Steven Erikson
WSPOMNIENIE LODU Opowieœæ z Malazañskiej ksiêgi poleg³ych
Prze³o¿y³ Micha³ Jakuszewski
Wydawnictwo MAG Warszawa 2012
Tytuł oryginału: Memories of Ice Copyright © 2001 by Steven Erikson Copyright for the Polish translation © 2012 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja, Jolanta Kozłowska Ilustracja na okładce: Steve Stone Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Wydanie III ISBN 978-83-7480-267-3 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl
R. S. Lundinowi
Prolog Pradawne wojny miêdzy T’lan Imassami a Jaghutami rozdar³y œwiat na strzêpy. Ogromne armie toczy³y boje o spustoszone krainy, trupy tworzy³y wysokie stosy, ich koœci stawa³y siê koœæmi wzgórz, a krew krwi¹ oceanów. Potê¿ne czary sprawia³y, ¿e niebo ogarnia³ ogieñ... Historia staro¿ytna, tom I Kinicik Karbar’n
I Maeth’ki Im (Pogrom Zgni³ego Kwiatu), trzydziesta trzecia wojna jaghucka, 298665 lat przed snem Po¿ogi ad bagnami unosi³y siê chmury meszek, poœród których œmiga³y jaskó³ki. Niebo ponad b³otami nadal by³o szare, lecz utraci³o ju¿ zimowy po³ysk rtêci, a ciep³y wietrzyk szemrz¹cy nad spustoszon¹ krain¹ niós³ zapach uzdrowienia. Powsta³e ze stopnia³ych jaghuckich lodowców œródl¹dowe, s³odkowodne morze, zwane przez Imassów Jaghra Til, by³o w agonii. Na po³udniu – tak daleko, jak okiem siêgn¹æ – blade chmury odbija³y siê w coraz bardziej kurcz¹cych siê sadzawkach, w których woda siêga³a kolan, lecz mimo to w krajobrazie dominowa³ nowo powsta³y l¹d. Z³amanie czaru, który sprowadzi³ zlodowacenie, przywróci³o dawny, naturalny rytm pór roku, wci¹¿ jednak utrzymywa³o siê tu wspomnienie o wysokich jak góry lodowcach. Na pó³nocy widaæ by³o ods³oniêt¹ ska³ê, pe³n¹ ¿lebów i szczelin, a zag³êbienia terenu wype³nia³y g³azy narzutowe. Gêsty i³, który stanowi³ ongiœ dno œródl¹dowego morza, nadal bulgota³ od uwalniaj¹cych siê gazów, lecz ziemia, która ju¿ od oœmiu lat nie musia³a dŸwigaæ straszliwego ciê¿aru lodowców, powoli siê podnosi³a. ¯ycie Jaghra Til trwa³o krótko, lecz i³, który osadzi³ siê na jego dnie, by³ g³êboki. I zdradziecki.
N
15
Pran Chole, rzucaj¹cy koœci klanu Canniga Tola z Imassów Krona, siedzia³ nieruchomo na szczycie niemal ca³kowicie skrytego pod ziemi¹ g³azu. Stok przed nim porasta³a krótka, ostra trawa. Pe³no te¿ tam by³o zmursza³ych kawa³ków przyniesionego tu ongiœ przez fale drewna. W odleg³oœci dwunastu kroków teren opada³ lekko, przechodz¹c w szerok¹, b³otn¹ nieckê. Dwadzieœcia kroków od jej brzegu w trzêsawisku ugrzêz³y trzy ranagi. Byk, samica i cielê utworzy³y ¿a³osny kr¹g obronny. Uwiêzione i bezradne, z pewnoœci¹ wyda³y siê ³atwymi ofiarami stadu ay, które je tu odnalaz³y. B³ota by³y jednak zdradzieckie. Wielkie tundrowe wilki spotka³ ten sam los, co ranagi. Pran Chole naliczy³ szeœæ ay, w tym jednego roczniaka. Tropy wskazywa³y, ¿e inny roczniak okr¹¿y³ zapadlisko dziesi¹tki razy, po czym oddali³ siê na zachód. Osamotniony, z pewnoœci¹ nie uniknie œmierci. Jak dawno temu wydarzy³ siê ów dramat? Nie sposób by³o tego okreœliæ. Zarówno na ranagach, jak i na ay, b³oto stwardnia³o ju¿, tworz¹c spêkane, gliniane p³aszcze. Plamy jaskrawej zieleni wskazywa³y miejsca, w których z naniesionych wiatrem nasion wyros³y roœliny. Rzucaj¹cy koœci przypomnia³ sobie wizje, które ujrza³, chodz¹c z duchami: zalew prozaicznych szczegó³ów przeobra¿onych w coœ nierealnego. Dla tych zwierz¹t walka bêdzie trwa³a po wsze czasy. £owcy i ofiary zosta³y wspólnie uwiêzione na wieki. Ktoœ podszed³ do niego i usiad³ obok. Pran Chole nie spuszcza³ wzroku ze znieruchomia³ych postaci. Rytm kroków ju¿ wczeœniej zdradzi³ mu to¿samoœæ towarzysza, a teraz poczu³ te¿ ciep³e zapachy, równie charakterystyczne, jak wpatrzone w jego twarz oczy. – Co kryje siê pod glin¹, rzucaj¹cy koœci? – zapyta³ Cannig Tol. – Tylko to, co nada³o jej kszta³t, wodzu klanu. – Nie dostrzegasz w tych zwierzêtach ¿adnego omenu? – A ty dostrzegasz? – odpar³ z uœmiechem Pran Chole. – W tej okolicy nie spotyka siê ju¿ ranagów – stwierdzi³ po chwili zastanowienia Cannig Tol. – Ay równie¿ nie. Mamy przed sob¹ staro¿ytn¹ bitwê. W owym przekazie kryje siê g³êbia, gdy¿ porusza on moj¹ duszê. – Moj¹ równie¿ – przyzna³ rzucaj¹cy koœci. – Sami wyniszczyliœmy ranagi swymi polowaniami, a potem ay zginê³y z g³odu, gdy¿ polowaliœmy te¿ na tenagi, a¿ one równie¿ wymar³y. Agkory, które chodz¹ za stadami bhederin, nie chcia³y siê nimi dzieliæ z ay i teraz tundra jest pusta. Wyp³ywa st¹d wniosek, ¿e nasze polowania by³y bezmyœlnym marnotrawstwem. – Musieliœmy wykarmiæ dzieci. – A potrzebowaliœmy ich bardzo wielu. – I nadal ich potrzebujemy, wodzu klanu. – Jaghuci byli w tych okolicach nies³ychanie potê¿ni, rzucaj¹cy koœci – rzek³ z g³oœnym stêkniêciem Cannig Tol. – Nie chcieli uciekaæ. Nie z pocz¹tku. Wiesz, jak wiele krwi kosztowa³o to Imassów. 16
– A obfitoœæ tej krainy stanowi nasz¹ zap³atê. – Wspomaga nas w wojnie. – Tak w³aœnie dociera siê do g³êbi. Wódz klanu skin¹³ g³ow¹. Pran Chole czeka³ cierpliwie. S³owa, które dot¹d wymienili, dotknê³y jedynie skóry sprawy. Chwila ods³oniêcia miêœni i koœci jeszcze nie nadesz³a. Cannig Tol nie by³ jednak g³upcem, a ponadto oczekiwanie nie trwa³o d³ugo. – Jesteœmy jak te zwierzêta. Rzucaj¹cy koœci przeniós³ wzrok na po³udniowy horyzont. Na jego twarzy pojawi³o siê napiêcie. – Jesteœmy glin¹, a nasza trwaj¹ca bez koñca wojna z Jaghutami jest szamocz¹cym siê w niej zwierzêciem – ci¹gn¹³ Cannig Tol. – To, co kryje siê wewn¹trz, nadaje kszta³t powierzchni. – Wyci¹gn¹³ rêkê. – Te obracaj¹ce siê powoli w kamieñ stworzenia to kl¹twa wiecznoœci. To jeszcze nie by³ koniec. Pran Chole milcza³. – Ranagi i ay – kontynuowa³ Cannig Tol – prawie ca³kowicie zniknê³y z królestwa œmiertelników. – Zarówno ³owcy, jak i ofiary. – A¿ po koœci – wyszepta³ Pran Chole. – Gdybyœ tylko dostrzeg³ omen – mrukn¹³ wódz klanu, prostuj¹c siê. Rzucaj¹cy koœci równie¿ siê podniós³. – Gdybym tylko go dostrzeg³ – zgodzi³ siê. W jego g³osie pobrzmiewa³o jedynie w¹t³e echo gorzkiej ironii rozmówcy. – Czy jesteœmy ju¿ blisko, rzucaj¹cy koœci? Pran Chole zerkn¹³ na w³asny cieñ, przyjrza³ siê ozdobionej poro¿em sylwetce, postaci ukrytej pod futrzan¹ peleryn¹, niewyprawionymi skórami oraz nakryciem g³owy. Promienie s³oñca pada³y pod ostrym k¹tem, wskutek czego wydawa³ siê wysoki. Prawie tak wysoki, jak Jaghut. – Jutro – stwierdzi³. – S³abn¹ ju¿. Ca³onocna wêdrówka os³abi ich jeszcze bardziej. – Œwietnie. W takim razie klan rozbije tu dziœ obóz. Rzucaj¹cy koœci nas³uchiwa³, jak Cannig Tol oddala siê ku czekaj¹cym na niego pozosta³ym cz³onkom klanu. Gdy zapadnie zmrok, Pran Chole bêdzie chodzi³ z duchami. Wyruszy do szepcz¹cej ziemi, szukaj¹c swych pobratymców. Choæ œcigana zwierzyna s³ab³a ju¿, klan Canniga Tola by³ jeszcze s³abszy. Zosta³o w nim niespe³na tuzin doros³ych, a gdy œciganymi byli Jaghuci, ró¿nica miêdzy myœliwym a zwierzyn¹ nie mia³a wiêkszego znaczenia. Uniós³ g³owê i powêszy³. W wieczornym powietrzu wyczuwa³ ³atwy do rozpoznania odór innego rzucaj¹cego koœci. Zastanawia³ siê, kto to mo¿e byæ i czemu wêdruje sam, bez klanu i rodziny. Wiedz¹c, ¿e tamten równie¿ z pewnoœci¹ wyczu³ ich obecnoœæ, zada³ sobie pytanie, dlaczego siê z nimi nie skontaktowa³. *** 17
Wygramoli³a siê z b³ota i osunê³a na piaszczysty brzeg, dysz¹c ciê¿ko i chrapliwie. Syn i córka wysunêli siê z jej ciê¿kich jak o³ów ramion i wczo³gali dalej na brzeg niewysokiej wysepki. Jaghucka matka opuszcza³a powoli g³owê, a¿ wreszcie dotknê³a czo³em ch³odnego, wilgotnego piasku. Jego ziarenka wbija³y siê ostro w skórê jej twarzy. Oparzenia by³y zbyt œwie¿e, by mog³y siê ju¿ zagoiæ. Zapewne nie zd¹¿¹, gdy¿ by³a pokonana, a œmieræ czeka³a tylko na przybycie ³owców. Dobrze chocia¿, ¿e znali siê na swej robocie. Tych Imassów nie poci¹ga³y tortury. Szybki, zabójczy cios, najpierw dla niej, a potem dla dzieci. To oni – ta maleñka, obdarta rodzina – byli ostatnimi Jaghutami na kontynencie. £aska mia³a ró¿ne oblicza. Gdyby nie wziêli udzia³u w przykuciu Raesta, wszyscy – Imassowie i Jaghuci – musieliby klêkn¹æ przed tyranem. To jednak by³ wy³¹cznie tymczasowy sojusz. Mia³a wystarczaj¹co wiele rozs¹dku, by uciec, gdy tylko uwiêzienie siê dokona³o. Ju¿ wtedy zdawa³a sobie sprawê, ¿e klan Imassów natychmiast wznowi poœcig. Matka nie czu³a goryczy, nie zmniejsza³o to jednak jej desperacji. Unios³a nagle g³owê, wyczuwaj¹c na wysepce czyj¹œ obecnoœæ. Jej dzieci zamar³y w bezruchu. Gapi³y siê przera¿one na kobietê Imassów, która sta³a teraz przed nimi. Matka przymru¿y³a szare oczy. – Sprytnie, rzucaj¹ca koœci. Moje zmys³y by³y nastrojone na tych, którzy s¹ za nami. Dobrze, koñcz z tym. M³oda, czarnow³osa kobieta rozci¹gnê³a usta w uœmiechu. – Nie próbujesz dobiæ targu, Jaghutko? Zawsze szukacie czegoœ, co pozwoli wam uratowaæ dzieci. Czy¿byœ zerwa³a ju¿ niæ pokrewieñstwa ³¹cz¹c¹ ciê z t¹ dwójk¹? Chyba s¹ na to za ma³e. – Targi nie maj¹ sensu. Wy nigdy siê na nie nie zgadzacie. – To prawda, ale wy nie przestajecie próbowaæ. – Nie bêdê siê targowa³a. Zabij nas. Szybko. Kobieta Imassów by³a odziana w skórê pantery. W jej czarnych oczach odbija³y siê ostatnie rozb³yski zmierzchu. Wygl¹da³a na dobrze od¿ywion¹. Wielkie, nabrzmia³e piersi œwiadczy³y, ¿e niedawno wyda³a na œwiat dziecko. Jaghucka matka nie mog³a nic wyczytaæ z jej oblicza, nie dostrzega³a w nim jednak typowej zawziêtej pewnoœci, któr¹ zwykle kojarzy³a z obcymi, okr¹g³ymi twarzami Imassów. – Moje rêce zbroczy³o ju¿ wystarczaj¹co wiele krwi Jaghutów – odpar³a rzucaj¹ca koœci. – Zostawiê was klanowi Krona, który dotrze tu jutro. – Nic mnie nie obchodzi, kto spoœród was nas zabija – warknê³a matka. – Liczy siê tylko to, ¿e nas zabijacie. Kobieta wykrzywi³a w grymasie szerokie usta. – Rozumiem twój punkt widzenia. Mimo obezw³adniaj¹cego zmêczenia jaghucka matka zdo³a³a usi¹œæ. – Czego chcesz? – wydysza³a. 18
– Dobiæ z tob¹ targu. Jaghucka matka wstrzyma³a oddech i wpatrzy³a siê w ciemne oczy rzucaj¹cej koœci. Nie znalaz³a w nich drwiny. Zerknê³a przelotnie na syna i córkê, po czym spojrza³a spokojnie w oczy kobiety Imassów. Rzucaj¹ca koœci powoli skinê³a g³ow¹. *** Kiedyœ w przesz³oœci pêk³a tu ziemia. Rana by³a tak g³êboka, ¿e wyp³ynê³a z niej rzeka lawy, rozleg³a od horyzontu po horyzont. Potê¿ny, czarny pas ska³y i popio³u ci¹gn¹³ siê na po³udniowy zachód, ku odleg³emu morzu. Zdo³a³y tu zapuœciæ korzenie jedynie najdrobniejsze roœlinki. Rzucaj¹ca koœci – dŸwigaj¹ca pod obiema pachami po jaghuckim dziecku – wzbija³a stopami w powietrze gêste ob³oki py³u, które wcale nie chcia³y opadaæ na ziemiê. Pomyœla³a, ¿e ch³opiec ma z piêæ lat, a jego siostra zapewne cztery. Dzieci sprawia³y wra¿enie nie do koñca œwiadomych. Z pewnoœci¹ ¿adne z nich nie zrozumia³o matki, gdy ta uœciska³a je na po¿egnanie. Po d³ugiej ucieczce przez L’amath i Jaghra Til by³y w szoku. Z pewnoœci¹ nie pomaga³ im te¿ fakt, ¿e widzia³y na w³asne oczy makabryczn¹ œmieræ ojca. Uczepi³y siê rzucaj¹cej koœci brudnymi r¹czkami, przypominaj¹cymi jej o dziecku, które niedawno utraci³a. By³y tak rozpaczliwie g³odne, ¿e po chwili zaczê³y ssaæ jej piersi. Wkrótce potem zasnê³y. W miarê, jak zbli¿a³a siê do wybrze¿a, wyciek lawy stawa³ siê coraz cieñszy. Po prawej stronie pojawi³y siê wzgórza, przechodz¹ce w odleg³e góry. Przed ni¹ ci¹gnê³a siê p³aska równina, koñcz¹ca siê odleg³¹ o pó³torej mili grani¹. Choæ tego nie widzia³a, zdawa³a sobie sprawê, ¿e za grani¹ teren opada ku morzu. Równina by³a usiana regularnie rozmieszczonymi wzniesieniami. Rzucaj¹ca koœci zatrzyma³a siê, by przyjrzeæ siê im uwa¿niej. Wzgórza tworzy³y koncentryczne krêgi, w których centrum znajdowa³a siê wiêksza kopu³a. Wszystko to pokrywa³ p³aszcz lawy i popio³u. Na skraju równiny, u podnó¿a pierwszego szeregu wzgórz, wznosi³a siê przypominaj¹ca spróchnia³y z¹b wie¿a. Same wzgórza – co zauwa¿y³a ju¿ wtedy, gdy dotar³a tu po raz pierwszy – by³y zbyt regularnie rozmieszczone, by mog³y byæ tworem natury. Rzucaj¹ca koœci unios³a g³owê. £¹cz¹ce siê ze sob¹ zapachy by³y ³atwe do rozpoznania, jeden staro¿ytny i martwy, a drugi... mniej. Ch³opiec poruszy³ siê w jej ramionach, ale siê nie obudzi³. – Ach – wyszepta³a. – Ty te¿ to czujesz. Ruszy³a brzegiem równiny ku poczernia³ej wie¿y. Brama groty znajdowa³a siê tu¿ za zmursza³¹ budowl¹. Wisia³a w powietrzu, na wysokoœci szeœciokrotnie wiêkszej ni¿ wzrost rzucaj¹cej koœci. Widzia³a j¹ jako czerwon¹ prêgê – ranê, która przesta³a ju¿ krwawiæ. Nie poznawa³a groty, gdy¿ dawne uszkodzenia zamazywa³y charakterystykê portalu. Ogarn¹³ j¹ lekki niepokój. 19
Po³o¿y³a dzieci pod œcian¹ wie¿y, po czym usiad³a na zwalonym fragmencie muru. Popatrzy³a na dwoje m³odych Jaghutów, którzy nadal spali, zwiniêci na ³o¿u z popio³u. – Jaki mam wybór? – wyszepta³a. – To musi byæ Omtose Phellack. Z pewnoœci¹ nie jest to Tellann. Starvald Demelain? Ma³o prawdopodobne. – Coœ nieustannie przyci¹ga³o jej wzrok do pierœcieni wzgórz. – Kto tu mieszka³? Kto jeszcze zwyk³ wznosiæ budowle z kamienia? – Umilk³a na chwilê, po czym ponownie przenios³a uwagê na ruiny. – Ta wie¿a to ostateczny dowód. Z pewnoœci¹ jest dzie³em Jaghutów, a nie wznieœliby podobnej budowli w s¹siedztwie nieprzyjaznej groty. Nie, ta brama musi prowadziæ do Omtose Phellack. By³y te¿ jednak inne niebezpieczeñstwa. Jeœli doros³y Jaghut spotka w grocie dwoje dzieci nieswojej krwi, mo¿e je z równym prawdopodobieñstwem zabiæ, jak i adoptowaæ. – Ale w takim przypadku ich œmieræ obci¹¿y kogoœ innego. Jaghuta. – Ta myœl nie pocieszy³a jej zbytnio. „Nic mnie nie obchodzi, kto spoœród was nas zabija. Liczy siê tylko to, ¿e nas zabijacie“. – Wypuœci³a z sykiem powietrze miêdzy zêbami. – Jakie mam wyjœcie? – zapyta³a raz jeszcze. Pozwoli im chwilê pospaæ. Potem wyœle je na drug¹ stronê bramy. Zamieni s³owo z ch³opcem: „Opiekuj siê siostr¹. Podró¿ nie bêdzie trwa³a d³ugo“. Obojgu powie: „Czeka tam na was matka“. To bêdzie k³amstwo, potrzebowali jednak czegoœ, co da im odwagê. „Jeœli ona was nie znajdzie, uczyni to ktoœ z jej krewnych. IdŸcie. Znajdziecie tam bezpieczeñstwo i ratunek“. Ostatecznie, có¿ mog³o byæ gorsze od œmierci? *** Wsta³a, gdy siê zbli¿yli. Pran Chole powêszy³ i zmarszczy³ brwi. Jaghutka nie ods³oni³a swej groty. By³o jeszcze coœ bardziej niepokoj¹cego: gdzie siê podzia³y jej dzieci? – Wita nas ze spokojem – mrukn¹³ Cannig Tol. – To prawda – zgodzi³ siê rzucaj¹cy koœci. – To mi siê nie podoba. Powinniœmy zabiæ j¹ natychmiast. – Chce z nami porozmawiaæ – wskaza³ Pran Chole. – Spe³nienie tego pragnienia grozi³oby œmierci¹. – Nie mogê temu zaprzeczyæ, wodzu klanu. Niemniej jednak... co zrobi³a z dzieæmi? – Nie wyczuwasz ich? Pran Chole potrz¹sn¹³ g³ow¹. – Przygotuj w³óczników – rzuci³, ruszaj¹c w stronê Jaghutki. Jej oczy by³y pe³ne spokoju, tak g³êbokiej akceptacji nadchodz¹cej œmierci, ¿e rzucaj¹cy koœci by³ wstrz¹œniêty. Pran Chole przeszed³ przez siêgaj¹c¹ ³ydek wodê, wyszed³ na piaszczyst¹ wysepkê i przyjrza³ siê Jaghutce. – Co z nimi zrobi³aœ? – zapyta³. Matka uœmiechnê³a siê, ods³aniaj¹c d³ugie k³y. 20
– Tu ich nie ma. – A gdzie s¹? – Poza twoim zasiêgiem, rzucaj¹cy koœci. Pran Chole zasêpi³ siê jeszcze bardziej. – To s¹ nasze ziemie. Nie ma tu ¿adnego miejsca, które by³oby poza naszym zasiêgiem. Czy¿byœ zabi³a je w³asnymi rêkami? Jaghutka unios³a g³owê, przygl¹daj¹c siê Imassowi. – Zawsze s¹dzi³am, ¿e jesteœcie zjednoczeni w nienawiœci do naszego rodzaju. By³am dot¹d przekonana, ¿e takie pojêcia, jak litoœæ i wspó³czucie, s¹ obce waszej naturze. Rzucaj¹cy koœci wpatrywa³ siê w kobietê przez d³ugi czas, po czym opuœci³ wzrok, by przyjrzeæ siê miêkkiej, gliniastej glebie. – By³a tu kobieta Imassów. Rzucaj¹ca koœci... – Ta, której nie mog³em znaleŸæ, gdy chodzi³em z duchami. Ta, która mi na to nie pozwoli³a. – Co ona zrobi³a? – Zbada³a tê krainê – odpar³a Jaghutka – i daleko na po³udniu znalaz³a bramê, która prowadzi do Omtose Phellack. – Cieszê siê, ¿e nie jestem matk¹ – odrzek³ Pran Chole. A ty, kobieto, powinnaœ siê cieszyæ, ¿e nie jestem okrutny. Skin¹³ d³oni¹. Ciê¿kie w³ócznie przeszy³y powietrze. Szeœæ d³ugich, ¿³obionych grotów wbi³o siê w pierœ Jaghutki. Kobieta zachwia³a siê, a potem osunê³a na ziemiê z grzechotem drzewc. Tak zakoñczy³a siê trzydziesta trzecia wojna jaghucka. Pran Chole odwróci³ siê b³yskawicznie. – Nie mamy czasu na cia³opalenie. Musimy ruszaæ na po³udnie. Szybko. Gdy wojownicy wyci¹gali w³ócznie ze zw³ok, Cannig Tol podszed³ do rzucaj¹cego koœci i przyjrza³ siê mu, mru¿¹c powieki. – Co ciê niepokoi? – Dzieci zabra³a rzucaj¹ca koœci – renegatka. – Na po³udnie? – Do Morn. Wódz klanu zmarszczy³ brwi. – Chcia³a uratowaæ dzieci tej kobiety. Jest przekonana, ¿e rozdarcie prowadzi do Omtose Phellack. Z twarzy Canniga Tola odp³ynê³a krew. – Ruszaj do Morn, rzucaj¹cy koœci – wyszepta³ wódz klanu. – Nie jesteœmy okrutni. Œpiesz siê. Pran Chole pok³oni³ siê. Poch³onê³a go grota Tellann. *** Uwolni³a tylko minimaln¹ dawkê mocy, tyle ile by³o potrzeba, by unieœæ dzieci do paszczy bramy. Nim dziewczynka do niej dotar³a, rozp³aka³a siê z têsknoty za matk¹, 21
która – jak wierzy³a – czeka³a na ni¹ po drugiej stronie. Potem dwie maleñkie postacie zniknê³y w œrodku. Rzucaj¹ca koœci westchnê³a. Nadal spogl¹da³a w górê, szukaj¹c oznak, œwiadcz¹cych, ¿e przejœcie by³o nieudane. Nie dostrzeg³a jednak ¿adnych nowych ran, z portalu nie buchnê³a te¿ nieokie³znana moc. Czy wygl¹da³ on teraz inaczej? Nie by³a tego pewna. Nie zna³a tych okolic i brakowa³o jej nabytej dziêki doœwiadczeniu wra¿liwoœci, która pozwala³a jej orientowaæ siê na terenach klanu Tarad, le¿¹cych w sercu Pierwszego Imperium, gdzie spêdzi³a ca³e ¿ycie. Za jej plecami otworzy³a siê grota Tellann. Kobieta odwróci³a siê, w ka¿dej chwili gotowa przybraæ jednopochwycon¹ postaæ. Z groty wyskoczy³ polarny lis, który na jej widok zwolni³ i wróci³ do postaci Imassa. Ujrza³a przed sob¹ m³odego mê¿czyznê, który na ramionach nosi³ skórê totemowego zwierzêcia, a na g³owie wymiêtoszon¹ czapkê ozdobion¹ poro¿em. Twarz mia³ wykrzywion¹ w grymasie strachu. Nie spogl¹da³ na ni¹, lecz na portal za jej plecami. Kobieta uœmiechnê³a siê. – Pozdrawiam ciê, rzucaj¹cy koœci. Tak, wys³a³am je na drug¹ stronê. Twoja zemsta ju¿ ich nie dosiêgnie i bardzo mnie to cieszy. Wbi³ w ni¹ spojrzenie p³owych oczu. – Kim jesteœ? Z jakiego klanu? – Porzuci³am klan, ale ongiœ zaliczono mnie do Tlanów Logrosa. Nazywam siê Kilava. – Szkoda, ¿e nie pozwoli³aœ, bym znalaz³ ciê noc¹ – powiedzia³ Pran Chole. – Wtedy uda³oby mi siê ciê przekonaæ, ¿e szybka œmieræ bêdzie wiêksz¹ ³ask¹ dla tych dzieci ni¿ to, co uczyni³aœ, Kilavo. – S¹ wystarczaj¹co ma³e, by mo¿na je by³o adoptowaæ... – Dotar³aœ do miejsca zwanego Morn – przerwa³ jej zimnym g³osem Pran Chole. – Do ruin staro¿ytnego miasta... – Jaghuckiego... – Nie jaghuckiego! Wie¿ê zbudowali Jaghuci, ale sta³o siê to znacznie póŸniej, w czasie, jaki up³yn¹³ miêdzy zag³ad¹ miasta a T’ol Ara’d, wyciekiem lawy, który pogrzeba³ coœ, co by³o ju¿ martwe. – Uniós³ d³oñ, wskazuj¹c na wisz¹c¹ w powietrzu bramê. – To w³aœnie ta... ta rana... zniszczy³a miasto, Kilavo. Grota, która siê za ni¹ znajduje... czy nie rozumiesz? To nie jest Omtose Phellack! Powiedz mi, jak zamyka siê takie rany? Znasz odpowiedŸ, rzucaj¹ca koœci! Kobieta odwróci³a siê powoli i przyjrza³a rozdarciu. – Jeœli tê ranê zamyka³a dusza, powinna zostaæ uwolniona... gdy przyby³y dzieci... – Uwolniona – wysycza³ Pran Chole – w zamian! Kilava spojrza³a nañ z dr¿eniem. – W takim razie, gdzie ona jest? Dlaczego siê nie pojawi³a? Pran Chole odwróci³ siê, by zerkn¹æ na centralne wzniesienie. 22
– Och – wyszepta³ – pojawi³a siê. – Ponownie spojrza³ na rzucaj¹c¹ koœci. – Powiedz mi, czy oddasz z kolei swoje ¿ycie za te dzieci? S¹ teraz uwiêzione w wiecznym koszmarze bólu. Czy twoje wspó³czucie jest tak wielkie, ¿e poœwiêcisz siê za nie w kolejnej wymianie? – Przyjrza³ siê jej uwa¿nie, a potem westchn¹³. – Nie? Tak s¹dzi³em. Otrzyj ³zy, Kilavo. Rzucaj¹cym koœci nie przystoi hipokryzja. – Co... – zdo³a³a po chwili wykrztusiæ kobieta – co zosta³o uwolnione? Pran Chole potrz¹sn¹³ g³ow¹, raz jeszcze przygl¹daj¹c siê centralnemu wzniesieniu. – Nie jestem pewien, ale prêdzej czy póŸniej bêdziemy musieli coœ w tej sprawie przedsiêwzi¹æ. Podejrzewam jednak, ¿e nie musimy siê z tym œpieszyæ. Istota musi najpierw uwolniæ siê z grobowca, a ten wyposa¿ono w liczne zabezpieczenia. Ponadto, kurhan pokrywa teraz kamienny p³aszcz T’ol Ara’d. Niemniej czasu z pewnoœci¹ nam nie zabraknie – doda³ po chwili. – Co masz na myœli? – Zwo³ano zgromadzenie. Czeka nas rytua³ Tellann, rzucaj¹ca koœci. Splunê³a. – Wszyscy jesteœcie ob³¹kani. Wybraæ nieœmiertelnoœæ w imiê wojny to czyste szaleñstwo. Nie pos³ucham wezwania, rzucaj¹cy koœci. Kiwn¹³ g³ow¹. – Tak czy inaczej, rytua³ siê odbêdzie. Chodz¹c z duchami, widzia³em przysz³oœæ, Kilavo. Widzia³em w³asn¹, zwiêd³¹ twarz z czasu, od którego dzieli nas z gór¹ dwieœcie tysiêcy lat. Bêdziemy mieli nasz¹ wieczn¹ wojnê. – Mój brat siê ucieszy. G³os Kilavy by³ przepe³niony gorycz¹. – Twój brat? – Onos T’oolan, Pierwszy Miecz. Pran Chole odwróci³ siê nagle. – Ty jesteœ odrzucaj¹c¹. Wymordowa³aœ w³asny klan... w³asn¹ rodzinê. – Tak. Po to, by zerwaæ wiêŸ i zdobyæ wolnoœæ. Niestety, okaza³o siê, ¿e talenty mego najstarszego brata przerastaj¹ moje. Niemniej jednak, oboje jesteœmy teraz wolni, choæ ja siê z tego radujê, a Onos T’oolan przeklina ten fakt. – Oplot³a siê ramionami i Pran Chole dostrzeg³ w niej ca³e pok³ady bólu. Nie zazdroœci³ jej tej wolnoœci. – Któ¿ wiêc zbudowa³ to miasto? – zapyta³a po chwili. – K’Chain Che’Malle. – Znam tê nazwê, ale nic w³aœciwie o nich nie wiem. Pran Chole skin¹³ g³ow¹. – S¹dzê, ¿e bêdziemy mieli okazjê ich poznaæ.
II Kontynenty Korelri i Jacuruku, w Czasie Umierania 119 736 lat przed snem Po¿ogi (trzy lata po upadku Okaleczonego Boga). padek spustoszy³ ca³y kontynent. Lasy p³onê³y, burze ogniowe rozœwietla³y horyzont ze wszystkich stron, oblewaj¹c karmazynow¹ poœwiat¹ ciê¿kie, nios¹ce popió³ chmury, które przes³ania³y niebo. Po¿ary zdawa³y siê nie mieæ koñca, po¿era³y ca³y œwiat, ci¹gnê³y siê tygodniami, a potem miesi¹cami. Przez ca³y ten czas by³o s³ychaæ straszliwe wrzaski boga. Z bólu zrodzi³ siê gniew. Z gniewu trucizna i infekcja, która nie oszczêdza³a nikogo. Przy ¿yciu pozosta³a garstka rozproszonych uchodŸców. Zmuszeni do powrotu do barbarzyñstwa wa³êsali siê oni po krainie usianej ogromnymi kraterami, które wype³nia³a brudna, martwa woda. Nad g³owami mieli wiecznie k³êbi¹ce siê chmury. Wiêzy krwi zosta³y zerwane, a mi³oœæ okaza³a siê zbyt ciê¿kim brzemieniem. ¯ywili siê tym, co mogli znaleŸæ, czêsto sob¹ nawzajem, i obserwowali spustoszony œwiat z intensywnoœci¹ drapie¿ników. Jeden z nich wêdrowa³ sam. Spowija³y go butwiej¹ce ³achmany, wzrostu by³ przeciêtnego, a grubo ciosana twarz nie budzi³a sympatii. Dostrzega³o siê w niej jednak coœ mrocznego, mia³ w oczach ciê¿k¹ nieugiêtoœæ. Jego kroki sugerowa³y, ¿e gromadzi w sobie cierpienie, nie zwa¿aj¹c na jego ogromny ciê¿ar, jakby nie by³ w stanie daæ za wygran¹, odrzuciæ darów w³asnego ducha. Bandy obdartusów przygl¹da³y mu siê z daleka, gdy przemierza³ krok za krokiem spustoszony kontynent, któremu miano w przysz³oœci nadaæ nazwê Korelri. G³ód móg³by ich sk³oniæ do podejœcia bli¿ej, lecz miêdzy ocala³ymi z Upadku nie by³o g³upców, trzymali siê wiêc na dystans, gdy¿ ich ciekawoœæ t³umi³ strach. Mê¿czyzna by³ bowiem staro¿ytnym bogiem, który zst¹pi³ pomiêdzy nich. K’rul wch³on¹³ tak wiele cierpienia, ¿e z radoœci¹ pocieszy³by ich z³amane dusze, lecz ju¿ od pewnego czasu karmi³ siê przelan¹ tu krwi¹, a prawda wygl¹da³a tak, ¿e bêdzie mu potrzebna zrodzona w ten sposób moc. Tam, gdzie przeszed³ K’rul, mê¿czyŸni i kobiety zabijali mê¿czyzn, kobiety i dzieci. Okrutna rzeŸ by³a rzek¹, której nurt niós³ pradawnego boga. Pradawnym bogom zawsze towarzyszy³y nieprzyjemne wydarzenia.
U
*** 24
Gdy obcy bóg zst¹pi³ na Ziemiê, zosta³ rozerwany na strzêpy. Opad³ na ni¹ w kawa³kach, smugach p³omienia. Jego ból by³ ogniem i gromem, którego g³os s³yszano na po³owie œwiata. Ból i wœciek³oœæ. A tak¿e, pomyœla³ K’rul, ¿al. Minie wiele czasu, nim obcy bóg zacznie powoli skupiaæ ocala³e fragmenty w ca³oœæ i w ten sposób ods³oni sw¹ naturê. K’rul obawia³ siê nadejœcia owego dnia. Z takiej katastrofy móg³ siê zrodziæ jedynie ob³êd. Wzywaj¹cy zginêli. Zabi³o ich to, co przywo³ali. Nie by³o sensu ich nienawidziæ, wyczarowywaæ wizji kary, na któr¹ zas³u¿yli. Ostatecznie byli zdesperowani. Wystarczaj¹co zdesperowani, by rozerwaæ tkaninê chaosu, otworzyæ drogê do odleg³ego, obcego królestwa, a nastêpnie pobudziæ ciekawoœæ tamtejszego boga, by zwabiæ go w pu³apkê, któr¹ mu zgotowali. Szukali mocy. A wszystko po to, by pokonaæ jednego cz³owieka. Pradawny bóg przemierzy³ spustoszony kontynent, przyjrza³ siê ¿ywemu cia³u Upad³ego, ujrza³ nieziemskie robaki pe³zaj¹ce w jego gnij¹cym, wiecznie pulsuj¹cym miêsie oraz poœród po³amanych koœci. Widzia³ te¿, w co przeobrazi³y siê owe larwy. Nawet teraz, gdy dotar³ do spopiela³ych brzegów Jacuruku, staro¿ytnego kontynentu, który by³ siostr¹ Korelri, owe stworzenia kr¹¿y³y nad nim na wielkich, czarnych skrzyd³ach. Wyczuwa³y jego moc i pragnê³y jej skosztowaæ. Silny bóg móg³ jednak ignorowaæ ci¹gn¹cych za nim padlino¿erców, a K’rul by³ silny. Budowano mu œwi¹tynie. Od pokoleñ jego niezliczone o³tarze broczy³a krew. Rodz¹ce siê miasta spowija³ dym z kuŸni i stosów, czerwona ³una œwitu ludzkoœci. Na po³o¿onym na drugim koñcu œwiata kontynencie powsta³o Pierwsze Imperium. Imperium ludzi, zrodzone z dziedzictwa T’lan Imassów, którym zawdziêcza³o sw¹ nazwê. Nied³ugo jednak by³o samo. Tutaj, na Jacuruku, w cieniu ruin pozosta³ych po dawno wymar³ych K’Chain Che’Malle, powsta³o drugie imperium, brutalne i niszcz¹ce dusze. Jego w³adca by³ niezrównanym wojownikiem. K’rul zamierza³ go obaliæ. Przyby³ tu po to, by uwolniæ z ³añcuchów dwanaœcie milionów niewolników. Nawet jaghuccy tyrani nie traktowali swych poddanych tak bezlitoœnie. Tylko œmiertelny cz³owiek móg³ uciskaæ w³asnych pobratymców z podobnym okrucieñstwem. Do Imperium Kalloriañskiego zbli¿ali siê te¿ dwaj inni pradawni bogowie. Decyzja zapad³a. Tych troje – ostatni z pradawnych – po³o¿y kres despotycznym rz¹dom wielkiego króla. K’rul wyczuwa³ ju¿ swych towarzyszy. Oboje byli blisko, oboje byli ongiœ jego przyjació³mi, lecz z czasem wszyscy troje zmienili siê i oddalili od siebie. To bêdzie ich pierwsze spotkanie od tysi¹cleci. Wyczuwa³ te¿ obecnoœæ kogoœ czwartego, straszliwej, staro¿ytnej bestii, która zwêszy³a jego trop. By³a to istota zrodzona z ziemi, z mroŸnego tchnienia zimy. Jej bia³e futro zbroczy³a krew. Odniesione podczas Upadku rany omal nie doprowadzi³y do jej œmierci. Zosta³o jej tylko jedno oko, którym mog³a spogl¹daæ na spustoszon¹ krainê. Ongiœ – na d³ugo przed powstaniem imperium – by³a to jej ojczyzna. Sz³a jego tropem, ale nie chcia³a siê zbli¿yæ. K’rul wiedzia³, ¿e pozostanie ona tylko odleg³ym 25
obserwatorem wydarzeñ. Pradawny bóg nie móg³ traciæ czasu na u¿alanie siê nad ni¹, nie by³ jednak obojêtny na jej ból. Wszyscy staramy siê przetrwaæ, jak tylko mo¿emy, a gdy nadchodzi chwila œmierci, szukamy samotnoœci... Imperium Kalloriañskie rozci¹ga³o siê po wszystkie brzegi Jacuruku, lecz gdy K’rul wyszed³ na jego l¹d, nie zauwa¿y³ nikogo. Ze wszystkich stron otacza³y go martwe pustkowia. Powietrze wype³nia³ szary popió³ i py³, a nad g³ow¹ mia³ chmury kipi¹ce niby o³ów w kowalskim kotle. Pradawny bóg poczu³ pierwsze tchnienie niepokoju, jego duszê przeszy³ nag³y zi¹b. Z góry dobiega³o krakanie zrodzonych z boga padlino¿erców. W umyœle K’rula rozleg³ siê znajomy g³os. Bracie, jestem na pó³nocnym wybrze¿u. – Ja na zachodnim. Coœ ciê niepokoi? – Tak. Wszystko wydaje siê... martwe. Spalone. G³êboko pod popio³em kryje siê jeszcze ¿ar. Pod popio³em... i koœæmi. Odezwa³ siê trzeci g³os. Bracia, ja nadchodzê z po³udnia, gdzie ongiœ by³y miasta. Wszystkie zniszczono. Wci¹¿ s³ychaæ tu echo œmiertelnego krzyku ca³ego kontynentu. Czy wprowadzono nas w b³¹d? Czy to jest iluzja? – Draconusie, ja równie¿ s³yszê ten krzyk – potwierdzi³ K’rul, zwracaj¹c siê do pierwszego z rozmówców. – Tyle bólu... jego aspekt by³ jeszcze bardziej przera¿aj¹cy ni¿ krzyk Upad³ego. Jeœli to nie iluzja, jak sugeruje nasza siostra, co w takim razie uczyni³? Wszyscy ju¿ dotarliœmy do tej krainy i czujemy to samo, co ty, K’rulu – odpowiedzia³ Draconus. Nie jestem pewien, jak wygl¹da prawda. Siostro, czy zbli¿asz siê ju¿ do siedziby wielkiego króla? Tak, bracie Draconusie – odpar³ trzeci g³os. – Czy do³¹czycie do mnie z bratem K’rulem, byœmy mogli razem stawiæ czo³o owemu œmiertelnikowi? – Tak. Otworzy³y siê groty, jedna daleko na pó³nocy, a druga tu¿ przed K’rulem. Dwaj pradawni bogowie stanêli u boku swej siostry na spustoszonym wzgórzu, gdzie wiatr rozwiewa³ popio³y, unosz¹c ku niebu pogrzebowe wieñce. Przed nimi, na stosie zwêglonych koœci, sta³ tron. Siedz¹cy na nim mê¿czyzna uœmiecha³ siê, spogl¹daj¹c na nich ze wzgard¹. – Jak widzicie – wychrypia³ po chwili – przygotowa³em siê na wasze przybycie. Och tak, wiedzia³em o waszych planach, Draconusie z rodu Tiam. K’rulu, Wytyczaj¹cy Œcie¿ki. – Spojrza³ na trzeci¹ z pradawnych. – I ty. Moja droga, wydawa³o mi siê, ¿e zerwa³aœ ju¿ ze sw¹... dawn¹ osobowoœci¹. Ze zstêpowaniem pomiêdzy œmiertelników i odgrywaniem roli umiarkowanie potê¿nej czarodziejki. To bardzo ryzykowne, ale byæ mo¿e to w³aœnie ciê kusi w zabawach œmiertelników. Bywa³aœ na polach bitew, kobieto. Wystarczy³aby jedna zb³¹kana strza³a... 26
Pokrêci³ powoli g³ow¹. – Przybyliœmy po³o¿yæ kres twym rz¹dom terroru – oznajmi³ K’rul. Kallor uniós³ brwi. – Chcecie odebraæ mi to, na co tak ciê¿ko zapracowa³em? Potrzebowa³em piêædziesiêciu lat, drodzy rywale, by podbiæ ca³y kontynent. Och, byæ mo¿e Ardatha jeszcze siê trzyma³a, zawsze siê oci¹ga³a z przysy³aniem nale¿nego haraczu, ale ignorowa³em takie ma³o istotne gesty. Czy wiecie, ¿e uda³o siê jej uciec? Suka. Wydaje siê wam, ¿e jesteœcie pierwszymi, którzy rzucili mi wyzwanie? Kr¹g sprowadzi³ tu obcego boga. Ach, ich poczynania przynios³y... nieoczekiwane rezultaty, co oszczêdzi³o mi wysi³ku zabicia tych g³upców. A Upad³y? No có¿, minie wiele czasu, nim odzyska si³y, a nawet, gdy to siê stanie, to czy wydaje siê wam, ¿e zechce spe³niaæ czyjekolwiek polecenia? Nigdy... – Doœæ tego – warkn¹³ Draconus. – Mêczy mnie twoje gadanie, Kallorze. – Proszê bardzo – westchn¹³ wielki król. Pochyli³ siê na tronie. – Przybyliœcie wyzwoliæ moich poddanych spod w³adzy tyrana. Niestety, nie zwyk³em ustêpowaæ w takich sprawach. Ani wam, ani nikomu innemu. – Rozsiad³ siê i machn¹³ ospale d³oni¹. – Dlatego odebra³em wam to, co chcieliœcie odebraæ mnie. Choæ K’rul mia³ prawdê przed oczyma, nie potrafi³ w ni¹ uwierzyæ. – Co uczyni³eœ... – Czy jesteœ œlepy?! – wrzasn¹³ Kallor, œciskaj¹c porêcze tronu. – Wszystko zniszczone! Nie ma ich! Chcieliœcie skruszyæ ich ³añcuchy? Proszê bardzo, oddajê ich wam! Wszystko wokó³ was jest teraz wolne! Popió³! Koœci! Wszystko to jest wolne! – Naprawdê spopieli³eœ ca³y kontynent? – wyszepta³a pradawna siostra. – Jacuruku... – Przesta³o istnieæ i nigdy ju¿ siê nie odrodzi. Uwolniony przeze mnie czar nigdy nie straci mocy. Rozumiesz? Nigdy. I wszystko to wasza wina. Wasza. Szlachetna droga, któr¹ zapragnêliœcie kroczyæ, jest wybrukowana koœæmi i popio³em. Wasza droga. – Nie mo¿emy do tego dopuœciæ... – To ju¿ siê sta³o, ty durna babo! Musimy to uczyniæ – przemówi³ K’rul w umys³ach swego rodzeñstwa. Stworzê... miejsce dla tego wszystkiego. Wewn¹trz siebie. Grotê, która to wszystko pomieœci? – zapyta³ przera¿ony Draconus. Bracie... Nie, trzeba to uczyniæ. Po³¹czcie ze mn¹ si³y, gdy¿ zadanie nie bêdzie ³atwe... To ciê z³amie, K’rulu – sprzeciwi³a siê jego siostra. Musimy znaleŸæ inne wyjœcie. To niemo¿liwe. Gdybyœmy zostawili ca³y kontynent w obecnej postaci... nie, ten œwiat jest m³ody. Gdyby naznaczy³a go taka blizna... A co z Kallorem? – zada³ pytanie Draconus. Co z tym... t¹ kreatur¹? Naznaczymy go – odpowiedzia³ K’rul. Wiemy, czego najbardziej po¿¹da, nieprawda¿? A jak d³ugo bêdzie ¿y³? D³ugo, przyjaciele. Zgoda. K’rul zamruga³ i wbi³ ciê¿kie, mroczne spojrzenie w wielkiego króla. 27
– Kallorze, za tê zbrodniê wymierzymy ci odpowiedni¹ karê. Dowiedz siê, ¿e ty, Kallor Eiderann Tes’thesula bêdziesz wiecznie ¿y³ jako œmiertelnik. Wiecznie, bez wzglêdu na dolegliwoœci staroœci, ból ran i cierpienie rozpaczy. Na obrócone w gruzy marzenia. Na zwiêd³¹ mi³oœæ. W cieniu widma œmierci, jako groŸba dla tego, czego nie potrafisz siê wyrzec. – Kallorze Eiderann Tes’thesula, nigdy nie zostaniesz Ascendentem – oznajmi³ Draconus. – Kallorze Eiderann Tes’thesula, gdy tylko siê wzniesiesz, zawsze spotka ciê upadek – doda³a ich siostra. – Wszystko, co osi¹gniesz, obróci siê w twych d³oniach w popió³. To, co uczyni³eœ tutaj, zostanie z kolei uczynione wszystkiemu, co zdo³asz zbudowaæ. – Przeklinaj¹ ciê trzy g³osy – zaintonowa³ K’rul. – Dokona³o siê. Siedz¹cy na tronie mê¿czyzna zadr¿a³. Wykrzywi³ usta w potêpieñczym uœmieszku. – Zniszczê was. Wszystkich troje. Przysiêgam na koœci siedmiu milionów tych, których z³o¿y³em w ofierze. K’rulu, znikniesz ze œwiata i zostaniesz zapomniany. Draconusie, to, co zamierzasz stworzyæ, zostanie u¿yte przeciwko tobie. A jeœli chodzi o ciebie, kobieto, nieludzkie d³onie rozerw¹ twe cia³o na strzêpy na polu bitwy, a mimo to nie zaznasz spokoju, Siostro Zimnych Nocy. Kallor Eiderann Tes’thesula, jeden g³os, wypowiedzia³ trzy kl¹twy. Dokona³o siê. *** Zostawili Kallora na jego ustawionym na stosie koœci tronie. Po³¹czyli sw¹ moc, by opasaæ ³añcuchami kontynent rzezi, po czym wci¹gnêli go do groty stworzonej wy³¹cznie w tym celu, zostawiaj¹c tylko nag¹ ziemiê, która bêdzie mog³a siê zagoiæ. Wysi³ek zdruzgota³ K’rula, naznaczy³ go ranami, które nie znikn¹, dopóki bêdzie istnia³. Co wiêcej, wyczuwa³, ¿e jego kult zacz¹³ ju¿ zanikaæ pod wp³ywem kl¹twy Kallora. Ku jego zaskoczeniu zabola³o go to mniej, ni¿ tego oczekiwa³. Stanêli we troje obok portalu wiod¹cego do nowo powsta³ego, martwego królestwa i przez d³ugi czas przypatrywali siê swemu dzie³u. – Ju¿ od czasów Wszechciemnoœci trudzi³em siê nad wykuciem miecza – oznajmi³ Draconus. K’rul i Siostra Zimnych Nocy zwrócili siê nagle w jego stronê. Nic o tym nie wiedzieli. – Robota trwa³a d³ugo – ci¹gn¹³ Draconus – ale zbli¿am siê ju¿ do koñca. Moc, któr¹ nasyci³em orê¿, cechuje siê... nieodwracalnoœci¹. – W takim razie musisz odmieniæ jego ostateczn¹ postaæ – wyszepta³ K’rul po chwili zastanowienia. – Na to wygl¹da. Czekaj¹ mnie d³ugie rozwa¿ania. Po d³ugiej chwili obaj bogowie spojrzeli na sw¹ siostrê. Wzruszy³a ramionami. – Bêdê ostro¿na. Gdy nadejdzie chwila mej zag³ady, z pewnoœci¹ spowoduje j¹ zdrada, a przed ni¹ nie sposób siê zabezpieczyæ. Gdybym spróbowa³a tego dokonaæ, moje 28
¿ycie obróci³oby siê w koszmar podejrzeñ i nieufnoœci. Nie ulegnê takiemu losowi. Dopóki ów czas nie nastanie, nie przestanê siê oddawaæ grom œmiertelników. – Uwa¿aj wiêc, dla kogo walczysz – wyszepta³ K’rul. – ZnajdŸ sobie towarzysza – poradzi³ Draconus. – Godnego zaufania. – Wasze s³owa s¹ m¹dre. Dziêkujê wam za nie. Nie zosta³o ju¿ do powiedzenia nic wiêcej. Spotkali siê po to, by zrealizowaæ pewien zamiar, i osi¹gnêli swój cel. Byæ mo¿e nie tak, jakby tego pragnêli, niemniej jednak osi¹gnêli. Zap³acili te¿ cenê. Z w³asnej woli. ¯ycie trojga i ¿ycie jednego zosta³y zniszczone. Dla jednego by³ to pocz¹tek wiecznej nienawiœci. Dla trojga korzystna transakcja. Jak powiadano, pradawnym bogom zawsze towarzyszy³y nieprzyjemne wydarzenia. *** Stworzenie przygl¹da³o siê z oddali trójce postaci, które rozesz³y siê w ró¿ne strony. By³o rozdarte bólem, z bia³ego futra skapywa³a krew, zamiast jednego oka mia³o ziej¹c¹ ranê i ledwie mog³o utrzymaæ masywne cielsko na dr¿¹cych nogach. Pragnê³o œmierci, lecz œmieræ nie chcia³a nadejœæ. £aknê³o zemsty, ale ci, którzy je zranili, ju¿ nie ¿yli. Zosta³ mu tylko siedz¹cy na tronie mê¿czyzna, który spustoszy³ jego ojczyznê. Nadejdzie jeszcze czas sp³aty tego d³ugu. Jego udrêczon¹ duszê wype³ni³o ostatnie pragnienie. Poœród po¿arów Upadku i chaosu, który nasta³ póŸniej, utraci³o towarzyszkê i zosta³o samo. Byæ mo¿e ¿y³a jeszcze i wêdrowa³a ranna, wypatruj¹c jego œladów na pustkowiu. A mo¿e schroni³a siê, pora¿ona bólem i strachem, w grocie, która da³a ogieñ jej duchowi. Jeœli tylko ¿y³a, odnajdzie j¹, gdziekolwiek jest. Trzy odleg³e postacie otworzy³y groty i zniknê³y w swych pradawnych królestwach. Stworzenie nie pod¹¿y³o za ¿adnym z nich. W porównaniu z nim i jego towarzyszk¹ by³y to m³ode jestestwa, a grota, w której mog³a siê ona schroniæ, by³a znacznie bardziej staro¿ytna od grot pradawnych bogów. Rysuj¹ca siê przed nim droga by³a pe³na niebezpieczeñstw i jego ciê¿ko bij¹ce serce przepe³nia³ strach. Za portalem, który siê przed nim otworzy³, widnia³a szara, wiruj¹ca nawa³nica mocy. Po chwili wahania stworzenie wkroczy³o do œrodka. I zniknê³o.