Wyprawa Błaznaa
/ AZEN – TOM II BASTARD I BL
przel - oz - yl - a agnieszka barbara ciepl - owska wydawnictwo mag warszawa 2018
Tytuł oryginału: Fool’s Que� Copyright © 2015 by Robin Hobb Copyright for the Polish translation © 2018 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Okładka: Dominik Broniek Projekt typogra�czny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-897-2 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: Opolgraf S.A.
Rozdział 1 Wigilia Środka Zimy w Koziej Twierdzy Bezpieczny je�em i ciepło mi z dwójką rodzeń�wa. Oboje są ode mnie silniejsi, więksi. Przyszedłem na świat o�atni. Ślepia otworzyły mi się późno, miałem najmniej śmiałości. Brat i sio�ra nie raz wybierali się za matką aż do wyjścia z nory wykopanej głęboko w podmytym brzegu rzeki. Za każdym razem warczała na nich i kłapała zębami, zmuszając do powrotu. Opuszcza nas, gdy rusza polować. Powinniśmy zo�awać pod opieką watahy, młodszych członków �ada, lecz z całej sfory je� tylko ona, więc musi polować samotnie, a my czekamy tam, gdzie nam każe. Oto dzień, gdy otrząsa się z nas o wiele za wcześnie, bo jeszcze nie mamy dosyć picia mleka. Zo�awia nas, idzie polować, opuszcza schronienie, choć zmierzch ledwo spełza na ziemię. Słyszymy tylko pojedynczy skowyt. Nic więcej. U brata, największego z naszej trójki, ciekawość walczy o lepsze ze �rachem. Rosłe szczenię skowycze głośno, przywołując matkę, lecz nie do�aje odpowiedzi. Rusza do wyjścia, sio�ra za nim, jednak zaraz oboje wracają przerażeni i kulą się razem ze mną. Tuż przed norą pojawiają się obce zapachy, zła woń krwi i �worzeń nam nieznanych. Gdy kurczymy się, popiskując z cicha, zapach krwi przybiera na sile. Robimy jedyne, co potra�my: ukrywamy się w najdalszym zakątku legowiska. 7
Docierają do nas dźwięki... to nie je� skrobanie łapami o grunt. Przywodzą na myśl wielki kieł, który wgryza się w ziemię i wydziera ogromny jej kęs. Wgryza się i wydziera, wgryza i wydziera. Zbijamy się w ciasny kłąb, brat �roszy sierść. Słuchamy tych dźwięków i pojmujemy, że na zewnątrz je� więcej, niż jedna i�ota. Woń krwi gę�nieje, miesza się z zapachem naszej matki. Odgłosy kopania nie milkną. Pojawia się nowa woń. Z czasem ją poznam, lecz we śnie nie wiem, że to dym. Żadne z nas nie pojmuje zjawiska, które gę�ymi smugami wciska się do jamy. Płaczemy, bo ślepia nas pieką i nie możemy zaczerpnąć tchu. W kryjówce je� gorąco i brakuje powietrza, więc w końcu brat pełznie do wyjścia. Słyszymy jego skowyt, nosy mówią nam, że popuścił ze �rachu. Sio�ra kuli się przy moim boku skurczona, zamiera w bezruchu. A potem prze�aje oddychać i już się nie chowa. Je� martwa. Przywieram do ziemi, oślepiony dymem zakrywam nos łapami. Ciągle słyszę kopanie, aż w pewnej chwili coś mnie chwyta. Skamlę i wyrywam się, lecz coś trzyma mnie mocno za przednią łapę i wyciąga z nory. Matka je� skórą i odrzuconym na bok krwi�oczerwonym kadłubem. Przerażony brat wciska się w kąt klatki na dwukołowym wózku. Mnie rzucają obok niego, potem wyciągają truchło sio�ry. Są rozeźleni, że nie żyje, kopią ją w złości, jakby za sprawą gniewu mogli jeszcze i teraz sprawić jej ból. Po czym, utyskując na chłód i nadciągający mrok, skórują zewłok i rzucają futerko obok skóry matki. Dwaj mężczyźni wdrapują się na wózek i popędzają muła batem, już obliczając, ileż to do�aną za młode wilki na rynku psich walk. Skrwawione futra sio�ry i matki wypełniają mi nos odorem śmierci. To zaledwie początek udręki, która trwać będzie bez końca. Czasem do�ajemy coś do jedzenia, a czasem nie. Nie mamy gdzie schronić się przed deszczem. Jedyne źródło ciepła to brat, więc tulimy się do siebie. On, wychudły od robaków, traci życie 8
rzucony na arenę, by podjudzić wy�awione psy. Od tamtej pory je�em sam. Karmią mnie resztkami, ochłapami lub wcale. Łapy mi wrzodzieją od nieu�annego skrobania klatki, pazury mam rozszczepione, mięśnie ścierpnięte od ciasnoty. Biją mnie i szturchają, bym rzucał się na pręty, których nie mogę pokonać. Rozmawiają o zamiarze sprzedania mnie, bym brał udział w psich walkach. Słyszę słowa, ale ich nie rozumiem. Pojąłem słowa całkiem jasno. Obudził mnie gwałtowny spazm i przez moment wszystko było niewłaściwe, obce. Leżałem zwinięty w kłębek, rozdygotany i pozbawiony futra, na dodatek tylne łapy miałem wygięte pod złym kątem i czymś spętane. Zmysły mi się przytępiły, jakbym tkwił w worku. Na dodatek tonąłem w smrodach tych znienawidzonych istot. Obnażyłem zęby i warcząc, uwolniłem się z więzów. Nawet gdy znalazłem się na podłodze, wlokąc za sobą koc, a moje ciało dawało mi niezbity dowód, iż jestem, zaiste, jednym z tych znienawidzonych ludzi, nadal byłem zdezorientowany. Zdawało mi się, że powinien być ranek, lecz wbijałem wzrok w ciemność. Na podłodze nie wyczuwałem gładkich dębowych desek z mojej sypialni, pokój nie pachniał, jak powinien. Wolno dźwignąłem się na nogi, oczy z trudem przywykały do mroku. Wytężając wzrok, dostrzegłem czerwone ślepia, po czym uświadomiłem sobie, że to dogasające węgle w palenisku. W kominku. Brnąc po omacku, zdołałem poskładać w całość otaczający mnie świat. Znajdowałem się w Koziej Twierdzy, w dawnej kryjówce Ciernia. Wzruszyłem popiół i dorzuciłem parę szczap. Wciąż jeszcze otępiały wyszukałem świece i zapaliłem je, budząc w komnacie charakterystyczny dla niej półmrok. Rozejrzałem się, wracając powoli do rzeczywistości. Oceniłem, że noc już przeminęła i za grubymi, pozbawionymi okien ścianami zbudził się nowy dzień. Straszne wypadki z dnia wczorajszego stanęły mi przed oczyma 9
jak żywe: omal nie zabiłem najlepszego przyjaciela, zostawiłem dziecko pod opieką ludzi, którym nie do końca ufałem, a na dodatek przekroczyłem wszelkie granice rozsądku, wykorzystując Moc Rebusa, by sprowadzić Błazna do królewskiego zamku. Dołączyły do tego wspomnienia wszystkich wieczorów i nocy, jakie spędziłem w tej ślepej komnacie, przyswajając sobie umiejętności niezbędne w profesji królewskiego skrytobójcy i poznając jej najmroczniejsze sekrety. Gdy drewno w końcu zajęło się ogniem, łącząc siły z blaskiem świec, ogarnęło mnie przemożne uczucie, że wróciłem do siebie po długiej podróży. Wilczy sen o przerażającej niewoli zaczął wreszcie blaknąć. W myślach przemknęło mi pytanie, dlaczegóż to pojawił się w tak intensywnej postaci. Nie roztrząsałem jednak tej kwestii. Mój wilczy brat, Ślepun, odszedł z tego świata już dawno. Echa jego istnienia trwały w moim umyśle, w sercu i we wspomnieniach, w rzeczywistości jednak nie było go u mego boku. Zostałem sam. Ach, nie całkiem. Miałem Błazna. Odzyskałem serdecznego przyjaciela. Zdruzgotanego, pokonanego, najpewniej pozbawionego zdrowych zmysłów. Mimo wszystko jednak znów był przy moim boku. Podniosłem świecę wysoko i zawróciłem ku łożu, które dzieliliśmy tej nocy. Błazen wciąż był pogrążony w głębokim śnie. Wyglądał strasznie. Twarz miał poznaczoną bliznami, nędza i głód zostawiły na jego skórze rany i odparzenia, a włosy upodobniły się do garstki pokruszonej słomy. Mimo to i tak wyglądał lepiej niż jeszcze wczoraj, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy po długiej rozłące. Teraz był przynajmniej czysty, syty i ogrzany. Równy oddech należał do człowieka, który otrzymał zastrzyk nowej energii. Chciałbym powiedzieć, iż otrzymał ten dar ode mnie, lecz w rzeczywistości miomowolnie zaczerpnąłem siły od Rebusa. Przekazałem ją przyjacielowi w czasie przejścia przez czarne �lary. Wstyd mi było, że bezwiednie nadużyłem gotowości do niesienia pomocy Rebusa, lecz równocześnie czułem niekłamaną ulgę, słysząc głęboki, 10
spokojny oddech Błazna. Poprzedniego wieczoru znalazł w sobie siłę, by ze mną porozmawiać, pokonał pewien dystans na własnych nogach, sam się wykąpał i zjadł posiłek. Było to znacznie więcej, niż mógłbym oczekiwać po zmaltretowanym żebraku, jakim się jawił, gdy go ujrzałem. Niestety, siła użyczona nie jest tym samym, co prawdziwa. Pośpieszne leczenie Mocą, jakie mu narzuciłem, wyczerpało skromne zapasy jego własnej energii, a żywotność ukradziona Rebusowi nie mogła Błazna podtrzymać na długo. Pozostawało mi żywić nadzieję, że wczorajszy pożywny posiłek i odpoczynek już zaczęły przywracać mu siły. Patrzyłem na przyjaciela pogrążonego w śnie tak głębokim, że ośmieliłem się uwierzyć w jego przetrwanie. Poruszając się cicho, zebrałem ściągniętą z łóżka pościel i otuliłem go dodatkowym kocem. Bardzo się zmienił. Dawniej kochał piękno we wszystkich jego postaciach i było to po nim widać. Nosił ubrania szyte na miarę, mieszkał w bogato zdobionych wnętrzach, dbał o właściwe kotary przy łożu i na oknach, nawet taśmę, którą ściągał nieskazitelnie ułożone włosy, dobierał z uwzględnieniem mody i harmonii. Tak wyglądała przeszłość. Teraz przywodził na myśl raczej stracha na wróble. Trudno by szukać na nim choćby śladu tłuszczu, twarz zmieniła się w czaszkę obciągniętą cienką skórą. Nosił ślady bicia i tortur, był oślepiony, poznaczony bliznami, odmieniony do tego stopnia, że napotkawszy go, nie rozpoznałem serdecznego przyjaciela. Zniknął smukły, gibki trefniś z kpiącym uśmiechem na ustach. Przepadł bez śladu elegancki wielmożny pan Złocisty, wystrojony arystokrata. Został po nich nieszczęśnik podobny do trupa. Oczy miał zamknięte, usta rozchylone na szerokość palca. Oddech świszczący. – Błaźnie? – Delikatnie potrząsnąłem jego ramieniem. Jedyną odpowiedzią było potknięcie w rytmie oddechu. Potem wypuścił powietrze, jakby zrezygnował z walki z bólem i strachem, i znów zapadł w głęboki sen znaczony równym oddechem. 11
Uciekł od tortur, by spotkać się ze mną, przebył długą drogę w cierpieniu i niedostatku. Stracił zdrowie, bał się, że pogoń odbierze mu życie. Nie pojmowałem, jakim sposobem udało mu się – choremu i ślepemu – dotrzeć do celu. Mimo wszystko dokonał tego, a przyświecał mu jeden cel. Zeszłej nocy, nim zapadł w nieświadomość, poprosił mnie, bym dla niego zabijał. Chciał wrócić do Clerres, do swojej dawnej szkoły i do ludzi, którzy się nad nim znęcali. Poprosił mnie, bym wykorzystał swoje szczególne umiejętności i zabił tam wszystkich. Doskonale wiedział, że ten etap życia mam za sobą. Byłem teraz innym człowiekiem, mężczyzną godnym szacunku, zarządcą majątku starszej córki, opiekunem młodszej. Już nie skrytobójcą. Skończyłem z zabijaniem. Przytyło mi się przez lata, a mięśnie mojego ramienia już od długiego czasu nie były twarde jak serce zabójcy. Przemieniłem się w pana na włościach... Obaj zmieniliśmy się ogromnie. Wciąż miałem w pamięci jego kpiący uśmiech i zadziorny błysk w oku, spojrzenie w równej mierze powabne jak irytujące. Zmienił się bardzo, jednak miałem niezbitą pewność, iż nadal znam go doskonale, jeśli idzie o kwestie naprawdę istotne, wykraczające poza trywialne fakty, takie jak miejsce przyjścia na świat czy pochodzenie rodziców. Znałem go od wczesnej młodości... Gorzki uśmiech wykrzywił mi usta. Bo przecież nie od dziecka. W pewnym sensie żaden z nas nigdy nie był dzieckiem. Mimo to długie lata szczerej przyjaźni utworzyły fundament, w który nigdy nie zwątpiłem. Znałem usposobienie Błazna. Jego wierność i poświęcenie. Nikt nie został dopuszczony do tylu jego sekretów, co ja, a strzegłem ich równie zazdrośnie, jak własnych. Widziałem go w rozpaczy i sparaliżowanego strachem. Widziałem upitego na smutno i skręcającego się z bólu. A poza wszystkim innym widziałem go martwego i byłem nim martwym, przywróciłem jego ciało do życia i przywołałem ducha, by na nowo zamieszkał w ciele. Innymi słowy: znałem go. Na wskroś. 12
Tak w każdym razie sądziłem. Nabrałem powietrza głęboko w płuca, po czym wypuściłem je powoli, jednak napięcie nie ustąpiło. Czułem się jak dziecko wytężające wzrok w ciemności, przerażone domysłami, co może zobaczyć. Przeczyłem własnemu rozsądkowi, gdyż wiedziałem, czego się spodziewać. Naprawdę znałem go na wylot. I miałem pewność, że zrobi wszystko, co będzie uważał za konieczne, by pchnąć świat na lepszą drogę. Zmusił mnie do wędrówki po cienkiej linii między życiem a śmiercią, nakłonił do wzięcia na siebie bólu, cierpienia, niepowetowanej straty. Sam poddał się torturom, gdy uznał, że jego śmierć jest nieunikniona. Wszystko przez wzgląd na wizję przyszłości. Wobec tego, skoro uznał, że trzeba kogoś zabić, a sam nie mógł tego dokonać, ode mnie oczekiwał pomocy. I przedstawił swoją prośbę wspartą trudnymi słowami: zrób to dla mnie. Odwróciłem się od niego. Tak. Właśnie o to mnie poprosił. O coś, do czego nie chciałem wracać, za żadną cenę. A ja się zgodziłem. Ponieważ nie mogłem mu się sprzeciwić. Patrząc na przyjaciela, udręczonego, targanego niepokojem, poczułem gniew i nienawiść. Nikt, nikt na tym świecie, nie miał prawa wyrządzić mu tak straszliwej krzywdy i spokojnie żyć. Osoba do tego stopnia pozbawiona empatii, że potra� przez długi czas zadawać tortury i poniżać innego człowieka, nie powinna żyć. To były potwory. Może wyglądały jak ludzie, lecz skutki ich czynów odsłaniały prawdę. Te monstra należało pozbawić życia. Ja powinienem to zrobić. Chciałem tego. Im dłużej patrzyłem na przyjaciela, tym bardziej pragnąłem zabijać, i to nie cicho ani dyskretnie, lecz głośno i bezwzględnie. Chciałem, żeby ludzie, którzy wyrządzili mu krzywdę, zdawali sobie sprawę, iż umierają, i wiedzieli z jakiego powodu. Życzyłem sobie, by mieli czas żałować swoich czynów. Niestety nie mogłem. Serce miałem rozdarte na pół. Musiałem odmówić. Bo choć kochałem Błazna jak siebie samego, choć łączyła nas przyjaźń szczera i prawdziwa, płonąca równie 13
mocno, jak moja nienawiść, ważniejsza była Pszczoła. Ją przede wszystkim musiałem chronić, jej dobru się poświęcić. Już złamałem tę regułę, zostawiając ją pod opieką innych, by ratować życie przyjaciela. Tylko ona została mi po śmierci Sikorki, najukochańszej żony. Dzięki niej raz jeszcze zyskałem szansę, by być dobrym ojcem, a ostatnio nie wypadałem w tej roli najlepiej. Przed laty zawiodłem starszą córkę, Pokrzywę. Pozwoliłem jej sądzić, że jest dzieckiem innego mężczyzny, pozwoliłem komu innemu ją wychowywać. Teraz wątpiła w moją umiejętność otoczenia Pszczoły opieką. Już wspominała, że należy mi ją odebrać i przenieść tutaj, do Koziej Twierdzy, gdzie starsza siostra mogłaby dopilnować jej wychowania. Na to nie mogłem pozwolić. Pszczoła była zbyt krucha i szczególna, by przetrwać wśród pałacowych intryg. Musiałem zatrzymać ją w bezpiecznym miejscu, w wiejskim dworze – Białym Gaju, w spokojnej okolicy, gdzie mogła rosnąć tak wolno, jak się jej podobało, zachowywać tak dziwnie, jak miała ochotę, i rozkwitać we własnym tempie, według własnego uznania. Dlatego też, choć opuściłem ją, by uratować Błazna, to tylko wyjątkowo i na krótki czas. Zamierzałem do niej wrócić. A być może, pocieszałem się w myślach, Błazen wydobrzeje na tyle, że jego także uda mi się zabrać na wieś. W Białym Gaju mogłem zapewnić mu wygody i bezpieczeństwo, zadbać, by spokojnie doszedł do siebie. Nie był w stanie, który pozwoliłby na podróż do Clerres, nie mówiąc już o jakiejkolwiek pomocy w zabijaniu. Zemsta, o czym wiedziałem doskonale, najlepiej smakuje na zimno, a tymczasem dorastania dziecka nie sposób odłożyć na później. Miałem jedną, jedyną sposobność być ojcem Pszczoły – teraz. Zabójcą dla Błazna mogłem stać się w dowolnym momencie. Oto dlaczego w tej chwili najlepsze były dla niego spokój i dochodzenie do zdrowia. O, tak. Są sprawy ważne i ważniejsze. Przez jakiś czas po cichu sprawdzałem, co się zmieniło w komnacie skrytobójcy, gdzie za dziecięcych lat spędziłem wiele szczęśliwych 14
godzin. Wieczny bałagan, w którym świetnie czuł się mój stary mistrz, ustąpił wobec schludnego talentu organizacyjnego wielmożnej pani Różyczki. Teraz ona tu rządziła. Było czyściej i milej, jednak nie wiadomo dlaczego brakowało mi zwyczajnego tutaj galimatiasu: projektów w różnych stadiach, porozkładanych zwojów, porozstawianych wszędzie specy�ków. Na półkach, gdzie swego czasu znajdowało się wszystko, począwszy od szkieletu węża, a na skamieniałej kości skończywszy, teraz panowały ład i porządek, w równych rzędach stały szczelnie zamknięte dzbany i butelki. Wszystkie zostały skrupulatnie oznaczone, eleganckim kobiecym pismem oznaczono ich zawartość. Oto karime i kozłek, waleriana oraz tojad, mięta i niedźwiedzi tłuszcz, sumak i cindin, a obok sut z Księstwa Rolnego. Któryś ze słojów został opisany KOZŁEK Z WYSP ZEWNĘTRZNYCH, zapewne po to, by odróżnić go od zioła z Królestwa Sześciu Księstw. W jednej ze szklanych �aszek znajdował się ciemnoczerwony płyn, który drżał niespokojnie przy najlżejszym dotyku. Wirowały w nim nitki srebra, nie łączyły się z czerwienią, ale też nie wypływały na powierzchnię jak oliwa na wodzie. Nie widziałem wcześniej podobnej mikstury. Nie miała etykiety. Ostrożnie umieściłem ją z powrotem na drewnianym stojaku, dzięki któremu stała pionowo. Czasami lepiej nie być zbyt dociekliwym. Dalej znalazłem korzeń karuge i wykrwawnicę – na obu naczyniach obok nazwy rośliny znajdowała się maleńka trupia czaszka. Na półce poniżej ustawiono moździerze i ułożono tłuczki oraz noże do siekania, dalej sita i kilka niewielkich, ciężkich tygli. Na wieszaku tkwiły poplamione metalowe łyżki, pod nimi stały rzędem niewielkie gliniane naczynia, które w pierwszej chwili wprawiły mnie w zdumienie. Nie większe od mojej pięści, glazurowane na błyszczący brąz, zarówno same słoiki, jak i ściśle dopasowane pokrywki. Zamknięte były szczelnie, smołą, natomiast na środku każdego wieczka widniał niewielki otwór, a z niego wystawał zwinięty ogon woskowanych lnianych nici. Ostrożnie ująłem w dłoń 15
jeden z takich pojemników, zważyłem go w dłoni. Wtedy raptem pojąłem, co to takiego. Cierń jakiś czas temu wspomniał, że czyni postępy w eksperymentach z wybuchającym proszkiem. Najnowszą metodą zabijania ludzi. Z największą ostrożnością odstawiłem pojemniczek na miejsce. Narzędzia mojego dawnego fachu stały w równych rzędach niczym wierne oddziały. Westchnąłem, lecz nie z żalu. I odwróciłem się do nich plecami. Błazen w dalszym ciągu spał. Postawiłem na tacy naczynia z naszej późnej kolacji i sprzątnąłem, co mogłem. Wannę, teraz pełną szarej, zimnej wody, zostawiłem w spokoju, podobnie koszmarnie brudną bieliznę Błazna. Nie śmiałem jej nawet spalić, ze względu na smród, jaki by się z pewnością rozszedł po komnacie. Nie czułem obrzydzenia, tylko litość. Moje wczorajsze ubranie było upstrzone brunatnymi plamami: psią posoką i krwią Błazna. Uznałem, iż na ciemnej tkaninie zabrudzenia nie rzucają się w oczy. Potem, zastanowiwszy się głębiej, postanowiłem sprawdzić zawartość starej, rzeźbionej szafy, która od zawsze pełniła wartę przy łóżku. Swego czasu były w niej wyłącznie robocze tuniki Ciernia, wszystkie wełniane, w praktycznym odcieniu szarości, większość poplamiona lub nadpalona na skutek niekończących się eksperymentów. Teraz wisiały tam tylko dwie robocze tuniki, obie niebieskie i stanowczo na mnie za małe. Znalazłem też, ku swemu zdumieniu, kobiecą koszulę nocną, dwa proste podkoszulki oraz czarne obcisłe spodnie, które na mnie byłyby śmiesznie krótkie. Ach, no tak. Ubrania wielmożnej pani Różyczki. Czyli nic dla mnie. Nie miałem szczególnej ochoty zostawiać Błazna samego, jednak musiałem załatwić kilka spraw. Domyślałem się, że zostanie tu przysłany ktoś, kto posprząta i uzupełni zapasy, mimo to nie chciałem opuszczać przyjaciela, bezbronnego i pogrążonego we śnie. Z drugiej strony wiedziałem jednak, że powinienem zaufać Cierniowi. Zadbał o nas poprzedniego wieczoru, mimo pilnych obowiązków. 16