Robert V. S. Redick
SZCZURY I MORZE ROZLEGŁE
Przełożyła Małgorzata Strzelec
Wydawnictwo MAG Warszawa 2011
Tytuł oryginału: The Rats and the Ruling Sea. The Chathrand Voyage – Book Two Copyright © 2009 by Robert V. S. Redick Copyright for the Polish translation © 2011 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Damian Bajowski Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-224-6 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel. 22 813 47 43, fax 22 813 47 60 e-mail kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl
Para Kiran, de corazon n贸mada
Wtedy Stwórca, Twórca, Posiadacz, Rodziciel powiedzieli jeleniom i ptakom: – Przemówcie, rozmawiajcie. Nie beczcie, nie krzyczcie. Prosimy, mówcie do siebie nawzajem, w obrębie każdego gatunku, w obrębie każdej grupy – powiedziano jeleniom, ptakom, pumie, jaguarowi, wężowi. (...) Okazało się jednak, że nie mówią jak ludzie: skrzeczały jedynie, szczekały i tylko wyły. Popol Vuh w tłumaczeniu Dennisa Tedlocka (Na język polski przełożyła J. Szybilska)
Głos namiętności lepszy jest niż głos rozumu, Gdyż beznamiętni zmieniać nie potrafią dziejów.
Czesław Miłosz
UWAGI OD REDAKTORA Ostatni, katastrofalny rejs CSK Chathranda stał się źródłem wielu mitów. Przypadł mi osobliwy zaszczyt przedstawienia światu raportu z tej podróży, który będzie bliższy prawdy. W pierwszej księdze tych wspomnień – „Sprzysiężeniu Czerwonego Wilka” – ograniczyłem moje osobiste komentarze do pojedynczych przypisów. Jednakże złożoność drugiego tomu skłoniła mnie do większej hojności w uwagach – o dwieście stron większej, gwoli ścisłości. Z przykrością muszę powiedzieć, że wartość moich komentarzy umknęła grupie młodszych badaczy, od których życzliwości (i usług pralniczych) zależę w stopniu tragicznym. Ich bezczelność jest, szczerze mówiąc, wręcz zdumiewająca. Niektórzy zapędzili się tak daleko, że zasugerowali, że moje uwagi nie tyle rzucają światło na opowieść, ile raczej grożą, że czytelnik w ogóle nie zauważy jej istnienia. Oczywiście, walczyłem z tym sabotażem, z tą tak zwaną „petycją o czytelność”, lecz parweniusze obstawali przy swoim. Tylko kilka absolutnie niezbędnych uwag wybroniłem przed ich bezlitosnymi nożycami. Z reszty komentarzy opowieść odarto. Straszliwy uczynek, który – mam nadzieję – nigdy nie zostanie przypisany mej osobie.
PROLOG
DZIEŃ PODPISANIA TRAKTATU
Kielich mleka splamionego krwią. Pazel spojrzał w parujący puchar i poczuł się jak w pułapce, jak aktor grający rolę, której nigdy nie chciał, w sztuce pełnej przemocy i gniewu. Czekali, aż wypije – kapłani, książęta, trzystu gości w oświetlonej świecami kaplicy. Czekali jego najlepsi przyjaciele, kilka osób, które życzyły mu śmierci, i jeden człowiek, który życzył śmierci wszystkim, a jego życzenie mogło się jeszcze spełnić. Goście patrzyli. Odziany w czerwone szaty kapłan wskazał stanowczym gestem: „Pij”. Nawet Thasha zerknęła z podium, gdzie klęczała obok mężczyzny, który myślał, że za chwilę zostanie poślubiony. Thasha wyglądała promiennie. Skończyła szesnaście lat. Złote włosy miała upięte w niemożliwej konstrukcji przetykanej orchideami i koronką. Włożyła szarą suknię, delikatną i lejącą się jak rtęć, a srebrny naszyjnik oplatał niewinnie jej gardło. Jej usta, które pocałował poprzedniej nocy, pomalowano na ciemnowiśniowy kolor. Puder ukrywał sińce na szyi. Mógłby to wszystko powstrzymać. Mógłby roztrzaskać kielich o posadzkę. Wiedział, jak brzmią słowa „kłamstwo!” i „zdrada!” w dwudziestu językach; mógłby powiedzieć wszystkim, jak ich oszukano. Nie mógł jednak sprawić, by naszyjnik zniknął. Thasha nadal zerkała przez ramię i chociaż połowa krwi w mleku należała do niej, Pazel wiedział, co dawała 9
mu do zrozumienia. „To musi się wydarzyć, sam wiesz. Wszystkie inne drzwi są zamknięte”. Przysunął kielich do ust. Gorące mleko parzyło go w język. Zacisnął zęby, przełknął płyn i oddał puchar. Kapłani podjęli śpiew: – Pijemy za Wielki Pokój. Pijemy i stajemy się jedną rodziną. Pijemy i nasze losy się splatają, by już nigdy się nie rozdzielić... Pazel wsunął dłoń do kieszeni. Leżała tam zwinięta wstążka, kawałek niebieskiego jedwabiu z wyhaftowanymi złotymi literami: „WYRUSZASZ W ŚWIAT NIEZNANY I TYLKO MIŁOŚĆ CIĘ OCALI”. To była Szarfa Błogosławieństwa, podarunek od staruch, które kierowały dawną szkołą Thashy w Etherhorde. Miał ją zawiązać na jej nadgarstku. Pazel wyobraził sobie starą kobietę – zgarbioną, pomarszczoną, niemal ślepą – wyszywającą ozdobne litery przy świetle lampy. Jedna z tysięcy, które pracowały na ten dzień, Dzień Podpisania Traktatu, dzień, w którym zakończy się trwająca czterysta lat wojna. Na zewnątrz kaplicy tłumy, za tłumem wyspa, a poza wyspą cały świat czekał ze wstrzymanym oddechem. Pazel rozejrzał się po twarzach wokół: wielcy panowie i damy Alifrosu, władcy ziem, miast, królestw osieroceni w blasku świec. Jak to ujął Hercól? „Opętani przez marzenie”. Marzenie o pokoju, o świecie, który wreszcie przestałby przelewać własną krew. To było piękne marzenie, ale przyniesie im tylko śmierć. Gonili za nim nieświadomi upadku jak lunatycy podchodzący do urwiska. Na tyłach kaplicy stał człowiek, przez którego do tego wszystkiego doszło. Dobrze odżywiony kupiec o łagodnej, chłopięcej twarzy. Niewinnej, niemal zabawnej twarzy. Dopóki nie popatrzył na ciebie baczniej niż zwykle i nie odsłonił przed tobą czarownika kryjącego się w środku: starego, nikczemnego i szalonego. Nazywał się Arunis. Nawet teraz Pazel czuł na sobie jego spojrzenie. Jednakże, kiedy podniósł wzrok, napotkał spojrzenie ojca Thashy. Admirał siedział sztywny i ponury, stary żołnierz, który wiedział, co to znaczy obowiązek. Spojrzenie, które posłał Pazelowi, błagało i zaklinało: „Ufałem ci aż do tej chwili. Czy uratujesz moje dziecko?”. Pazel nie potrafił spojrzeć mu w oczy. „Nigdy byś nie zrozumiał, Admirale. A nawet, gdybyś zrozumiał, spróbowałbyś nas powstrzymać i nikogo nie udałoby się ocalić”. Królowie, chłopi, wrogowie i przyjaciele – Arunis wszystkich poprowadził na skraj urwiska. I spadliby z niego razem ze swoimi marzeniami i dziećmi, uśmiechami, pieśniami i wspomnieniami, 0
historiami i bogami. Już wkrótce, najdalej za rok albo dwa, jeśli Pazel nie pozwoli Thashy umrzeć. Stał więc w bezruchu, krzycząc w głębi duszy, a kielich przechodził z rąk do rąk. W końcu powrócił do kapłana w czerwonej szacie stojącego przed Thashą i jej oblubieńcem. Kapłan odchrząknął i się uśmiechnął. – A teraz, ukochany książę, co chciałbyś oświadczyć? Książę ujął delikatnie dłoń Thashy. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, wyszarpnęła rękę. Zgromadzonym wyrwał się zduszony okrzyk. Książę spojrzał na nią zaszokowany. – Wasza Wysokość, proszę o wybaczenie – wyjąkała. – Nie mogę za ciebie wyjść. To małżeństwo to zd... Ostatnie słowo nie miało szansy wybrzmieć. Srebrny naszyjnik poruszył się pod szatą jak wąż i Thasha zerwała się, z trudem łapiąc odrobinę powietrza i szarpiąc naszyjnik, ale nie mogła już nawet krzyknąć. Wzrok miała dziki, twarz jej posiniała. Pazel wykrzyknął z rozpaczą jej imię i skoczył, by ją załapać, zanim upadnie. Wokół niego wybuchły głosy – jej ojca, kapłanów i trzystu zebranych gości. „Czary! Ściągnijcie jej to! Przetnijcie! Dziewczyna umrze!”. Hercól stał obok, Arunis przepychał się do przodu, starszy kapłan wymachiwał nożem i krzyczał: „Zdrada, zdrada, jeśli ona umrze, razem z nią umrze pokój!”. Thasha miotała się, młóciła powietrze rękami i wyginała się w łuk w agonii. Jednakże jej śmierć była jedynym rozwiązaniem, Pazel to wiedział. Śmierć była jedynymi drzwiami, których nie zamknięto, więc obejmował Thashę, tulił tak mocno jak nikogo dotąd, podczas gdy tysiące ludzi zgromadzonych przed kaplicą usłyszały wieść i zaczęły lamentować. Trzymał ją, przyjmując jej ciosy, i powiedział jej kilka rzeczy, do których nigdy nie śmiał się przyznać, i czekał, aż Thasha przestanie walczyć.
1
ŚWIT
7 teali 941 86 dzień od Etherhorde (Dzień Podpisania Traktatu – sześć godzin wcześniej) – Otwórz oczy, Nedo. Ojciec przyszedł do niej sam. Trzymał puchar i świecę. Uśmiechnął się do dziewczyny śpiącej na granitowej płycie pod wełnianą koszulą. Spełniła polecenie i odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech, ale nie obudziła się ani nie poruszyła. Jej oczy, kiedy się otworzyły, były niebieskie; nigdy nie widział czegoś podobnego na żadnej żywej twarzy. Miała pasmo wodorostów we włosach. Wyschnięte smugi słonej wody na szyi i czole. Jak jego pozostałe dzieci, spędziła noc w morzu. Miała dwadzieścia dwa lata, a mężczyzna był od niej sześć razy starszy. Nie garbił się, pozostał niestrudzony i jego wiek zdradzała siwizna brody, a także głos – niski i doświadczony, życzliwy i szalony. Dziewczyna wiedziała, że Ojciec jest szalony i że dzień, w którym zdradzi się przed nim tą wiedzą, spojrzeniem, westchnienia albo pytaniem, będzie dniem jej śmierci. 2
Znała wiele sekretów. Dopóki Ojciec jej nie obudził, spała jak pozostali pretendenci, ale skrywał się w niej płomień nieposłuszeństwa, który płonął i myślał, niewrażliwy na jego rozkazy. Żałowała, że nie zgasł. Próbowała go zdusić medytacją, wewnętrznymi egzorcyzmami, modlitwami, ale on dalej tańczył pełen herezji i wesołości. A ponieważ Ojciec mógł zajrzeć do jej umysłu jak przez matową szybę, to była tylko kwestia czasu – w końcu dostrzeże płomień. Być może zobaczył go teraz, właśnie w tej chwili. Być może teraz decydował się jej los. Kochała go. Nigdy dotąd nikogo nie kochała w taki sposób. Nie była to miłość ziemska ani miłość prosta, ale Ojciec odczytywał jej zarys w uśmiechu śpiącej dziewczyny, jak odczytywał ją z twarzy swoich dzieci od stulecia. – Śnisz, prawda? – Tak – odpowiedziała. – A jednak sen jest kruchy. Jesteś bliższa przebudzenia się, niż cię prosiłem. To nie było pytanie. Dziewczyna leżała i obserwowała go, śpiąc i nie śpiąc zarazem. Stara Wiara, którą przyjęła jako własną, mówi, że życie nie jest walką ze śmiercią, ale raczej zmierzaniem ku prawdziwej śmierci wpisanej w chwilę narodzin. Jeśli przyszedł ją zabić, będzie to oznaczało spełnienie, koniec jej pracy. – Nie wolno ci się budzić, najukochańsza. Zwróć twarz ku snowi. A kiedy znów cię otoczy, opisz mi go. Oczy dziewczyny uciekły w głąb czaszki, powieki opadły do połowy, a obserwując ją, Ojciec zadrżał, jak zawsze wobec bezmiaru dzieła stworzenia. Dziewczyna nie dostrzeże kaplicy wokół siebie – ani światła świtu, które otulało śpiących, ani zachodniego łuku wychodzącego na morze, ani kwarcowego noża za jego pasem, ani czystego białego mleka w jego pucharze – przetrwają w niej tylko terytoria wewnętrzne. Na zewnątrz rybacy szli ścieżką przez kłoć na brzeg, witając się wzajemnie z radosnym, śpiewnym akcentem z Simji, wyspy, której nie zajęło żadne imperium. Pod czystą wełną członki dziewczyny zaczęły dygotać. Nie znalazła spokoju we śnie. – Jestem wśród wzgórz – powiedziała. – Twoich wzgórz, na Wyżynie Chereste. – Tak, Ojcze. Jestem bardzo blisko domu, mojego dawnego domu, zanim zostałam twoją córką i byłam zwykłą Nedą z Ormaelu. Moje miasto płonie. Dym snuje się nad morzem. – Jesteś sama? 3
– Jeszcze nie. Za chwilę Suthinia, moja naturalna matka, pocałuje mnie i ucieknie. A potem brama zostanie strzaskana i zjawią się ludzie. – Ludzie Arqualu. – Tak, Ojcze. Żołnierze Króla-Kanibala. Są przed bramą na końcu ciągu domów. Moja matka szlocha. Moja matka ucieka. – Powiedziała ci coś na pożegnanie? Śpiąca dziewczyna zesztywniała. Jedną dłoń zacisnęła w pięść. – „Przeżyj”, powiedziała. Nie powiedziała, jak. Nie powiedziała, co. – Nedo, Ognisty Feniksie, jesteś tam w czasie napaści na Ormael, ale też jesteś tutaj, bezpieczna przy mnie, pośród braci i sióstr w naszym świętym przybytku. Oddychaj, o, tak, dobrze. A teraz powiedz mi, co się stało potem. – Brama zostaje wyrwana z zawiasów. Mężczyźni z włóczniami i toporami otaczają mój dom. Są w ogrodzie, kradną owoce z mojego drzewka pomarańczowego. Tyle że pomarańcze nie są pomarańczowe, tylko zielone, są jeszcze zielone! Nie dojrzały jeszcze do jedzenia! – Spokojnie, dziecko. – Mężczyźni są źli. Łamią niższe gałęzie. – Dlaczego cię nie widzą? – Jestem pod ziemią. W trawie była ukryta klapa wychodząca na dom. – Klapa? A dokąd prowadziła? – Do tunelu. Mój naturalny ojciec wykopał go razem z zaprzyjaźnionymi przemytnikami. Nie wiem, dokąd prowadzi. Pewnie pod sadem ku wzgórzom. Pomyślałam, że może go tam znajdę, mojego naturalnego ojca, po tym jak zostawił nas dawno temu. Ale nikogo tu nie ma. Jestem w tunelu sama. – A mężczyźni plądrują twój dom. – Wszystkie domy, Ojcze. Ale nasz wybrali jako pierwszy... Aya! Krzyk dziewczyny zabrzmiał ledwie jak kwilenie, ale jej twarz wykrzywiła się z bólu. – Powiedz mi. – Mój brat jest na ulicy. Jest taki mały. Patrzy na mężczyzn w ogrodzie. – Czego go nie zawołasz? – Wołam. Wołam: „Pazel, Pazel”, ale on nie słyszy, a jeśli zawołam głośniej, tamci odwrócą się i mnie zobaczą. A teraz on biegnie do muru okalającego ogród. Ojciec pozwolił jej mówić, sącząc w zamyśleniu mleko. Neda opowiedziała, jak brat wspiął się po winorośli, wpełzł przez okno swojej sypialni 4
i chwilę potem pojawił się z powrotem z szyperskim nożem i figurką wieloryba. Jak uciekł do śliwkowych sadów. Jak do jej kryjówki zbliżył się tłum żołnierzy, mówiący o niej i jej matce takimi słowami, że Ojciec aż odstawił puchar i zatrząsł się z wściekłości. „Jakby naprawdę byli kanibalami. Jakby dusze nic nie znaczyły, a ciała były raptem kawałami mięsa. Oto ludzie, którzy mieliby cywilizować świat”. Światło jutrzenki narastało. Zgasił świecę i przywołał chłopca z szatami, żeby ocienił jej twarz. Chłopak zadygotał, gdy spojrzenie jej niebieskich oczu skupiło się na nim. Neda jednak odeszła – odeszła do Ormaelu, opętana przez sen, który opowiadała. Ryk żołnierzy, gdy odkryli szafkę z trunkami. Dziewczęce ubrania wyrzucane ze śmiechem przez okno, skarpetki na drzewku pomarańczowym, bluzki przykładane do torsów w zbrojach. Roztrzaskane butelki, szyby tłuczone w oknach, żałosny jęk niszczonej koncertyny sąsiada. Zachód słońca, niekończące się mroczne godziny w jaskini i o poranku szron na klapie. Potem krzyknęła o wiele głośniej niż poprzednio i już nie potrafił jej uspokoić, bo właśnie patrzyła, jak żołnierze ciągną jej brata stokiem, rzucają go na ziemię i okładają pięściami i gałęzią jej drzewka. – Oni go nienawidzą. Chcą go zabić. Ojcze. Ojcze. Krzyczą mu w twarz. – Co krzyczą? – W kółko te same słowa. Wtedy jeszcze nie mówiłam w ich języku. Pazel go znał, ale milczał. – Pamiętasz te słowa, prawda? Cała się trzęsła. Odezwała się nie całkiem własnym głosem: – Madhu ideji? Madhu ideji? Ojciec zamknął oczy, nie ufając sobie na tyle, żeby się odezwać. Wystarczała nawet jego słaba znajomość języka arqualskiego. Słyszał te słowa, słyszał, jak żołnierze warczeli je ze złością, jak wywrzaskiwali je w twarz maltretowanemu dziecku: „Gdzie są kobiety?”. A chłopiec trzymał język za zębami. Kiedy Ojciec otworzył oczy, dziewczyna patrzyła mu prosto w twarz. Próbował być surowy. – Łzy, Nedo? Wiesz, że my nie uznajemy łez. Żadna złość, rozpacz ani wstyd nie zapanują nad dziecięciem Starej Wiary. I żaden Arqualczyk ci nie dorównuje. Przestań płakać. Jesteś sfvantskorem, najukochańsza. – Wtedy jeszcze nie byłam. *** 5
To prawda. Nie była ani sfvantskorem ani niczym podobnym. Miała wtedy siedemnaście lat. Schwytano ją tej samej nocy, kiedy złodzieje czający się w głębi tunelu wypędzili ją, grożąc nożami, prosto w łapy Arqualczyków. Nie potrafiła do nich przemówić, błagać ich o litość. Potraktowano ją z taką brutalnością, że Ojciec nie śmiał żądać, by sobie to przypomniała. Dopiero dziwny doktor Chadfallow interweniował, uwalniając ją po pojedynku z generałem – pojedynku na krzyki, prawie przechodzące w ciosy. Doktor był ulubieńcem arqualskiego cesarza, który mianował go Wysłannikiem Nadzwyczajnym i wysłał do miasta przed inwazją. Był również przyjacielem Nedy i jej rodziny, jak się wydawało, ponieważ zabrał zakrwawioną dziewczynę do swojego mzithrińskiego odpowiednika, którego jeszcze tego samego popołudnia miano wydalić z miasta razem z rodziną. – Ocal ją, Acheleg – błagał. – Zabierz ją ze sobą jako córkę, okaż serce. Jednakże Acheleg był potworem. Zawiódł, bo nie przewidział napaści, więc wracał do Mzithrinu skompromitowany. Nie widział powodu, dla którego miałby pomagać rywalowi. Obaj z Chadfallowem chcieli ożenić się z Suthinią, matką Nedy i chociaż obydwóm odmówiła i zniknęła nie wiadomo gdzie, Acheleg nadal uważał się za bardziej wzgardzonego. Teraz los ofiarował mu dziecko Suthinii. Nie miała nadzwyczajnej urody swojej matki i została zhańbiona przez wroga, ale nadal była cenną zdobyczą dla przygarbionego byłego dyplomaty, któremu przyszłość nie obiecywała zbyt wielu podbojów. Zabrał ją do Babqri, ale jako konkubinę, nie córkę. I tylko dzięki temu, że okazał się głupcem i zabrał ją na dwór, gdy zjawił się zasypać króla kłamstwami i pochlebstwami, Ojciec ją zauważył. Niebieskie oczy. Słyszał o takich przypadkach na wschodzie. A kiedy dziewczyna zauważyła, że ją obserwuje, i spojrzała na niego tymi oczami, Ojciec wiedział, że zostanie sfvantskorem. Obcy sfvantskor! To była zapowiedź katastrofy, koniec starego świata. Jednakże po stu latach dokonywania wyborów zawsze wystarczało mu jedno spojrzenie. Cóż za dziwny los był pisany Nedzie. Uratowana przed Arqualczykami przez Arqualczyka i przed Mzithrińczykiem przez jego krajana. Dwa razy zabrano ją jako zdobycz wojenną, a za trzecim razem jako wojowniczkę bogów. Jednakże, ściśle rzecz biorąc, nadal nie była sfvantskorem. Żadne z jego dzieci (szedł pośród nich, odmawiając poranną modlitwę i przerywając ich senny trans muśnięciem) nie mogło przyjąć tego tytułu, dopóki on 6
sam im go nie przyzna. Zawsze tak było i zawsze tak będzie: dopiero kiedy uklękną przed pięcioma królami i złożą przysięgę, zostaną sfvantskorami, wojownikami-kapłanami Mzithrinu. Do tego dnia są tylko pretendentami, jego dziećmi. Potem nie wypowie nawet ich imienia. *** Nie byłam sfvantskorem, pomyślała dziewczyna. Sen rozpływał się i łzy niemal całkiem wyschły. Nie była nawet normalną pretendentką, bo urodziła się na obcej ziemi. To wiele zmieniało. Nawet Ojciec nie mógł udawać, że jest inaczej, chociaż nie pozwalał innym o tym wspominać. Przez dwa tysiące lat starsi kształtowali z młodzieży sfvantskorów, żeby służyli mzithrińskim królom, przewodzili ich armiom i przerażali wrogów. Zamieszkiwała w nich moc, moc z Fortów Wieczności, ze szczątków Czarnej Urny i krypty pełnej wiatru. To było więcej niż zaszczyt – to było życiowe przeznaczenie i święty obowiązek, wyraz najwyższego zaufania. Powoływano tylko młodzież mzithrińskiego pochodzenia. Taki był porządek rzeczy, dopóki Ojciec nie sprowadził do swojej Cytadeli Nedy. Neda Pathkendle. Szereg starych Mistrzów wypowiedział jej imię w Sali Powitań tamtego pierwszego dnia, jakby już same sylaby budziły ich niezadowolenie. Neda Ygraël, powiedział Ojciec. Nadałem jej nowe imię. Obserwujcie ją, a z czasem zrozumiecie. Ygraël, Ognisty Feniks. Jego wspaniałomyślny gest nie pomógł. Sześcioro pozostałych pretendentów (czterech chłopców i dwie idealne dziewczyny) było zgorszonych. Złotoskóra uciekinierka z Ormaelu, jednego z krajów wasalnych wroga? Czy zostali wybrani, by ich zhańbić? Czy byli tak nędznymi kandydatami, że przestrzeganie odwiecznych obyczajów straciło sens? Nie kwestionowano wyboru dokonanego przez Ojca – tego, który wyssał czarnego demona z rany w szyi króla Ahbsana i wypluł go do pieca węglowego, gdzie demon wył i tłukł się przez miesiąc – ale jego wybór okazał się próbą wiary. Nie kryto się z niezadowoleniem w czasie uczty z okazji Kresu Zimy, kiedy nowi pretendenci maszerowali przez miasto Babqri. Na poduszce Nedy pojawiło się pewnego dnia zwęglone ciało gołębicy, a popiołem wypisano na podłodze słowa „nigdy się nie odrodzi”. Pewnego dnia dowiedziała się o Wrogim Wykluczeniu – starożytnej zasadzie, zgodnie z którą, jeśli pozostali pretendenci jednomyślnie 7
oświadczą, że jedno z nich pragnie mieć wrogów we wszystkich pozostałych, to mogą tego pretendenta przepędzić. Neda nie szukała sobie wrogów; posłusznie znosiła ich kaprysy, tolerowała złośliwość. Mimo to, pięcioro z sześciorga głosowało za jej usunięciem. Kiedy ich wysiłki spełzły na niczym, Neda podeszła bez słowa do tej, która stanęła po jej stronie – wysokiej, dumnej dziewczyny imieniem Suridín. Uklękła przed nią i podziękowała szeptem, ale dziewczyna przewróciła ją kopniakiem i wyśmiała z goryczą. – Nie chodziło o ciebie – odpowiedziała. – Chcę służyć w marynarce, jak mój naturalny ojciec, a oni na uroczystość zaprzysiężenia sprowadzają wiedźmy, które potrafią wywęszyć kłamstwo. Co mam powiedzieć, kiedy zapytają, czy kiedykolwiek złożyłam fałszywe świadectwo? Naturalny ojciec Suridín był admirałem w Białej Flocie. – Rozumiem, siostro – odpowiedziała Nada. – Nic nie rozumiesz. Naprawdę chciałabym, żebyś sprowokował bójkę z kimś z nas. Nie pasujesz tutaj i bez chwili wahania zagłosowałabym przeciwko tobie, gdybym tylko mogła. *** To wszystko było okropne i przeciągało się niemiłosiernie. Jednakże pięć lat później było już po wszystkim i zakończyło się dokładnie tak, jak przewidział Ojciec: Neda była wyszkolona, śmiertelnie niebezpieczna i silna w Wierze, szóstka jej towarzyszy przyjęła ją do swojego grona (niektórzy z miłością, inni zaledwie z posłuszeństwa), a mzithrińskie pospólstwo nie bardzo już wiedziało, dlaczego wcześniej protestowało. Neda nie miała w głowie podobnego mętliku. Jej wrogowie mieli rację. Zobaczyli to, czego nie dostrzegł Ojciec: że zawiedzie i zhańbi tytuł, o ile kiedykolwiek go otrzyma. Posłała strzałę nad rzeką Bhosfal i trafiła w ruchomy cel. Przeszła po linie rozpiętej nad Wąwozem Diabła i wniosła po trzystu stopniach do Cytadeli tyle wody, ile sama waży. Jednakże droga sfvantskora to droga perfekcji, a pod jednym względem Neda była daleka od doskonałości. Nie potrafiła zapomnieć. Dla pretendenta nie istniało nic gorszego. Poza nauką walki i religii kształtowanie wojownika-kapłana w ogromnej mierze odbywało się podczas transu. Tylko z tymi w transie Ojciec mógł dzielić święte tajemnice; tylko te dusze można było oczyścić ze strachu. Neda z łatwością odpływała w pierwsze warstwy transu – opanowała zasypianie i budzenie się na 8
polecenie Ojca, bezwarunkowe posłuszeństwo, koncentrację umysłu na dowolnej wymienionej przez niego myśli, ale nigdy tylko i wyłącznie na tej, którą wymienił. Najgłębszy i najświętszy poziom transu osiągało się, kiedy wszystkie inne rozpraszające uwagę kwestie znikały, innymi słowy, gdy się o nich zapominało. „Usuń pył tego co Teraz i Przedtem, a kwestie wieczne będą twoje” – mawiano. Tego Neda nigdy nie potrafiła osiągnąć. Rok po roku wyciągnięta na granicie próbowała, słuchając głosu Ojca. Podczas gdy inni zrzucali wspomnienia jak stare łachy, ona leżała nieruchomo i udawała. „Zapomnij o wczoraj i dzisiaj. Zapomnij o oddechu przed tym oddechem”. Ona pamiętała. I kiedy Ojciec powiedział im, że mają zapomnieć pewne lekcje, to określone książki nagle znikały z biblioteki, Mistrz, który jednego dnia ich nauczał, drugiego przepadał, a Neda nadal o wszystkim pamiętała. Każdą twarz, każde słowo. Znała też inne słabości Ojca, zbyt wstydliwe, by wiedział o nich pretendent. Jednakże największym jej grzechem, którego nie dało się niczym odkupić, były jej kłamstwa. Umiejętne, wręcz perfekcyjne, ponieważ zawsze bez trudu przypominała sobie, co ma dokładnie udawać – czego nie powinna wiedzieć. Tylko jak długo zdoła ukrywać nienawiść do siebie? W czasie samotnych modlitw uderzała głową o posadzkę. W łóżku złorzeczyła sobie bitewnymi przekleństwami sfvantskorów, morskimi przekleństwami jej ormaelskiego ojca i syczącymi przekleństwami wiedźm z wyżyny, skąd pochodziła jej matka, która zabawiała się zaklęciami, przez co o mały włos nie zabiła Nedy i jej brata przed najazdem na Ormael. Szkoda, że jej się nie udało. Pazela bowiem zabrano nieprzytomnego, żeby go potem pochować z tysiącami ofiar z tego dnia albo żeby przywrócić mu zdrowie i sprzedać do niewoli. A Neda, którą Ojciec uratował przed podobnym losem, nie potrafiła powstrzymać własnego umysłu przed zdradą. *** – Powstań, moja siódemko. Wypełnili polecenie zwinnie jak koty. Wszyscy byli ubrani, nikt nie był uzbrojony – Simjanie udzielili gościom pewnych przywilejów, ale nie należało do nich noszenie broni. Ojciec poprowadził ich w milczeniu przez wschodni łuk i wzdłuż marmurowego muru do stóp wąskich schodów pozbawionych balustrady. U ich szczytu stał Declarion – wysoki 9
postument z czterema kolumnami, zwieńczony szarozieloną kopułą, wewnątrz której zamaszystymi, srebrzystymi literami wypisano Przymierze Prawdy. Ojciec wspiął się po schodach, a oni czekali, aż ich wezwie. Słońce nie wychynęło jeszcze spoza horyzontu, ale jego promienie muskały szczyty odległych gór Simji, pozostawiając ziemię poniżej w mroku. Wokół kaplicy stado kóz ułożyło się na noc i jeszcze nie wstało, dopiero co obudzone. Ani jedno okno w mieście Simjalla za polami nie jaśniało. Neda słuchała zduszonego ryku fal i nadal czuła, jak ją przyciąga. Przez całą noc byłam w morzu. W transie przeszłam stąd, by wejść w fale przyboju. Wokół mnie roiły się stworzenia, diabły morskie i płaszczki. Wiedźma śpiewała zaklęcia nad wodą. Murtha płakała za chłopcem, którego kocha. Nie powinnam tego pamiętać. Próbowała opróżnić umysł, żeby skupić się na modlitwie. Jednak na ostatnim stopniu przed Declarionem Ojciec odwrócił się do nich niespodziewanie. Jego uczniowie aż podskoczyli – porannych rytuałów nie zmienia się mimochodem. Ojciec przyjrzał im się uważnie. – Wiecie, od jak dawna dążą do zniszczenia nas – powiedział. – Wiecie, że zapłaciliśmy krwią, by przetrwać. Teraz wiele się zmieniło. Naszych pięciu królów Świętego Mzithrinu długo mozoliło się nad zawarciem pokoju z wrogiem i mówią, że kiedy dziś w tej właśnie kaplicy nasz książę poślubi Thashę Isiq, czas bólu i śmierci wreszcie się zakończy. Ja jednak dostrzegam coś mroczniejszego, moje dzieci. Nową wojnę: krótką, ale straszliwą, jakby kilka stuleci wojen upchnąć w jeden rok, z całym ich zniszczeniem, lecz bez odnowy. Widzę widmo zagłady. Chcielibyście wiedzieć, gdzie spoczywa? Spójrzcie więc za siebie. Wszyscy uczniowie się odwrócili jak jeden mąż. Przed nimi rozciągał się Port Simjański wypełniony po brzegi statkami – białymi okrętami wojennymi z ich ojczyzny, arqualskimi pancernikami, maleńką flotą wojenną wyspy i dziesiątkami łodzi, na których przybyli władcy i mistycy pomniejszych religii. Wszyscy zjawili się na zaślubiny, które przypieczętują pokój. Wszystkie te statki przyćmiewał Wspaniały Żaglowiec. Chathrand, starodawny wśród starodawnych, wydawał się nieśmiertelny w swych morskich dokonaniach, zbudowany przez zapomnianych rzemieślników w minionych wiekach cudów. Mówiło się, że do żeglowania nim potrzeba sześciuset ludzi, a dwa razy tylu może swobodnie się na nim pomieścić i nadal zostaje dość miejsca na zapasy ziarna, które pozwoliłyby przetrwać zimę całemu miastu, albo na broń, której wystarczyłoby dla kilku 20
legionów szykujących się do wojny. Żaglowiec należał do wroga, ale nie do korony. Za sprawą pokrętnego rozumowania Arqualczyków żaglowiec trafił do rąk prywatnych – cesarz musiał płacić jakiejś kupieckiej baronessie za przywilej przewiezienia Oblubienicy Traktatowej z taką pompą. – Chathrand – powiedział Ojciec – jak statki z zarazą z dawnych czasów, przybywa przystrojony w pokojowe barwy, ale w jego ładowni powietrze huczy od zła. Kiedy pierwszy raz podniósł kotwicę w Etherhorde, pół świata stąd, w sercu wrogiego kraju, wiedziałem, że niesie ze sobą zagrożenie. Z każdą przebytą milą czułem, jak groźba narasta. Przepłynął Nelu Peren i tam, z dala od lądów, niebezpieczeństwo przybrało na sile. Potem sześć dni stał na kotwicy w porcie Ormaelu, dawnym domu Nedy i tam zdobył jakąś nową, monstrualną moc. A wczoraj... Wczoraj słońce przygasło w samo południe i tkanina magii świata rozciągnęła się i niemal pękła. Niewiele brakowało, a dostrzegłem prawdziwy cel Chathranda. Jednak moc ukryła się i teraz żaglowiec leży jak wielka, potulna krowa, czekając na nasze wezwanie. A my musimy ją wezwać, wezwać świtę oblubienicy i naszego księcia Falmurqata, wezwać wszystkich lordów i arystokratów do naszej kaplicy. Taka bowiem jest wola pięciu królów. Kto może ich winić? Kto nie chciałby pokoju? I być może wczorajszy wybuch magii oznaczał zniszczenie zła na Chathrandzie. Ale serce mówi mi co innego. Ta Thasha z Etherhorde nie poślubi naszego księcia, a jej cesarstwo nie pragnie zakończenia wojny, nie, o ile nie oznaczałoby także zagłady naszego ludu. Ojciec zacisnął zęby. – Pięciu królów mnie nie wysłuchało. „Żyjesz przeszłością”, zbesztali mnie. „Przez całe twoje długie życie szalała wojna i teraz na starość nie potrafisz wyobrazić sobie niczego innego. Świat się zmienił. Cesarstwo Arqualu się zmieniło, więc my także musimy. Szkól jeszcze przez jakiś czas swoich sfvantskorów, jeśli nie pragniesz odpoczynku, ale nie mieszaj się do rządzenia krajem”. A kiedy ja się myliłem? Celowo zamilkł. Neda nie śmiała odetchnąć – ona jedna wiedziała kiedy. – Są ślepi – powiedział Ojciec. – Widzą tylko bogactwa, które będą płynąć z handlu ze wschodem. Ja sięgam wzrokiem dalej. Jednak nie jestem królem i nie mam pod swoimi rozkazami szpiegów i żołnierzy. Za to mam przyjaciół wśród pewnych oficerów w Białej Flocie. I mam was, dzieci, sfvantskorów pod każdym względem, nie licząc końcowej przysięgi. Jesteście tutaj z powodu Chathranda. Jesteście tutaj, żeby ocalić nas od 2
zła, które ze sobą przynosi. Jeszcze więcej powiedziałem wam w transie, ale na razie nie powinniście tego pamiętać. Kiedy nadejdzie właściwie chwila, wspomnienie samo powróci. Teraz musimy się śpieszyć. Przyjmijcie moje błogosławieństwo i wyznajcie swoje lęki. Stanął pod kopułą, a pierwszy pretendent wbiegł po schodach i ukląkł. Ojciec rozmawiał z każdym z nich krótko, bo słońce nie zamierzało dużo dłużej kryć się za horyzontem. Kiedy jednak nadeszła kolej Nedy, położył dłoń na jej głowie i poczuła, że Ojciec drży. – Przemówisz? – zapytał. Wbiła paznokcie w dłonie. – Nie mam lęków do wyznania. – Będziesz miała. Twój brat jest na pokładzie tego statku. Zaskoczona uniosła wzrok. Ojciec wytrzeszczył oczy – pretendentom nie wolno było zerkać na wnętrze kopuły. Szybko spuściła wzrok. – Wybacz – powiedziała. – Jest sługą – mówił dalej Ojciec. – Na takich jak on wołają „smołownicy”, jeśli się nie mylę. I jest specjalnym przyjacielem doktora Chadfallowa, który także znajduje się na pokładzie żaglowca. – Pazel – szepnęła. Żył, jednak żył... – Nie wolno ci z nim rozmawiać. Przełknęła ślinę, walcząc o zachowanie spokoju. – Dopóki zaślubiny nie dobiegną końca. Więcej: nie wolno mu nawet zobaczyć twojej twarzy. Jego obecność tutaj nie może być przypadkiem. Ty i Ultri będziecie stać za mną z maskami na twarzach aż do końca. – Tak, Ojcze. A kiedy nastąpi koniec? Westchnął. – Kochana, nawet ja nie wiem, co się wtedy wydarzy. Ojciec ją pobłogosławił, a ona, trzęsąc się, namacała schody. Ostatni uczeń przykląkł przed ojcem na krótko. A potem rąbek słońca pojawił się nad morzem, Ojciec uniósł ręce i krzyknął głosem jak grom, sprawiając, że kozy czmychnęły przerażone, a skowronki i wróble zerwały się z pól w panice. To było Annuncet, Przyzwanie, spotęgowane przez magię kopuły, głośniejsze od wszystkich, jakie do tej pory Neda usłyszała. Ojciec wyśpiewywał rytualny tekst raz za razem, jakby w ogóle nie potrzebował oddechu, i nie przestał, dopóki lampy nie zapłonęły w mieście, we dworze, na wieży i na zakotwiczonym statku.