Na zawsze martwy

Page 1


Charlaine Harris

NA ZAWSZE MARTWY

Przełożyła Ewa Wojtczak

Wydawnictwo MAG Warszawa 2013


Tytuł oryginału: Dead Ever After Copyright © 2013 by Charlaine Harris Copyright for the Polish translation © 2013 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: Wojciech Zwoliński Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-382-3 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gdy wstałam rano następnego dnia po wskrzeszeniu mojego szefa, znalazłam go, jak siedział na wpół rozebrany na szezlongu na podwórku za moim domem. Była godzina dziesiąta w lipcowy dzień i słońce zalewało podwórze jaskrawym ciepłem. Włosy Sama zmieniły się w tym świetle w miedzianozłotą, połyskującą plątaninę. Zeszłam po schodach za domem i przeszłam przez podwórze, a wtedy Merlotte otworzył oczy. Byłam wciąż jedynie w koszuli nocnej i nie miałam ochoty nawet myśleć o swojej fryzurze. Moje włosy przypominały zapewne jedno wielkie kłębowisko. – Jak się czujesz? – spytałam bardzo cicho. Gardło miałam obolałe od krzyku, jaki wydałam z siebie ubiegłej nocy na widok Sama wykrwawiającego się na ziemi podwórza za wiejskim domem, który Alcide Herveaux odziedziczył w spadku po ojcu. Mój szef podciągnął nogi, robiąc mi miejsce na szezlongu. Na dżinsach miał plamy własnej zaschniętej krwi. Pierś pozostawił obnażoną; koszula była zapewne zbyt brudna, by w ogóle chciał jej dotykać. Przez długi czas nie odpowiadał. Chociaż niby udzielił mi wcześniej milczącej zgody, żebym usiadła obok niego, 29


teraz jakby nie przyjmował do wiadomości mojej obecności. – Nie wiem, jak się czuję – wyznał w końcu. – Nie czuję się sobą. Jakby coś we mnie się zmieniło. Wzdrygnęłam się. Tego się właśnie obawiałam. – Wiem... to znaczy, mówiono mi... że za magię zawsze trzeba zapłacić pewną cenę – odparłam. – Myślałam jednak, że to ja poniosę koszty. Wybacz. – Przywróciłaś mnie do życia – stwierdził pozbawionym emocji głosem. – Sądzę, że potrzebuję czasu na przystosowanie. Poruszyłam się niespokojnie. – Jak długo tu jesteś? – spytałam. – Mogę ci podać sok pomarańczowy albo kawę? Śniadanie? – Wyszedłem z domu kilka godzin temu – odparł. – Leżałem na ziemi. Potrzebowałem ponownego kontaktu. – Z czym? Być może nie byłam tak rozbudzona, jak mi się zdawało. – Z własną naturą – odrzekł bardzo powoli i wyraźnie. – Zmiennokształtni są dziećmi natury. Ponieważ potrafimy się przemieniać w wiele różnych istot. To nasza mitologia. Kiedyś, zanim zmieszaliśmy się z rasą ludzką, mawialiśmy, że gdy nas stworzono, matka całej Ziemi pragnęła istot tak uniwersalnych, żeby mogły zastąpić każdą rasę, której grozi wymarcie. I tymi istotami byli zmiennokształtni. Mogę popatrzeć na zdjęcie tygrysa szablastozębnego i stać się nim. Wiedziałaś o tym? – Nie – odparłam. 30


– Myślę, że pojadę do domu. Pojadę do mojej przyczepy i... – Urwał w pół zdania. – I co? – Znajdę jakąś koszulę – odrzekł wreszcie. – Czuję się dziwnie. Twoje podwórze wygląda zdumiewająco. Byłam zdezorientowana i dość mocno zmartwiona. W pewnym stopniu rozumiałam, że Sam – zanim otrząśnie się z traumy związanej ze śmiercią i powrotem do świata żywych – będzie potrzebował trochę czasu w samotności. Ale znałam go od lat, więc martwiło mnie, że wydaje się taki inny. Przez ostatnie kilka lat byłam jego przyjaciółką, pracownicą, wspólniczką w interesach, a od czasu do czasu wychodziliśmy gdzieś razem – łączyły nas wszystkie te sprawy i znacznie więcej, toteż wcześniej mogłabym przysiąc, że Merlotte nie zdoła mnie niczym zaskoczyć. Obserwowałam go, mrużąc oczy, kiedy wyjmował kluczyki z kieszeni dżinsów. Wstałam, żeby mógł się zsunąć z szezlongu i pójść do pikapa. Wsiadł do kabiny i przez długi moment patrzył na mnie przez przednią szybę. Potem przekręcił kluczyk w stacyjce. Podniósł rękę, a mnie ogarnęła fala przyjemności. Opuścił boczną szybę. Krzyknął mi coś na pożegnanie. Później jednak wycofał pikap, zawrócił i powoli zjechał podjazdem do Hummingbird Road. Odjechał bez słowa. Żadnego „Do zobaczenia później”, „Wielkie dzięki” czy „Pocałuj mnie w dupę”. I co miał na myśli, mówiąc, że moje podwórze wygląda zdumiewająco? Był tutaj przedtem setki razy! Przynajmniej tę zagadkę szybko rozwiązałam. Kiedy się odwróciłam i ruszyłam noga za nogą do domu – po 31


niezwykle zielonej trawie – zauważyłam, że trzy krzaczki z pomidorami, które posadziłam kilka tygodni temu, są obwieszone dojrzałymi czerwonymi warzywami. Na ten widok aż zatrzymałam się w miejscu. Kiedy to się stało? Ostatnim razem, gdy na nie patrzyłam, może z tydzień temu, wyglądały kiepsko i miałam wrażenie, że pilnie trzeba je podlać i nawieźć. Ten po lewej chyba ledwie zipał (jeśli można tak powiedzieć o roślinie). Teraz wszystkie trzy krzaczki bujnie rosły, liście miały zielone, a ich gałęzie uginały się pod ciężarem pomidorów. Jak gdyby ktoś nawiózł je potężnie skondensowaną wersją Miracle-Gro. Z otwartymi ustami obróciłam się i zaczęłam sprawdzać wszystkie inne krzewy, a także kwiaty na dziedzińcu, a rośnie ich tam dużo. Wiele kobiet z rodziny Stackhouse’ów było namiętnymi ogrodniczkami i sadziły róże, margerytki, hortensje, grusze... Rosło tu wiele kwitnących i zielonych roślin, posadzonych przez pokolenia kobiet z mojej rodziny. A ja źle się sprawiałam, nie utrzymując tej flory w dobrej kondycji. Ale... Co, do cholery? Podczas gdy trwałam przez ostatnie kilka dni pogrążona w smutku, cały dziedziniec przyjmował sterydy. Albo może Wesoły Zielony Olbrzym* złożył roślinności wizytę? Wszystko, co miało rozkwitać, było obwieszone olśniewającymi kwiatami, a wszystko, co * Wesoły Zielony Olbrzym [ang. Jolly Green Giant] maskotka amerykańskiego przedsiębiorstwa Green Giant zajmującego się produkcją mrożonych i puszkowanych przetworów z warzyw (przyp. tłum).

32


miało rodzić owoce, było od nich aż ciężkie. Pozostałe okazy były zielone, lśniące i gęste. Jak do tego doszło? Zerwałam parę szczególnie dojrzałych, okrągłych pomidorów i zabrałam je do domu. Wiedziałam, że na lunch zjem kanapkę z bekonem i pomidorem, przedtem jednak miałam do załatwienia kilka spraw. Odszukałam telefon komórkowy i sprawdziłam listę kontaktów. Tak, miałam numer do Bernadette Merlotte. Bernadette, zwana Bernie, była istotą zmiennokształtną, matką Sama. Chociaż straciłam matkę jako siedmiolatka (może więc nie byłam najlepszym ekspertem), uważałam, że Sam ma z Bernie dobre relacje. Jeśli istnieje pora odpowiednia na wezwanie matki, teraz właśnie nadeszła. Nie powiem, żebyśmy odbyły przyjemną pogawędkę, nasza rozmowa była też krótsza, niż być powinna, lecz w chwili, gdy odkładałam słuchawkę, Bernie Merlotte pakowała już torbę, wybierając się do Bon Temps. Miała tu dotrzeć późnym popołudniem. Czy postąpiłam właściwie? Po rozpatrzeniu sprawy w myślach uznałam, że tak, a następnie zdecydowałam, że powinnam wziąć wolny dzień. Może więcej niż jeden. Zadzwoniłam do „Merlotte’a” i powiedziałam Kennedy, że mam grypę. Zgodziła się, że zadzwonią do mnie jedynie w sytuacji kryzysowej, a w przeciwnym razie zostawią mnie w spokoju i pozwolą się wykurować. – Nie sądziłam, że można w lipcu zachorować na grypę. Ale Sam zadzwonił i podał ten sam powód – oznajmiła Kennedy wesoło. Cholera, pomyślałam. 33


– Może ty go zaraziłaś albo on ciebie? – zasugerowała łobuzersko. Nic nie odpowiedziałam. – Okej, okej, zadzwonię tylko wówczas, jeśli będzie się paliło – zakończyła. – Baw się dobrze, walcząc z grypą. Nie zamierzałam się martwić się plotkami, które bez wątpienia zaczną krążyć. Dużo spałam i dużo płakałam. Wysprzątałam wszystkie szuflady w sypialni: w nocnym stoliku, w toaletce, w komodzie. Wyrzuciłam bezużyteczne przedmioty, a inne rzeczy podzieliłam na grupy według pewnego porządku, który wydawał mi się sensowny. I czekałam na wieści od... kogokolwiek. A jednak telefon nie zadzwonił. Otaczała mnie cisza. Nie miałam nic, oprócz dużej ilości pomidorów. Kładłam je na kanapki, a minutę po zerwaniu z krzaczków czerwonych warzyw na gałęziach pojawiały się nowe, zielone. Usmażyłam kilka zielonych, a kiedy reszta dojrzała, po raz pierwszy w życiu przygotowałam sos salsa. Kwiaty kwitły, kwitły i kwitły, aż miałam pełen wazon prawie w każdym pomieszczeniu. Nawet poszłam na cmentarz i położyłam wiązankę na grobie babci, a drugi bukiet na ganku Billa. Gdybym żywiła się kwiatami, miałabym na każdy posiłek pełen talerz. Gdzie indziej Rudowłosa kobieta wyszła za bramę więzienia powoli i nieufnie, jak gdyby podejrzewała, że ktoś robi jej dowcip. Zamrugała w oślepiającym słońcu i ruszyła ku drodze. Stał 34


tam zaparkowany samochód, lecz kobieta nie zwróciła na niego uwagi. Nawet nie przyszło jej do głowy, że pasażer auta czeka na nią. Z przedniego siedzenia obok kierowcy wysiadł średni mężczyzna. Tak właśnie pomyślała o nim rudowłosa: „średni”. Włosy miał średniobrązowe, był średniego wzrostu, średniej budowy i miał przeciętny uśmiech. Jego zęby jednakże błyskały, białe i doskonałe. Ciemne okulary skrywały oczy. – Pani Fowler! – zawołał. – Przyjechaliśmy po panią. Rudowłosa odwróciła się do niego z wahaniem. Słońce zaświeciło jej w oczy i popatrzyła spod przymrużonych powiek. Przeżyła tak dużo – rozbite małżeństwa i inne związki z mężczyznami, samotne macierzyństwo, zdrady, ranę od kuli. Nie zamierzała być teraz łatwym celem. – Kim jesteś? – spytała, nie tracąc gruntu pod nogami, chociaż wiedziała, że słońce niemiłosiernie podkreśla każdą zmarszczkę na jej twarzy i wszelkie niedoskonałości taniej farby do włosów, którą wcześniej nałożyła w więziennej łazience. – Nie rozpoznajesz mnie? Spotkaliśmy się na przesłuchaniu. – Głos średniego mężczyzny brzmiał niemal łagodnie. Mężczyzna zdjął ciemne okulary i kobiecie coś zaświtało w głowie. – Jesteś prawnikiem, tym, który mnie stąd wyciągnął – odparła z uśmiechem. – Nie wiem, dlaczego to zrobiłeś, ale mam wobec ciebie dług. Na pewno nie powinnam siedzieć w więzieniu. Chcę zobaczyć moje dzieci. 35


– I zobaczysz – obiecał mężczyzna. – Zapraszam. – Otworzył tylne drzwi samochodu i dał znak kobiecie, żeby wsiadła. – Wybacz. Powinienem cię nazywać panią Fowler. Chętnie wsiadła, wdzięczna, że może się osunąć na miękkie siedzenie, z przyjemnością upajając się chłodnym powietrzem. Takiego fizycznego komfortu nie doświadczyła od miesięcy. Człowiek nie docenia miękkich siedzisk i ludzkiej uprzejmości (albo dobrego materaca i włochatych ręczników), dopóki ich nie straci. – Wiele razy byłam mężatką i wiele razy bywałam singielką – odparła. – Nie dbam o to, jak mnie nazywasz. Co za wspaniały samochód! – Cieszę się, że się pani podoba – wtrącił kierowca, wysoki osobnik o przyciętych bardzo krótko siwiejących włosach. Odwrócił się, popatrzył przez ramię na rudowłosą i uśmiechnął się do niej. Również on zdjął ciemne okulary. – O mój Boże – oznajmiła zupełnie innym tonem. – To ty! Naprawdę ty! We własnej osobie. Sądziłam, że zamknęli cię w więzieniu. A ty jesteś tutaj. – Czuła nabożny podziw dla niego i jednocześnie była zdezorientowana. – Tak, siostro – stwierdził. – Wiem, jaką byłaś oddaną wyznawczynią. I pokazałaś, ile jesteś warta. A teraz w podziękowaniu mogłem ci pomóc opuścić więzienie, na pobyt w którym w żadnym wypadku sobie nie zasłużyłaś. Zapatrzyła się przed siebie. W swoim sercu znała własne grzechy i zbrodnie. Ale słyszeć, że taki szanowany człowiek – ktoś, kogo widziała w telewizji! – uważa ją za osobę dobrą... to był balsam na jej duszę. 36


– Więc dlatego wyłożył pan całą tę kasę na moją kaucję? To przecież cholernie dużo pieniędzy, proszę pana. Więcej niż zarobiłam w całym moim życiu. – Chcę bronić cię z takim oddaniem, z jakim ty broniłaś mnie – odparł wysoki bez zająknienia. – A poza tym wiemy, że nie uciekniesz. Uśmiechnął się do niej, a Arlene pomyślała, że miała wielkie szczęście. To, że ktoś wpłacił za nią kaucję w wysokości setek tysięcy dolarów, wydawało się cudowne. Właściwie, wręcz podejrzanie cudowne. Ale, pomyślała, jak na razie jest dobrze. – Zawieziemy cię do domu, do Bon Temps – powiedział średni mężczyzna. – Będziesz mogła zobaczyć swoje dzieci, małą Lisę i małego Coby’ego. Wypowiedział imiona jej dzieci w taki sposób, że poczuła się nieswojo. – Nie są już takie małe – bąknęła, chcąc zagłuszyć lekkie wątpliwości. – Ale na pewno, chole... Na pewno jednak chcę się z nimi spotkać. Tęskniłam za nimi każdego dnia, który spędziłam w więzieniu. – W zamian... chcielibyśmy, żebyś nam wyświadczyła drobne przysługi, jeśli łaska – ciągnął średni, bez wątpienia z nieco obcą dla języka angielskiego intonacją. Arlene Fowler wiedziała instynktownie, że te drobne przysługi w rzeczywistości wcale nie będą takie drobne i że z pewnością nie będzie mogła odmówić ich wyświadczenia. Gdy jednak patrzyła na tych dwóch mężczyzn, nie sądziła, że może ich interesować coś, czego nie chciałaby im dać, jak na przykład jej ciało. Nie pragnęli też na pewno, 37


żeby prasowała im koszule czy polerowała srebra. Teraz, gdy wyłożyli karty na stół, czuła się znacznie lepiej. – Aha... – odparła. – Jakie na przykład? – Naprawdę nie wydaje mi się, że możesz mieć coś przeciwko nim, kiedy o nich usłyszysz – powiedział wysoki. – Naprawdę nie wydaje mi się. – Wszystko, co musisz zrobić – dodał średni – to porozmawiać z Sookie Stackhouse. Na długą chwilę zapadło milczenie. Arlene Fowler patrzyła to na jednego mężczyznę, to na drugiego, oceniając ich i szacując. – Jeśli odmówię, zamierzacie wpakować mnie z powrotem do więzienia? – spytała. – Ponieważ wyszłaś za kaucją... do czasu procesu... obawiam się, że mogłoby się coś takiego zdarzyć – odparł wysoki łagodnie. – Na pewno jednak bardzo bym nie chciał ci tego zrobić. A ty? – spytał swego towarzysza. Średni mężczyzna pokręcił głową. – Byłaby to wielka szkoda. Małe dzieci tak bardzo by się smuciły. Boisz się panny Stackhouse? Zapanowała chwila ciszy, podczas której Arlene Fowler zmagała się z prawdą. – Jestem ostatnią osobą na świecie, którą Sookie chce zobaczyć – wykręciła się. – Obwinia mnie za ten cały dzień, za dzień... – Dzień, w którym postrzelono tych wszystkich ludzi – dokończył za nią uprzejmie średni mężczyzna. – Łącznie z tobą. Ale znam trochę Sookie i myślę, że zgodzi się na rozmowę z tobą. Powiemy ci, co masz mówić. Nie martw się o jej dar. Uważam, że damy sobie z nim radę. 38


– Jej dar? Masz na myśli telepatię? Dar! – Arlene roześmiała się niespodziewanie. – To raczej przekleństwo jej życia. Obaj mężczyźni uśmiechnęli się, ale ten widok wcale nie był przyjemny. – Tak – zgodził się kierowca. – To jest przekleństwo i wyobrażam sobie, że jej wrażenie w tej kwestii jeszcze się pogorszy. – Czego właściwie chcecie od Sookie? – spytała Arlene. – Ona nie ma niczego poza tym starym domem. – Narobiła nam i kilku innym osobom sporo kłopotów – wyjaśnił kierowca. – Powiedzmy tylko, że teraz i ją czekają pewne problemy.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.