Reamde

Page 1


Neal Stephenson

REAMDE Przełożył Wojciech Szypuła

Wydawnictwo Mag Warszawa 2012


Tytuł oryginału: Reamde Copyright © 2011 by Neal Stephenson Copyright for the Polish translation © 2012 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Elwira Wyszyńska Ilustracja na okładce: Irek Konior Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-257-4 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl


CZĘŚĆ I

Dziewięć smoków


PROLOG

Farma Forthrastów, północno-zachodnia Iowa Święto Dziękczynienia Richard uważnie patrzył pod nogi. Nie dość, że nie wszystkie krowie placki zamarzły, to w dodatku na tych, które jednak ściął mróz, można było skręcić kostkę. Ograniczył się do bagażu podręcznego, więc między brunatnozielonymi kopczykami kluczył teraz w lekkich siatkowych butach do biegania (czarne, rozmiar jedenaście); można by je prawie złożyć na pół i schować do kieszeni. Mógł rano iść do Walmarta i kupić jakieś solidne buty, ale uczestnicy rodzinnego zjazdu (w skrócie: ro-zjazdu) na pewno zauważyliby – i szeroko komentowali – taką ekstrawagancję. Na prawo od niego dwa tuziny krewniaków stały w grupkach wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego. Jedni strzelali w głąb wąwozu, inni przeładowywali broń. Tradycja narodziła się z potrzeby znalezienia rozrywki młodszym chłopcom, którym dłużyło się czekanie na indyka i placek z dyni. Dawniej, gdy po nabożeństwie dziękczynnym wracali do dziadka i zrzucali swoje miniaturowe płaszczyki oraz krawaty, natychmiast wybiegali z domu, i na złamanie karku pędzili pół mili przez pastwisko, żeby z karabinków i wiatrówek postrzelać w głąb wąwozu. Dzisiaj, kiedy dorośli i sami dochowali się dzieci, zjechali na ro-zjazd SUV-ami z bagażnikami pełnymi strzelb, sztucerów i pistoletów wszelkiej maści. 7


Drut zardzewiał, ale słupki z drewna żółtnicy nie spróchniały. Richard z Johnem, starszym bratem, postawili ogrodzenie czterdzieści lat temu, żeby uchronić bydło przed zbłądzeniem do wąwozu. Sam strumień był wprawdzie na tyle wąski, że dorosły mężczyzna jednym krokiem przeszedłby na jego drugi brzeg, ale bydło nie jest ani stworzone do kroczenia, ani hodowane ze względu na swój intelekt, z całą więc pewnością wymyśliłoby jakiś sposób na to, żeby na stromych i kruchych zboczach wąwozu wpakować się w tarapaty. Z tego samego powodu wąwóz idealnie nadawał się na strzelnicę. Lato było suche, jesień zimna, płytki strumień płynął pod cienką jak papier warstewką lodu, i z przeciwległego brzegu tryskały fontanny ziemi wszędzie tam, gdzie miękki grunt zatrzymywał kulę. Dzięki temu strzelcy mogli z łatwością poprawić nieudany strzał. Przez ochronne słuchawki Richard słyszał głosy pomocnych gapiów: – Trzy cale za nisko. – Sześć cali na prawo. Łoskot strzelb, trzask karabinków i pom! pom! pom! pistoletów, przytłumiony elektroniką słuchawek (miękkich dla ucha, ale zamkniętych w twardej skorupie ze sterczącymi pokrętłami potencjometrów), które wczoraj w ostatniej chwili dorzucił do torby, przypominał ciche tupanie. Cały czas odruchowo się wzdrygał. Promienie nisko wiszącego słońca padały wprost na wysoki na dwieście stóp wiatrak elektrowni wiatrowej, wybudowany na polu po drugiej stronie strumienia; łopaty wirnika rzucały na strzelców długie, kose cienie. Richard instynktownie wyczuwał pośpieszne zbliżanie się płata mroku, który omiatał go bez żadnego widocznego efektu, zaraz ustępując miejsca następnym. Każde przejście cienia łopaty na chwilę wyłączało i włączało słońce. To wszystko było dla niego nowe. W młodości tylko silosy na zboże dowodziły istnienia świata za horyzontem, z czasem jednak zostały zastąpione i pomniejszone przez te gigantyczne wieże wznoszące łby nad prerią. Tylko one w tym krajobrazie budziły nabożną trwogę. Ich nieustanny ruch – w miejscu, gdzie wszystko inne tkwiło w patologicznym bezruchu – przykuwał uwagę. Miało się wrażenie, że wyskakują zza węgła. Mimo smagającego wiatru drobne mięśnie twarzy Richarda i skóry opinającej czaszkę (rodzice bólów głowy) były odprężone pierwszy raz, odkąd wrócił do Iowa. Kiedy podczas ro-zjazdu przebywał w miejscach publicznych – w holu Ramady, w domu na farmie, na bocznym podwórku 8


podczas gry w futbol – nieustannie czuł, że wszystkie oczy są zwrócone na niego. Tutaj było inaczej, tu każdy musiał przede wszystkim uważać na broń, pilnować, żeby lufa była cały czas skierowana na drugą stronę drutu kolczastego. Kiedy ktoś go w ogóle zauważał, to tylko odwracając się do sąsiada, żeby zamienić z nim dwa, trzy słowa, artykułowane BAR-DZO WY-RAŹ-NIE z powodu słuchawek. Młodsi krewni, powinowate żółtodzioby i inne dziewiąte wody po kisielu nazywały go „Dickiem”, którego to zdrobnienia nigdy nie używał, ponieważ w czasach jego młodości kojarzyło się z Nixonem. Wolał być „Richardem”, reagował także na przezwisko „Dodge”. Podczas długiej jazdy samochodem z odległych przedmieść Chicago, Minneapolis czy St. Louis, rodzice tłumaczyli dzieciakom pokrótce, kto jest kim; niektórzy podpierali się przy tym wydrukiem drzewa genealogicznego uzupełnionym plikiem fotografii. Richard był pewien, że kiedy zapuścili się na jego gałąź – a była to gałąź długa, sucha i pozbawiona rozwidleń – ich oczy przybierały szczególny wyraz, jaki dzieci odczytywały w lusterku wstecznym, a w ich głosie pojawiały się nuty, które w tych okolicach wyrażają więcej niż kiedykolwiek wolno było wyrazić słowom. To samo wyczytywał z ich twarzy, widząc ich teraz rozstawionych w szeregu jak na strzelnicy. Niektórzy woleli nie patrzeć mu w oczy, inni z kolei patrzyli aż nazbyt odważnie, jakby chcieli zademonstrować, że wiedzą o nim wszystko. Wziął do ręki złamaną dubeltówkę, podaną przez noszącego kapelusz w maskujących kolorach krępego mężczyznę, w którym z niejakim trudem rozpoznał drugiego męża swojej dalekiej kuzynki Willi. Zwróciwszy twarz (i dubeltówkę) w stronę ogrodzenia, stanął tyłem do właściciela broni, zębami ściągnął lewą rękawicę, i gołą ręką wsunął dwa naboje do rozgrzanych luf. Kilkanaście metrów za drutem kolczastym, w miejscu, gdzie ziemia zaczynała stromo opadać w głąb wąwozu, ktoś ustawił w rzędzie niedobitki dyń ocalałe z Halloween; większość z nich zdążyła się już pod ostrzałem zmienić w nadzienie do placka, rozbryźnięte wśród uschniętego brunatnego zielska. Richard złożył strzelbę, uniósł do ramienia, wtulił kolbę w bark, przeniósł ciężar ciała do przodu i pociągnął za pierwszy spust. Dubeltówka kopnęła go w ramię, a dynia podskoczyła i spróbowała się odturlać, ale ustrzelił ją z drugiej lufy. Złamał broń, wyrzucił gorące łuski na ziemię, i skinąwszy z aprobatą głową, oddał strzelbę właścicielowi. 9


– Dużo strzelasz w swoim zamku, Dick? – zapytał stojący obok dwudziestolatek: pasierb Willi. Mówił bardzo głośno, choć trudno byłoby orzec, czy winne są sterczące mu z uszu zatyczki z pomarańczowej pianki, czy sarkazm samego pytania. Richard się uśmiechnął. – Wcale. W całym poświęconym mi haśle w Wikipedii prawie nic nie jest prawdą. Chłopak przestał się uśmiechać. Spojrzał nerwowo na warte dwieście dolców elektroniczne słuchawki Richarda i gwałtownie spuścił wzrok, jakby w poszukiwaniu krowich placków. Ostatnio na Wikipedii panował względny spokój, ale w przeszłości wpis dotyczący Richarda był areną burzliwych walk toczonych przez tajemniczych ludzi, znanych tylko z adresów IP, którzy uparcie podkreślali takie aspekty jego życia, które teraz – choć ściśle rzecz biorąc, prawdziwe – uderzały go jako kompletnie nieistotne. Na szczęście działo się to już po tym, gdy tata podupadł na zdrowiu i nie był w stanie obsługiwać myszki. Młodsi Forthrastowie nie mieli takich problemów. Odwrócił się plecami do chłopaka i spacerowym tempem ruszył w kierunku, z którego przyszedł. Nie przepadał za strzelbami, dlatego zostały zesłane na sam koniuszek szeregu strzelców. Znacznie bliżej, nieopodal znieruchomiałej kawalkady porzuconych w nieładzie SUV-ów, dzieciaki w wieku od ośmiu do dziesięciu lat (pod czujnym okiem stłoczonych wokół nich dorosłych) prowadziły kanonadę z jednostrzałowych dwudziestek dwójek. Dokładnie przed sobą miał w tej chwili grupę pięciu młodych mężczyzn w wieku około dwudziestu lat, wokół których orbitowała para zaciekawionych piętnastolatków. W centrum uwagi znajdował się karabin szturmowy – prawdziwa wojskowa zabawka, bez drewnianych okładzin, bez kamuflażu, niepróbująca udawać broni myśliwskiej. Właścicielem karabinu był Len, syn kuzynki Richarda, student entomologii na University of Minnesota. W zaczerwienionych, chłostanych zimnym wiatrem dłoniach trzymał pusty magazynek na trzydzieści nabojów. Richard patrzył (mrużąc oczy za każdym razem, gdy gdzieś za jego plecami huknął strzał ze strzelby), jak Len wciska do magazynka trzy naboje i podaje go chłopakowi trzymającemu karabin. Następnie Len stanął za plecami chłopaka i cierpliwie, krok 10


po kroku, pokazywał mu, jak zainstalować magazynek, wprowadzić nabój do komory i odbezpieczyć broń. Richard ominął ich szerokim łukiem i natrafił na luźne skupisko mężczyzn w starszym wieku. Jedni odpoczywali na składanych stołeczkach z maskującej tkaniny, inni strzelali z wielgachnych starych rusznic. Tutaj nastrój bardziej mu się podobał, ale intuicyjnie wyczuł (może był przeczulony?), że wszystkim ulżyło, kiedy sobie poszedł. Warto się było irytować? Pojawiał się na tych ro-zjazdach co dwa, trzy lata, nie częściej. Wiek i okoliczności pozwoliły mu na luksus objęcia pozycji rodzinnego specjalisty od genealogii – to on zestawiał te drzewa genealogiczne, którymi mamy epatowały potem swoje pociechy w SUV-ach. Gdyby udało mu się na kilka minut zebrać ich wszystkich w jednym miejscu, przekonać, żeby go posłuchali, a potem opowiedzieć o właścicielach i użytkownikach pewnych egzemplarzy broni, która łomotała teraz wzdłuż ogrodzenia (oczywiście nie miał na myśli glocków ani nowoczesnych wojskowych karabinów, tylko stare rewolwery bez samonapinaczy, M1911 i błyszczące winchestery model 94), zrozumieliby, że jeśli nawet to, co robił w przeszłości, nie odpowiada ich wizji dobrych uczynków, to i tak jest bliższe rodzinnej tradycji niż ich współczesny styl życia. Ale po co w ogóle się tak wściekać? Pogrążony w takich rozmyślaniach napatoczył się na grupkę dwudziestoparolatków zajętych strzelaniem z broni krótkiej. Nie umiałby powiedzieć, co dokładnie zwróciło jego uwagę, ale sprawiali zupełnie inne wrażenie od tych, którzy stłoczyli się wokół Lena. Przyjechali z dużego miasta. Prawdopodobnie na wybrzeżu. Prawdopodobnie na zachodnim wybrzeżu. Nie z Los Angeles. Raczej gdzieś między Santa Cruz i Vancouver. Jeden z nich, z przydługimi włosami i z tatuażami wystającymi spod rękawów pięciu warstw polaru i przeciwdeszczowych syntetyków, którymi bronił się przed Iowa, trzymał w rękach glocka 17 i w skupieniu pakował dziewięciomilimetrowe pociski w oddaloną o czterdzieści stóp plastikową butelkę po mleku. Za jego plecami stała kobieta, śniadoskóra i ciemnowłosa jak nikt inny w okolicy, w okularach w grubej oprawce, które Richardowi kojarzyły się z generacją X, chociaż określenie „generacja X” w tej chwili należało już pewnie do zamierzchłej przeszłości. Uśmiechała się, widać było, że dobrze się bawi. I była zakochana w młodym strzelcu. 11


Ten brak skrępowania w okazywaniu uczuć, bardziej niż włosy czy ubranie dowodził, że są nietutejsi. Richard, który się tu wychował, wyrobił sobie ostrożny, surowy, twardy styl bycia; takie piętno Iowa odciskała na wszystkich swoich mężczyznach. Przepłoszył nim pół tuzina dziewcząt, zanim w końcu udało mu się go choć w części złagodzić – a i tak w każdej chwili mógł go spuścić jak kratę w zamkowej bramie, gdyby znów miał się okazać użyteczny. Młoda kobieta odwróciła się do niego i podniosła ręce w różowych rękawiczkach w geście, który u mężczyzny oznacza „Przyłożenie!”, a u kobiety „Zaraz cię uściskam!”. Uśmiechając się, mówiła coś do niego, ale przytłumiona słuchawkami seria dziewięciomilimetrowych strzałów poszatkowała jej słowa na strzępy. Richard się zawahał. Na twarzy dziewczyny odmalował się zalążek szoku, gdy uświadomiła sobie Nie pamięta mnie! mnie!, ale w tej samej chwili – i dzięki tej właśnie minie – Richard ją rozpoznał i cały się rozpromienił. – Sue! – wykrzyknął i natychmiast (czasem warto być rodzinnym genealogiem) się poprawił: – Zula! Podszedł bliżej i ostrożnie ją objął. Pod wieloma warstwami ubrania była chuda jak patyk – jak zwykle. Ale silna. Wspięła się na palce, przytuliła policzek do jego policzka, a potem odskoczyła i wylądowała na obcasach olbrzymich, grubych buciorów. Wiedział o niej wszystko – i nie wiedział nic. Musiała mieć dwadzieścia parę lat, była pewnie ze dwa lata po studiach. Kiedy ostatnio się widzieli? Chyba jeszcze wtedy studiowała. A to oznaczało, że przez te kilka lat, kiedy on w swoim roztargnieniu na śmierć o niej zapomniał, przeżyła całe życie. W tamtym okresie jej wygląd i tożsamość dokładnie odpowiadały jej pokręconej historii: sierota z Erytrei, wyłowiona przez misjonarzy z sudańskiego obozu dla uchodźców, adoptowana przez Patricię, siostrę Richarda, i jej męża, Boba. Drugi raz została sierotą, gdy Bob zwiał z domu, a Patricia zginęła tragicznie. John i Alice adoptowali ją ponownie, żeby mogła spokojnie skończyć szkołę średnią. Pogrzebawszy chwilę w pamięci, odkopał jakieś mętne wspomnienia ostatnich paru bożonarodzeniowych listów od Johna i Alice i spróbował domyślić się reszty. Zula studiowała gdzieś niedaleko stąd... Iowa State? 12


Zajęła się czymś praktycznym, zrobiła dyplom inżyniera, znalazła pracę, przeprowadziła się. – Świetnie wyglądasz! – powiedział, ponieważ należało wreszcie coś powiedzieć, a taka uwaga wydała mu się nieszkodliwa. – Ty też. Trochę go to zbiło z tropu, ponieważ była to ewidentna bzdura. Minęło prawie czterdzieści lat od dnia, w którym Richard i jego koledzy pędzili na złamanie karku lokalną drogą, przejęci jakąś niedorzecznie nastoletnią misją, gdy w pewnym momencie utknęli za wlokącą się niemiłosiernie półciężarówką miejscowego farmera. Jeden z chłopaków (zapewne wspomagany narkotykiem) zauważył podobieństwo – które, gdy ktoś już zwrócił na nie uwagę, było nieodparte – między szeroką i ogorzałą facjatą Richarda i tyłem snującego się przed nimi czerwonego pick-upa. Stąd wzięła się ksywa „Dodge”, a on cały czas się zastanawiał, kiedy w końcu dorobi się orlich rysów i szlachetnej siwizny mężczyzn z reklam leków na prostatę, którzy najchętniej latali hydroplanami na sielankowe wyprawy wędkarskie. Zamiast tego stawał się coraz obszerniejszą i bardziej cętkowaną wersją samego siebie w wieku lat trzydziestu pięciu. Za to Zula naprawdę wyglądała świetnie: pół Arabka, pół Murzynka, z charakterystyczną domieszką włoskiej krwi i spektakularnym nosem, który w innej rodzinie i innych okolicznościach poszedłby pewnie pod nóż, ona jednak uznała, że wygląda kapitalnie – zwłaszcza kiedy osadzi się na nim te ogromne okulary. Nikt nie wziąłby jej za modelkę, ale z całą pewnością znalazła swój styl. Richard mógł się tylko domyślać, jakiego rodzaju feromony rozsiewa Zula wśród rówieśników, dla niego jednak uroczo pociągający był wizerunek, w którym bibliotekarka z nadprzestrzeni łączyła się z maniaczką komputerową. Wydawała mu się atrakcyjna w sposób, który był jak najdalszy od obleśności. – To jest Peter – oznajmiła, kiedy jej chłopak opróżnił magazynek glocka. Richard z aprobatą patrzył, jak sprawdza komorę, wyjmuje pusty magazynek i jeszcze raz zagląda do komory, zanim przełożył broń do lewej ręki i wyciągnął prawą na powitanie. – Peter, to mój wujek, Richard – powiedziała Zula, a kiedy uścisnęli sobie dłonie, dodała: – A wiesz, że wujek mieszka całkiem niedaleko od nas? 13


– W Seattle? – zdziwił się Peter. – Mam tam apartament – przytaknął Richard. Czuł się jak frajer i sztywniak, w dodatku był zażenowany: jego bratanica mieszkała w Seattle, a on o tym nie wiedział! Co by na to powiedzieli na ro-zjeździe? – Ale ostatnio więcej czasu spędzam w Elphinstone – dodał w charakterze usprawiedliwienia. – Kolumbia Brytyjska – dorzucił na wypadek, gdyby Peterowi nic ta nazwa nie mówiła. Jednakże na twarzy Petera już odmalowała się czujność i zainteresowanie. – Podobno macie tam świetne tereny snowboardowe? – Nie mam pojęcia o snowboardzie, ale tak w ogóle, to tam faktycznie jest cholernie ładnie. Zula też była zażenowana. – Przepraszam, że się nie odzywałam, wujku. Naprawdę zapisałam sobie, żeby to zrobić. Ta sama kwestia w ustach innych ludzi byłaby po prostu uprzejmym banałem, ale Richard wiedział, że Zula naprawdę ma listę spraw do załatwienia i gdzieś na niej znajduje się pozycja „Zadzwonić do wujka Richarda”. – To moja wina, powinienem był rozłożyć czerwony dywan na powitanie. Ładując naboje do magazynków, zaczęli nadrabiać zaległości w wymianie informacji. Zula skończyła geologię i informatykę na Iowa State University i cztery miesiące temu przeprowadziła się do Seattle, znalazłszy pracę w nowej firmie z branży geotermicznej, która zamierzała zbudować pilotażową elektrownię nieopodal Mt. Rainier – olbrzymiej wulkanicznej strzelby wycelowanej prosto w głowę Seattle. Zula chciała się tam zajmować komputerowym modelowaniem podziemnego przepływu ciepła. Richard z fascynacją słuchał płynącego z jej ust specjalistycznego żargonu; był zachwycony, że jej mózg znalazł zajęcie godne jego nieprzeciętnej mocy. W liceum Zula była spokojną szarą myszką, jakby aż za dobrze zasymilowała się w towarzystwie dzieci, które łatwo zadowalają się prostymi, małomiasteczkowo-farmerskimi osiągnięciami. Sue – prawdziwa amerykańska dziewczyna, w której oficjalnych dokumentach przez przypadek figuruje imię Zula. Dopiero później nawiązała kontakt ze swoją zulowatością. – I co się stało? – spytał Richard, zwróciwszy uwagę, że Zula starannie dobiera słowa, ograniczając się do „chciałam” i „zamierzałam”. 14


– Kiedy przyjechałam, w firmie panował chaos – odparła zafascynowana. Przeprowadzka z Erytrei do Iowa z pewnością jest dla młodego człowieka cenną okazją do zapoznania się z różnymi obliczami chaosu. – Coś dziwnego wydarzyło się z pieniędzmi. Fundusz hedgingowy, który miał nas finansować, okazał się zwykłą piramidą... A miesiąc temu ogłosił upadłość. – I jesteś bezrobotna – podsumował Richard. – Tak też można to ująć. – Zula się uśmiechnęła. W ten sposób Richardowi przybył nowy punkt na liście, która – w odróżnieniu od listy Zuli – była mieszanką dręczących go zmartwień, niesprecyzowanych zamysłów i mętnych długów karmicznych, i którą stale nosił w głowie: Załatwić Zuli pracę w Korporacji 9592. Miał nawet całkiem przekonujący pomysł, jak się do tego zabrać; to będzie łatwizna. Znacznie trudniej zapowiadało się jednoczesne wsparcie Zuli i nieudzielenie pomocy innym bezrobotnym na ro-zjeździe. – Co wiesz o magmie? – zagadnął. Spojrzała na niego z ukosa. – Pewnie więcej od ciebie. – Robisz symulacje przepływu ciepła. Umiałabyś modelować przepływ magmy? – Są pewne możliwości... – Tensory? – spytał Richard. Nie miał pojęcia, co to są tensory, ale zauważył, że kiedy matematyczne dziwolągi zaczynają się przerzucać tym słowem, znaczy to, że zmierzają z grubsza w kierunku, który może w przyszłości zaowocować jakimiś konkretami. – Chyba tak – odpowiedziała trochę nerwowo Zula. Richard zorientował się, że palnął głupstwo. – To ważne, ogromnie ważne, żeby dobrze wyszło. – Chodzi o tę twoją firmę od gier? – Tak, chodzi o moją firmę od gier. Tę z listy Fortune 500. Zula zamarła w tej czujnej pozie, bokiem do niego, i próbowała rozstrzygnąć, czy robi ją w balona. – Od tego zależy stabilność światowych rynków walutowych – dodał. Nie chwyciła przynęty. 15


– Później porozmawiamy. Znasz kogoś z chorobą spektrum autystycznego? – Tak! – przytaknęła i wytrzeszczyła oczy. – Dałabyś radę z nim pracować? Zula przeniosła wzrok na Petera, który miał kłopot z naładowaniem pistoletu: usiłował wcisnąć naboje do magazynka tyłem naprzód, co zresztą Richard zauważył już dobre pół minuty wcześniej i trochę się tym zaniepokoił. Zastanawiał się, w jaki sposób zwrócić Peterowi uwagę, żeby nie poczuł się upokorzony, kiedy ten nagle sam doszedł do właściwych wniosków i obrócił magazynek w dłoni. Widząc wcześniej, jak radzi sobie z pistoletem, Richard przypuszczał, że chłopak miał już do czynienia z bronią, teraz jednak zmienił zdanie: było całkiem możliwe, że Peter pierwszy raz w życiu trzyma w dłoni pistolet. Na pewno jednak szybko się uczył. Jak prawdziwy samouk. Wszystko, co techniczne, logiczne, dające się ująć w ścisłe reguły, było dla niego zrozumiałe, i dobrze o tym wiedział. Dlatego nie prosił o pomoc, bo szybciej było rozgryźć problem na własną rękę, niż cierpliwie znosić podejmowane w dobrej wierze wysiłki zmierzające do wyedukowania go – i przy okazji stworzenia więzów emocjonalnych. Miał szczególny talent, który go wyróżniał; coś, co potrafił robić lepiej niż inni ludzie. – A ty co ostatnio porabiasz, wujku? – spytała z uśmiechem Zula. Może i nawiązała kontakt ze swoją zulowatością, ale na wszelki wypadek trzymała swoją sue’owatość w pogotowiu. Właśnie na takie okazje. Odpowiedź „Czekam na raka” byłaby nazbyt szczera. „Zaciekle bronię się przed depresją” sugerowałaby z kolei, że dzisiaj też jest przygnębiony, a to nie była prawda. – Martwię się deformacją palety barw – odparł. Peter i Zula sprawiali wrażenie dziwnie usatysfakcjonowanych tą niby-odpowiedzią, jakby idealnie wpasowała się w ich wyobrażenie mężczyzn po pięćdziesiątce. A może Zula zdążyła już opowiedzieć Peterowi wszystko, co wie (i czego się domyśla) na temat Richarda, i uznali, że lepiej się nie dopytywać. – Przyleciałeś z przesiadką w Seattle? – spytał Peter, nieco zbyt pośpiesznie przeskakując do ostatniego koła ratunkowego w rozmowie, czyli tematu podróży. 16


Richard pokręcił głową. – Pojechałem samochodem do Spokane, to są trzy, cztery godziny jazdy, zależnie od śniegu i kolejek na granicy. Stamtąd bezpośrednim samolotem do Minneapolis, gdzie wypożyczyłem duży, wypasiony amerykański wóz i przyjechałem tutaj. Skinął głową w stronę drogi, gdzie kasztanowy mercury grand marquis przesłaniał ze dwa zodiakalne gwiazdozbiory. – To dla niego wymarzone miejsce – orzekł Peter. Spojrzał w kierunku farmy, a potem z miną niewiniątka zerknął na Richarda. Reakcja Richarda na te słowa była znacznie bardziej złożona, niż Peter mógł to sobie wyobrazić. Ucieszył się, że Peter i Zula rozpoznali w nim dobrego kumpla i zaprosili go, żeby dzielił z nimi cierpkie poczucie humoru. Z drugiej strony – wychował się na tej farmie i jakaś cząstka jego natury nie była zachwycona ich zachowaniem. Domyślał się, że zdążyli już się pochwalić ro-zjazdem na Facebooku i Twitterze; hipsterzy w kafejkach w San Francisco na pewno ROFLują już i OMGują na widok zdjęć Petera z glockiem. Nagle jednak zabrzmiał mu w uszach głos jednej z jego byłych: napominała go, że jest za młody na to, żeby zrzędzić jak stetryczały dziadek. A głos drugiej przypomniał mu, że kiedy w Minneapolis wypożyczał olbrzymiego grand marquisa, sam chciał, żeby miało to ironiczny wydźwięk. Byłe dziewczyny Richarda dawno zniknęły z jego życia, ale ich głosy nieustannie mu towarzyszyły. Przemawiały do niego jak muzy. Albo jak furie. Tak jakby siedem superego, ustawionych niczym pluton egzekucyjny naprzeciw jednego zaszczutego id, pilnowało, żeby przypadkiem nie wypaliło tego ostatniego papierosa. Całą tę wewnętrzną złożoność Richarda Peter i Zula odebrali zapewne jako nagłe wycofanie się z rozmowy, być może pierwszą oznakę starczej demencji. Nic nie szkodzi. Magazynki zostały nabite na tyle, na ile pozwalały przemarznięte palce, i najpierw Zula, a potem Richard oddali po kilka strzałów z glocka. Zanim skończyli, kanonada przy ogrodzeniu niemal zupełnie ucichła. Amunicja się kończyła, ludzie marzli, dzieci zaczynały marudzić, broń dopominała się o wyczyszczenie. Złożone stołeczki lądowały w bagażnikach SUV-ów. Zula poszła pościskać się z kuzynkami, potrajkotać i popiszczeć z zachwytu. 17


Richard schylił się (przyszło mu to z nieco większym trudem niż dawniej) i zaczął zbierać łuski z ziemi. Kątem oka zauważył, że Peter poszedł w jego ślady, szybko jednak się poddał, ponieważ wolał trzymać się blisko Zuli – nie interesowały go wprawdzie pogaduszki z orszakiem jej kuzynek, ale też nie chciał zostawiać jej samej. Bezustannie się rozglądał, czy nic jej nie grozi; był czujny i opiekuńczy w sposób, który Richard zarazem podziwiał i miał mu za złe – zwłaszcza że sam wcale nie był aż tak zadufany w sobie, żeby nie przyznać się do ukłucia zazdrości na widok tego samozwańczego obrońcy Zuli. Peter spojrzał ponad prerią w stronę domu, odwrócił wzrok... i znów obrzucił dom badawczym spojrzeniem. Wiedział. Zula mu powiedziała, co się przytrafiło jej adopcyjnej matce. A on pewnie sprawdził w Google i dowiedział się, że pioruny zabijają od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu osób rocznie. Rozumiał również, że Zula nie chce o tym mówić, ponieważ ludzie uważają śmierć od pioruna za tak dziwaczną, że podejrzewali ją o żarty. *** Grand marquis blokował wyjazd SUV-owi pełnemu dzieci i mam, które miały serdecznie dość huku i zimna. Richard – zadowolony z pretekstu do ulotnienia się – pośpieszył w stronę samochodu, przechodząc między Peterem i Zulą. – Jadę do miasta – poinformował ich dyskretnie, co w praktyce oznaczało, że wybiera się do Walmarta. Wsiadł do olbrzymiego mercury’ego, usłyszał szczęk otwieranych tylnych drzwi i zobaczył w lusterku, że Peter i Zula wślizgują się na sprężynującą tylną kanapę. Drzwi z przodu po stronie pasażera też się otworzyły i na fotelu usiadła kolejna dwudziestoparolatka; Richard wiedział, że powinien ją znać, ale jej imię wyleciało mu z głowy. Będzie musiał wygrzebać je z pamięci podczas jazdy. Rozrywkowe dzieciaki głośno komentowały grand marquisa, gdy Richard ostro dodał gazu i wyjechał na drogę. Bawili się setnie; uznali nawet, że Richard jest trendy. Dziewczyna siedząca z przodu przyznała, że nigdy nie widziała „takiego samochodu”, mając chyba na myśli sedana. Richard poczuł się znacznie gorzej, niż gdyby był po prostu stary. 18


Przez jakieś pięć minut przerzucali się wesołymi tekstami, a potem jak na komendę ucichli. Peter niespecjalnie się wyrywał do opowiadania o sobie, co Richardowi zupełnie nie przeszkadzało. Ludziom z tytułami i wizytówkami z łatwością przychodzi opowiadanie o tym, co robią i jak zarabiają na życie, ale ci, którzy pracują sami i zajmują się skomplikowanymi sprawami, szybko się uczą, że w zwykłej rozmowie towarzyskiej nie warto wchodzić w szczegóły. Lepiej od razu zejść na podróże lotnicze. Przemarznięte kończyny wysysały całą energię z mózgów. Patrzyli przez okna na ścięty mrozem krajobraz zachodniej Iowa. Przybysze z innych stron mieliby kłopot z odróżnieniem wschodniej części stanu od zachodniej; prawdę mówiąc, mieliby kłopot również z odróżnieniem Ohio od Dakoty Południowej. Jednakże kiedy Richard, który tu się wychował i wziął udział w niezliczonych pirackich eskapadach i indiańskich zasadzkach, wyczuł delikatne nachylenie terenu, był przekonany, że właśnie przekraczają granicę między Środkowym Zachodem a Dzikim Zachodem, tak jakby po jednej stronie strumienia rozciągała się kraina, której mieszkańcy, zajęci grabieniem czerwonych liści zaściełających wilgotne czarnoziemy, słuchają radiowych transmisji z uniwersyteckich rozgrywek futbolowych – a po drugiej kraj, w którym strzały non stop dziurawią człowiekowi kapelusz. Grunt obniżał się również w kierunku północ–południe. Na południu znajdowały się Missouri i Kansas, skąd w okresie wojny secesyjnej – jak wynikało z badań Richarda – przybyła ta właśnie gałąź rodu Forthrastów, uciekając przed terrorem szwadronów śmierci. W pogodny dzień, taki jak dzisiejszy, prawie, prawie było widać, jak powierzchnia ziemi zakrzywia się ku biegunowi północnemu. Dotarłszy w te okolice, północolubni Forthrastowie poszli chyba po rozum do głowy, i czując, jak lodowate paluchy mrozu wciskają im się za pazuchę i zaczynają ich obmacywać, zatrzymali się w tym pochodzie na północ i zapuścili korzenie – nie w taki sposób, jak stare orzechy nad strumieniem, lecz bardziej jak jeżyny i dmuchawce, które plenią się gęsto wszędzie tam, gdzie fartowne ziarenko spadnie na ziemię i wczepi się w kawałek niepilnowanego gruntu. Walmart wyglądał jak statek kosmiczny, który wylądował na polu soi. Richard minął część spożywczą, aptekę, centrum optyczne i zaparkował na samym końcu, przy dziale przemysłowym. Wyznaczone tu miejsca 19


parkingowe przeznaczono dla pełnowymiarowych pick-upów – bardzo użyteczny szczegół w obecnej sytuacji. Weszli do środka. Młodzież, szurając nogami, zatrzymała się przy wejściu, gdy zastępujący im dusze zmysł ironii został porażony sygnałem o oszałamiającej mocy. Richard szedł dalej, ponieważ on jeden miał misję do wykonania. Znalazł sposób na to, żeby wnieść do atmosfery ro-zjazdu coś od siebie, nie ryzykując przy tym skręcenia kostki na którymś z przemyślnie rozłożonych na jego drodze krowich placków. Szedł tak długo, aż wszystko w polu jego widzenia przybrało barwy maskujące lub ogniście pomarańczowe, po czym rozejrzał się w poszukiwaniu stoiska z amunicją. Starszy mężczyzna w niebieskiej kamizelce oparł pomarszczone dłonie na szklanej ladzie; wyglądał jak barman z Dzikiego Zachodu. Richard skinieniem głowy odpowiedział na zdawkowe powitanie i poprosił o trzy duże opakowania NATO-wskich nabojów kaliber 5,56 milimetra. Sprzedawca pokiwał głową i odwrócił się do szklanej gabloty za plecami, gdzie przechowywano najlepsze zabawki. Na plecach miał wyrysowaną ogromną uśmiechniętą buźkę w żółtym kolorze, która, opięta na osteoporozowym zaokrągleniu pleców, przybierała kształt niemal półkulisty. – Len wydzielał po trzy sztuki – wyjaśnił młodzieży, kiedy do niego dołączyła. – Każdy chce sobie postrzelać z jego karabinu, ale nikt nie kupuje nabojów. A te 5,56 są ostatnio dość drogie, bo różne świry żyją w przeświadczeniu, że niedługo zostaną zakazane. Sprzedawca ostrożnie postawił ciężkie pudełka na szkle, z plastikowego olstra wyjął pistoletowy skaner kodów paskowych i po kolei ostrzelał pudełka – trzy pociągnięcia za spust, trzy trafienia. Na koniec podał imponująco wysoką cenę. Richard miał już wyjęty portfel, a kiedy go otworzył, nieznana mu z imienia kuzynka czy siostrzenica (nie obmyślił jeszcze sposobu na to, żeby się dowiedzieć, jak się nazywa) tak niedyskretnie zajrzała w dolinę z miękkiej skórki, że miał ochotę po prostu oddać jej portfel. Ze zdumieniem patrzyła na twarze królowej Elżbiety, kolorowe rysunki hokeistów i żołnierzy. Nie pomyślał o wymienieniu pieniędzy, a tu nigdzie pod ręką nie było kantoru. Zapłacił kartą debetową. – Kiedy przeprowadziłeś się do Kanady? – spytała młoda krewna. – W siedemdziesiątym drugim. 20


Sprzedawca spojrzał na niego podejrzliwie znad dwuogniskowych okularów: Dekownik! Młodzi niczego nie skojarzyli. Zastanawiał się, czy w ogóle wiedzą, że w tym kraju istniał kiedyś przymusowy pobór do wojska, którego ludzie ze wszystkich sił starali się uniknąć. – Proszę podać PIN, panie Forrest – powiedział sprzedawca. Richard, jak wielu przesiedleńców, wymawiał swoje nazwisko z akcentem na drugą sylabę, forTHRAST, ale nauczył się też reagować na FORthrast, bo tak wszyscy tutaj mówili. Rozpoznawał nawet „Forresta” i spodziewał się, że wkrótce nazwisko Forthrast zeroduje do takiej właśnie postaci, jeśli reszta rodziny się nie wyprowadzi. Wracając przez sklep, doszedł do wniosku, że Walmart jest nie tyle statkiem kosmicznym, co raczej międzywymiarowym portalem do wszystkich innych Walmartów we wszechświecie, i spodziewał się, że kiedy wyjdą za próg, wylądują w Pocatello albo Wichita. Okazało się jednak, że wciąż są w Iowa. – Dlaczego się wyprowadziłeś? – spytała dziewczyna, kiedy ruszyli w drogę powrotną. Cierpiała na śpiewne, nosowe wykoślawienie wymowy w stadium zaawansowanym, tak typowe dla dziewcząt w jej pokoleniu. Zula poczyniła ogromne postępy na drodze do wyplenienia go u siebie. W lusterku wstecznym Richard zobaczył, jak Zula i Peter wymieniają znaczące spojrzenia. Coś ty, dziewczyno, o Wikipedii nie słyszałaś?! Zamiast mówić, dlaczego emigrował, powiedział, czym się zajmował na miejscu: – Zostałem przewodnikiem. – Na polowaniach? – Nie, nie jestem myśliwym. – Znasz się na karabinach. – Wychowałem się tutaj – wyjaśnił. – A w Kanadzie niektórzy z nas używali karabinu w pracy. Trudniej tam o broń: trzeba przejść specjalny kurs, zapisać się do klubu i tak dalej. – Po co ci broń w pracy... 21


– ...skoro nie byłem przewodnikiem na polowaniach? – No właśnie. – Grizzly. – Ojej! Gdyby cię zaatakował, tak? – Otóż to. – A tak, to mogłeś, no nie wiem, strzelić w powietrze i go przepłoszyć? – W serce i zabić. – Zdarzyło ci się to kiedyś? Richard znów zerknął w lusterko, licząc na kontakt wzrokowy i szykując się do telepatycznego błagania Na miłość boską, niech mnie ktoś ratuje! ratuje!, ale Peter i Zula słuchali z zainteresowaniem. – Tak – odparł. Kusiło go, żeby skłamać, ale ro-zjazd to ro-zjazd. Wydałoby się. – Dywanik z niedźwiedziej skóry w gabinecie dziadka – podpowiedziała z tyłu Zula. – To on jest prawdziwy?! – Oczywiście, Vicki! A ty myślałaś, że sztuczny? Z poliestru? – Naprawdę zabiłeś tego niedźwiedzia, wujku? – Wystrzeliłem dwie kule w jego cielsko w czasie, gdy mój klient na nowo odkrywał zapomniany talent do wspinania się na drzewa. Niedługo potem serce niedźwiedzia przestało bić. – I wtedy go oskórowałeś? Nie. Sam grzecznie wylazł z futra, a dopiero potem odwalił kitę. Z coraz większym trudem przychodziło mu powstrzymywanie się od ciętych ripost. Tylko muzy i furie trzymały go w karbach. – Przeniosłem go przez granicę na własnym grzbiecie – usłyszał swój głos. – Z głową i resztą ważył chyba połowę tego, co ja wtedy. – Dlaczego to zrobiłeś? – Ponieważ to było nielegalne. Nie samo zabicie go, bo strzelałem w obronie własnej, ale nieżywego niedźwiedzia powinno się oddać władzom. – Ale dlaczego? – Dlatego, że w przeciwnym razie ludzie chodziliby po lasach i bez ograniczeń strzelali do niedźwiedzi – odparł Peter, który już sobie wszystko wykoncypował. – Tłumaczyliby, że musieli się bronić, a trofea zachowywaliby dla siebie. 22


– Daleko było? – Dwieście mil. – Musiało ci strasznie na nim zależeć! – Wcale nie. – To po co niosłeś go dwieście mil na własnych plecach? – Mój klient chciał go mieć. – Pogubiłam się – poskarżyła się Vicki, jakby stan jej umysłu kogoś interesował. – Zrobiłeś to tylko dla klienta? – Wprost przeciwnie! – wybuchnęła oburzona Zula. – Zaraz – wtrącił się Peter. – Niedźwiedź was zaatakował... – Ja to opowiem! – zarządził Richard, uciszając ich gestem. Wcale nie chciał opowiadać tej historii, żałował, że w ogóle wypłynęła, ale była to jedyna historia z jego przeszłości, jaką mógł opowiedzieć w przyzwoitym towarzystwie, i jeżeli ktoś miał ją tu przytoczyć, to tylko on sam. – Zaczęło się od psa klienta. Dręczył biednego miśka, aż w końcu misiek złapał go w pysk i zaczął nim potrząsać jak wiewiórką. – To był jakiś pudelek? – domyśliła się Vicki. – Nie. Osiemdziesięciofuntowy labrador. – Omójboże! – Ja też mniej więcej tak właśnie zareagowałem. Kiedy labrador przestał się szarpać, co nie trwało długo, niedźwiedź odrzucił go w krzaki i ruszył na nas z taką miną, jakby mówił „Jeśli macie coś wspólnego z tym zasrańcem, to już po was”. No i wtedy doszło do strzelaniny. Peter prychnął, słysząc ten dobór słów. – Nie wiem, co sobie myślicie, ale o żadnym bohaterstwie nie było mowy. W okolicy znajdowało się tylko jedno drzewo nadające się wspinaczki, ale mój klient, który już się na nie wdrapywał, nie bił bynajmniej rekordów szybkości w tej konkurencji. A nie mogliśmy równocześnie wspinać się na jedno i to samo drzewo, prawda? Wiedziałem, że nawet koń nie prześcignie grizzly, więc po prostu stałem naprzeciw tego niedźwiedzia, ściskając w rękach dubeltówkę naładowaną brenekami. Co miałem zrobić? Wszyscy w milczeniu rozważali to retoryczne pytanie. – Brenekami? – spytała Zula, przechodząc w swój tryb inżynierski. – To nabój do strzelby z litym pociskiem zamiast śrutu, idealny na grubego zwierza. A dubeltówkę miałem taką klasyczną, jak Elmer Fudd z „Królika 23


Bugsa”. Przyklęknąłem na jedno kolano, bo cały się trząsłem, i wpakowałem obie kule w niedźwiedzia, a wtedy on odwrócił się i uciekł. Padł kilkaset jardów od naszego obozowiska. Poszliśmy po śladach i znaleźliśmy truchło. Klient zażyczył sobie skóry. Powiedziałem mu, że to wbrew przepisom. Powiedział, że mi zapłaci, więc zacząłem obdzierać niedźwiedzia ze skóry. To była makabryczna robota, kilkudniowa harówka. Nawet ubicie domowego zwierzęcia na farmie jest czymś potwornym, dlatego sprowadzamy sobie do Iowa Meksykanów, żeby robili to za nas. – Richard zaczynał się rozkręcać. – Ale niedźwiedź jest o wiele gorszy. Ma intensywny piżmowy zapach. To określenie zupełnie nie ma kopa. Jest to jedno z tych słów, które chyba wszyscy słyszeli, ale nikt tak naprawdę nie wie, co oznacza. – Cuchnie obrzydliwie, trochę jak ryba – wyjaśnił Richard. – Człowiek ma wrażenie, że tapla się w hormonach. Vicki się wzdrygnęła. Richard miał ochotę wdać się w szczegółowe rozważania na temat rozmiarów niedźwiedzich jąder, ale – sądząc z sygnałów wysyłanych przez jej ciało – dotychczasowy opis był już chyba wystarczająco obrazowy. Prawdę mówiąc, korciło go, żeby oskórować niedźwiedzia na chybcika i byle jak, problem jednak polegał na tym, że zaczął od pazurów. Z przeczytanych w dzieciństwie książek pamiętał zaś, że dzielni Indianie Lakota robili sobie naszyjniki z pazurów niedźwiedzia, którego zabicie w walce było dla nich dowodem męstwa. Richard i jego rówieśnicy bardzo poważnie traktowali te lektury; wiedział o Szalonym Koniu wcale nie mniej niż poprzednie pokolenia o Juliuszu Cezarze. Dlatego czuł się zobowiązany do przestrzegania świętej tradycji, i kiedy już z nabożeństwem zabrał się do niedźwiedzia, nie bardzo potrafił zmienić się w brutalnego rzeźnika. – Im więcej czasu mu poświęcałem i im bardziej się w niego zagłębiałem, tym bardziej nie chciałem go oddawać klientowi – ciągnął. – A cholernie mu na nim zależało. Ja harowałem jak wół, ociekałem posoką, oganiałem się od os, a on od czasu do czasu wpadał zobaczyć, jak mi idzie, i mierzył skórę wzrokiem; wyobrażał sobie, jak będzie wyglądała na podłodze w gabinecie albo w salonie. Makler z Nowego Jorku. Wiedziałem, że będzie łgał na temat niedźwiedzia, żeby zaimponować ludziom; będzie twierdził, że osobiście go ustrzelił, kiedy jego spietrany przewodnik czmychnął na drzewo. Pokłóciliśmy się. To była głupota z mojej strony, bo przecież siedziałem 24


po uszy w czymś nielegalnym. Byłem bezbronny. Zagroził, że mnie wyda i wywali z roboty, jeśli nie oddam mu skóry. Wtedy ja mu powiedziałem, żeby się walił, zabrałem ją i poszedłem. Zostawiłem mu tylko kluczyki do wozu, żeby miał jak wrócić. Cisza. – Właściwie wcale mi na niej tak bardzo nie zależało. Po prostu nie mogłem znieść myśli, że to on ją zabierze i będzie opowiadał kłamstwa. – Wylali cię? – Tak. Miałem kłopoty. Cofnęli mi licencję. – Co robiłeś po stracie pracy? Wykorzystując nowo nabyte umiejętności, szmuglowałem przez granicę marihuanę w plecaku. – To i owo. – Aha. Mam nadzieję, że było warto? Jeszcze jak, na Boga! Dojechali na farmę. Podjazd był dokumentnie zastawiony SUV-ami, więc Richard – powołując się na przywileje wychowanka – zaparkował grand marquisa na suchej trawie bocznego podwórka. ***


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.