby Ralpha odkryła w zwykłych słowach odcienie znaczeń, których istnienia wcześniej ledwo się domyślała. Wyglądała z okna pociągu, który wytaczał się z Bristolu. Był chłodny szary poranek, wciąż obrzeżony nocą, Ralph dygotał pod kocami, usta miał sine. Najpierw jechali nocnym pociągiem z Londynu, a teraz ów z wyglądu porządny, lecz lodowaty w środku samochód wiózł ich wzdłuż wewnętrznych podwórzy pobłyskujących tandetą miasta, które zawsze było jej bardziej obce niż choćby najdalsze rubieże kontynentu. Tramwaje poruszały z szumem pałąkami składającymi nad ulicami swe końce jak rozmodlone dłonie. A te budynki! Festony koralowego kamienia hodowanego i mutowanego przez mistrzów budowlanych przypominały jej ulepione z mąki i wody maszkary z ciasta. Wszystko się zakrzywiało, skręcało, różowe i błękitne, jakby nadal rosło – niczym eksplozja w żłobku. Jakże różniło się od uporządkowanej siatki Northcentral! W elegantszych dzielnicach wokół tamy Clifton fantastyczne domy powoli budziły się do życia, a wśród gasnących z pobłyskiem latarń chodnikami do pracy spieszyli służący. Wtem, tak raptownie, jak to się nigdy nie zdarza w Londynie, znaleźli się wśród pustych pól. Ralph pierwszy raz widział Bristol i ledwo zdążył nań spojrzeć. Mimo że miasto leżało nieopodal celu ich podróży, Alice się zastanawiała, czy jej syn kiedykolwiek jeszcze je zobaczy; ostatnio takie myśli budził w niej niemal każdy nowy widok. Wzdrygnęła się. Zegar, przyspieszony i rozgorączkowany jak jego puls, tykał przez cały czas. Londyn, potem Bristol, teraz ten rozfalowany krajobraz, oświetlane lampami pociągu, nietknięte jeszcze świtem bezlistne szpalery krzewów. Przedtem, jeszcze przedtem... Baden, potem Paryż, jakaś miejscowość w górach. Gabinety lekarzy. Blask fiolek. Błysk binokli. Wyszeptywane na próżno zaklęcia. W jej wyobraźni miesiące i pracokresy zlewały się 9
niekiedy w jedną długą chwilę, rozpoczynającą się letnim popołudniem na londyńskich Wzgórzach Latawcowych – był to Dzień Motyla; już nigdy w to święto nie poczuła się tak jak wtedy – gdy Ralph podbiegł do niej, zaczął kaszleć, a wśród kropelek śliny na jego dłoni dostrzegła krwawe punkciki. Odtąd wyglądało to jak nieprzerwana ucieczka, czas spędzany w licznych naprawdę pięknych i ciekawych miejscowościach wydawał się jedynie przerwą na złapanie oddechu przed kolejnym biegiem. Znużyłoby to nawet zdrowe dziecko – ona też czasem czuła się znużona. I wszystko po to, by się dowiedzieć, że takie słowa jak „nadzieja” dają się dzielić na nieskończone odcienie i niuanse, coraz słabsze, aż tracą znaczenie. Lecz teraz, wyjeżdżając z doliny, gdy wschodzące słońce niespodziewanie wysunęło się zza ściany szarych chmur i zakręciło strzępkami mgły, zmierzali do Invercombe, które będzie ich ostatnim bastionem. Ralph oddychał teraz regularniej. Słońce oświetlało mu twarz i Alice dostrzegła lśniący w świetle nowego dnia gęstniejący puch na jego policzkach. Choć choroba nie pozwoliła mu na normalne dzieciństwo, już stawał się mężczyzną. Wyczuwając zmianę w jej spojrzeniu, odwrócił się ku niej. Na górnej wardze miał kropelki potu. – Długo się tam jedzie? – Nie wiem, skarbie. Nigdy tam nie byłam. – Powiedz jeszcze raz. Jak to się nazywa? – Invercombe. Skinął głową i znów zapatrzył się w okno. Na szybie pulsowała mgiełka oddechu z jego ust. – Więc tak wygląda Zachód. Alice uśmiechnęła się i ujęła syna za rękę, gorącą i lekką. Teraz, skoro słońce już naprawdę wstało, zaczęła sobie przypominać, jak piękny, nawet w późnozimowy poranek, potrafi być krajobraz Zachodu. Wzgórza wysuwały się jedno zza drugiego – czy za którymś kolejnym ukaże się morze? Niezbyt znała zachodnie ziemie. Nic ponad miasteczka o fasadach z mellitu, gdzie w młodości bezczynnie trawiła popołudnia, siedząc na walizce i czekając na pociąg. Ralph wydawał się jednak zadowolony, patrzył na drogę biegnącą w dół zboczem ku rzece i dalekim wzgórzom Walii. Londyn, kilka spędzonych tam dni, gęsta mgła i niekończąca się bieganina, zacierały się już w pamięci. Tak, Invercombe wydawało się odpowiednie, ze wszystkich tylekroć wyliczanych w myślach powodów, 10
a poza tym coraz bardziej czuła, że to miejsce niejasno, acz znacząco przemawia do niej. – Naprawdę nie masz pojęcia, jak tam jest? – mruknął Ralph. – Nie, ale... Ralph odwrócił się z powrotem do niej i razem wyskandowali zdanie, które wypowiadali zawsze, gdy przybywali w jakieś nowe miejsce: – Zaraz się okaże... * Drzewa się rozstąpiły, ukazując wysoki zewnętrzny mur z małą stróżówką i długą wewnętrzną aleję, dalej po prawej za parkiem prześwitywał jakby zameczek czy ruina, a jeszcze dalej porośnięta nibylipami i zimozielenią ziemia wznosiła się ku przysadzistej latarni morskiej. A nie, to jest zapewne wiatroster. Alice zrobiła rozeznanie i wiedziała, że Invercombe istnieje od bardzo dawna. Ów nadmorski przyczółek u ujścia Severn zapewne ufortyfikowali już Rzymianie, i z pewnością stał tu mały zamek, który złupiły wojska Cromwella. Potem nadszedł czas, gdy angielski krajobraz raz jeszcze spłynął krwią, po tym jak samotny obsesjonat Joshua Wagstaffe wyekstrahował ze zbieranych przez całe życie kamieni nieznaną dotąd substancję. Nazwał ją eterem, od piątej formy materii, której domyślał się Platon; jej poszukiwanie niebawem stało się obsesją Wieku. Eter nakłania zboże do rodzenia wielkich jak cebrzyki kłosów na ziemiach, które dotąd rodziły głównie plewy. Eter sprawia, że kręcą się zamarznięte osie. Eter pozwala naginać materię świata. A przede wszystkim eter stanowi potęgę, a cechy rzemiosł rozumiały to najlepiej i w swych walkach z królem i Kościołem użyły go, jakby od zawsze do nich należał. Po krwawej rzezi tak zwanych wojen zjednoczeniowych, u zarania pierwszego z Wieków Przemysłu, Invercombe odbudowano, już nie jako zamek, lecz elegancką, przesyconą nowym bogactwem i możliwościami eteru rezydencję na tym chwiejnym płaskowyżu; prawdziwy kamienny klejnot. Przez pokolenia zamieszkiwała ją rodzina Muscoates, dopóki ich gwiazda nie przygasła, kiedy dom stał się częścią ugody upadłościowej i przeszedł pod władanie Wysokich Cechów. Stał się zaledwie jedną z wielu inwestycji, jednym z wielu udziałów przechodzących mimochodem z testamentu do testamentu, z małżeństwa do małżeństwa, aż wreszcie pod koniec Trzeciego Wieku dostał się Cechowi Telegrafistów, 11
choć wątpliwe, by kiedykolwiek postała tam noga któregoś z arcycechmistrzów. Niemniej losy rezydencji meandrowały dalej i znaleziono dla niej użytek: ośrodek rozwoju technologii, która miała się stać cudem i rogiem obfitości obecnego Wieku. Oczyszczono stary kanał młyński i postawiono nad nim generator zaopatrujący Invercombe w elektryczność. Potem zainstalowano nowoczesną jak na ten czas maszynę obliczeniową, a na skraju posiadłości wzniesiono małą, ale sprawną stację nadawczą. Prowadzone tam prace zrodziły nowy rodzaj elektrycznego telegrafu, który nie potrzebował już wykwalifikowanych telegrafistów łączących się umysłami – dzięki niemu zwykli cechowi, o ile byli dostatecznie bogaci, mogli po prostu rozmawiać tak, jakby siedzieli twarzą w twarz. Ten wielki wynalazek, nazwany telefonem, odmienił oblicze świata. Lecz Invercombe raz jeszcze znalazło się w cieniu sławy i ludzkiej pamięci. Salony, porzucone w chaosie wieńczącym ostatni z Wieków Przemysłu, dryfowały przez historię, aż wreszcie zostały nadane w dożywotnią dzierżawę pewnemu starszemu mistrzowi, niejakiemu Ademusowi Isumbardowi Porrettowi. * Invercombe było wówczas na wpół zrujnowane i poważnie zagrożone przez fale podmywające klif pod jego fundamentami, ale starszy mistrz Porrett energicznie zabrał się do remontu. Alice widziała stuletnie dokumenty świadczące o odbudowie dachu, naprawie generatorów, rekonstrukcji tarasów, założeniu od nowa wielu ogrodów. Starszy mistrz Porrett postarał się nawet nadać brzydkiej stacji nadawczej kształt imitacji zamkowych ruin, aby nie psuć krajobrazu. Według Alice zakres tych robót był dziwnie duży jak na zaledwie dożywotniego dzierżawcę – ale najniezwyklejszą z przeróbek Porretta było wzniesienie wiatrosteru, którego ceglaną wieżę z mosiężną kopułą widzieli teraz, stojącą jak przysadzista latarnia morska na południowym zboczu wzgórza, ponad kanałem. Mistrzowie żeglugi dzięki takim urządzeniom potrafili lepiej wykorzystywać siłę wiatru, ale pomysł, by posadzić je na lądzie i sterować klimatem całej doliny, uznała za niezwykle wręcz ambitny. Samochód zatrzymał się z szurgotem na półkolistej połaci omszałego żwiru. Alice wprawnym okiem osoby przyzwyczajonej do wizyt w nieznanych miejscach otaksowała wysokie okna i kominy, eleganckie zwieńczenia, misternie wyryte na szybach wzory. Dom był ładniejszy, niż sobie wyobrażała. 12
Gestem poleciła szoferowi, aby poczekał, i zerkając na zegarek – była za piętnaście ósma – podeszła do frontowych drzwi. Pociągnęła za dzwonek. Pracokres czy dwa temu wysłała informację, że przyjeżdżają, ale, jak to miała w zwyczaju, nie podała konkretnej daty i godziny. Zwykle w takim momencie zza drzwi wyglądała przestraszona twarz jakiejś na wpół odzianej pokojówki. Odkąd wyszła za mąż za arcycechmistrza Toma Meynella, rozpoczęła małą, prywatną krucjatę na rzecz należytego zarządzania wszystkimi posiadłościami cechu. I dlatego właśnie jej uwagę zwróciło Invercombe, stosunkowo niewielka rezydencja, ale długie kolumny liczb pod tą nazwą wskazywały, że chłonie pieniądze jak gąbka. Jak Alice wyjaśniono, koszty szły głównie na ów lądowy wiatroster, zbyt potężny, by go bez ogromnych nakładów wyłączyć. Alice postanowiła zachować Invercombe, choć sama nie potrafiła określić dlaczego. A teraz stała u jego drzwi, Ralph marzł w samochodzie i nic się nie działo. Przez nagie drzewa prześwitywała zielonkawozłota kopuła wiatrosteru. Westchnęła i przycisnęła palcem drgającą powiekę prawego oka. Już miała drugi raz pociągnąć sznur dzwonka, gdy coś usłyszała, a raczej wyczuła za plecami czyjąś obecność. Powoli odwróciła się, spodziewając się, że to złudzenie wywołane zmęczeniem. Lecz stała tam potężna Murzynka. – Pani arcycechmistrzyni, witamy w Invercombe – powiedziała i dygnęła. – Nazywam się Cissy Dunning i jestem tu ochmistrzynią...
2 Ralph był, jak zawsze, najważniejszy. Znalazła mu najlepszy pokój o najlepszym powietrzu, ze stuletnimi, ale niemal nieużywanymi meblami i ładną boazerią. Olbrzymi zielonozłoty materac w łożu z baldachimem nawet jej wydał się w miarę czysty, okna wychodziły na południowy zachód, a w kominku już trzaskał przyzwoity ogień. Wypatrzyła wygodną sofę i kazała ją przenieść do pokoju Ralpha, żeby mieć gdzie usiąść, a w razie konieczności także spędzić noc. Wszystko trzeba było posprawdzać, poprzesuwać, przewietrzyć, poustawiać, poprzeglądać, powyjaśniać, pozałatwiać. To potrwa nie godziny, lecz dni całe. Ochmistrzyni wyglądała jednak na kompetentną i nie dawała się wyprowadzić z równowagi, mimo że była kobietą i Murzynką, a jej podwładni, jak się zdaje, znali się na swej pracy, choć nie wyglądało, by ten 13
cały wiatroster w najdrobniejszym stopniu zmieniał mroźną pogodę. No i ta wymowa! Te drobne niuanse ich zachowania, ich strojów, delikatny, obcy posmak wody, który jej dziwnie odpowiadał, a nawet jakby wzbogacał smak herbaty. Nic właściwie nie było tutaj takie samo i Alice niemal wyczekiwała, kiedy w pozornej sprawności mechanizmu Invercombe pojawi się jakaś luka, a wtedy ona łatwiej narzuci własną dyscyplinę tym ludziom. – No i...? Co sądzisz? Siedziała przy Ralphie, na jego łóżku. Był późny ósmkowy ranek, czwarty dzień ich pobytu tutaj; ogień mienił się delikatnie. Spełniono już chyba wszystkie jej zarządzenia dotyczące spraw codziennych i niezbędnych i znalazła się w dziwnej sytuacji. Niewiele pozostało do doglądania. Na zewnątrz szarzał kolejny ponury dzień. Ralph się uśmiechnął. Półleżał w łóżku, niemal całkowicie ubrany. Spał dobrze już trzecią noc. – Podoba mi się. Podoba mi się tutejsze powietrze. Kiedy pozwolisz mi się rozejrzeć po wszystkim? – Niebawem. – Rozradowana, ścisnęła go za rękę. – Ale nie możemy się spieszyć. Ledwo dwa pracokresy temu... – Przeklęte londyńskie powietrze. Ralph mamroczący, że palą go kości. Nieco tej słabości przetrwało aż do teraz. Pochyliła się i ucałowała go w policzek, czując pod wargami młodzieńczy puch. Uśmiechnęła się i wyprostowała. – Sprowadzę twoje książki. Choć przybyło już wiele rzeczy, które na początku poleciła wysłać z Londynu, podręczniki, dzięki którym doglądała edukacji Ralpha, jeszcze nie dotarły. Jednakże zmarły lata temu starszy mistrz Porrett swą zadziwiająco dobrze wyposażoną biblioteką najwyraźniej wyszedł naprzeciw jego potrzebom. Książki były stare, lecz Alice, rozłamując przy otwieraniu ich dziewicze grzbiety, wywnioskowała, że przez cały obecny Wiek niewiele istotnego dodano do sumy ludzkiej wiedzy. Studiowanie pięknych, ręcznie kolorowanych rycin kwiatów, zarówno naturalnych, jak i eterowo modyfikowanych, ich szczegółowych łacińskich opisów oraz kaskadowych ilustracji przedstawiających skały, na pewno przysłuży się Ralphowi, kiedy wstąpi do Telegrafistów i zacznie prawdziwą pracę, choć Alice nigdy nie rozumiała tej męskiej potrzeby katalogowania. – Czemu się tak uśmiechasz? – zapytał. – Bo planuję. Zastanawiam się kiedy, a nie czy. Po prostu cieszę się, że ty się cieszysz. 14
Popatrzył na nią podejrzliwie. – O ile ty też jesteś szczęśliwa. – Głos mu się załamywał, to był niski, to wysoki. – Ależ jestem. Miejscowy lekarz, niejaki Foot, zdążył już ją odwiedzić ze swą wścibską małżonką, podobnie wielebny wyższy mistrz Humphry Brown, proboszcz. W niedzielne poranki chodziła oczywiście do kościoła, jak każda szanowana cechmistrzyni, ale przez lata usłyszała już zbyt wiele modlitw i pieśni. Znała etapy, przez jakie przechodzą matki suchotników. Ogromna udręka towarzysząca odkryciu choroby ustępuje pragnieniu pojechania wszędzie, uczynienia wszystkiego. Dopiero po latach pojawia się przepełniona poczuciem winy świadomość, że w ten sposób tylko przysparza się dziecku cierpienia. Naturalnie, zdarza się, że suchoty ustępują, ale jedynym znanym sposobem ich złagodzenia jest wypoczynek i świeże powietrze. A ty dalej podróżujesz, dalej się niepokoisz, dalej rzucasz się w niestrudzony pościg za najświeższym powietrzem i najpełniejszym wypoczynkiem. Okresy pogorszenia i poprawy zdrowia dziecka stają się gwiazdą, na którą orientuje się całe twoje życie. W miejscowościach uzdrowiskowych i sanatoriach całej Europy widziała wiele przypadków, w których ten pościg trwał do śmierci dziecka albo zachorowania matki. Lecz impuls każący jechać do Invercombe był jasny i nieodwołalny. Nie czuła ani odrobiny zwykłych wątpliwości. Podłożyła synowi dodatkową poduszkę pod botaniczną książkę i zostawiła go przy lekturze. Na korytarzu spojrzała na zegarek. Już prawie południe. Daleko w Londynie jej mąż Tom zapewne zmierza na lunch do swego klubu. W tym zaduchu, podobnym do londyńskiego powietrza na zewnątrz, ale dziesięć razy gęstszym, nad czerwonym winem i obfitymi posiłkami, przy snookerze, wśród tych samych kiepskich żartów i uśmiechów wymienianych między tymi samymi ludźmi w ich krzesłach z wysokimi oparciami, odbywała się większość prawdziwej pracy Wysokich Cechów. Postanowiła, że jeszcze przed lunchem zatelefonuje do niego. Ale najpierw musi doprowadzić się do porządku. Na podeście skręciła do swojego pokoju, położonego pod kątem prostym do pokoju Ralpha, z oknami wychodzącymi na balkon chwiejnie zawieszony nad wielką zatoką. Invercombe miało wiele takich niespodzianek, załamujących się pod dziwnym kątem korytarzy i otwierających się znienacka widoków na ląd lub wodę, a po tej stronie domu morze było tak blisko, że nie można było znieść myśli o nieustannym 15
podmywaniu fundamentów przez silny przybój, ale wszystko to dawało niezaprzeczalnie przyjemne uczucie. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy dziwny komfort, jaki tu czuje pomimo ciągłego chłodu na dworze i nisko wiszącego szarego nieba, nie jest pierwszym z objawów budzącego się wiatrosteru. Przywitano ich tu tak spokojnie: gdzie indziej nadskakiwano by im nieznośnie, by potem ulokować w cuchnących moczem łóżkach. Wszelkie podejrzenia, jakie żywiła w stosunku do Invercombe, okazały się bezpodstawne. Otwierając drzwi balkonowe, strząsnęła z ramion zieloną jedwabną suknię. Dotarły już prawie wszystkie jej kufry, ubrania rozpakowano i włożono do szaf. Na stoliku przy oknie stała, połyskując od fal morskich, czarna skrzyneczka z laki – gramofon. Zakręciła jego talerzem, zdjęła kolczyki i krokiem walca, raz-dwa-trzy, przemierzyła lśniącą podłogę. Dotknęła stalowych zamków kuferka, na jednym oddechu wyszeptała zwalniające je zaklęcie. Dwa akcentujące muzykę szczęknięcia – i jego boki rozwinęły się, ukazując aksamitną kryjówkę. Był tam olejek z bergamoty, z ogrzanych słońcem soków drzew cytrusowych. Były przypominające wosk destylaty z ambry, ziem rzadkich, były zawierające ołów. Podróże szkodziły zawartości kuferka, tak jak dobremu winu, lecz Alice, odkręcając żłobkowany słoik chłodnego kremu i nakładając go wełnianym puszkiem na twarz, poczuła, że w Invercombe wszystko się już powoli stabilizuje. Aromaty pszczelego wosku, migdałów, nutki wody różanej mieszały się z zapachem szumiącego morza, a ona, ubrana w halkę, obracała się w rytm muzyki, raz-dwa-trzy, przed wysokimi lustrami garderoby. Przyjrzała się sobie z lewa i z prawa. Szczęka, szyja, profil, pozbawiona wieku twarz i figura kobiety wciąż stuprocentowo pięknej, choć może nie całkiem młodej. Stopy lekko stąpają na palcach. Jędrne biodra i biust. Alice. Alice Meynell. Włosy, które zawsze były bardziej srebrne niż blond, wciąż mogła sobie pozwolić nosić długie i rozpuszczone. Wysokie, klasyczne czoło. Szeroko rozstawione niebieskie oczy. Jeden wielki szczęśliwy traf. Ludzkie ciało, nic więcej, rozwieszone na przypadkowych kościach. Nucąc, wyciągnęła srebrną lampkę spirytusową, przytknęła świeczkę do jej knota i białym płótnem przetarła szklany kielich. Płyta potrzaskiwała w ostatnim rowku. Nastawiła ją jeszcze raz, potem podgrzała kielich delikatnym ciepłem lampki, dodała olejków, parę kropel spirytusu, tynktur i balsamów oraz greckiego miodu. Zamieszała łyżeczką z kości 16
wielorybiej, maź nabrała pienistej lekkości, czyniącej ją bardziej chłonną na ostatni składnik – najczystszy z najczystszych eter. Alice, wciąż nucąc, tańcząc, wyciągnęła z tajemnych czeluści kuferka maleńką fiolkę i wyszeptawszy zaklęcie, które nasiliło dziwoblask, ścisnęła pipetę i uniosła rozjarzoną buteleczkę ku oczekującemu kielichowi. A teraz wyśpiewała głosem podobnym do dźwięku fletu główne wersy zaklęcia – dźwięki niegdyś dopracowane przez nią z zapałem najgorliwszego z paromistrzów. Zatętniła ciemność. Skończył się zaśpiew. Kropelka spadła. Eliksir napełnił się energią. Alice usiadła przy toaletce i rozmasowała policzki. Potem umoczyła końce palców w miksturze i zaczęła wcierać ją w skórę twarzy, zawsze ruchem ku górze. Poczuła przyjemne mrowienie. Trzask, trzask – odezwał się gramofon na końcu płyty, dołączając do delikatnego poszumu fal uderzających o klif daleko w dole i całej życiowej gonitwy, która przywiodła ją do tej chwili, do tego zaklęcia, do tego miejsca. Rozciągnęła wargi i mrugnęła do lustra. Następnie popracowała nad szyją i ramionami, wmasowała delikatnie maść w ręce i rowek między piersiami, choć do ciała były inne czary. Zrobione. Uśmiechnęła się szerzej do siebie, kończąc wizerunek, który chciała zaserwować Tomowi, kiedy doń zatelefonuje. Odrobina błękitu nad oczyma, kropla czerni na rzęsy, po czym wyczyściła akcesoria, zamknęła kuferek i wyszeptała zdanie unieruchamiająca oba jego zamki. Czuła się odświeżona pod każdym względem. Magiczna toaleta miała mnóstwo zalet, między innymi była lepsza niż dobrze przespana noc. Alice z powrotem zdjęła z wieszaka zieloną sukienkę i pociągnęła nosem – czy materiał wchłonął odpowiednią porcję zapachu jej ciała? Przy potrzaskiwaniu gramofonu nadal nuciła, jakby wtórowała płycie. Co nuciła? To przecież niebezpieczne, mruczeć sobie coś niedbale podczas pracy z eterem – pokój, po którym się rozejrzała, wyglądał, jakby znieruchomiał na chwilę. Szum, trzaski, odgłos fal. Jakby cały dom zaczął oddychać. Zapomniała jeszcze o kolczykach. Pochyliła się nad toaletką, aby wcisnąć w płatki uszu złote pręciki. Wtedy stało się coś strasznego. Kiedy tak przyglądała się sobie, kiedy na jej twarz znów padł bystry wzrok nadmorskiego słońca, po raz pierwszy w życiu zauważyła, że jej dotąd idealny podbródek zaczyna po obu stronach obwisać. * 17