Przedrzeźniacz

Page 1


Walter Tevis PRZEDRZEŹNIACZ

Przełożył Robert Waliś

Wydawnictwo MAG Warszawa ����


Tytuł oryginału: Mockingbird Copyright © ���� by Walter Tevis Copyright for the Polish translation © ���� by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Projekt graficzny serii, projekt okładki oraz ilustracja na okładce: Dark Crayon Nazwa serii: Vanrad Redaktor serii: Andrzej Miszkurka ISBN ���-��-����-���-� Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska �� m. ��, ��-��� Warszawa tel./fax ��������� e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska ��, ��-��� Ożarów Maz. tel. ��������� www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: CPI Moravia Books s.r.o.


SPOFFORTH

Idąc Piątą Aleją o północy, Spofforth zaczyna pogwizdywać. Nie zna tytułu tego utworu ani go on nie obchodzi; to złożona melodia, którą często gwiżdże w samotności. Jest nagi od pasa w górę i bosy, ubrany tylko w spodnie w kolorze khaki; czuje pod stopami starą zniszczoną nawierzchnię. Chociaż idzie środkiem szerokiej alei, po obu stronach widzi kępy trawy oraz wysokie chwasty w miejscach, gdzie chodnik dawno temu popękał i się powykruszał, czekając na naprawy, których nikt nigdy nie wykona. Pośród traw odzywa się zróżnicowany chór owadów, rozlegają się odgłosy postukiwania i pocierania skrzydłami. Te dźwięki go niepokoją, jak zawsze o tej porze roku, wiosną. Chowa masywne dłonie do kieszeni spodni. Potem, jako że jest mu niewygodnie, ponownie je wyciąga i rusza truchtem, potężny i lekki, wysportowany, kierując się ku ogromnej bryle Empire State Building. *** Drzwi do budynku miały oczy i głos, a także durny mózg – ograniczony i nieczuły. – Zamknięte na czas remontu – oznajmiły, gdy Spofforth się zbliżył. – Bądź cicho i otwieraj – odparł Spofforth, po czym dodał: – Jestem Robert Spofforth. Marka Dziewięć. – Przepraszam pana – odpowiedziały drzwi. – Nie widziałem... – Tak. Otwieraj i powiedz ekspresowej windzie, żeby po mnie zjechała. �


Drzwi przez chwilę milczały. – Winda nie działa, proszę pana. – Cholera – parsknął Spofforth. – No to pójdę schodami. Drzwi się otworzyły, a Spofforth wszedł i ruszył przez ciemny hall w stronę klatki schodowej. Przytłumił obwody bólu w nogach i płucach, po czym zaczął się wspinać. Już nie pogwizdywał; jego złożony umysł skupił się wyłącznie na dorocznym postanowieniu. Kiedy dotarł do krawędzi platformy, czyli najwyżej w mieście, jak tylko dało się stanąć, wysłał polecenie do nerwów w swoich nogach, a wtedy przeszył je ból. Lekko się zachwiał, samotny pośród czarnej nocy, wysoko pod bezksiężycowym niebem, które rozświetlały tylko blade gwiazdy. Pod nogami miał gładką, wypolerowaną powierzchnię; kiedyś, przed laty, niemal się na niej poślizgnął. Wtedy od razu pomyślał, zawiedziony: „Gdyby to się stało ponownie, ale na krawędzi”. Nic z tego. Zbliżył się na dwie stopy do skraju platformy, a wtedy, bez żadnego mentalnego sygnału, wbrew jego woli i pragnieniu, jego nogi znieruchomiały i jak zwykle zatrzymał się zwrócony twarzą ku Piątej Alei biegnącej w stronę przedmieść, ponad tysiąc mrocznych stóp nad jej twardą, kuszącą nawierzchnią. Próbował zmusić się do ruchu naprzód, przepełniony smutną, ponurą desperacją, skupiając się na pragnieniu spadnięcia z platformy, chcąc tylko wychylić swoje silne i ciężkie ciało zbudowane w fabryce: na zewnątrz, z dala od budynku, z dala od życia. Krzyczał w myślach, domagając się ruchu, wyobrażając sobie, jak spada w zwolnionym tempie, elegancko i pewnie, na ulicę w dole. Pragnął tego. Ale ciało – z czego od początku zdawał sobie sprawę – nie było jego własnością. Spoffortha zaprojektowali ludzie i tylko człowiek mógł doprowadzić do jego śmierci. Krzyknął donośnie, wyciągając ręce na boki, wrzask furii poszybował nad cichym miastem. Jednakże nie mógł się ruszyć. Spofforth stał samotnie na szczycie jednego z najwyższych budynków na świecie, unieruchomiony, przez resztę tej czerwcowej nocy. Od czasu do czasu widział światła myślobusów, niewiele większe od gwiazd, powoli przemierzające ulice opustoszałego miasta. Światła w budynkach były wygaszone. W końcu, kiedy słońce rozświetliło niebo nad East River po jego prawej stronie oraz nad Brooklynem, do którego nie prowadziły �


żadne mosty, zaczęła w nim wzbierać frustracja. Gdyby obdarzono go kanalikami łzowymi, właśnie teraz zalałby się łzami, ale nie potrafił płakać. Światło stało się jaśniejsze; pod sobą dostrzegał zarysy pustych myślobusów. Widział malutką sylwetkę pojazdu Wykrywaczy jadącego Trzecią Aleją. A potem słońce, blade na czerwcowym niebie, wybuchło nad opustoszałym Brooklynem i zamigotało na powierzchni rzeki, z równą świeżością jak u zarania dziejów. Spofforth cofnął się o krok, dalej od śmierci, której szukał przez całe swoje długie życie, a uzupełniający go gniew zaczął słabnąć pod wpływem wschodzącego słońca. Będzie dalej żył i jakoś to zniesie. Ruszył w dół po zapylonych schodach, początkowo powoli, kiedy jednak dotarł do hallu, jego kroki były żwawe, pewne i pełne sztucznego życia. Wychodząc z budynku, odezwał się do głośnika na drzwiach: – Nie pozwól na naprawę windy. Wolę się wspinać po schodach. – Tak, proszę pana – odrzekły drzwi. Słońce jasno świeciło, a na ulicy było kilkoro ludzi. Czarnoskóra staruszka w wyblakłej niebieskiej sukience przypadkiem otarła się o jego łokieć i uniosła rozmarzony wzrok ku jego twarzy. Kiedy zobaczyła oznaczenie robota Marki Dziewięć, od razu odwróciła głowę i wymamrotała: – Przepraszam. Przepraszam pana. Stanęła obok niego, zakłopotana. Zapewne nigdy wcześniej nie widziała egzemplarza Marki Dziewięć i słyszała o nich tylko podczas szkolenia. – Proszę iść dalej – powiedział łagodnie. – Nic się nie stało. – Tak jest, proszę pana – odrzekła. – Sięgnęła do kieszeni sukienki, wyciągnęła sopor i zażyła go. Potem się odwróciła i odeszła, powłócząc nogami. Spofforth szedł szybkim krokiem w blasku słońca, wracając ku placowi Waszyngtona i Uniwersytetowi Nowojorskiemu, gdzie pracował. Jego ciało nigdy się nie męczyło. Tylko jego umysł – złożony, pogmatwany i przytomny – rozumiał znaczenie wycieńczenia. On zawsze był zmęczony. *** �


Metalowy mózg Spoffortha został zbudowany, jego ciało zaś wyhodowano z żywej tkanki, dawno temu, gdy inżynieria podupadała, ale wytwarzanie robotów uznawano za wysoką sztukę. Ta gałąź sztuki również miała wkrótce uschnąć i zaniknąć; Spofforth był jej najwyższym osiągnięciem, ostatnim z serii setki robotów oznaczonych jako Marka Dziewięć, najsilniejszych i najinteligentniejszych tworów człowieka. Był także jedynym zaprogramowanym tak, by pozostawał przy życiu wbrew własnej woli. Istniała technika pozwalająca na zapis każdej ścieżki nerwowej, każdego schematu w mózgu dorosłego człowieka i przeniesienie ich do metalowego mózgu robota. Korzystano z niej wyłącznie w przypadku Marki Dziewięć; wszystkie roboty tej serii wyposażono w zmienione kopie żywego mózgu konkretnego człowieka. Tym człowiekiem był genialny i melancholijny inżynier nazwiskiem Paisley – chociaż Spofforth miał się tego nigdy nie dowiedzieć. Sieć informacji i połączeń, która tworzyła mózg Paisleya, została zapisana na magnetycznych taśmach i umieszczona w skarbcu w Cleveland. Nikt nie wiedział, co się stało z Paisleyem, gdy już skopiowano jego umysł. Osobowość, wyobraźnię i wszystko, czego się nauczył, zarejestrowano na taśmach, gdy miał czterdzieści trzy lata, a następnie o nim zapomniano. Taśmy zostały poddane montażowi. Postarano się w miarę możliwości usunąć z nich osobowość, nie uszkadzając przy tym „użytecznych” funkcji. Decyzję o tym, co jest „użyteczne” w mózgu, podjęli inżynierowie mniej twórczy od samego Paisleya. Skasowano wspomnienie życia, a przy tym większość zgromadzonej wiedzy, choć na taśmach pozostały angielskie składnia i słownictwo. Po zakończonym montażu, taśmy zawierały niemal idealną kopię ewolucyjnego cudu: ludzkiego mózgu. Zachowało się na nich kilka niechcianych elementów pochodzących od Paisleya, na przykład umiejętność gry na pianinie, której wykorzystanie wymagało ciała z rękami i dłońmi. Ale gdy stworzono ciało, na świecie nie było już żadnego pianina. Niechciane przez inżynierów, którzy dokonali zapisu, ale nieuniknione były również fragmenty dawnych snów, pragnień oraz lęków. Nie dało się ich usunąć bez uszkodzenia innych funkcji. Zapis elektronicznie przeniesiono do srebrzystej kuli o średnicy dziewięciu cali, wykonanej z tysięcy warstw niklowanadu, utkanej ��


i ukształtowanej przez automaty. Kulę umieszczono w głowie ciała, które specjalnie do tego celu sklonowano. Ciało starannie wyhodowano w stalowym zbiorniku w niegdysiejszej fabryce samochodów w Cleveland. Efekt był nieskazitelny – wysoki, silny, sprawny, piękny. To był czarnoskóry mężczyzna w kwiecie wieku, wyposażony w mocne mięśnie, silne płuca i serce, czarne kręcone włosy, jasne spojrzenie, piękne usta o mięsistych wargach oraz duże, krzepkie dłonie. Zmieniono niektóre ludzkie cechy: proces starzenia miał się zatrzymać po osiągnięciu stopnia rozwoju charakterystycznego dla trzydziestolatka – co nastąpiło po czterech latach spędzonych w stalowym zbiorniku. Ciało mogło kontrolować własne reakcje bólowe, a także do pewnego stopnia podlegać autoregeneracji. W razie potrzeby mogły mu odrastać zęby, a także palce u dłoni oraz stóp. Nie groziło mu łysienie, pogorszenie wzroku ani katarakty, stwardnienie tętnic ani artretyzm. Stanowiło, jak lubili mawiać genetyczni inżynierowie, udoskonalone dzieło Boga. Ale ponieważ żaden z inżynierów nie wierzył w istnienie Boga, ich przechwałki były bezzasadne. Ciało Spoffortha nie posiadało organów reprodukcyjnych. „Żeby go nie rozpraszać”, stwierdził jeden z inżynierów. Płatki uszu po obu stronach imponującej głowy były czarne jak smoła, dzięki czemu każdy, kogo zachwyciła ta imitacja człowieka, mógł się przekonać, że to tylko robot. Tak jak twór Frankensteina, on również zbudził się do życia za sprawą wstrząsu elektrycznego; wyłonił się ze zbiornika w pełni wyrośnięty i zdolny do mówienia, początkowo nieco niewyraźnego. W rozległym i zagraconym pomieszczeniu fabrycznym, w którym zbudziła się jego świadomość, powiódł wkoło ciemnymi oczami, podniecony i pełen życia. Leżał na noszach, kiedy po raz pierwszy doświadczył siły świadomości, która niczym fala zalała jego rodzącą się istotę i stała się nim. Zakrztusił się, a następnie krzyknął pod wpływem potęgi tego doświadczenia – potęgi istnienia na świecie. ***


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.