Ian McDonald
DNI CYBERABADU DOM DERWISZY
PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH M. PRÓCHNIEWICZ
WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA 2011
Tytuł oryginału: Cyberabad Days. The Dervish House Copyright © 2009 & 2010 by Ian McDonald Copyright for the Polish translation © 2011 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt graficzny serii: Piotr Chyliński Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Tomasz Maroński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-221-5 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl
DNI CYBERABADU
PRZEDMOWA
SĄ INNE PLANETY NIŻ AMERYKA
Według Williama Gibsona przyszłość już tu jest – tyle że nierówno rozłożona. Pobieżny rzut oka na ostatnio wydawaną fantastykę mówi nam, że opisy przyszłości są rozłożone tak samo nierówno – większość twórczości przedstawia przyszłość zdominowaną przez amerykańską wrażliwość, amerykańskie wartości kulturowe i gospodarcze, oraz zamieszkaną przez stuprocentowo amerykańskie postacie. Oczywiście, zawsze mieliśmy pisarzy w rodzaju Maureen McHugh i Bruce’a Sterlinga, a ostatnio także Nalo Hopkinson i Paolo Bacigalupiego, wyróżniających się szerszym, globalnym spojrzeniem na przyszłość, jednakże standardowy tryb science fiction to nadal hegemonia Ameryki i milcząco przyjęte założenie, że wartości zachodniego, wolnorynkowego kapitalizmu przetrwają w zasadzie niezmienione nawet w imperiach sięgających do najdalszych gwiazd. Właściwie nic dziwnego, współczesną fantastykę wynaleziono bowiem w latach trzydziestych właśnie w Stanach Zjednoczonych, i to Stany stanowią dla niej największy rynek (a także są największym producentem filmów i seriali SF). Jednakże już przed nierozważną wojną z terroryzmem i globalnym krachem gospodarczym, było jasne, że o ile XX wiek można śmiało mianować wiekiem Ameryki, to w XXI wieku centrum napędzanych techniką przemian, potęga gospodarcza i polityczna, 7
niemal na pewno przemieści się gdzie indziej. Do Indii, Chin, Brazylii, a może nawet Rosji czy Europy, jeśli te stare mocarstwa zdołają zrzucić pęta historii i naprawdę zdefiniować się na nowo. Ale to już nie będzie się działo w Stanach Zjednoczonych. Brytyjscy autorzy fantastyki mają długą tradycję filtrowania memów i szablonów współczesnego SF przez własną kulturową perspektywę – sami są bowiem obcymi w tym tłumie Jankesów. W kosmicznej fantastyce Arthura C. Clarke’a, brytyjscy astronauci piją herbatę i smażą kiełbaski w rakiecie na Księżyc, pokazują następcy tronu jak wprowadzić rakietę na orbitę i oddają artefakty obcych do British Museum, a nie do Smithsonian Institute. Ekipa magazynu New Worlds odwróciła się plecami do programu Apollo i zanurkowała w kosmos wewnętrzny. Z kolei twórcy skupieni wokół Interzone nasycili odwieczne fantastyczne marzenia prawdziwie globalnym etosem – przyszłości, jak Londyn-Babilon, tętniącej życiem, choć nie wolnej od tarć patchworkowej rozmaitości – Somalijczycy na Kentish Town, Banglijczycy na Brick Lane, Turcy na Green Lane, Kongijczycy na Tottenham Hale i tak dalej, do entej potęgi. Ian McDonald, by wreszcie przejść do sedna tej przedmowy, znajdował się w globalizacyjnym nurcie fantastyki od samego początku swojej kariery. Jego pierwsza powieść, Desolation Road Road, rzutowała Marsa rodem z Bradbury’ego na Sto lat samotności Marqueza; w późniejszych powieściach i opowiadaniach tłem biotechnologicznych przemian i inwazji obcych była Afryka; we wszystkich popisywał się ogromnym talentem do cięcia i miksowania obrazów pożyczanych z ogromnych zasobów światowej fantastyki, i jeszcze większych – światowych aktualności, tworząc z nich intensywne montaże pełne zapadających w pamięć obrazów, by przemawiały głosem wielu różnych postaci. Rzeka Bogów, powszechnie chwalona i zdobywająca nominacje do rozmaitych nagród, była dla niego znacznym skokiem ewolucyjnym. Osadzona w skomplikowanej, epickiej i ociekającej bogactwem szczegółów rzeczywistości Indii z bliskiej przyszłości, podzielonych na wiele konkurujących, ale zależnych od siebie państw, snuje opowieść podobnie podzieloną na wiele punktów widzenia i opisuje z tych najróżniejszych perspektyw walkę wspólnoty sztucznych inteligencji o legalizację i wolność, albo przez zgodę z ludzkimi stwórcami, albo niezależność od nich. Zebrane tutaj opowiadania mają tę samą scenerię. Historia płynie przez nie jak rzeka, choć mocno skupiają się na dylematach ludzi porwanych prądami zmian społecznych i technologicznych: chłopiec, który marzy 8
o zostaniu robociarzem i walce na wojnie zdalnie sterowanym wojskowym robotem, dostaje twardą nauczkę, dowiadując się, jaki jest prawdziwy status jego superfajnych bohaterów; młoda kobieta, kiedyś czczona jako bogini, próbuje odnaleźć dla siebie nowe miejsce w świecie, gdzie bóstwami są AI, zwane w Indiach aeai; małżeństwo tancerki i dyplomatycznej sztucznej inteligencji przeżywa dramat, gdy narasta wrogość między światami ludzi i maszyn. Postacie u McDonalda są zarysowane wyraziście i z sympatią; jego proza jest bogata w intensywność i bezpośredniość; egzotyka (dla zachodniej wrażliwości) zatłoczonych i chaotycznych indyjskich miast oraz bogatej, starożytnej i zawiłej mitologii wplata się, przenika, uzupełnia i odmienia egzotykę przyszłości równie bogatej, oszałamiającej i sprzecznej jak nasza teraźniejszość, rozgrzany inkubator technologicznych cudów, balansujący na krawędzi wojny domowej i wszelkiego typu przemian społecznych. W przeciwieństwie do rozmaitych przyszłości w science fiction pisanej w standardowym trybie, tu konfliktu nie rozwiązuje się przez triumf tezy nad antytezą, lecz przez przystosowanie, adaptację i harmonizację. W bollywoodzkim Babilonie McDonalda historia jest w ciągłym ruchu, nieustannie płynie naprzód, nigdy się nie zatrzymuje, choć, płynąc, zachowuje w niezmiennym kształcie pewne odwieczne ludzkie prawdy. Coś się zmienia, coś zostaje bez zmian. Przyszłość zawarta w tym zbiorku prześwietnych opowiadań to oczywiście zaledwie jeden z możliwych wariantów, ale jest ekscytująca, prowokująca, ludzka, i tak spójna, jak to umieją tworzyć tylko najlepsi – pozostaje nam nadzieja, że na taką przyszłość sobie zasłużymy. Paul McAuley
SANJEEV I ROBOCIARZE
Na ten okrzyk pobiegli wszyscy chłopcy w klasie. „Roboty bojowe! Roboty!”. Nauczycielka wołała za nimi: „Wracajcie, wracajcie, niedobre łobuzy!” – ale była tylko sztuczną inteligencją, aeai od Business English. Kiedy z młodszej klasy przykuśtykała stara pani Mawji, zostały same dziewczynki, grzecznie siedzące na podłodze, oczy wytrzeszczone z oburzenia, ręce podniesione, chętne, by kablować i sypać nazwiskami. Sanjeev nie biegał szybko, inni chłopcy wyprzedzili go, gdy się zatrzymał wśród soczewicy, żeby psiknąć sobie z inhalatora. Musiał walczyć o miejsce na skalnym grzbiecie, wiejskim punkcie widokowym, popularnym wśród par z przyzwoitkami, bo dającym widok na rzekę i stację uzdatniania wody w Muradzie. Dzisiaj uwagę przykuwał widok w głębi lądu, za polami soczewicy. Rolnicy z pól pierwsi się tu wspięli; stali, z narzędziami w dłoniach, zajmując wszystkie najlepsze miejsca. Sanjeev przepchnął się do przodu, stając między Maheshem i Ayanjitem. – Gdzie oni, co się dzieje, co się dzieje? – Tam, przy drzewach, żołnierze. Sanjeev zmrużył oczy, patrząc, gdzie pokazuje Ayanjit, ale nie widział nic poza drgającym od upału żółtym pyłem. – Idą na Ahraurę? 10
– Delhi nie zawracałoby sobie głowy takim zadupiem, jak Ahraura – powiedział człowiek, którego twarz Sanjeev znał, bo znał wszystkie twarze w Ahraurze, a może i nazwisko. – Chodzi o Murad. Jeśli go zajmą, Varanasi będzie musiało negocjować. – A gdzie roboty? Chcę zobaczyć roboty! I przeklął własną głupotę, bo każdy, kto miał oczy, widział, gdzie są roboty. Wielka chmura pyłu wędrowała biegnącą na północ drogą, nad nią w niesamowitej ciszy kłębiło się stado ptaków. Przez pył Sanjeew dostrzegał odbłyski słońca na pancerzach, unoszące się stopy w pazurzastych buciorach, podrygujące czułki, kiwające się owadzie głowy, lśniące kapsuły z uzbrojeniem. Wtem i on, i wszyscy na skalnym grzbiecie poczuli, że od marszu robotów drży ziemia. Ktoś w szeregu krzyknął. Cztery, sześć, dziesięć, dwanaście rozbłysków w zagajniku, smugi białego dymu. Stado ptaków ustawiło się w grot strzały, wycelowało w drzewa. Bezzałogowce, uświadomił sobie Sanjeev; jednocześnie pomyślał: Rakiety! Gdy pociski dotarły do celów, chmura pyłu eksplodowała grzmotem strzałów i błyskami fajerwerków. Zanim dźwięk dotarł do obserwujących, było już po wszystkim. Roboty, nienaruszone, wybiegły z grzmiącym tupotem ze spowijającego je kokonu pyłu. – Szarża kawalerii! – wrzasnął Sanjeev, dołączając do wiwatów dorosłych. Teraz i wzgórze i wioska zatrzęsły się od tupotu żelaznych stóp. Lasek zasypała wściekła kanonada; bezzałogowce wzniosły się i okrążyły go jak burza wirowa. Szarżujące roboty wypuszczały smugi pocisków rakietowych; Sanjeev patrzył, jak komory z uzbrojeniem się otwierają, a lufy nakierowują na cel. Wiwaty ścichły, gdy skraj lasku eksplodował ścianą płomieni. Wtem roboty otworzyły ogień z działek, i milczenie przerodziło się w pełną podziwu ciszę. Burza kul zmiotła drzewa, liście, rozsiekała w drzazgi gałęzie i pnie. Roboty obchodziły mały zagajnik dziesięć minut, nieustannie strzelając, okrążane bezzałogowcami. Nic stamtąd nie wyszło. Ktoś gdzieś dalej zaczął krzyczeć: „Dźai Bharat! Dźai Bharat!” – ale nikt nie podjął wołania, więc zaraz przestał. Rozległ się natomiast kolejny, wrzaskliwy, pełen oburzenia głos dyrektorki Mawji, pnącej się na górę z wysiłkiem i podpierającej się laską. – Złaźcie stamtąd, durnie, bałwany! Wracajcie do domów, bo was pozabijają! *** 11
Wszyscy wypatrywali relacji w wieczornych wiadomościach, jednakże w Allahabadzie i Mirzapurze doszło do większych i głośniejszych wydarzeń; likwidacja paru partyzantów na takim odludziu jak Ahraura nie zasługiwała na wzmiankę. Ale tamtego wieczoru Sanjeev stał się Fanem Robotów Numer Jeden. Wycinał zdjęcia z gazet i tych probharackich magazynów propagandowych, których nie zdążyły pożreć wszystkożerne krowy. Zapamiętale oglądał japońskie i chińskie anime, gdzie seksowne androgyniczne dzieciaki sterowały gigantycznymi bojowymi robotami, aż siostra, Priya, zaczęła przewracać oczyma, a matka szepnęła księdzu, że obawia się o orientację seksualną syna. Ściągał z sieci gigabajty zdjęć, uczył się na pamięć producentów, modeli, opcji i parametrów uzbrojenia, szybkostrzelności i maksymalnych szybkości. Pomagając starszym ludziom przy komputerach, które według samozwańczego bharackiego rządu powinny być w każdej wsi, zarobił parę groszy i kupił japońskie karty Top Trumps z danymi robotów, ale nikt nie chciał z nim w to grać, bo znał wszystkie szczegóły na pamięć. A kiedy znudziły mu się płaskie obrazki, zaczął ciąć kleszczykami stare puszki i lutować z nich modele bojowych robotów: pościgowe z Miracle Ghee, patrolowo-obronne z farby „Titan Drench”, przeciwzamieszkowe z red coli. Ci sami staruszkowie, kiedy przychodził zakładać im konta i zmieniać hasła, pytali go: „Słuchaj no, znasz się trochę na tym, o co chodzi z tym całym Bharatem i Awadhem? Co im przeszkadzały stare dobre Indie? I kiedy zaczną znowu puszczać na satelicie krykieta?”. Sanjeev, mimo całej wiedzy o robotach, nie miał pojęcia. W wiadomościach trwał ciągły wir: kolejne ruchy polityków, nowe posunięcia rozłamowców, ale wszyscy dawno zapomnieli, od czego w ogóle zaczął się konflikt. Maoistyczna ekstrema z Biharu, wszechmocne Delhi, ci cholerni muzułmanie, znowu domagający się własnego prawa? Staruszkowie nie spodziewali się od niego odpowiedzi, po prostu lubili sobie ponarzekać i czerpali starczą przyjemność z udowadnianina młodemu bystrzakowi, że jednak nie wie wszystkiego. „Abyśmy tylko już ich tu nie oglądali” – mawiali, kiedy Sanjeev rewanżował się danymi technicznymi bezzałogowego samolotu Raytheon 380 Rudra albo mecha zwiadowczego Akhu i opowiadał, o ile lepsze są od dowolnego ludzkiego żołnierza. Wszyscy na ogół uważali, że Bitwa o Lasek Vora, który zaczął odrastać, to już cała wojna secesyjna, jaką będą tu oglądać. 12
Ale tak się nie stało. Żołnierze wrócili. Przyszli w nocy, szli powoli przez pola, z wygodnie, ukośnie opuszczonymi karabinami. Ci, którzy ich spotkali, mówili potem, że nie atakowali, po prostu podnieśli karabinki i odgonili ich. Przeszli przez całą wieś, przez każde pole i ogród, każde podwórze i zaułek, każdą oborę i zagrodę. Nad ranem każdy centymetr Ahraury pokrywały ślady buciorów. Niczego nie wzięli, niczego nie dotknęli. „O co im chodziło?” – pytali ludzie. „Czego chcieli?”. Dowiedzieli się dwa dni później, kiedy zbiory na polach poczerniały i uschły, a zwierzęta, po ostatniego zdziczałego psa, zachorowały i zdechły. *** Sanjeev puszczał się biegiem, kiedy ich samochód skręcał w Umbrella Street. Łatwo było go zauważyć – wielki, wojskowy hummer, pomalowany farbą czarną jak Kali i ozdobiony czerwonymi animowanymi płomieniami, które jakby migotały, gdy przejeżdżał. Ale jeszcze łatwiej było go usłyszeć: wszyscy znali dum, dum, dum desi metalu, uzupełniane o gitary i wrzaskliwy wokal, kiedy opuszczali szybę, żeby zamówić jedzenie. Jedzenie na wynos. I Sanjeev już tam był. „Co panom podać?”. Po przeprowadzce do Varanasi nauczył się dobrze biegać. Zresztą, wszystko się zmieniło, odkąd umarła Ahraura. Ostatnim tchnieniem zasłużyła sobie na tę wzmiankę w wiadomościach. Pierwsza padła ofiarą nowego typu ataku. Popularnie mówiło się na takie oddziały „trujopolówki”; powszechne wyobrażenie przedstawiało śniadych mężczyzn w kameleonowym kamuflażu, idących powoli przez pola, z dłońmi rozłożonymi jak na powitanie, ale siejącymi chorobę i zarazę. Desperacka strategia – pozbawić separatystów, czego się tylko da – i tylko częściowo skuteczna; po paru pierwszych atakach do trujopolówek strzelano bez ostrzeżenia. Ahraurę jednak zabili: kiedy zdechła ostatnia krowa, a wiatr zaczął zbijać zwiędłe liście i kurz w żółte chmury, mieszkańcy nie mogli już dalej czekać. Wyjechali do miasta autami, pickupami, fatfatami, autobusami i choć przysięgli, że będą się trzymać razem, rodzina za rodziną rozpływali się w dziesięciomilionowym Varanasi. Wtedy Ahraura ostatecznie umarła. Ojciec Sanjeeva wynajął mieszkanie i włożył wszystkie oszczędności w budkę z pizzą i piwem. Pizza, pizza, to się je w mieście, nie samosy, nie placki appam, nie serowe rasgulle. Oraz piwo, „Kingfisher”, „Godfather”, „Bangla”. Matka trochę szyła, uczyła savoir-vivre’u i sanskrytu, 13
który znała z modlitw. Babcia Bharti i siostrzyczka Priya sprzątały biura nowego błyszczącego Varanasi ze szkła i chromu, wyrastającego za stłoczonymi, sypiącymi się domami starego Kashi. Sanjeev pomagał w budce pod rzędami wysokich, neonowych parasoli, które nie chroniły ani przed deszczem, ani przed słońcem, ale przyciągały imprezowiczów, nocnych włóczęgów, badmaśów i modnisie. Dały nazwę całej ulicy. To tam po raz pierwszy zetknął się z robociarzami. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, gdy zobaczył, jak idą Umbrella Street w swoich pociętych koszulkach, z nagimi, sekswonymi ramionami ozdobionymi krysznaickimi bransoletkami i hennowymi tatuażami, w zajebistych, najmodniejszych długich butach nabitych metalem w paru miejscach, z włosami nażelowanymi i postawionymi jak w tych japońskich anime. Sprzedawcy z Umbrella Street odsuwali się od nich. Mieli złą opinię. Później Sanjeev miał zobaczyć, jak wywracają stragan sprzedawcy pakory, który ich rozzłościł, obrażają kobietę w biznesowym sari, bo spojrzała na nich krzywo, rozwalają fatfata taksówkarzowi, który ich wysadził, bo byli pijani, ale tego pierwszego wieczoru byli jak gwiezdny pył; pragnął zostać kimś takim, chęcią tak czystą, bolesną i niemożliwą, że aż sprawiała mu łzawą przyjemność. To byli żołnierze, nastoletni wojownicy, robociarze. Tylko najgłupsze i najtańsze maszyny mogły prowadzić się same; wielkie bojowe roboty polegały, poza systemami sztucznej inteligencji, na ludzkich dżokejach. A to idealne połączenie refleksu i agresji, podkręcanej jeszcze garściami wojskowych środków, najczęściej występowało u nastolatków. – Pizza, pizza, pizza! – zawołał Sanjeev, podbiegając ku nim. – Mamy pizzę, wszystkie rodzaje pizzy i piwo „Kingfisher”, „Godfather”, „Bangla”, jakie tylko chcecie! Stanęli. Obrócili się ku niemu. Popatrzyli. Potem odwrócili się z powrotem, choć jeden obejrzał się jeszcze, gdy reszta odchodziła. Był wysoki i bardzo chudy od dragów, rozlatany, drapiący się, wypryski na skórze przykryte podkładem. Sanjeev miał go za boga ulicy. – Jaką masz pizzę? – Tikka tandoori murgh kebab z wołowiny, z baraniny, kofta, pomidory, szpinak. – Pokaż tą z koftą. Sanjeev uniósł oburącz obwisający brzeg pizzy z mięsnymi klopsikami. Robociarz wziął jedną koftę w dwa palce. Pociągnęła za sobą pasmo stopionego sera, które zręcznie odgryzł. 14
– Niezłe. Daj cztery takie. – Może piwo, piwo jasne, „Kingfisher”, „Godfather”, „Bangla”... – Nie przeginaj. Teraz biegł obok wielkiego, powoli jadącego auta, które kupili sobie, gdy już mieli dość lat, żeby móc prowadzić. Sanjeevowi nigdy nie przyszło do głowy, że to się nie trzyma kupy: mogą chodzić wojskowymi robotami gdzie chcą, na misje zwiadowcze, albo maszerować za ciężkimi czołgami, ale prawo nie pozwala im jeździć po ulicach Varanasi niczym większym od motoroweru. – To jak, zabiliście kogoś dzisiaj? – zapytał przez uchylone okno, łapiąc się klamki i biegnąc zatłoczoną ulicą. – Na Kunda Khadar, nad rzeką, ganialiśmy szpiegów i inspektorów – powiedział pryszczaty, ten, który wcześniej z nim gadał. Kazał mówić na siebie Rai. Wszyscy zresztą mieli powymyślane przezwiska z japońskich anime. – Ktoś musi dawać popalić tym fajansiarzom z Awadhu, co siedzą na tamie. Na lusterku wstecznym dyndała czarna plastikowa Kali z czerwonym językiem i żółtymi oczyma. Sanjeev przyjął zamówienie i popędził do ojca przy glinianym piecu tandoor. Pizze były gotowe, zanim Kali-hummer zrobił drugie okrążenie. Sanjeev podsunął pudełka Raiowi. Ten wyciągnął brudne, wyświechtane tymczasowe bharackie rupie, a kiedy Sanjeev grzebał w torbie na pasie po resztę, rzucił mu napiwek: małą, zamykaną torebeczkę z wojskowymi dragami. Sanjeev handlował nimi w zaułkach i podwórkach na tyłach Umbrella Street. Najlepszymi klientami byli uczniowie – kiedy zakuwali do egzaminów, żarli je całymi garściami. Sanjeev po Ahraurze już nie chciał oglądać szkoły na oczy. Po co komu szkoła, kiedy w palmerze ma się cały świat i całą sieć? A dzięki małym, błyszczącym, czarnym, żółtym, fioletowym i błękitnym jak niebo kapsułkom rodzina Rajghatta cieszyła się szacunkiem. To one awansowały ich ponad slumsy. Jednakże tego wieczoru dłoń Raia wystrzeliła przez okienko i złapała rękę Sanjeeva, kiedy zamykała się na plastikowej torebeczce. – Ej, wiesz co, tak sobie myśleliśmy... Reszta robociarzy, Suni, Ravana i Godspeed! i Big Baba, kiwnęła głowami. – Pomyśleliśmy sobie, że przyda się ktoś tam u nas, kto będzie pomagać, sprzątnie, zrobi porządek, pójdzie po różne rzeczy. Chcesz się tym zająć? Zapłacimy, w państwowych kwitach, nie dolarach, nie euro. Chcesz dla nas pracować? 15
*** W domu nakłamał: błysk, technologia, piękny budynek z tkanego diamentu i chrom, który poleruje, aż lśni naprawdę olśniewająco, stosując starą wiejską sztuczkę: pastę do zębów. Nakłamał z rozczarowania, choć również dlatego, że spodziewał się nie wiadomo czego: za wiele nocy spędzonych z androgynicznymi nastolatkami w lycrowych kombinezonach, zamykającymi się w pustoszących całe dzielnice bojowych machinach. Tymczasem robociarze z 15. Dywizji Lekkiej Kawalerii Zwiadowczej – poprawnie zwani sowarami – pracowali w taniej magazynowej szopie z aluminiowej blachy w zapylonej przemysłowej okolicy na tyłach nowego dworca. Ich ruchy przesyłano do odległych prowincji i krajów, gdzie walczyli za Bharat. Zbyt rzadkie to były talenty, żeby je narażać, wsadzając do szturmowych Raytheonów, albo zwiadowczych Aiw. Żaden robociarz nigdy nie wrócił do domu w worku. Sanjeev drapał się po głowie i kopał ziemię, kucając przed wrotami magazynu, mrużąc oczy od porannego słońca. Kierowca fatfata musiał pomylić adres? Wtem Rai i Godspeed! wprowadzili go do środka i pokazali, jak się wojuje w tandetnym magazynie. Uprzęże do przechwytywania ruchów ciała zwisały ze statywów jak marionetki. Czarne, owadzie hełmy z lustrzaną szybką, żywcem z japońskich anime – i ciągnące się za nimi splecione kable. Jedna ściana hali cała była zastawiona półprzejrzystymi kopułkami procesorów, sąsiednią zajmował gigantyczny silkscreen błyskający dziesięcioma tysiącami informacyjnych migawek z toczącej się wojny: potyczek, zwiadów, ataków powietrznych, pozycji piechoty, pól minowych, akcji powolnych pocisków, ciężkich dywizji pancernych i mechów. Na tym ekranie pojawiały się rozkazy, wydawane przez kobietę-dźemadara z Kwatery Głównej Dywizji. Sanjeev nigdy nie widział jej na żywo. Żaden z robociarzy też jej nigdy na żywo nie widział, choć żartowali sobie na ten temat za każdym razem, kiedy pojawiała się na ekranie, żeby wysłać ich na zwiad, potyczkę, czy wypad na stronę wroga. Pod przeciwległą ścianą, za uprzężami, stały popękane skórzane sofy, odchylane krzesła, baniak z chłodzoną wodą (pełny) i automat z colą (w trzech czwartych pusty). Betonową podłogę, całą w smugach od trampek, zaścielały pisma o grach i dziewczynach, jak martwe ptaki. Drzwi prowadziły do pokoju odpoczynku, gdzie stały kolejne kanapy, parę rozkładanych łóżek i konsola do gier z trzema wirtualnymi zestawami. Obok była jeszcze mała kuchenka i kabina prysznicowa. 16
– Ludzie, jak tu śmierdzi! – powiedział Sanjeev. Do południa wysprzątał wszystko od a do zet, od góry do dołu, poukładał pisma według daty wydania, buty poskładał parami, a porozrzucane ciuchy włożył do czarnego foliowego worka, żeby zanieść do pralni. Pozapalał kadzidełka. Wywalił z lodówki zepsute mleko i pleśniejące jedzenie, oddał puste butelki po coli i odebrał kaucję, zrobił herbatę i wykradł się po samosy – potem powiedział, że sam je zrobił. W zdenerwowaniu patrzył, jak Big Baba i Ravana zapinają się w uprzęże na trzygodzinną misję bojową. Tyle się tego pierwszego ranka dowiedział. To wcale nie był jeden chłopak na jednego bota; aeai poziomu 1,2 kontrolowały większość autonomicznych procesów jak poruszanie się i postrzeganie, piloci byli bardziej jak oficerowie, każdy dowodził plutonem botów, przełączając się z widokiem od maszyny zwiadowczej do szturmowej do samolocika wojny informacyjnej. I żaden z nich nie miał swojej ukochanej, starej i wiernej maszyny, ze śladami po kulach, z miłością ozdobionej ręcznie sprejowanym graffiti i demonami z okładek płyt z indyjskim metalem. Maszyny szły na wojnę dlatego, że mogły znosić obrażenia, jakich nie znieśliby ludzie i ich rodziny. Kawaleria Kali przełączała się między dziesiątkami robotów, tak jak dyktowało zużycie i rozkazy pani dźemadar. Zupełnie inaczej niż w japońskim anime, ale chłopaki od Kali i tak wyglądali w swoich uprzężach seksownie i groźnie, mimo że co wieczór wracali do domu, do rodziców. A praca dla nich, sprzątanie, podsuwanie ręczników, kiedy spoceni i śmierdzący szli pod prysznic po misji bojowej – to był szczyt kariery w skromnym życiu Sanjeeva. To były jego dzieci, jego chłopcy; dziewczynom wstęp wzbroniony. – Cały dzień siedzisz z tymi badmaśami, słońca nie oglądasz, to nie jest robota dla ciebie – powiedziała matka, zamiatając podłogę maleńkiego saloniku w oczekiwaniu na kolejną uczennicę. – Bardziej byś się ojcu przydał, zaraz będzie musiał zatrudnić jakiegoś chłopaka do pomocy. Jakby nie miał własnego syna. Ci gówniarze od robotów nie mają za dobrej reputacji. Wtedy Sanjeev pokazał, ile pieniędzy zarobił w jeden dzień. – Matka się niepokoi, że cię wykorzystają – powiedział ojciec, ładując na taczkę drewno do palenia pod piecem do pizzy. – Nie jesteś stworzony do tego miasta, nie urodziłeś się tutaj. Ja tylko powiem: za bardzo się na to nie napalaj, żołnierze i tak w końcu dadzą ci kopa, chcą czy nie chcą. Bo wszystkie wojny kiedyś się kończą. 17
Za to, co mu zostało, kiedy już obdzielił pieniędzmi matkę, ojca, a trochę wpłacił do spółdzielni kredytowej dla Priyi, poszedł na Tea Lane i zapłacił zaliczkę i pierwszą ratę za parę wysokich, metalowo-skórzanych, czarno-czerwonych, malowanych w płomienie butów. Następnego dnia włożył je z dumą do pracy, siadając w fatfacie obok kierowcy, żeby wszyscy widzieli, i regularnie co piątek płacił właścicielowi sklepu Bata. Po dwunastu tygodniach były już w całości jego. Do tego czasu obkupił się także w koszulki, spodnie z podróbki lateksu (baba, w Varanasi za gorąco, za gorąco na prawdziwy, spocisz się w nim jak nie wiem), bransoletki i naszyjniki Kali, żel do włosów i kredkę do oczu. Ale najważniejsze są buty, buty przede wszystkim. Buty to cały robociarz. – Może spróbujesz? Było to jedno z tych pytań, tak prostych i nieoczekiwanych, że umysł Sanjeeva nad nim przeskoczył i dopiero kiedy zbierał papiery po fast foodach (co za bałaganiarze!), sens dotarł do niego i walnął go w głowę. – Co? Znaczy... tym? – Kiwnięciem głowy wskazał uprzęże wiszące na statywie jak wypatroszone skóry. – Jak chcesz. Bo akurat nic się nie dzieje. Prawie od miesiąca już niewiele się działo. Ostatni ekscytujący moment: gdy jakiś cracker w podobnej szopie w Delhi przebił się igłą łamacza przez firewalla aeai Kawalerii Kali. Big Baba nagle podskoczył w swoim sprzęcie, jakby poraziło go milion miliardów woltów (później Sanjeev dowiedział się, że właściwie prawie tak było), potem strzeliły bezpieczniki biosterowania (fajerwerki w szopie, nieźle) i zaczął się rzucać po podłodze, jak w ataku padaczki. Sanjeev pierwszy dobiegł do czerwonego guzika i ekipa interwencyjna uwiozła Big Babę do prywatnego szpitala dla bogaczy. Zanim przyniósł z małej knajpki blaszanki z obiadem, aeai już wyewoluowały poprawkę na taki rodzaj włamania, a Big Baba po trzech dniach wrócił w swój narożnik kanapy, bez obrażeń, jeśli nie liczyć dokuczliwej migreny. Pani dźemadar przysłała mu kartkę z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Tak więc czuł właśnie ekscytację i niepokój, kiedy pozwolił, by Rai zapiął go w uprzęży. Znał wszystkie paski i zatrzaski – sto razy zaciągał je i dociskał czujniki ruchu – ale dzięki temu, że robił to Rai, wszystko nabierało specjalnego znaczenia, jakby pasowano go na robociarza. – Może ci się trochę zakręcić – powiedział Rai, nasadzając mu hełm na głowę. Przez moment była tylko czerń i cisza – słuchawki dopiero wyszukiwały jego bębenki. – Pracują teraz nad tą nową techniką, jakąś 18
indukcją kostną, czy coś, żeby można było przesyłać obrazy i dźwięki od razu do mózgu – usłyszał jego głos w interkomie. – Ale chyba szybko tego nie będzie. Teraz się nie ruszaj, stój i do niczego nie strzelaj. Ostrzeżenie dalej brzmiało mu w uchu środkowym, gdy zamrugał i odkrył, że stoi przed szkołą we wsi tak podobnej do Ahraury, że odruchowo rozejrzał się za panią Mawji i Shree, świętą rudą kozą. Potem dostrzegł, że szkoła jest opuszczona, nie ma dachu, zamiast niego płachty wojskowego kamuflażu. Ściany całe popstrzone dziurami po kulach, sięgającymi aż do cegły. Na nienaruszonym kawałku glinianego tynku ktoś pośpiesznie namalował Śiwę i Krisznę z fletem, podpisując ich: „13. Dywizja Zmechanizowanych Sowarów, Kwatera Główna Sekcji”. Byli tam faceci w eleganckich, ciasno spiętych pasami mundurach, z bambusowymi pałkami. Za otwartą bramą przechodziły kobiety z mosiężnymi dzbanami na wodę, przejeżdżali mężczyźni na rowerach. Sanjeev zauważył, że wyciągając się, może unieść głowicę z czujnikami ponad mur. Wioska, taka Ahraura, ale zbyt biedna, żeby uniknąć wojny. Po lewej, pod zakurzoną miodlą, stał robot. Pewnie czymś takim jestem, pomyślał Sanjeev, General Dynamics A8330 Syce, nieprzyjemny stwór podobny do szkieletu skoczka pustynnego, na dwóch drapieżnych, szponiastych nogach, z ciężką koroną czujników i dwoma gatlingami na ramionach, wymienialnymi na granaty z gazem, albo działka żelowe do pracy policyjnej – przypomniał sobie z numeru „War Mecha” z października 2023. Zerknął na swoje stopy. W polu widzenia pojawiły się ikonki, jak rozkwitające kwiaty: położenie, wysokość, temperatura, stan amunicji, poziom metanu w zbiornikach paliwa, taktyczna i strategiczna mapa satelitarna – był, jak się zdaje, w południowozachodnim Biharze – ale najbardziej fascynowało go, że jeśli w myślach podniesie własną stopę, Syce zrobi to samo ze swoją szponiastą łapą. No przejdź się, jesteś na jakimś biharskim zadupiu i nic się tam nie dzieje. Naprzód, pomyślał. Bot zrobił krok, drugi. Idź, rozkazał Sanjeev. Tam. Robot dziarsko ruszył ku bramie. Nikt na pełnej rozwalonych domów ulicy nawet nie zwrócił uwagi, kiedy wszedł między nich. Super! – pomyślał, idąc ulicą, a potem: To jak gra. Wtedy przyszła wątpliwość: To skąd w ogóle wiadomo, że ta wojna jest naprawdę? I to było o krok za daleko: Syce znieruchomiał o sto metrów od świątyni Ganeśi, odwrócił się i wrócił na posterunek. Co, co, co, co, co?! – krzyknął w głowie. 19
– Aeai przejęła sterowanie – powiedział Rai, jego głos eksplodował w hełmie niespodziewanie jak raca. Wtem wioska sczerniała i ścichła, a Sanjeev już mrugał w świetle paskudnych, energooszczędnych świetlówek sali bojowej Kawalerii Kali. Rai delikatnie odpinał mu zatrzaski, klamerki i paski. Tego wieczoru, kiedy szedł do domu przez tłum ludzi, z rupiami w garści, uświadomił sobie dwie rzeczy: że wojna przeważnie jest nudna i że ta nudna wojna właśnie się kończy. *** Wojna się kończyła. Pani dźemadar odwiedzała silkscreen na ścianie trzy razy, dwa razy, raz na tydzień, podczas gdy u szczytu chwały i gorączki wydawała rozkazy tyleż razy dziennie. Dżokeje Kali rozwalali się na kanapach, grali w gry i ściemniali fanom w sieci, jakie to fantastyczne, ekscytujące i seksowne misje wykonują – choć fani i tak nigdy nie wierzyli, że oni naprawdę są robociarzami – ale przeważnie tylko garściami ciągnęli wojskowe środki, od których robili się drażliwi i agresywni. Bójki wybuchały o papierosa, o spojrzenie, o to, że ktoś zamknął albo zostawił otwarte drzwi. Sanjeev musiał rozdzielać kilkanaście walk między samymi robociarzami. Kiedy jednak przyjechały amerykańskie siły pokojowe, było wiadomo, że to już naprawdę koniec, bo oni przylatywali dopiero wtedy, gdy już absolutnie nie było szansy, żeby ktoś zginął. Przyszła fala wysadzanych samochodów, ataków informatycznych, było nawet parę zamachów samobójczych, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko ci, którzy mają coś do Ameryki i Amerykanów w świętym Bharacie. Ale wojna już się skończyła. – Co będziesz teraz robić? – zapytał ojciec Sanjeeva, mając na myśli „Co będziesz robić, kiedy z Umbrella Street zrobi się kolejna dzielnica skośnookich?”. – Trochę mam odłożone – odparł Sanjeev. Godspeed! kupił za zaoszczędzone pieniądze robota. Tata Industries D55, małego ale zwinnego bota przeciwpiechotnego, z odłączanymi mniejszymi robotami, poziom 0,8, czyli mniej więcej tak bystre, jak kura. Zresztą były podobne do kur. Nawet używany musiał kosztować więcej, niż byłby w stanie odłożyć nastoletni robociarz, ciągle kupujący gry, dostęp do sieci, pornole i pizzę z koftą u ojca Sanjeeva. 20