Drugie odkrycie ludzkości/Norstrilia

Page 1


Cordwainer Smith DRUGIE ODKRYCIE LUDZKOŚCI NORSTRILIA

Przełożył Wojciech M. Próchniewicz

Wydawnictwo MAG Warszawa ����


Tytuł oryginału: The Rediscovery of Man. Norstrilia Copyright © ����, ���� by Cordwainer Smith Copyright for the Polish translation © ���� by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Projekt graficzny serii, projekt okładki oraz ilustracja na okładce: Dark Crayon Nazwa serii: Vanrad Redaktor serii: Andrzej Miszkurka ISBN ���-��-����-���-� Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska �� m. ��, ��-��� Warszawa tel./fax ��������� e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska ��, ��-��� Ożarów Maz. tel. ��������� www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: CPI Moravia Books s.r.o.


drugie odkrycie ludzkości


NA PRÓŻNO ŻYJĄ SKANERZY

Tutaj ludzkość wydobywa się wreszcie z mrocznej epoki, opisanej dokładniej w opowiadaniach The Queen of the Afternoon oraz Mark Elf – tam dowiadujemy się, że Bestie to zmutowane inteligentne zwierzęta, a „menszenjegry” to dawne niemieckie maszyny bojowe – od słowa Menschenjäger, „łowca ludzi”. Kiedy Smith pisał to opowiadanie, w roku ����, koło domu miał opuszczony sklep pod nazwą Little Cranch. Nie miał pojęcia, co znaczy owo „Cranch”, ale i tak tego słowa użył. „Pradawna dama”, której potomkiem jest Vomact, to jedna z sióstr VomAcht wspomnianych w historiach z Wieków Ciemnych – ale nie wiemy która. Martel był wściekły. Mimo to nie przykręcił sobie poziomu złości. Przebiegł przez pokój na pamięć, nie patrząc. Ale kiedy zobaczył, jak stół uderza w podłogę, a po minie Luci poznał, że zrobił to z głośnym łomotem, spojrzał w dół, żeby sprawdzić, czy nie ma złamanej nogi. Nie miał. Jako skaner do szpiku kości musiał sam siebie przeskanować. Było to odruchowe i automatyczne. Na liście inwentarzowej miał nogi, brzuch, skrzynkę z przyrządami, dłonie, ramiona, twarz i plecy – w lustrze. Dopiero wtedy wrócił do złości. Mówił głosem, choć wiedział, że żona go nie cierpi – był dla niej za hałaśliwy – i woli, żeby pisał. �


– Mówię ci, muszę się skranczować. Muszę i już. To tylko mój problem, nie? Gdy Luci odpowiedziała, czytając z ruchu jej ust, zrozumiał tylko niektóre słowa: – Skarbie... jesteś moim mężem... prawo cię kochać... niebezpiecznie... niebezpiecznie... robić... czekaj... Spojrzał jej w oczy, ale odezwał się głosem, znów denerwując ją tym rykiem: – Jeszcze raz ci mówię. Chcę się skranczować. Widząc jej minę, poczuł skruchę i trochę złagodniał. – Rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Wydostać się z tego potwornego więzienia we własnej głowie? Znowu stać się człowiekiem, słyszeć twój głos, czuć zapach dymu? W ogóle czuć – czuć stopy na ziemi, czuć powiew powietrza na twarzy? Nie rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Jej pełna obawy mina i rozszerzone oczy znów wywołały irytację. Odczytał z jej ust tylko parę słów: – ...kocham... dla własnego dobra... nie myśl, że nie chcę... znów człowiekiem... dla własnego dobra... za dużo... mówił... mówili... Rycząc na nią, uświadomił sobie, że jego głos musi brzmieć wyjątkowo paskudnie. I że jego dźwięk boli ją nie mniej niż same słowa: – Myślisz, że chciałem, żebyś wychodziła za skanera? Nie mówiłem ci, że upadamy prawie tak nisko, jak habermani? Jesteśmy martwi, mówię ci, martwi. Musimy być martwi, żeby wykonywać swoje zadania. Jak inaczej wypuścić się w Przestrzeń? Wyobrażasz sobie, co to jest? Naga Przestrzeń? Ostrzegałem. Ale wyszłaś za mnie. Tak, wyszłaś za człowieka. Więc teraz pozwól mi być człowiekiem. Niech usłyszę twój głos, niech poczuję ciepło życia, niech się stanę człowiekiem. Pozwól mi! Widział po smutnej minie, że ją przekonał. Więcej nie użył głosu. Uniósł za to zawieszoną na piersi tabliczkę. Zaczął pisać na niej, spiczastym paznokciem palca wskazującego prawej dłoni – mówiącym paznokciem skanera – szybkim, wyraźnym pismem: Daj drut krancz. Wyciągnęła z kieszeni fartucha długi pozłacany drut. Pozwoliła, by sfera jego pola opadła na dywan. Szybko, zręcznie, posłusznie, jak przystało na żonę skanera, owinęła mu drutem głowę, potem, spiralą, szyję i pierś. Ominęła zestaw przyrządów na piersi. Ominęła �


nawet odchodzące od nich promieniście blizny – stygmaty ludzi, którzy zapuszczają się w Przestrzeń. Mechanicznie uniósł stopę, żeby mogła przeciągnąć drut pod nogami. Naprężyła go. Wetknęła małą wtyczkę na końcu w gniazdo wysokiego napięcia tuż obok monitora czynności serca. Pomogła mu usiąść, ułożyła mu ręce, wsunęła głowę w zagłówek na szczycie fotela. Następnie odwróciła się twarzą do niego, żeby mógł widzieć, co mówi. Minę miała spokojną. Klękła, podniosła sferę na drugim końcu drutu, spokojnie wstała, zwrócona plecami do niego. Przeskanował ją – nie dostrzegł w jej postawie niczego oprócz bólu, który uszedłby uwagi każdego, ale nie skanera. Odezwała się: widział, jak poruszają się jej mięśnie piersiowe. Dotarło do niej, że stoi tyłem – odwróciła się, żeby mógł czytać z ust. – Jak? Gotowy? Uśmiechnął się z aprobatą. Znów odwróciła się plecami. (Nie była w stanie patrzeć na niego pod wpływem drutu). Cisnęła drucianą sferę w powietrze. Zawisła w polu siłowym. I nagle się rozjarzyła. I to było wszystko. Wszystko... nie licząc nagłego żaru i wizgu wrażeń powracających do zmysłów. Wracały, przelewając się falą przez próg bólu. Gdy się obudził, pod wpływem drutu, wcale nie poczuł się jak po kranczowaniu. Choć było to drugie kranczowanie w tym tygodniu, czuł się dobrze. Leżał w fotelu. Uszy syciły się dźwiękiem powietrza muskającego sprzęty w pokoju. Z sąsiedniego słyszał oddech Luci, wieszającej drut, żeby ostygł. Czuł tysiąc jeden zapachów, obecnych w każdym mieszkaniu – ostrą świeżość dezynfektora, kwaśno-słodką aurę nawilżacza, aromat kolacji, którą dopiero co zjedli, zapachy ubrań, mebli, samych ludzi. Wszystko to było niesamowicie przyjemne. Odśpiewał zwrotkę czy dwie swojej ulubionej piosenki: Wypijmy za habermana, daleko w kosmosie! W kosmosie wysoko, daleko w kosmosie! Usłyszał, że Luci zachichotała w sąsiednim pokoju. Rozkoszował się szmerem jej sukienki, gdy biegła do drzwi. Rzuciła mu krzywy uśmieszek. – Niezły masz ten głos. Naprawdę dobrze się czujesz? �


Mimo obfitości wrażeń zmysłowych nadal skanował. Zrobił błyskawiczną inwentaryzację, kwintesencję swoich umiejętności zawodowych. Wzrok przeskoczył po informacjach na przyrządach. Żadne wskazanie nie wychodziło poza skalę, poza napięciem nerwów, na pograniczu Niebezpieczeństwa. Tak się zawsze robiło przy kranczowaniu. Kiedy jedziesz na drucie, nerwomierz zawsze coś pokazuje. Któregoś dnia przeskoczy na Przeciążenie, a potem na Zgon. Tak kończą habermani. Ale nie można mieć wszystkiego. Ludzie, którzy latają wysoko, płacą cenę za podbój kosmosu. No, ale powinien się przejmować! Był skanerem. I to dobrym. I dobrze o tym wiedział. Jeśli sam się nie przeskanuje, kto to za niego zrobi? To kranczowanie nie było zbyt niebezpieczne. Owszem, trochę, ale nie zanadto. Luci wyciągnęła rękę i pogładziła go po włosach, jakby czytała mu w myślach, zamiast po prostu ich słuchać. – Ale wiesz, że nie powinieneś! Nie powinieneś! – Ale i tak to zrobiłem! – Wyszczerzył się do niej. Wciąż z wymuszoną pogodą dodała: – Daj spokój, skarbie. Zajmijmy się lepiej przyjemnymi rzeczami. Lodówka jest pełna. Same twoje ulubione przysmaki. I mam dwie nowe płyty z zapachami. Już je wypróbowałam, nawet mnie się podobały. A znasz mnie... – Które? – Co które, skarbie? Wyszedł, kuśtykając, z pokoju. Po drodze przesunął ręką po jej ramionach. (Nie potrafił wrócić do odczuwania podłogi pod stopami, powietrza na twarzy, bez jednoczesnego oszołomienia i niezdarności. Tak jakby kranczowanie było rzeczywistością, a stan habermana złym snem. Ale on był habermanem i skanerem). – Wiesz, o co mi chodzi, Luci... te zapachy... który na płycie ci się podobał? – Nooo... – zaczęła ostrożnie. – Były te kotleciki jagnięce, to było bardzo dziwne... Przerwał jej: – Koty-leciki, co to? – Poczekaj, zaraz powąchasz, potem będziesz zgadywał. Mogę ci powiedzieć, że to zapach, co ma setki, grube setki lat. Dowiedzieli się o nim ze starych książek. ��


– Kot-lecik, to zwierzę jakieś? – Nie powiem. Będziesz musiał poczekać. Zaśmiała się, pomagając mu usiąść. Rozłożyła przed nim talerzyki do degustacji. Chciał najpierw powtórzyć kolację, skosztować wszystkich pyszności, które wcześniej jadł, tym razem delektując się smakiem, żywymi ustami i językiem. Gdy Luci znalazła drut grający i rzuciła jego sferę w pole siłowe, przypomniał jej o tych nowych zapachach. Wyjęła długie szklane płyty i wstawiła pierwszą z nich do odtwarzacza. – Wąchaj! Po pokoju rozszedł się osobliwy, przerażający, ekscytujący zapach. Pachniał jak nic na świecie, ani nic z Przestrzeni. Mimo to był znajomy. Ślina napłynęła mu do ust. Serce zabiło trochę żywiej, przeskanował wskaźnik. (Tak, oczywiście, że szybszy). Ale co to za zapach? Z udawanym niepokojem chwycił ją za dłonie, spojrzał jej w oczy i zawył: – Powiedz, skarbie! Powiedz, bo cię zjem! – No właśnie! – Co „no właśnie”? – Dobrze mówisz. Powinieneś to właśnie czuć, że chcesz mnie zjeść. To mięso. – Mięso? Kto to? – To nie jest „ktoś” – powiedziała, świadomie. – To Bestia. Bestia, którą ludzie kiedyś jedli, dawno temu. Jagnię, to była mała owca – widziałeś kiedyś owce w Dziczy, prawda? – a kotlecik to jego kawałek, o, stąd! Wskazała własną pierś. Martel nie słyszał jej. Wszystkie wskazania przeskoczyły na Alarm, niektóre na Niebezpieczeństwo. Walczył z szumem własnego umysłu, zmuszającego jego ciało do nadmiernej ekscytacji. Jakże łatwo jest być skanerem, gdy stoi się poza własnym ciałem, po habermanowemu, i patrzy się na nie tylko swoimi oczyma. Wtedy da się nim zarządzać, kierować nim na spokojnie, nawet wśród bolesnej pustki kosmosu. Ale mieć świadomość, że jest się tym ciałem, że to ono nad tobą panuje, że jego umysł może dźgnąć impulsem całe to mięso i wzbudzić w nim rozdygotaną panikę! To było straszne. Spróbował sobie przypomnieć czasy przed wejściem do habermaszyny, zanim zoperowano go do latania w Przestrzeń. Czy zawsze ��


czuł takie fale emocji przechodzące z umysłu do ciała, z ciała z powrotem do umysłu, tak dezorientujące, że nie dawało się skanować? Ale przecież wtedy nie był skanerem. Wiedział, co to było. Puls dudnił w uszach, a on wiedział. Ten zapach dotarł do niego podczas koszmarnego lotu, przebił się, gdy statek płonął na orbicie Wenus, a habermani walczyli gołymi rękami z kruszącym się metalem. Skanował wówczas. Wszyscy wskazywali Niebezpieczeństwo. Wszyscy wokół. Ich piersiowe wskazania przeskoczyły na Przeciążenie, potem na Zgon – a on przechodził od jednego do drugiego, odsuwając z drogi nieważkie trupy, i skanował każdego po kolei, unieruchamiał połamane nogi, czego nie zauważyli, przestawiał zawór snu u tych, których wskazania były niebezpiecznie blisko przeciążenia. Wciąż usiłowali pracować, przeklinali go za to, że skanuje, walczyli, by wykonać zadanie i zachować wszystkich przy życiu wśród bolesnego kosmosu – wtedy właśnie poczuł ten zapach. Przebił się po zmodyfikowanych nerwach, przez habermańskie blokady, przez wszystkie bezpieczniki dyscypliny fizycznej i umysłowej. W najgorszej, najtragiczniejszej godzinie poczuł zapach. Pamiętał to jak nieudane kranczowanie, skojarzone z wściekłością i koszmarną sytuacją dookoła. Na moment nawet przerwał pracę, żeby się przeskanować, w obawie, że zaraz odczuje pierwsze skutki, że emocje przebiją habermańskie blokady i dotrą do niego bólem Przestrzeni. Dał jednak radę. Jego własne przyrządy zostały w pozycji Niebezpieczeństwo, nawet nie zbliżyły się do Przeciążenia. Wykonał zadanie, został odznaczony. Zapomniał nawet o płonącym statku. O wszystkim, oprócz tego zapachu. A tu znów poczuł go w całej okazałości – zapach mięsa i ognia... Luci spojrzała nań z żoniną troską. Myślała, oczywiście, że za długo się kranczował i zaraz wróci do habermana. Próbowała być pogodna. – Skarbie, lepiej byś odpoczął. Szepnął do niej: – Wy-łącz-ten-za-pach. Nie pytała o nic. Wyłączyła odtwarzacz. Wstała nawet i pokręciła pokojowym sterownikiem, póki łagodny wietrzyk nie powiał od podłogi i nie usunął zapachów przez sufit. ��


norstrilia


U BRAM OGRODU ŚMIERCI

Rod McBan przeżywał właśnie najważniejszy dzień w życiu. Wiedział, co go czeka, ale nie potrafił się naprawdę tym przejąć. Zastanawiał się, czy czasem nie uspokoili go dawką na wpół przedestylowanego strunu, produktu tak rzadkiego i drogocennego, że nigdy, przenigdy nie sprzedawano go poza planetą. Wiedział, że do zachodu słońca albo zachichocze się i zaślini na śmierć w którejś z Komnat Śmierci, gdzie likwiduje się osobników niezdatnych do życia, żeby nie psuli ludzkiej rasy, albo stanie się właścicielem najstarszego majątku na planecie i głównym spadkobiercą Stanicy Zagłady. Farmę uratował jego pra��dziadek, który kupił sobie asteroidę, rozbił ją na własnym polu, nie bacząc na gwałtowne sprzeciwy sąsiadów, a potem nauczył się robić sprytne numery ze studniami artezyjskimi, dzięki którym u niego trawa rosła, a pola sąsiadów zmieniały się z szarego błękitu w sypki pył. McBanowie zachowali nadaną wówczas farmie sarkastyczną nazwę Stanicy Zagłady. Do wieczora, jak wiedział Rod, Stanica będzie jego własnością. Albo będzie umierał, zaśmiewał się na śmierć w morderczym pomieszczeniu, gdzie ludzie, umierając, chichoczą, szczerzą zęby i tarzają się ze śmiechu. Stwierdził, że nuci sobie fragment wierszyka, należącego od zawsze do tradycji Starej Australii Północnej: Zabijamy, by żyć, by rosnąć – umieramy. Tak już ten świat urządzony mamy! ���


Wbito mu do głowy, że jego świat jest bardzo szczególnym światem, budzącym zawiść, miłość, nienawiść i lęk w całej galaktyce. Wiedział też, że należy do bardzo szczególnego ludu. Inne rasy uprawiały zboża, hodowały zwierzęta, konstruowały maszyny, wytwarzały broń. Norstrilijczycy nic takiego nie robili. Ich suche pola, nieliczne studnie i olbrzymie chore owce rodziły czystą nieśmiertelność. A tę sprzedawano bardzo, bardzo drogo. Rod McBan wyszedł parę kroków na podwórze. Za sobą miał dom – chatę z bali zbudowaną z belek Daimonich – belek, których nie dało się ciąć ani w żaden sposób obrabiać, solidnych jak wcielenie solidności. Kupiono je jako komplet jakieś trzydzieści parę skoków planetarnych stąd i przewieziono na Starą Australię Północną na żaglach świetlnych. Dom był więc twierdzą, która była w stanie znieść nawet ciężką broń; nie zmieniało to jednak faktu, że był prostą chatą z bali, spartańską w środku i z klepiskiem od frontu. Ostatnie czerwone promienie świtu już bielały – zaczynał się dzień. Rod wiedział, że nie wolno mu daleko odchodzić. Słyszał już dobiegające zza domu głosy kobiet, krewniaczek, które przyszły ostrzyc go i oporządzić na dzień triumfu – lub przeciwnie, klęski. Nie miały pojęcia, co on wie i ile. Wiedziały o jego przypadłości i od lat myślały ponad jego głową, licząc, że telepatyczna głuchota nigdy nie ustaje. Problem polegał na tym, że tak nie było: bardzo często słyszał słowa, które nie były dla niego przeznaczone. Zapamiętał nawet powtarzany przez nie krótki, smutny wierszyk o młodziakach, co z tego czy innego powodu nie przeszli próby i musieli pójść do Domu Umierania, zamiast stać się pełnoprawnymi obywatelami Norstrilii i szanowanymi poddanymi Jej Wysokości Królowej. (Norstrilijczycy od jakichś piętnastu tysięcy lat nie widzieli na oczy żadnej królowej, za to bardzo byli oddani tradycji i nie pozwalali wchodzić sobie w drogę jakimś tam faktom). Jak to leciał ten wierszyk... „Oto jest dom”? Na swój ponury sposób całkiem radosny. Starł z ziemi ślad własnej stopy i nagle przypomniał sobie całość. Wyrecytował go po cichu. Oto jest dom, co od niepamiętnych czasów stoi, Gdzie starcy niestrudzenie jęczą w korytarzach, Gdzie upływanie czasu rzeczywiście boli, ���


A to, co raz poznane, wiecznie się powtarza. Hen do Ogrodu Śmierci poszli zeń młodzieńcy, Bohaterskiego strachu tam zakosztowali, Po czym uciekli, albowiem wygrawszy przegrali, Mocnym ramieniem i językiem ciętym. Oto jest dom, co od niepamiętnych czasów stoi, Ci, co młodo pomarli, wstępu doń nie mają, Ci zaś, co przeżyli, piekła bliskość znają, Tak udręczeni starcy każą słowem swoim. I cierpiąc wiecznie w Śmiertelnym Ogrodzie, Z podziwem spoglądają na odważną młodzież. Można sobie mówić, że patrzą z podziwem na odważną młodzież, ale w życiu nie spotkał osoby, która nie wolałaby życia od śmierci. Choć słyszało się także – oczywiście, że tak – o ludziach, którzy wybrali śmierć. Któż nie słyszał. Jednak te relacje zawsze były z trzeciej ręki, czwartej czy piątej. Wiedział, że niektórzy mówią o nim, że lepiej, by nie żył, tylko dlatego, że nigdy nie nauczył się porozumiewać telepatycznie i musiał się posługiwać staroświeckim słowem mówionym, jak pozaświatowcy i barbarzyńcy. On sam zdecydowanie nie uważał, że lepiej byłoby nie żyć. Przeciwnie – zdarzało mu się patrzeć na normalnych ludzi i zachodzić w głowę, jak są w stanie żyć normalnie, mając w głowie nieustającą głupkowatą myślową paplaninę innych ludzi. Czasami umysł otwierał mu się – przez chwilę syłyszał i wiedział, że trajkocą mu w głowie setki czy tysiące umysłów; syłyszał nawet te, które, zdaje się, miały włączone telepatyczne osłony. Jednakże po krótkiej chwili znów opadała na niego litościwa chmura niepełnosprawności i mógł się z powrotem cieszyć jedyną w swoim rodzaju intymnością, której powinni mu zazdrościć wszyscy mieszkańcy Starej Australii Północnej Komputer powiedział mu kiedyś: – Słowa „syłyszeć” i „młówić” są zniekształconymi odpowiednikami „słyszeć” i „mówić”. Mówiąc na głos, zawsze wymawia się je w drugim wznoszącym tonie, jakby zadawało się pytanie z rozbawieniem lub zaniepokojeniem. Odnoszą się wyłącznie do komunikacji telepatycznej, pomiędzy ludźmi albo ludźmi i podludźmi. ���


– A co to „podludzie”? – zapytał wtedy. – Zwierzęta, które zmieniono tak, żeby mogły mówić, rozumieć mowę. Przeważnie wyglądają jak ludzie. Różnią się od mózgocentrycznych robotów, które są oparte na prawdziwym zwierzęcym mózgu, ale oprócz tego są mechaniczne i elektroniczne. Natomiast podludzie składają się wyłącznie z ziemskiej żywej tkanki. – A czemu nigdy czegoś takiego nie widziałem? – Na Norstrilii są niedozwolone, z wyjątkiem służby w instytucjach obronnych Wspólnoty Narodów. – A czemu my się nazywamy Wspólnotą Narodów, skoro wszystko inne nazywa się „światami” albo „planetami”? – Bo twój lud to poddani królowej brytyjskiej. – A kto to jest „królowa brytyjska”? – Rządziła Ziemią w Bardzo Dawnych Czasach, ponad piętnaście tysięcy lat temu. – A gdzie ona teraz jest? – Mówiłem – odparł komputer – to było piętnaście tysięcy lat temu. – No wiem – drążył dalej Rod – więc skoro od piętnastu tysięcy lat nie ma żadnej „królowej brytyjskiej”, to jak możemy być jej poddanymi? – Umiem odpowiedzieć ludzkimi słowami – odpowiedziała życzliwa czerwona machina – według mnie jednak ta odpowiedź nie ma żadnego sensu. Zatem zacytuję ci dosłownie to, co mi powiedziano. „A co, jeśli się tu jednak kiedyś zjawi? Kto wie? To jest Stara Australia Północna wśród gwiazd i stać nas, choroba, na to, żeby trochę sobie poczekać na własną królową. Może akurat była w rozjazdach, kiedy na Starej Ziemi wszystko się skiepściło?”. – Komputer cmoknął parę razy, udawanym starożytnym głosem, po czym wrócił do swego normalnego beznamiętnego tonu. – Mógłbyś mi to streścić własnymi słowami, żebym to sobie wprogramował do pamięci? – Też za bardzo tego nie rozumiem. Przy następnej okazji, gdy będę syłyszeć, spróbuję wyczytać, co inni mają w głowach na ten temat. Było to ponad rok temu i Rod jak dotąd nie natrafił na odpowiedź. Poprzedniego wieczoru zadał komputerowi bardziej naglące pytanie: ���


– Czy ja jutro umrę? – Pytanie pozbawione sensu. Brak dostępnej odpowiedzi. – Komputer! – krzyknął. – Wiesz, że cię kocham. – Tak twierdzisz. – To ja uruchomiłem twój historyczny moduł, kiedy cię naprawiłem. Wcześniej ta część leżała bezmyślnie od setek lat. – Prawda. – To ja wczołgałem się do tej groty i znalazłem osobiste sterowanie, które zostawił tu mój pra��dziadek, kiedy uznano je za przestarzałe. – Prawda. – Jutro umrę, a tobie nawet nie będzie przykro. – Tego nie powiedziałem – odrzekł komputer. – Nie przejmujesz się tym? – Nie wprogramowano mi emocji. Rod, przecież to ty mnie naprawiałeś. Powinieneś dobrze wiedzieć, że jestem jedynym działającym stuprocentowo mechanicznym komputerem w tej części galaktyki. Jestem przekonany, że gdybym miał emocje, byłoby mi naprawdę bardzo przykro. Prawdopodobieństwo jest bardzo duże, jesteś bowiem moim jedynym towarzyszem. Jednak nie dysponuję emocjami. Znam liczby, fakty, język, mam pamięć – i to wszystko. – To jakie jest prawdopodobieństwo, że jutro zginę w Komnacie Chichotów? – To nie jest poprawna nazwa. Nazywa się Dom Umierania. – No dobra, niech sobie będzie Dom Umierania. – Sąd, któremu cię poddadzą, jest zależny od współczesnych istot ludzkich i oparty na emocjach. A skoro nie znam biorących w tym udział osobników, nie potrafię oszacować żadnego prawdopodobieństwa. – A jak myślisz, komputerze, co się ze mną stanie? – Ja zasadniczo nie myślę. Ja reaguję, odpowiadam. Nie mam żadnych danych na ten temat. – A wiesz coś w ogóle o moim życiu i jutrzejszej śmierci? Wiem, że nie potrafię młówić umysłem, ale muszę wydawać dźwięki ustami. Czemu mieliby mnie za to zabić? – Nie znam biorących w tym udział osobników, nie znam zatem motywów – odpowiedział komputer – znam natomiast historię Starej Australii Północnej aż do czasów twojego pra��dziadka. ���


– To opowiedz mi ją – powiedział wówczas Rod. Przysiadł w grocie, którą odkrył, słuchając elementów komputerowych, które sam był naprawił, i wysłuchał po raz kolejny historii Starej Australii Północnej tak jak ją pojmował jego pra��dziadek. Jeśli pozbawić ją konkretnych nazwisk i dat, jest to bardzo prosta historia. A tego ranka zależało od niej jego życie. Norstrilia musiała przerzedzać swoją ludność, jeśli chciała zachować staro-staroziemski charakter i pozostać kolejną Australią, tyle że wśród gwiazd. Inaczej pola by się zapełniły, pustynie zarosły blokami mieszkalnymi, a owce wyzdychałyby w piwnicach pod nieskończonymi, zatłoczonymi budami dla niepotrzebnych ludzi. Żaden Staropółnocnoaustralijczyk by tego nie chciał – zależało mu na zachowaniu charakteru, nieśmiertelności i bogactwa – w tej dokładnie kolejności. Byłoby to wbrew norstrilijskiej naturze. Prosta natura Norstrilii miała być niezmienna – bardziej niezmienna niż cokolwiek pod gwiazdami. Owa pradawna Wspólnota Narodów była jedyną instytucją ludzkości starszą niż Instrumentalność. Historia, w klarownym ujęciu umysłu komputera, też była prosta. Bierzemy rolniczą kulturę prosto ze Starej Starej Ziemi, Kolebki Ludzkości. Przewozimy ją na daleką planetę. Dajemy prosperity i prześladujemy suszą. Uczymy chorób, kalectw, zuchwalstwa. Zmuszamy, żeby zaznali nędzy tak okropnej, że ludzie sprzedają jedno dziecko, żeby zapewnić drugiemu kapkę wody na przetrwanie kolejnego dnia, podczas gdy świdry wwiercają się głęboko w suchą skałę w poszukiwaniu choć odrobiny wilgoci. Uczymy tę kulturę oszczędności, medycyny, nauki, cierpienia i umiejętności przetrwania. Dajemy lekcje biedy, wojny, krzywd, chciwości, wielkoduszności, pobożności, nadziei i rozpaczy. Na zmianę. Niech kultura przetrwa. Niech przeżyje choroby, kalectwa, desperację, osamotnienie, porzucenie. A potem obdarzamy ich najszczęśliwszym trafem w historii. ���


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.