Marka Z. Danielewskiego
Dom z lis´ci przez
Zampanò wste˛pem i przypisami opatrzył
Johnny Wagabunda z angielskiego przełoz˙ył
Wojciech Szypuła
Wydawnictwo MAG Warszawa 2016
Tytuł oryginału: House of Leaves Copyright © 2000 by Mark Z. Danielewski Copyright for the Polish translation © 2016 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: Irek Konior Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chylin´ski Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Frun´ ISBN 978-83-7480-657-2 Wydanie II Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyła˛czny dystrybutor: Firma Ksie˛garska Olesiejuk spółka z ograniczona˛ odpowiedzialnos´cia˛ S.K.A. ul. Poznan´ska 91, 05-850 Oz˙arów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: biuro@drukarnia-katarzyna.pl Uwaga o niniejszym wydaniu Pełnokolorowe • Słowo dom na niebiesko; minotaur i przekres´lenia na czerwono. • Jedyne przekres´lenie w rozdziale XXI na fioletowo. • Brak Braille’a. • Xxxxxxx i kolorowe strony.
Dwukolorowe • Równiez˙ dom na niebiesko oraz przekres´lenia i minotaur na czerwono. • Brak Braille’a. • Kolorowe lub czarno-białe strony.
Czarno-białe • Brak osobnych kolorów dla słów dom, minotaur oraz przekres´len´. • Brak Braille’a. • Czarno-białe strony.
Niekompletne • Brak kolorów. • Brak Braille’a. • Moz˙liwy brak elementów w zała˛cznikach, dodatkach i indeksie.
I Ale film dzisiaj widziałem, stary... – The Beatles
M
imo że rozmaici entuzjaści i krytycy są gotowi przytaczać całe słowniki, aby ją opisać lub wyszydzić, „autentyczność” pozostaje słowem, które prawie zawsze prowokuje ożywioną dyskusję. Prawdę powiedziawszy, naczelna obsesja na punkcie potwierdzania lub podważania wiarygodności taśmy filmowej niezawodnie przywołuje inną wątpliwość, bardziej ogólnej natury: czy w obliczu pojawienia się technologii cyfrowej obraz nie zatracił niegdyś niepodważalnej roli powiernika prawdy1. Sceptycy najczęściej określają całą sprawę mianem mistyfikacji, chociaż niechętnie przyznają, że w wypadku Relacji Navidsona mamy do czynienia z mistyfikacją wyjątkowo wysokiej próby. Niestety, wśród tych, którzy uważają Relację za autentyczną, jest wielu wiernych czytelników brukowców i miłośników UFO. Trudno zaś mówić o wiarygodności, gdy po poręczeniu za film dyskusja znienacka schodzi na kwestię tego, dlaczego Elvis nadal żyje i prawdopodobnie spędza zimę na wysepkach u brzegów Florydy2. Jedno jest pewne: wszelkie kontrowersje towarzyszące filmowi Billy’ego Meyera o latających spodkach3 musiały ustąpić pierwszeństwa domowi przy Ash Tree Lane. Mimo że liczni badacze w dalszym ciągu poświęcają wiele czasu i energii na rozważania antynomii fakt-fikcja, odwzorowanie-inscenizacja, dokument-żart, najciekawsze prace w ostatnim okresie koncentrują się wyłącznie na interpretacji przedstawionych w filmie wydarzeń. Ten kierunek wydaje się bardziej obiecujący, nawet jeśli dom – niczym kolos u Melville’a – skutecznie opiera się prostym podsumowaniom. Bardziej szczegółowe rozważania na ten temat znajdują się w rozdziale IX. Patrz: „Resurrection on Ash Tree Lane: Elvis, Christmas Past, and Other Non-Entities”, w The House (Nowy Jork: Little Brown, 1995), str. 167-244, gdzie autor analizuje inherentne sprzeczności wszelkich doniesień o zmartwychwstaniu, a także samo istnienie tego miejsca. 3 A także o wróżkach z Cottingley, fotografii kirlianowskiej, myślografiach Teda Seriosa oraz zdjęciach poległych żołnierzy Unii autorstwa Alexandra Gardnera. 1 2
3
Podobnie jak przedmiot, któremu jest poświęcona, sama Relacja Navidsona również nie daje się łatwo zaszufladkować – czy to ze względu na treść, czy też sposób narracji. Jeśli nawet zgodzimy się ją sklasyfikować jako opowieść gotycką, współczesny mit miejski lub zwyczajną historię o duchach, jak proponowali niektórzy, prędzej czy później wyśliźnie się poza ramy tych gatunków – zbyt wiele ważnych elementów filmu wykracza poza ich granice. Tam, gdzie można by się spodziewać zgrozy, zjawisk nadprzyrodzonych czy tradycyjnych paroksyzmów strachu i trwogi, napotkamy niepokojący smutek, sekwencję radioaktywnych izotopów albo wybuch śmiechu wywołanego odcinkiem Simpsonów. W XVII wieku najsłynniejszy angielski topograf krain diabelskich i boskich przestrzegał, że piekło to tylko „Obszary smutków i cieni bolesnych/ Gdzie wypoczynek i spokój przenigdy/ Mieszkać nie będą, nie przyjdzie nadzieja/ Która do wszystkich przychodzi”, powtarzając niczym echo słowa spisane przez najsławniejszego piekielnego turystę: „Dinanzi a me non fuor cose create! Se non etterne, e io etterna duro. Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate”4. Po dziś dzień nie brakuje ludzi, którzy uważają, że Relacja Navidsona – mimo swojego egzystencjalnego wyrafinowania i współczesnych aluzji – pozostaje odzwierciedleniem tych właśnie odczuć. Ba, niektórzy gorliwi intelektualiści zaczęli już traktować ją jak samowystarczalne ostrzeżenie świetnie nadające się do zawieszenia nad bramami szkół wykładających takie nauki jak architektonika, post-postmodernizm, konsekwencjalizm, neoplastycyzm, fenomenologia, teoria informacji, marksizm czy biosemiotyka, nie wspominając już o psychologii, medycynie, duchowości New Age, sztuce, a nawet neominimalizmie. Will Navidson nie przestaje jednak upierać się przy tym, że jego dokument należy traktować jak najbardziej dosłownie. Jak sam mówi: – ...nie traktujcie Relacji jak cokolwiek innego niż ona sama. A jeśli pewnego dnia będziecie przechodzić obok tego domu, nie zatrzymujcie się, nie zwalniajcie, po prostu idźcie dalej. Tam nic nie ma. Strzeżcie się”. Pierwszy fragment pochodzi z Raju Utraconego Miltona, księga I, wersy 76-79. Drugi urywek zaczerpnięto z Piekła Dantego, pieśń III, wersy 7-9. W roku 1906 przełożono te słowa z włoskiego w sposób następujący: „Starsze ode mnie twory nie istnieją, Chyba wieczyste, – a jam niespożyta! Ty który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją...”5. 5 Dla większej przejrzystości przypisy autorstwa pana Wagabundy są drukowane czcionką Courier, a te pochodzące od Zampanò – Timesem. Chcielibyśmy również w tym miejscu zaznaczyć, że nigdy nie spotkaliśmy się z panem Wagabundą osobiście. Wszystkie sprawy związane z publikacją załatwiane były listownie lub (w rzadkich przypadkach) telefonicznie. – Wydawca 4
4
Biorąc pod uwagę zakończenie filmu, nie należy się dziwić, że sporo ludzi postanowiło posłuchać rady Navidsona. Relacja Navidsona nie od razu przybrała dzisiejszą formę. Blisko siedem lat temu światło dzienne ujrzał „Pięcioipółminutowy korytarz” – trwający pięć i pół minuty zapis złudzenia optycznego, jaki prawie, prawie mógłby nakręcić absolwent szkoły filmowej przy NYU. Problemem, naturalnie, było towarzyszące filmowi oświadczenie, że jest całkowicie prawdziwy. Navidson, którego ani przez moment nie widzimy na ekranie, zaczyna jedno długie, nieprzerwane ujęcie od zogniskowania kamery na drzwiach w północnej ścianie swojego salonu, po czym wychodzi z domu przez okno położone na wschód od tych drzwi (przy okazji potyka się lekko na rabatce z kwiatami i musi przekierować obiektyw z ziemi na szalowaną białymi deskami ścianę), przesuwa się w prawo, wspina się z powrotem do domu przez drugie okno, tym razem znajdujące się po zachodniej stronie drzwi, wtedy też słyszymy jego ciche stęknięcie, kiedy uderza głową w parapet, czym wywołuje śmiech osób znajdujących się w pokoju, czyli zapewne Karen, swojego brata Toma oraz ich przyjaciela Billy’ego Restona (którzy jednak, podobnie jak sam Navidson, nie pojawiają się w kadrze), po czym wraca do punktu wyjścia i tym sposobem, zatoczywszy krąg wokół drzwi, udowadnia bez cienia wątpliwości, że nie mogą one prowadzić nigdzie indziej, niż – co najwyżej – w głąb muru, izolacji i szalunku, wtedy też śmiech zamiera, w kadrze zaś pojawia się dłoń Navidsona i otwiera drzwi, odsłaniając wejście do wąskiego, ciemnego korytarza o długości co najmniej dziesięciu stóp, na którego widok Navidson podejmuje kolejną próbę zbadania tego zjawiska, razem z nim zataczamy drugi krąg wokół tego niezwykłego miejsca, gdy wychodzi przez jedno okno i – zanim wróci przez drugie – celuje kamerą w miejsce, gdzie powinien znajdować się korytarz, i znajduje w nim tylko swoje własne podwórko na tyłach domu, nie ma żadnej dziesięciostopowej wypustki, tylko krzewy różane, ubłocony pistolet na strzałki i przejrzyste letnie powietrze, w gruncie rzeczy mamy do czynienia z ćwiczeniem z niewiary, która mimo najszczerszych chęci Navidsona każe mu znowu stanąć u wylotu tego niemożliwego korytarza, tym razem kamera rozpoczyna najazd, grożąc, że naprawdę się w niego zagłębi, i wtedy słychać ostry głos Karen: „Nie waż się tam znowu wchodzić, Navy”, Tom jej wtóruje: „To wcale nie jest taki fajny pomysł” i powstrzymany na progu Navidson zadowala się włożeniem ręki w mrok, wyciąga ją z powrotem i ogląda dokładnie, jakby samym wzrokiem mógł poczuć coś więcej, a kiedy Reston faktycznie dopytuje się, czy wyczuł coś dziwnego, Navidson udziela mu trzeźwej odpowiedzi, która pełni zarazem rolę zakończenia (jakkolwiek dość nagłego) tej niecodziennej krótkometrażówki: 5
– Tam jest lodowato. Swoje rozpowszechnienie „Pięcioipółminutowy korytarz” zawdzięczał chyba wyłącznie ciekawości widzów. Nie trafił do oficjalnej dystrybucji, przez co nie pojawił się na żadnym festiwalu filmowym ani w kręgach producentów filmów komercyjnych, raczej po prostu krążył wśród ludzi powielany na kasetach VHS – coraz słabsze jakościowo kopie amatorskiego wideo przedstawiającego naprawdę dziwaczny dom, wybitnie ubogie w informacje na temat jego właściciela lub, skoro już o tym mowa, twórcy filmu. Niespełna rok później wypłynęła kolejna krótkometrażówka. Cieszyła się nawet większym zainteresowaniem niż „Pięcioipółminutowy korytarz” i przyczyniła się do zorganizowania gorączkowych poszukiwań zarówno Navidsona, jak i samego domu. Wszystkie te próby – z różnych powodów – spaliły jednak na panewce. W odróżnieniu od swojego poprzednika „Eksploracja nr 4” została zmontowana z wielu ujęć, co niektórzy widzowie uznawali za dowód, że trwający osiem minut film jest w istocie posklejany z fragmentów większej całości. Struktura „Eksploracji nr 4” jest wyraźnie pozbawiona ciągłości, nierówna, nawet – czego dowodzą liczne przykłady niechlujnego montażu – nieco pośpieszna. Otwierające film ujęcie chwyta Navidsona w pół zdania. Jest zmęczony, przygnębiony, blady. – ...dni, wydaje mi się. I ja... Nie wiem. – [Popija jakiś nieokreślony napój]. – Prawdę mówiąc, chciałbym go spalić. Ale nie myślę dostatecznie jasno, żeby to zrobić. – [Śmieje się]. – A teraz... to. Po cięciu przeskakujemy do Karen i Toma spierających się, czy „wejść za nim”; nie jest w tej chwili jasne, kogo mają na myśli. Następują kolejne ujęcia. Drzewa w zimie. Krew na podłodze w kuchni. Jedno ujęcie płaczącego dziecka (Daisy). Po czym wracamy do Navidsona. – Nic, tylko ta taśma, którą widziałem już wystarczająco wiele razy; bardziej przypomina wspomnienie niż cokolwiek innego. A mimo to wciąż nie wiem: miał rację czy po prostu był niespełna rozumu? I następne trzy ujęcia. Ciemne korytarze. Pokoje bez okien. Schody. I nowy głos: – Zabłądziłem. Skończyło mi się jedzenie. Woda też się kończy. Straciłem poczucie kierunku. Boże... – Słowa te wypowiada barczysty brodacz o oczach szaleńca. Mówi pośpiesznie, jakby nie mógł złapać tchu: – Holloway Roberts. Urodzony w Menomonie, Wisconsin. Licencjat na U. Mass. 6
Coś tu jest. Śledzi mnie. Nie, nie śledzi: prześladuje. Prześladuje mnie od wielu dni, ale z jakiegoś powodu powstrzymuje się od ataku. Czeka, czeka na coś. Nie wiem na co. Holloway Roberts. Menomonie, Wisconsin. Nie jestem tu sam. Nie jestem sam. I tak kończy się ten niezwykły ekstrakt, jak okazało się po wejściu na ekrany całej Relacji Navidsona – litościwie niekompletny. Potem przez dwa lata nic nowego. Niewiele było wskazówek, które pomogłyby określić tożsamość tych ludzi, do momentu, gdy fotoreporterzy z serwisów informacyjnych zidentyfikowali autora jako Willa Navidsona, cenionego fotografa, zdobywcę Pulitzera za zdjęcie umierającej sudańskiej dziewczynki. Niestety, jedynym skutkiem tego odkrycia było kilka miesięcy gorączkowych spekulacji, zanim – z braku dalszych doniesień prasowych, dowodów, informacji o położeniu domu, a także komentarzy samego Navidsona – zainteresowanie wygasło. Większość czytelników uznała całe wydarzenie za rodzaj dziwacznej mistyfikacji albo (ze względu na niecodzienny koncept) incydent godny zainteresowania ufologów. Niemniej jednak krążące po kraju coraz słabsze kopie filmu sprowokowały w pewnych modnych kręgach akademickich dyskusję: czy chodziło o nawiedzony dom? Co miał na myśli Holloway, mówiąc, że „zabłądził”? Jak można w ogóle na całe dnie zabłądzić w jakimś domu? Dalej: po co człowiek o reputacji Navidsona miałby kręcić takie dziwaczne filmiki? I znowu: czy filmy przedstawiały prawdę, czy były oszustwem? Bez wątpienia paliwa tej debacie dostarczał między innymi staroświecki elitaryzm kulturalny. Ludzie dyskutowali o dziełkach Navidsona, ponieważ mieli szczęście je zobaczyć. Lee Sinclair przypuszcza, że większość profesorów, studentów, artystów z SoHo i awangardowych filmowców, którzy z takim znawstwem wypowiadali się – a nawet rozpisywali – na ten temat, najprawdopodobniej nie widziała ani jednej klatki z filmów Navidsona: „Najzwyczajniej w świecie nie było aż tylu kopii w obiegu”6. Mimo że „Pięcioipółminutowy korytarz” oraz „Eksplorację nr 4” ochrzczono mianem – odpowiednio – „teasera” i „trailera”, są one również samodzielnymi, choć specyficznymi tworami kinematograficznymi. Na poziomie czysto symbolicznym obfitują w zagadnienia warte bliższego zbadania: kompresja przestrzeni, możliwość jej dekompresji mocą wyobraźni, dom jako trop wszystkiego co nieograniczone i niepoznawalne itd. Nawet rozpatrywane w kategoriach bardziej przyziemnych są wystarczająco wstrząsające i intrygujące. Jednakże najbardziej niepokojącym ich aspektem jest umiejętność przekonania widza, że wszystko to zdarzyło się naprawdę – po części dzięki zawartości elementów znajdujących oparcie 6 Lee Sinclair „Degenerate”, w Twentieth Century Dub, Dub w opracowaniu Tony’ego Rossa (Nowy Jork, CCD Zeuxis Press, 1994), str. 57-91.
7
w faktach (Holloway Roberts, Will Navidson i in.), ale przede wszystkim ze względu na surowość produkcji: brak charakteryzacji, kosztownej ścieżki dźwiękowej, ujęć z wysięgników. Nie licząc kadrowania, montażu i (w niektórych przypadkach) napisów7, praktycznie nie ma w nich miejsca na twórcze wtręty. Nikt się nie spodziewał, że blisko trzy lata po tym, jak „Pięcioipółminutowy korytarz” zaczął krążyć na kasetach VHS, Miramax po cichu wprowadzi Relację Navidsona na ekrany w ograniczonej liczbie kopii. Trzy lata temu (upłynęły w kwietniu tego roku8) weszła do kin tylko w Nowym Jorku i Los Angeles, budząc powszechny niepokój widzów; z czasem zaczęto wyświetlać ją w całym kraju i choć trudno nazwać ją przebojem, w dalszym ciągu przynosi zyski i budzi zainteresowanie. Periodyki filmowe często publikują recenzje, opinie krytyków i listy na jej temat. Regularnie ukazują się książki wyłącznie jej poświęcone. Liczni wykładowcy włączają ją do swoich programów nauczania jako film obowiązkowy dla uczestników seminariów; nie brakuje uczelni, na których dziesiątki studentów z najróżniejszych wydziałów napisały o niej prace doktorskie. Wzmianki i komentarze na jej temat można znaleźć w Harper’s, The New Yorker, Esquire, American Heritage, Vanity Fair i Spin, a także w nocnych programach telewizyjnych. Za granicą budzi wcale nie mniejsze zainteresowanie: nagradzano ją w Japonii, Francji i Norwegii, chociaż do dnia dzisiejszego nieuchwytny Navidson nigdzie nie pojawił się osobiście, żeby odebrać którąś z nagród. Nawet zwykle gadatliwi bracia Weinsteinowie zachowują niezwykłą dla siebie powściągliwość w wypowiedziach na temat filmu i jego twórcy. Interview cytował nawet słowa Harveya Weinsteina: „Jest tym, czym jest”9. Relacja Navidsona stanowi dziś nieodłączną część doświadczenia kulturalnego tego kraju, a jednak – mimo że widziały ją tysiące ludzi – pozostaje zagadką. Niektórzy stanowczo twierdzą, że, film jest prawdziwy; inni uważają go za sztuczkę dorównującą radiowemu żartowi Orsona Wellesa z Wojną Światów; jeszcze inni pozostają obojętni, przyznając, że pomijając kwestię autentyczności, Relacja Navidsona opowiada po prostu dobrą historię. Najwięcej zaś jest takich, którzy nigdy w życiu o niej nie słyszeli. Dzisiaj, po latach, gdy perspektywa nowych objawień i rozstrzygnięć wydaje się mało prawdopodobna, film Navidsona jest chyba skazany na 7 Które zresztą można różnie interpretować, zwłaszcza w przypadku niezrozumiałej paplaniny Hollowaya, gdzie w napisach występują nieczytelne onomatopeje lub po prostu znaki zapytania. 8
Tj. 1993.
Mirjana Gortchakova „Home Front”, w Gentelman’s Quarterly, v. 65, październik 1995, str. 224. 9
8
uzyskanie co najwyżej statusu dzieła kultowego. Sprawnie opowiedziana historia zapewni mu w nadchodzących latach niemałe zainteresowanie, lecz jego przyrodzona dziwaczność z pewnością zniechęci mainstreamowych widzów i krytyków.
9