Kim Harrison
PRZYNIEŚCIE MI GŁOWĘ WIEDŹMY
Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz
Wydawnictwo MAG Warszawa 2009
Tytuł oryginału: Dead Witch Walking Copyright © 2004 by Kim Harrison Copyright for the Polish translation © 2009 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Damian Bajowski Projekt i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-147-8 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl
Mężczyźnie, który powiedział, że podoba mu się mój kapelusz.
PODZIĘKOWANIA
Chciałabym podziękować osobom, które przeze mnie cierpiały podczas wielokrotnego przepisywania tekstu. Wiecie, kim jesteście, i serdecznie Was pozdrawiam. Szczególnie jednak chciałabym podziękować mojej redaktor, Dianie Gil, za wspaniałe sugestie, które odsłoniły przede mną zachwycające ścieżki myśli, oraz mojemu agentowi, Richardowi Curtisowi.
ROZDZIAŁ 1
Stałam w mroku, w wejściu opuszczonego sklepu naprzeciwko pubu „Krew i Piwo”, usiłując dyskretnie podciągnąć skórzane spodnie do ich właściwego położenia. To żałosne, pomyślałam, patrząc na opustoszałą w deszczu ulicę. Byłam na to o wiele za dobra. Zajmowałam się zwykle zatrzymywaniem nielicencjonowanych czarownic oraz tych zajmujących się czarną magią, jako że do schwytania czarownicy trzeba czarownicy. Lecz w tym tygodniu na ulicach było spokojniej niż zazwyczaj. Wszyscy, którzy mogli wyjechać, byli na zachodnim wybrzeżu na naszym dorocznym zjeździe, zostawiwszy mnie z tym bezcennym zleceniem. Proste przyskrzynienie. Takie to już szczęście Zmiany, że tkwiłam tu w ciemności i na deszczu. – Kogo ja oszukuję? – szepnęłam, podciągając pasek torby wyżej na ramię. Od miesiąca nie wysyłano mnie, żebym przyszpiliła czarownicę – nielicencjonowaną, białą, czarną czy jakąkolwiek inną. Przyprowadzenie syna pani burmistrz na Przemianę odbywającą się nie w czasie pełni księżyca nie było zapewne najlepszym pomysłem. 7
Zza rogu wyjechał lśniący samochód; w świetle brzęczącej lampy rtęciowej był czarny. Już trzeci raz okrążał kwartał. Skrzywiłam się, kiedy zobaczyłam, że zwalnia. – Cholera – szepnęłam. – Potrzebuję ciemniejszej kryjówki. – Myśli, że jesteś dziwką, Rachel – szepnął mi do ucha mój pomocnik i zachichotał. – Mówiłem ci, że w czerwonej bluzce bez pleców wyglądasz jak zdzira. – Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że śmierdzisz jak pijany nietoperz, Jenks? – mruknęłam, ledwie poruszając ustami. Tego wieczoru pomocnik znajdował się denerwująco blisko, jako że przysiadł na moim kolczyku. Był duży i zwisający – kolczyk, nie pixy. Jenks okazał się pretensjonalnym, złośliwym gnojkiem o wybuchowym charakterze. Wiedział, co prawda, z której strony ogrodu pochodzi jego nektar. I najwyraźniej od incydentu z żabą pozwalano mi zabierać ze sobą najwyżej pixy. Mogłabym przysiąc, że pixy są za duże, by się zmieścić w żabim pysku. Kiedy samochód zatrzymał się z sykiem opon na mokrym asfalcie, podeszłam powoli do krawężnika. Automatycznie otwierana, przyciemniona szyba opuściła się z jękiem mechanizmu. Pochyliłam się z moim najładniejszym uśmiechem i machnęłam legitymacją. Ze spojrzenia pana Jednobrewego zniknęła lubieżność, a jego twarz przybrała barwę popiołu. Samochód ruszył z cichym piskiem opon. – Jednodniowy wycieczkowicz – powiedziałam z pogardą. Nie, pomyślałam w przebłysku skruchy. Był normalny, był człowiekiem. Jeśli nawet określenia „jednodniowy 8
wycieczkowicz”, „udomowiony”, „gąbka”, „wymiętek” oraz moje ulubione „przekąska” oddawały istotę sprawy, były politycznie niepoprawne. Ale skoro ten gość podrywał zabłąkane dziewczyny na chodniku w Zapadlisku, to można go było nazwać trupem. Samochód przejechał na czerwonym świetle, a ja odwróciłam się na gwizdy dziwek, których miejsce zajęłam o zachodzie słońca. Nie były zadowolone, stojąc bezczelnie na rogu naprzeciwko mnie. Pomachałam im, a najwyższa pokazała mi środkowy palec i odwróciła się tyłem, pokazując zgrabną pupę, poprawioną zaklęciem. Dziwka i jej zdecydowanie krzepki kochanek głośno rozmawiali, starając się niepostrzeżenie podawać sobie skręta. Nie pachniał zwykłym tytoniem. Dzisiaj to nie mój problem, pomyślałam i cofnęłam się do cienia. Oparłam się o zimną kamienną ścianę budynku, wpatrzona w czerwone światła stopu samochodu. Zerknęłam na siebie, marszcząc brwi. Jestem wysoka jak na kobietę – mam około metra siedemdziesiąt – ale nie jestem choćby w przybliżeniu tak długonoga, jak ta dziwka stojąca w następnej kałuży światła. I nie byłam aż tak mocno umalowana. Wąskie biodra i niemal płaski biust nie czyniły ze mnie materiału na prostytutkę. Zanim znalazłam punkty sprzedaży dla leprekaunów, bieliznę kupowałam w dziale „Twój pierwszy stanik”. A tam trudno znaleźć coś bez serduszek i jednorożców. Moi przodkowie wyemigrowali do starych dobrych Stanów w dziewiętnastym wieku. Jakimś cudem na przestrzeni tych pokoleń wszystkim kobietom udało się zachować zdecydowanie rude włosy i zielone oczy, charakterystyczne 9
dla dzieci naszej irlandzkiej ojczyzny. Jednakże moje piegi są ukryte pod zaklęciem, które tata kupił mi na trzynaste urodziny. Maleńki amulet dał do osadzenia w pierścionku na mały palec. Nigdy nie wychodzę bez niego z domu. Znowu poprawiłam torbę na ramieniu i westchnęłam. Skórzane spodnie, czerwone buty do kostek i bluzka bez pleców niewiele się różniły od tego, co zwykle wkładałam w piątki, żeby wkurzyć szefa, ale ubrać się w coś takiego na wieczór, idąc na róg ulicy... – Gówno – mruknęłam do Jenksa. – Wyglądam jak dziwka. Jego jedyną odpowiedzią było prychnięcie. Nie zareagowałam, co mnie kosztowało nieco wysiłku, i odwróciłam się w stronę baru. Było za wcześnie na pierwszych klientów i oprócz mojego pomocnika oraz stojących dalej „pań”, ulica świeciła pustką. Stałam tu już prawie godzinę, a mojego obiektu nie było ani śladu. Równie dobrze mogłam wejść do środka i zaczekać. Poza tym wewnątrz mogłabym sprawiać wrażenie, że to ja chcę być nagabywana, a nie że sama nagabuję mężczyzn. Odetchnęłam głęboko, wyciągnęłam z koka upiętego na czubku głowy kilka pasemek kręconych włosów, sięgających ramion, chwilę je układałam, by malowniczo opadały mi na twarz, a na koniec wyplułam gumę. Kiedy przechodziłam przez mokrą jezdnię, stukanie moich obcasów stanowiło żwawy kontrapunkt dla podzwaniania kajdanek wiszących mi u biodra. Stalowe kółka wyglądały jak tandetny rekwizyt, lecz były prawdziwe i wielokrotnie używane. Skrzywiłam się. Nic dziwnego, że pan Jednobrewy się zatrzymał. Używane do pracy, ale nie takiej, o jakiej myślisz. 10
Mimo wszystko zostałam wysłana w deszcz do Zapadliska, żeby zwinąć leprekauna za uchylanie się od płacenia podatków. Zastanawiałam się, jak niżej mogłabym jeszcze upaść. To pewnie przez to przyszpilenie jasnowidzącego psa w zeszłym tygodniu. Skąd miałam wiedzieć, że to nie wilkołak? Pasował do opisu, jaki dostałam. Stojąc w wąskim korytarzu i strząsając z ubrania krople deszczu, powiodłam wzrokiem po typowym gównianym wystroju irlandzkiego baru: po fajkach z długimi cybuchami przyczepionymi do ścian, reklamach zielonego piwa, czarnych winylowych siedzeniach i maleńkiej scenie, gdzie jakiś niedoszły gwiazdor rozstawiał przy wieży ustawionej ze wzmacniaczy swoje cymbały i dudy. W powietrzu unosił się delikatny zapach przemycanej Siarki. Obudziły się moje drapieżne instynkty. Zapach miał trzy dni i nie był dość silny, by pójść jego tropem. Gdybym przygwoździła dostawcę, opuściłabym listę przebojów mojego szefa. Może nawet dałby mi coś wartego moich talentów. – Hej – burknął ktoś obok mnie. – Zastępujesz Tobby? Porzuciłam myśli o Siarce, zamrugałam i odwróciłam się, stając na wprost klatki piersiowej w jaskrawozielonej koszulce. Uniosłam wzrok, ogarniając nim ogromnego mężczyznę. Materiał na wykidajłę. Na koszulce miał nadrukowane imię „Peter”. Pasowało do niego. – Kogo? – zamruczałam, rąbkiem jego koszulki osuszając z kropel deszczu to, co na wyrost nazywam rowkiem między piersiami. Nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. I było to przygnębiające. 11
– Tobby. Państwową dziwkę. Już się tu nie pokaże? – Mówiłem ci – dobiegł z mojego kolczyka śpiewny głosik. Mój uśmiech stał się wymuszony. – Nie wiem – wycedziłam przez zęby. – Nie jestem dziwką. Znów coś burknął, przyglądając się mojemu strojowi. Pogrzebałam w torbie i podałam mu legitymację służbową. Każdy, kto by nas widział, mógłby założyć, że mnie legitymuje. Przy łatwo dostępnych zaklęciach ukrywających wiek to było obowiązkowe – podobnie jak wiszący mu na szyi amulet wykrywający zaklęcia. Lśnił bladą czerwienią w reakcji na mój pierścionek. Nie przeprowadziłby z tego powodu pełnej kontroli, dlatego wszystkie amulety w mojej torbie były w tej chwili uśpione. Zresztą nie spodziewałam się, żebym miała ich tego wieczoru potrzebować. – Inderlandzka Służba Bezpieczeństwa – powiedziałam, kiedy wziął legitymację do ręki. – Mam zlecenie na znalezienie kogoś, a nie na nękanie twojej zwykłej klienteli. Stąd to... hm... przebranie. – Rachel Morgan – odczytał, niemal całkowicie zakrywając grubymi paluchami laminowany prostokąt. – Agentka Inderlandziej Służby Bezpieczeństwa. Jesteś agentką ISB? – Przeniósł wzrok z legitymacji na mnie i z powrotem, rozchylając grube wargi w uśmiechu. – Co się stało z twoimi włosami? Wpadłaś na lampę lutowniczą? Zacisnęłam usta. Zdjęcie miało trzy lata. To nie była lampa lutownicza, tylko psikus, nieformalne pasowanie na pełnoprawną agentkę. Naprawdę śmieszne. 12
Pixy smyrgnął z mojego kolczyka, który się zakołysał od tego gwałtownego ruchu. – Ja bym pilnował języka – powiedział Jenks, przekrzywiając głowę, by spojrzeć na legitymację. – Ostatni przygłup, który się śmiał z jej zdjęcia, spędził noc na ostrym dyżurze z parasolką z drinka w nosie. Zrobiło mi się przyjemnie. – Wiesz o tym? – zapytałam, wyrywając legitymację Peterowi i chowając ją w torbie. – Wiedzą o tym wszyscy w dziale przydzielania funduszy. – Pixy się roześmiał. – Oraz o próbie przyszpilenia tego łaka za pomocą zaklęcia swędzenia i zgubieniu go w kiblu. – Spróbuj aresztować łaka tak blisko pełni i nie dać się ugryźć – zaproponowałam tonem usprawiedliwienia. – To nie takie łatwe, jak wygląda. Musiałam użyć eliksiru. Takie rzeczy są kosztowne. – A potem pozbawiłaś włosów cały autobus ludzi? Jego skrzydełka ważki poczerwieniały, ponieważ się śmiał, a to pobudziło mu krążenie. Ubrany w czarny jedwab i z czerwoną chustką wyglądał jak miniaturowy Piotruś Pan udający członka miejskiego gangu. Dziesięć centymetrów jasnowłosego utrapienia i wybuchowego charakteru. – To nie była moja wina – odparłam. – Kierowca wjechał na wybój. Zmarszczyłam brwi. Oprócz tego ktoś pozamieniał moje zaklęcia. Usiłowałam splątać łakowi nogi, a skończyło się to usunięciem włosów kierowcy i wszystkim siedzącym w trzech pierwszych rzędach foteli. Przynajmniej 13
schwytałam obiekt poszukiwań, chociaż w ciągu następnych trzech tygodni zmarnowałam całą wypłatę na taksówki, bo autobus nie chciał mnie zabierać. – A ta żaba? – Jenks błyskawicznie odfrunął, bo bramkarz chciał go pstryknąć, ale zaraz wrócił. – Tylko ja chciałem ci dzisiaj towarzyszyć. Płacą mi za ryzyko. Duszek uniósł się z dumą o kilka centymetrów. Najwyraźniej nie zrobił wrażenia na Peterze. Ja byłam przerażona. – Posłuchaj, ja chcę tu tylko grzecznie i spokojnie posiedzieć i czegoś się napić – powiedziałam i skinęłam głową w stronę sceny, gdzie młodzieniec plątał przewody od swoich wzmacniaczy. – Kiedy to się zacznie? Bramkarz wzruszył ramionami. – Jest nowy. Wygląda, że za jakąś godzinę. – Jeden ze wzmacniaczy spadł z hukiem ze sceny. Rozległy się radosne okrzyki. – Może za dwie. – Dzięki. Nie zwracając uwagi na przypominający dźwięk dzwoneczków śmiech Jenksa, przeszłam między pustymi stolikami do rzędu ciemniejszych boksów. Wybrałam ten pod głową łosia i zapadłam się w zwiotczałe siedzenie o osiem centymetrów głębiej, niż powinnam. Zmywam się stąd, jak tylko znajdę tego małego przestępcę podatkowego. To mnie obrażało. Pracowałam dla ISB od trzech lat – siedem, jeśli policzyć cztery lata „szpitalne” – a teraz wykonywałam pracę stażystki. To stażyści pilnowali codziennie porządku na ulicach Cincinnati i jego największego przedmieścia po drugiej stronie rzeki, pieszczotliwie zwanego Zapadliskiem. 14
Braliśmy nadprzyrodzone przypadki, z którymi nie mogło sobie poradzić prowadzone przez ludzi FBI – Federalne Biuro Inderlandzkie. W zakresie działalności stażysty ISB leżały drobne zajścia wywołane przez zaklęcia oraz zdejmowanie famulusów z drzew. Ale ja byłam pełnoprawną agentką, do cholery. Zasługiwałam na coś lepszego. Wypełniałam lepsze zlecenia. To ja w pojedynkę wyśledziłam i zatrzymałam krąg mrocznych wiedźm, które obchodziły zaklęcia zabezpieczające zoo w Cincinnati, żeby kraść z niego małpy i sprzedawać je do podziemnego laboratorium. Ale czy zdobyłam sobie za to uznanie? Nie. To ja zdałam sobie sprawę, że wariat wykopujący ciała na jednym z przykościelnych cmentarzy jest powiązany z serią zgonów w skrzydle przeszczepów w jednym ze szpitali prowadzonych przez ludzi. Wszyscy założyli, że zbierał materiały do tworzenia nielegalnych zaklęć, a nie, że rzucał na te organy zaklęcia czasowego zdrowia, a potem sprzedawał je na czarnym rynku. A te kradzieże przy bankomatach, które nękały miasto w ostatnią Gwiazdkę? Musiałam jednocześnie użyć sześciu amuletów, by przybrać wygląd mężczyzny, ale przyskrzyniłam tę czarownicę. Do rabowania naiwnych ludzi używała amuletu miłości w połączeniu z zaklęciem zapomnienia. To przyszpilenie sprawiło mi szczególnie dużo satysfakcji. Ścigałam ją przez trzy ulice i kiedy się odwróciła, żeby rzucić na mnie być może zabójczy urok, nie miałam czasu na rzucenie żadnego zaklęcia, więc miałam słuszne powody, by pozbawić ją przytomności potężnym kopniakiem. Jeszcze lepsze było to, że FBI szukało jej przez trzy miesiące, 15
a mnie przyszpilenie jej zajęło dwa dni. Wyszli przeze mnie na durniów, ale czy ktoś mi powiedział: „Dobra robota, Rachel”? Czy ktoś mnie chociaż podwiózł do wieżowca ISB z moją spuchniętą stopą? Nie. A później dostawałam jeszcze gorsze zlecenia: dziewczyny z korporacji studentek kradnące programy telewizji kablowej za pomocą czarów, kradzieże famulusów, psotne zaklęcia – i nie mogłam zapomnieć mojego ulubionego: wyganiania trolli spod mostów i z przepustów, zanim zjadły całą zaprawę. Westchnęłam, patrząc na bar. Żałosne. Jenks z powrotem przysiadł na moim kolczyku, unikając moich apatycznych prób pacnięcia go. To, że musieli mu płacić potrójnie za to, żeby mi towarzyszył, nie wróżyło nic dobrego. Sprężystym krokiem podeszła odziana na zielono kelnerka, deprymująco dziarska jak na tak wczesną porę. – Cześć! – odezwała się, pokazując zęby i dołeczki w policzkach. – Mam na imię Dottie. Będę cię dzisiaj obsługiwać. Cała w uśmiechach, postawiła przede mną trzy drinki: Krwawą Mary, koktajl z bourbona i piwo imbirowe z sokiem pomarańczowym. Jakie to słodkie. – Dzięki, skarbie – powiedziałam z pełnym znużenia westchnieniem. – Od kogo to? Przewróciła oczyma w stronę baru, starając się wyglądać na osobę wyrafinowaną i znudzoną, lecz udało jej się zrobić wrażenie licealistki na balu. Wyglądając zza jej szczupłej, owiązanej fartuszkiem talii, zerknęłam na trzech pijaków o oczach płonących pożądaniem. To była stara tradycja. Przyjęcie drinka oznaczało przyjęcie kryjącego 16
się za nim zaproszenia. Kolejna sprawa, którą powinna się zająć pani Rachel. Wyglądali na normalnych, ale nigdy nic nie wiadomo. Wyczuwając koniec rozmowy, Dottie pośpieszyła pełnić obowiązki barmanki. – Sprawdź ich, Jenks – szepnęłam. Duszek odfrunął, trzepocząc skrzydełkami zaróżowionymi z podniecenia. Nikt go nie zauważył. Pixy inwigilacja w najlepszym wydaniu. W pubie było spokojnie, ale jako że za barem stało dwoje barmanów, stary mężczyzna i młoda kobieta, domyślałam się, że wkrótce zabawa się rozkręci. „Krew i Piwo” był znanym lokalem, do którego chodzili normalni, by pozadawać się z Inderlanderami, a potem wrócić na drugą stronę rzeki z zablokowanymi drzwiczkami i zakręconymi szybami, podekscytowani i zachwyceni sobą. I chociaż samotny człowiek wśród Inderlanderów rzuca się w oczy jak syf na twarzy królowej balu maturalnego, to Inderlander z łatwością wtapia się w tłum ludzi. To cecha pomagająca im przetrwać, szlifowana od czasów sprzed Pasteura. Stąd pixy. Pixy i fairy potrafią dosłownie wywąchać Inderlandera szybciej, niż ja potrafię powiedzieć „sik”. Bez przekonania rozejrzałam się po na wpół pustym barze. Na widok znajomej twarzy z biura mój zgorzkniały nastrój wyewoluował w uśmiech. Ivy. Ivy była wampirzycą, gwiazdą zespołu agentów ISB. Poznałyśmy się przed kilku laty podczas ostatniego roku mojego stażu i na rok stworzyłyśmy zespół do wykonywania na wpół niezależnych zadań. Ona właśnie zatrudniła się jako pełnoprawna agentka; miała za sobą sześć lat studiów 17
uniwersyteckich, a nie dwa lata uniwersytetu i cztery lata stażu, które ja wybrałam. Sądzę, że przydzielenie nas do siebie wydawało się komuś dobrym żartem. Praca z wampirem – żywym czy nie – śmiertelnie mnie przerażała do czasu, kiedy odkryłam, że Ivy nie jest praktykująca i wyrzekła się picia krwi. Byłyśmy do siebie tak niepodobne, jak to tylko możliwe, lecz jej mocne punkty stanowiły moje słabości. Chciałabym powiedzieć, że jej słabości były moimi mocnymi punktami, lecz Ivy nie miała żadnych słabości – poza skłonnością do zabijania wszelkiej radości z działania przez skrupulatne układanie planów. Nie pracowałyśmy razem od dwóch lat i mimo niechętnie przyznanego mi awansu Ivy nadal miała wyższe stanowisko. Umiała mówić właściwe rzeczy właściwym ludziom we właściwym czasie. Pomagało jej też pochodzenie z rodu Tamwood, którego nazwisko było stare jak samo Cincinnati. Była ostatnim przedstawicielem rodziny, miała duszę i była tak samo żywa, jak ja, ponieważ wirusem wampiryzmu została zarażona za pośrednictwem nadal wówczas żyjącej matki. Wirus ukształtował Ivy jeszcze w jej łonie, dzięki czemu posiadała elementy obu światów, żywego i martwego. Zobaczyła, że kiwam jej głową, i podeszła. Wszyscy trzej mężczyźni przy barze odwrócili się, patrząc na nią z uznaniem i trącając się łokciami. Rzuciła im lekceważące spojrzenie, a ja, przysięgam, usłyszałam, jak jeden z nich westchnął. – Jak ci leci, Ivy? – zapytałam, kiedy wampirzyca powoli usiadła na ławie naprzeciwko mnie. 18