Scott Lynch
KŁAMSTWA LOCKE’A LAMORY KSIĘGA PIERWSZA CYKLU
„NIECNI DŻENTELMENI”
Przełożyli Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Wydawnictwo Mag Warszawa 2007
Tytuł oryginału: The Lies of Locke Lamora Copyright © 2006 by Scott Lynch Copyright for the Polish translation © 2007 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Joanna Figlewska Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl Wydanie I ISBN 978-83-7480-067-9 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl
Jenny, za ten mały świat, który miał to szczęście, że czytałaś mi przez ramię, kiedy powstawał. Zawsze będę Cię kochał.
PROLOG
Chłopiec, który kradł za dużo
1 W samym środku długiego i mokrego lata siedemdziesiątego siódmego roku Sendovaniego zdesperowany Złodziejmistrz z Camorry złożył nagłą i niezapowiedzianą wizytę Bezokiemu Kapłanowi świątyni Perelandra, mając nadzieję, że uda mu się sprzedać małego Lamorę. – Ależ świetny interes mam dla ciebie! – zaczął Złodziejmistrz, być może niezbyt fortunnie. – Kolejny świetny interes, taki jak Calo i Galdo? – spytał Bezoki Kapłan. – Nadal mam ręce pełne roboty przy szkoleniu tych rozchichotanych kretynów, próbując zastąpić złe nawyki, których nabrali u ciebie, złymi nawykami, które są potrzebne u mnie. – Daj spokój, Łańcuchu. – Złodziejmistrz wzruszył ramionami. – Mówiłem ci, że to cholerni utrapieńcy, kiedy zawieraliśmy umowę, i wtedy nie miałeś nic przeciwko... – A może taki jak Sabetha? – Niski, donośny głos kapłana wepchnął Złodziejmistrzowi wszystkie wymówki z powrotem do gardła. – Doskonale pamiętam, że wyciągnąłeś za nią ode mnie praktycznie wszystko poza rzepkami kolanowymi mojej zmarłej matki. Powinienem był zapłacić ci w miedzi i potem patrzeć, jak ci wyskakuje przepuklina, gdy targasz ze sobą wór pieniędzy. 7
– Aaaaaach, ale ona była wyjątkowa, a ten chłopiec... ten chłopiec też jest wyjątkowy – tłumaczył Złodziejmistrz. – Ma wszystko, czego chciałeś, abym szukał, po tym, jak sprzedałem ci Calo i Galdo. Wszystko, co tak bardzo podobało ci się w Sabecie! To Camorryjczyk, ale kundel. Krew Therińczyków i Vadran. Ma złodziejstwo w sercu, to pewne jak fakt, że w morzu jest pełno rybich szczyn. Sprzedam ci go nawet ze... ze zniżką. Bezoki Kapłan rozważał dłuższą chwilę propozycję. – Musisz mi wybaczyć, skoro doświadczenie podpowiada mi, że mądrzej bym postąpił, odpowiadając na twoją niespodziewaną hojność z bronią w ręku, stojąc plecami do ściany. Złodziejmistrz starał się, by jego twarz przybrała z grubsza uczciwy wyraz, ale zamarła, zdradzając dyskomfort. Wzruszył ramionami – niby zwyczajnie, a jednak teatralnie. – Hmm, przyznaję, chłopiec sprawia pewne... hmm... kłopoty. Ale one dotyczą jedynie sytuacji, gdy jest pod moją opieką. Jestem pewny, że u ciebie... hmm... znikną. – Ach tak. Więc masz magicznego chłopca. Dlaczego od razu tak nie powiedziałeś? – Kapłan podrapał czoło pod białą, jedwabną przepaską zasłaniającą mu oczy. – Cudownie. Zasadzę go, kurwa, w ogródku i wyhoduję z niego winorośl aż do zaczarowanej krainy ponad chmurami. – Ech, posmakowałem już kiedyś twojego sarkazmu, Łańcuchu. – Złodziejmistrz z trudem, jak artretyk, zgiął się w kpiarskim ukłonie. – Naprawdę tak trudno powiedzieć, że jesteś zainteresowany? Bezoki Kapłan splunął. – Przypuśćmy, że Calo, Galdo i Sabecie przyda się nowy kompan do zabawy, a przynajmniej worek treningowy. Przypuśćmy, że będę skłonny dać w ciemno jakieś trzy miedziaki i nocnik szczyn za tego tajemniczego chłopaka. W czym kłopot z tym małym? – W tym – odpowiedział Złodziejmistrz – że jeśli nie sprzedam go tobie, będę musiał poderżnąć mu gardło i wrzucić go do zatoki. I będę musiał to zrobić dziś wieczorem. 2 Tej nocy, kiedy mały Lamora zjawił się, by zamieszkać pod opieką Złodziejmistrza, stary cmentarz na Wzgórzu Cieni był pełen dzieci, stojących 8
w ciszy i skupieniu i czekających na nowych braci i siostry, którzy zostaną poprowadzeni do mauzoleów. Podopieczni Złodziejmistrza nieśli świece. Zimne, błękitne światło lśniło zza srebrzystych zasłon rzecznej mgły tak, jak mogłyby migotać lampy uliczne widziane przez zakopcone okno. Sznur widmowych światełek wił się ze szczytu wzgórza między kamiennymi nagrobkami i obrzędowymi ścieżkami w dół, do szklanego mostu nad Dymnym Kanałem, na wpół widoczny w ciepławych oparach, sączących się w letnie noce z wilgotnych kości Camorry. – Chodźcie, moi kochani, moje perełki, moi nowo odnalezieni, nie zostawajcie w tyle – szepnął Złodziejmistrz, popędzając ostatnie z około trzydziestu sierot z Pogorzeliska przez most nad Dymnym Kanałem. – Te światła to wasi nowi przyjaciele. Przyszli, by poprowadzić was na wzgórze. Ruszajcie się, moje skarby. Mrok się marnuje, a mamy tyle do omówienia. *** W rzadkich chwilach próżności Złodziejmistrz myślał o sobie jak o artyście. Rzeźbiarzu, ściśle rzecz biorąc. Sieroty były jego gliną, a stary cmentarz na Wzgórzu Cieni jego pracownią. *** Osiemdziesiąt osiem tysięcy dusz generowało pewną stałą ilość odpadków. Te odpadki obejmowały też niewysychający strumyczek zagubionych, niepotrzebnych i porzucanych dzieci. Naturalnie, część z nich zgarniali handlarze niewolników i zaciągali je do Tal Verrar albo na Wyspy Jeremickie. Teoretycznie niewolnictwo było w Camorrze nielegalne, ale na samo łapanie niewolników przymykano oko, jeśli nie pozostał nikt, kto stanąłby w obronie ofiar. Część dzieci zgarniali zatem handlarze, a zwykła głupota zabierała następne. Głód i wywołane przez niego choroby stanowiły kolejną uczęszczaną drogę na tamten świat dla tych, którym zabrakło odwagi albo umiejętności, by utrzymać się przy życiu, korzystając z otaczającego ich miasta. Te dzieciaki, które miały odwagę, ale zabrakło im umiejętności, często kończyły, huśtając się na Czarnym Moście przed Pałacem Cierpliwości. Książęcy sędziowie pozbywali się małych złodziejaszków 9
za pomocą tego samego sznura, którego używali przy większych, ale za to dbali, by tych małych zrzucano z mostu z ciężarem uwiązanym do kostek, dzięki czemu wisieli jak należy. Sieroty, które się ostały po tej loterii barwnych możliwości, zgarniała ekipa Złodziejmistrza, pojedynczo albo małymi grupkami, aby posłuchały jego kojącego głosu i zjadły gorący posiłek. Dzieciaki szybko się orientowały, jakiego rodzaju życie czeka je pod cmentarzem, sercem królestwa Złodziejmistrza, gdzie siedem dwudziestek niechcianych maluchów klękało przed jednym, zgarbionym starcem. – Szybciej, moje słoneczka, moi nowi synowie i córki. Idźcie za światłami, na szczyt wzgórza. Już prawie jesteśmy w domu, prawie jesteśmy najedzeni. Z dala od deszczu, mgły i śmierdzącego upału. Zarazy były okresem szczególnej prosperity dla Złodziejmistrza, a sieroty z Pogorzeliska zawdzięczał swojej ulubionej chorobie: Czarnemu Szeptowi. Spadła na Pogorzelisko nagle, nie wiadomo skąd, i od razu ogłoszono kwarantannę (śmierć od długich na łokieć strzał dla każdego, kto będzie próbował przekroczyć kanał albo uciec łodzią), w ostatniej chwili ratując resztę miasta, któremu groziły już tylko niepokoje i paranoja. Czarny Szept oznaczał potworną śmierć dla każdego powyżej jedenastego, dwunastego roku życia (na ile medykusi potrafili to określić, ponieważ pomór niespecjalnie przejmował się sztywnymi regułami, gdy zbierał żniwo), i kilka dni opuchniętych oczu i zaczerwienionych policzków dla młodszych obywateli. Po piątym dniu kwarantanny umilkły krzyki i nikt już nie próbował przejść na drugą stronę kanału, więc tym razem Pogorzelisko uniknęło zgodnego z nazwą losu, którego doświadczyło już wiele razy w czasach pomoru. Do jedenastego dnia, kiedy to zniesiono kwarantannę i hieny księcia ruszyły przeprowadzić oględziny, dotrwało mniej więcej co ósme z czterystu dzieci żyjących niegdyś w Pogorzelisku. Zdążyły przez ten czas utworzyć gangi, by chronić się nawzajem, i poznały pewne okrutne prawa życia bez dorosłych. Złodziejmistrz odczekał, aż zostaną spędzone w jedno miejsce i wyprowadzone ze złowieszczo cichej dzielnicy. Zapłacił za najlepszą trzydziestkę przyzwoitą sumkę w srebrze, a jeszcze przyzwoitszą wypłacił za milczenie hienom i strażnikom, których uwolnił od dzieci. Potem poprowadził je – oszołomione, wychudzone i śmierdzące jak samo piekło – w ciemność i duszne opary camorryjskiej nocy, ku staremu cmentarzowi na Wzgórzu Cieni. 10
Mały Lamora był najmłodszy i najmniejszy z czeredy, miał jakieś pięć, może sześć lat i składał się wyłącznie z wklęsłości i kości sterczących pod skórą bogatą w brud. Złodziejmistrz nawet go nie wybrał. Lamora po prostu powlekł się za innymi, jakby do nich należał. Nie uszło to uwagi Złodziejmistrza, ale w jego życiu nawet pojedyncza, darmowa sierota po zarazie była darem od losu, jakiego się nie odtrąca. To było w siedemdziesiątym siódmym roku Gandolo, Ojca Sposobności, Pana Pieniądza i Handlu. Złodziejmistrz szedł przez spowitą całunem noc, prowadząc wątły sznureczek dzieci. Dwa lata później miał niemal na kolanach błagać ojca Łańcucha, Bezokiego Kapłana, by zabrał z jego rąk małego Lamorę, i ostrzyć noże na wypadek, gdyby duchowny odmówił. 3 Bezoki Kapłan podrapał się po siwym zaroście na gardle. – Nie chrzanisz? – W żadnej mierze. Złodziejmistrz sięgnął do kaftana, który już parę lat wcześniej wyglądał na sfatygowany, i wyciągnął skórzaną sakiewkę, uwiązaną na doskonałej jakości rzemieniu i rdzawą od zaschniętej krwi. – Byłem już u szefa i uzyskałem pozwolenie. Zafunduję chłopcu uśmiech od ucha do ucha i poślę go na naukę do rybek. – Bogowie... To jednak łzawa historia. – Jak na Bezokiego Kapłana, Łańcuch zadziwiająco szybko i pewnie dźgnął Złodziejmistrza palcami w mostek. – Poszukaj innego półgłówka, by go spętać łańcuchami swoich wyrzutów sumienia. – Moje sumienie może iść się gonić. Tu chodzi o skąpstwo, twoje i moje. Nie mogę zatrzymać chłopca i proponuję ci okazję jedyną w swoim rodzaju, prawdziwą gratkę. – Jeśli jest zbyt niezdyscyplinowany, żeby go trzymać, to czemu nie wbijesz mu trochę swojej mądrości do łba i nie poczekasz, aż dojrzeje do sprzedaży? – To nie wchodzi w grę. Mam niewielki wybór. Nie mogę po prostu go zlać, bo żaden z pozostałych małych gnojków nie może się dowiedzieć, co on... hmm... co on zrobił. Gdyby którykolwiek zaczął przejawiać choćby najmniejsze skłonności do tego, czego dokonał ten mały... Na bogów! 11
Nigdy więcej nie zapanowałbym nad nimi. Mogę go albo szybko zabić, albo jeszcze szybciej sprzedać. Żaden zysk kontra marna sumka. Zgadnij, co wolę? – Chłopiec zrobił coś, o czym nie możesz nawet wspomnieć przy innych? – Łańcuch potarł czoło nad przepaską i westchnął. – Kurczę. Wiesz, że chętnie bym o tym posłuchał? 4 Stare camorryjskie przysłowie mówi, że jedyną stałą rzeczą w duszy człowieka jest jego niestałość. Absolutnie wszystko może wyjść z mody, nawet coś tak praktycznego jak wzgórze pełne nieboszczyków. Wzgórze Cieni było pierwszym cmentarzem z prawdziwego zdarzenia w historii Camorry, doskonale usytuowanym, aby przyjmować kości niegdyś dobrze odżywionych Camorryjczyków ponad słonym uściskiem Żelaznego Morza. Z czasem jednak zmienił się układ sił wśród kamieniarzy, trumniarzy i przedsiębiorców pogrzebowych. Coraz mniej i mniej osób szlachetnie urodzonych chowano na Wzgórzu Cieni, zwłaszcza że Wzgórze Szeptów oferowało po sąsiedzku więcej miejsca na większe i bardziej krzykliwe pomniki – oraz stosownie wyższe prowizje. Wojny, zarazy i intrygi sprawiały, że z upływem dziesięcioleci liczba żywych rodów z pomnikami, o które trzeba by dbać na Wzgórzu Cieni, stale spadała. W końcu jedynymi regularnymi bywalcami stali się kapłani i kapłanki Aza Guilli, którzy sypiali w grobach w czasie nowicjatu, oraz bezdomne sieroty, mieszkające kątem w pyle i ciemnościach zaniedbanych grobowców. Złodziejmistrz (chociaż oczywiście wtedy jeszcze nie był znany pod tym imieniem) w trudnym okresie swego życia – kiedy był zaledwie żałosną ciekawostką: kieszonkowcem z dziewięcioma połamanymi palcami – skończył jako jeden z mieszkańców takiego grobowca. Początkowo jego relacje z sierotami ze Wzgórza Cieni sprowadzały się do zastraszania przetykanego prośbami. Szczątkowa potrzeba autorytetu powstrzymała je przed zabiciem go we śnie, on zaś ze swej strony niechętnie zaczął objaśniać im tajniki swojej profesji. W miarę jak palce powoli się zrastały (niezbyt dobrze, bo większość już na zawsze wyglądała jak połamane w dwóch miejscach gałązki), przekazywał coraz więcej i więcej swojej występnej mądrości brudnym 12
dzieciakom, które kryły się razem z nim przed deszczem i strażą miejską. Ich liczba rosła, tak samo jak wpływy, zaczęli więc robić sobie coraz więcej miejsca w wilgotnych grobowcach starego cmentarza. Z czasem kieszonkowiec o kruchych kościach został Złodziejmistrzem, a Wzgórze Cieni stało się jego królestwem. *** Mały Lamora i jego towarzysze, sieroty z Pogorzeliska, wkroczyli do tego królestwa jakieś dwadzieścia lat po jego założeniu. Tamtej nocy zobaczyli cmentarz, który sięgał nie głębiej niż warstwa ziemi na starych grobach. Między głównymi grobowcami wykopano rozległą sieć tuneli i przejść, a ich utwardzone ściany poprzetykano podporami przywodzącymi na myśl żebra dawno nieżyjących drewnianych smoków. Poprzednich mieszkańców po cichu wykopano i wyrzucono do zatoki. Wzgórze Cieni stało się mrowiskiem zamieszkanym przez sieroty-złodziei. Sieroty z Pogorzeliska weszły przez czarną jamę mauzoleum na samym szczycie wzgórza i ruszyły ożebrowanym tunelem, oświetlonym przez migoczące, srebrzyste światło chłodnych alchemicznych kul. Macki tłustawej mgły snuły się im między kostkami. Sieroty ze Wzgórza Cieni przyglądały się nowym ze wszystkich zakamarków i dziur, zimno, lecz z zaciekawieniem. Gęste powietrze było przesycone zapachami nocnej ziemi i spoconymi ciałami – aromatami, które sieroty z Pogorzeliska szybko wzbogaciły swą obecnością. – Do środka! Do środka! – Złodziejmistrz zacierał ręce. – Mój dom jest waszym domem. Witajcie! Tutaj nas wszystkich łączy jedno: nie mamy matek i nie mamy ojców. To wielka szkoda, ale od teraz będziecie mieli tyle sióstr i braci, ile dusza zapragnie. I suchą ziemię nad głową! Swoje miejsce... swoją rodzinę. Sznurek sierot ze Wzgórza Cieni zbiegł do tunelu za nowo przybyłymi, gasząc widmowe, błękitne świece i w końcu tylko srebrzyste kule przy ścianach oświetlały drogę. W sercu królestwa Złodziejmistrza znajdowała się rozległa, ciepła jama z klepiskiem, wysoka na dwóch dorosłych mężczyzn, a długa i szeroka na jakieś trzydzieści jardów. Pod ścianą naprzeciw wejścia stało samotne krzesło z wysokim oparciem, wykonane z czarnego, olejowanego wiedźmodrzewia. Złodziejmistrz spoczął na nim z pełnym wdzięczności westchnieniem. 13
Na klepisku rozłożono dziesiątki brudnych koców. Na nich wyłożono jedzenie – miski z kościstymi kurczakami marynowanymi w tanim winie migdałowym, delikatne ogony lisa morskiego zawijane w bekonie i nasączone octem, ciemny chleb z kiełbasianym tłuszczem. Był także solony groch i soczewica oraz miski przejrzałych pomidorów i gruszek. Nędzna strawa, ale w ilości i różnorodności, jakiej większość sierot z Pogorzeliska nigdy wcześniej nie widziała. – Nie jestem na tyle głupi, żeby stawać między wami a przyzwoitym posiłkiem, moi kochani. Jedzcie więc do syta, a nawet więcej. Nadróbcie stracony czas. Porozmawiamy później. Kiedy sieroty z Pogorzeliska napychały brzuchy, dzieci ze Wzgórza Cieni tłoczyły się wokół nich, patrząc i nic nie mówiąc. Wkrótce w pomieszczeniu zrobiło się tłoczno i powietrze stało się jeszcze bardziej zatęchłe. Uczta trwała, aż dosłownie nic nie zostało. Ci, którzy ocaleli po Czarnym Szepcie, oblizali resztki octu i tłuszczu z palców i zwrócili podejrzliwe spojrzenia na Złodziejmistrza i jego sługi. Jakby na znak, Złodziejmistrz uniósł trzy powykrzywiane palce. – Przejdźmy do interesów! – zawołał. – Trzy sprawy. Po pierwsze, jesteście tu, ponieważ za was zapłaciłem. Zapłaciłem dodatkowo, żeby was dopaść, zanim zrobią to inni. Zapewniam, że każdy z waszych małych przyjaciół, których nie wykupiłem, trafił w ręce handlarzy niewolników. Sieroty nie mają wyboru. Nie ma dla was miejsca, nie ma nikogo, kto by was przyjął. Straż sprzedaje dzieciaki za pieniądze na wino, moi kochani. Sierżanci zapominają o was w raportach, a kapitanowie zapominają o całej sprawie. I teraz, kiedy zniesiono kwarantannę w Pogorzelisku, każdy handlarz niewolników i każdy, kto chce nim zostać, będzie bardzo podekscytowany i bardzo czujny. Możecie wstać i wyjść stąd, kiedy tylko zechcecie. Ale zapewniam was, z pełnym przekonaniem, że wkrótce będziecie albo ciągnąć komuś druta, albo zostaniecie przykuci do wiosła na resztę życia. – To prowadzi do drugiego punktu – kontynuował. Wskazał na sieroty ze Wzgórza Cieni, które stanęły pod ścianami. – Wszyscy moi przyjaciele, których tu widzicie, mogą odejść w każdej chwili, i chodzą gdzie chcą, bo są pod moją ochroną. – Złodziejmistrz spochmurniał. – Wiem, że nie robię nadzwyczajnego wrażenia, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Mam potężnych przyjaciół, moi drodzy. Dzięki ich wpływom oferuję wam bezpieczeństwo. Gdyby ktokolwiek, na przykład handlarz niewolników, ośmielił się położyć rękę na jednym z moich chłopców lub dziewcząt ze 14
Wzgórza Cieni... Cóż, kara byłaby natychmiastowa i stosownie... hmm... bezlitosna. Widząc, że nowe dzieciaki nie wydają się szczególnie rozentuzjazmowane, Złodziejmistrz odchrząknął. – To znaczy, że każę tych żałosnych wypierdków zabić. Kapewu? To pojęły. – A to prowadzi nas do trzeciej sprawy, która mnie interesuje, mianowicie was. Ta mała rodzina stale potrzebuje nowych braci i sióstr. Czujcie się więc zaproszeni, wręcz zachęceni, by... hmm... ofiarować nam przyjemność zażyłej i długotrwałej z wami znajomości. Niech to wzgórze stanie się waszym domem, ja waszym panem, a ci wspaniali chłopcy i dziewczęta zaufanym rodzeństwem. Zyskacie posiłek, dach nad głową i ochronę. Jeśli to wam nie odpowiada, możecie odejść i skończyć jako świeże nabytki w jakimś burdelu w Jerem. Są chętni? Żadne z nowo przybyłych dzieci się nie odezwało. – Wiedziałem, że mogę na was liczyć, moje kochane perełki z Pogorzeliska. – Złodziejmistrz rozpostarł ręce i uśmiechnął się, odsłaniając rząd zębów brązowych jak woda na bagnie. – Ale oczywiście musicie mieć jakieś obowiązki. Coś za coś, zawsze coś dajesz i coś dostajesz. Jedzenie nie wyskakuje mi samo z tyłka. Nocniki same się nie opróżniają. Rozumiemy się? Połowa sierot z Pogorzeliska pokiwała z wahaniem głowami. – Zasady są proste! Wszyscy szybko się ich nauczycie. Na razie zrobimy tak: każdy, kto je, pracuje; każdy, kto pracuje, je. I tak oto doszliśmy do pracy, czwartej... O rety. Dzieci, dzieci. Zróbcie tę przysługę roztargnionemu staruszkowi i wyobraźcie sobie, że uniosłem cztery palce. To jest czwarty ważny punkt. Mamy swoje obowiązki na wzgórzu, ale mamy też do spełnienia obowiązki w innych miejscach. Inne zajęcia... dyskretne zajęcia, niezwykłe zajęcia. Zajęcia zabawne i interesujące. W całym mieście, czasem za dnia, czasem nocą. Będą wymagały odwagi, zręczności i... ehm... dyskrecji. Więc bardzo chcielibyśmy, abyście pomogli nam w tych... specjalnych zadaniach. Wskazał na chłopca, za którego nie zapłacił, małego nieproszonego gościa, patrzącego nań poważnym surowym wzrokiem, sponad ust upapranych pomidorami. – Ty, nadmiarowy, trzydziesty pierwszy z trzydziestki. Co powiesz? Należysz do tych skorych do pomocy? Jesteś gotów wesprzeć nowych braci i siostry w ich interesującej pracy? 15
Chłopiec zastanawiał się przez kilka sekund. – Chodzi panu o to, że mamy kraść – powiedział piskliwym głosikiem. Stary człowiek patrzył na chłopca przez dłuższą chwilę, a kilka sierot ze Wzgórza Cieni chichotało, zasłaniając usta dłońmi. – Tak – powiedział w końcu Złodziejmistrz. Z namysłem pokiwał głową. – O to właśnie mogło mi chodzić, ale widzę, że masz bardzo... hmm... bezkompromisowy pogląd na pewne działania ludzi obdarzonych prawdziwą inicjatywą, które my tutaj wolimy ujmować w nieco bardziej wyrafinowanych i niedookreślonych słowach. Nie chodzi o to, że się spodziewam, że to będzie coś dla ciebie znaczyć. Jak się nazywasz, chłopcze? – Lamora. – Twoi rodzice musieli być sknerami, skoro dali ci tylko nazwisko. Jak jeszcze na ciebie wołali? Chłopiec zastanowił się nad odpowiedzią. – Wołali mnie Locke – odparł wreszcie. – Po ojcu. – Bardzo dobrze. Ładnie to brzmi, bardzo ładnie. Cóż, Locke-po-ojcu Lamora, chodź do mnie, pogadamy. Reszta niech zmyka. Wasi bracia i siostry pokażą wam, gdzie będziecie dziś spali. Pokażą wam także, gdzie co opróżnić i gdzie co odłożyć... Obowiązki, wiecie. Na razie tylko posprzątacie tę salę, ale w nadchodzących dniach znajdą się dla was nowe zajęcia. Obiecuję, że wszystko nabierze sensu, zanim się dowiecie, jak nazywają mnie w świecie poza naszym małym pagórkiem. Locke podszedł i stanął obok siedzącego na tronie Złodziejmistrza. Nowi wstali i kręcili się w miejscu, czekając, aż starsze i większe sieroty ze Wzgórza Cieni zajmą się nimi i zaczną wydawać proste polecenia. Wkrótce Locke i władca Wzgórza Cieni zostali względnie sami. – Mój chłopcze... – zagaił Złodziejmistrz. – Przywykłem do tego, że najpierw muszę pokonać pewne obiekcje u moich nowych synów i córek, kiedy przybywają na Wzgórze Cieni. Wiesz, co to są obiekcje? Mały Lamora pokręcił głową. Tłusta, ciemna grzywka przykleiła mu się do czoła okrągłej, drobnej buzi, a pomidorowe plamy wokół ust zaschły jeszcze mocniej i wyglądały naprawdę fatalnie. Złodziejmistrz otarł je delikatnie mankietem postrzępionego, niebieskiego płaszcza. Chłopiec nawet nie drgnął. – To znaczy, że powiedziano im, że kradzież to coś złego, a ja muszę popracować nad nimi, aż oswoją się z nową myślą, kapewu? Ty 16
najwyraźniej nie masz takich obiekcji, więc możemy się dogadać. Kradłeś już, prawda? Chłopiec pokiwał głową. – Nawet przed zarazą? Znowu przytaknął. – Tak myślałem. Mój drogi, kochany chłopcze, ty chyba nie... hmm... nie straciłeś rodziców z powodu zarazy, prawda? Chłopiec spuścił wzrok i ledwo zauważalnie pokręcił głową. – Czyli już od dłuższego czasu musiałeś sam o siebie zadbać. Nie ma się czego wstydzić. To może ci nawet zapewnić tutaj dobrą pozycję, jeśli tylko wymyślę dla ciebie stosowną próbę... W odpowiedzi mały Lamora sięgnął pod łachmany i podał coś Złodziejmistrzowi. Na dłoni starca wylądowały dwie małe sakiewki – tanie, sztywne i poplamione, obwiązane postrzępionym sznurkiem. – Skąd je masz? – Należały do strażników – szepnął Locke. – Niektórzy brali nas na ręce i nieśli. Złodziejmistrz szarpnął się, jakby żmija wbiła zęby jadowe w jego dłoń, i spojrzał na sakiewki z niedowierzaniem. – O żesz ty... Zwędziłeś je strażnikom? Żółtym kurtkom?! Locke pokiwał głową z większym entuzjazmem. – Jak nas brali na ręce... – Bogowie... – szepnął Złodziejmistrz. – Och, bogowie. Całkiem możliwe, że właśnie koncertowo nas wpieprzyłeś, Locke-po-ojcu Lamora. W rzeczy samej, koncertowo. 5 – Już pierwszej nocy złamał Tajny Pakt, mały zuchwały szubrawiec. Złodziejmistrz siedział teraz wygodnie w ogrodzie na dachu świątyni Bezokiego Kapłana, ze smołowanym, skórzanym kubkiem wina w dłoniach. To był najtańszy trunek, podrzędny i kwaśny prawie jak ocet, ale stanowił kolejny znak, że prawdziwe negocjacje mogą się jeszcze zacząć. – Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Ani nigdy potem. – Ktoś nauczył go czarować kieszenie, ale nie powiedział, że żółte kurtki są nietykalne. – Ojciec Łańcuch zacisnął usta. – To bardzo ciekawe. 17
Doprawdy, niezwykle ciekawe. Nasz drogi capa Barsavi z przyjemnością poznałby tę osobę. – Nigdy się nie dowiedziałem, kto to był. Chłopiec twierdzi, że sam się nauczył, ale to bzdura. Pięciolatki bawią się martwymi rybami i końskimi gównami. Nie opanowują od niechcenia wyrafinowanej sztuki subtelnego dotyku i podwędzania sakiewek. – Co zrobiłeś z tymi mieszkami? – Popędziłem z powrotem do straży z Pogorzeliska i całowałem ich tyłki i buty tak długo, aż miałem czarne usta. Wyjaśniłem kapitanowi, że jeden z nowych dzieciaków nie rozumie, jak funkcjonuje Camorra, i że oddaję sakiewki z procentem, błagam o wspaniałomyślne wybaczenie z całą uniżonością i tak dalej, i tak dalej. – Przyjęli? – Pieniądze zwiększają poczucie humoru, Łańcuchu. Wypchałem te sakiewki srebrem tak, że pękały w szwach. Dałem każdemu strażnikowi z oddziału pieniądze na pięć albo sześć nocy chlania i wszyscy się zgodzili, że wzniosą kilka kielichów za zdrowie capy Barsaviego, któremu z pewnością nie trzeba było, hmm, zawracać głowy czymś tak nieistotnym jak fakt, że jego oddany sługa Złodziejmistrz dał dupy i pozwolił pięciolatkowi złamać ten cholerny Pakt. – Więc to była pierwsza noc twojej znajomości z moim darem od losu, tajemniczym cudownym chłopcem. – Cieszę się, że zaczynasz myśleć o tym skaraniu boskim jak o swoim, Łańcuchu, bo dalej robi się jeszcze ciekawiej. Nie wiem za bardzo, jak to ująć. Mam dzieciaki, które lubią kraść. Mam dzieciaki, które nie mają zdania na temat kradzieży, oraz takie, które tolerują kradzież, bo wiedzą, że nie mają wyboru. Ale żadnego, naprawdę żadnego nigdy nie ciągnęło do złodziejstwa tak, jak tego chłopaka. Gdyby ktoś poderżnął mu gardło i medykus próbowałby mu je zszyć, Lamora ukradłby mu igłę z nicią i zmarł ze śmiechem na ustach. On... kradnie za dużo. – Za dużo kradnie – zastanawiał się na głos Bezoki Kapłan. – Za dużo kradnie. Ciekawy zarzut. Nigdy nie myślałem, że usłyszę coś takiego od mężczyzny, który zawodowo szkoli małych złodziei. – Śmiej się, śmiej – odparł Złodziejmistrz. – Za chwilę dopiero się zdziwisz.