Niesmiertelny

Page 1


CATHERYNNE M. VALENTE

NIEŚMIERTELNY

PRZEŁOŻYŁ ROBERT WALIŚ

WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA 2012


Tytuł oryginału: Deathless Copyright ©2011 by Catherynne M. Valente Copyright for the Polish translation © 2012 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt graficzny serii: Piotr Chyliński Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-240-6 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl


Dla Dimitrija, który wyprowadził mnie z mrocznego miejsca


Od tysiąc dziewięćset czterdziestego Na wszystko patrzę jak z wysokiej wieży, Jakbym mówiła do widzenia Temu, z czym dawno się rozstałam. Jakbym żegnała się znakiem krzyża, Nim zejdę pod mroczne sklepienia.

Anna Achmatowa


Prolog Nie oglądaj się

Złoty dym z palonego drewna ciężko wisiał nad zżętą pszenicą, a ziemia jeżyła się rżyskiem niczym łysiejąca staruszka. Jabłoniom już dawno obcięto gałęzie na podpałkę, korzenie wiśni dawno wykopano i ugotowano z nich strawę. Zimne i blade niebo kasłało kapkami apatycznego słonecznego blasku na szare puste gospodarstwa. Ptaki odleciały, jak strzały wypuszczone w niebo podczas niewidocznych potyczek, zawsze na południe, zawsze w dal. A jednak trzy chude pierzaste stworzenia zacisnęły pazury na uschniętej gałęzi gruszy i spoglądały w dół oczami jak paciorki różańca. Siewka ze złotymi plamkami, dzierzba z ostrym dziobem oraz kościsty gawron o czarnym obliczu uchwyciły się zielonego pnia. Wzmógł się wiatr; pachniał koniczyną przebijającą się przez dach, rdzą i starym, wyschniętym szpikiem. Chłopiec stał, pociągając nosem, a smarki i łzy skapywały mu na podbródek. Ocierał je kłykciami, aż poczerwieniał mu nos, a drugą dłonią drapał się po brzuchu. Miał bezbarwne włosy i trudno było określić jego wiek, choć na twarzy jeszcze nie pojawił się meszek, żuchwa nie nabrała kanciastości, a żebra pozostałyby wąskie, nawet gdyby było na nich nieco mięśni. Spuścił wzrok, zbyt zmęczony, by mrużyć oczy w jesiennym świetle. Słońce smagało mu źrenice, budząc w nich cienie. 7


– Towarzyszu Tkaczuk! – Głos młodej kobiety przecinał rześkie, popielate powietrze jak nożyczki. – Zostaliście oskarżeni o dezercję, tchórzostwo w obliczu wroga. Czy zaprzeczycie? Chłopiec popatrzył na dwie panie oficer i wypolerowaną ławę sądową, którą przywlekły z ciężarówki na to spustoszone pole tylko po to, by go ukarać, jakby armia była straszliwą surową matką, a on dzieckiem, które mimo wołania nie przyszło na kolację. Ciekło mu z nosa. – Czy dnia osiemnastego czerwca – kontynuowała sierżant sztabowa, skrobiąc piórem po kartce notatnika, jak kura grzebiąca pazurem w piachu – zgłosiliście się do służby, gdy generał porucznik Tereszenko rozpoczął pobór we wsi Michajłowka, aby wszyscy mogli zaznać ziemskiej chwały poprzez dar z ciała złożony Ludowi? – N-nie... – wymamrotał chłopiec chrapliwym i niewyraźnym głosem niewykształconego chłopa, skracającego samogłoski. Oficer zmarszczyła z niesmakiem nos. – Dlaczego? – warknęła, a guziki na jej oliwkowym mundurze zalśniły jak oczy w blasku słońca. – Mam... mam... jedenaście lat, proszę pani. Sierżant zmarszczyła czoło, ale nie rozchyliła ramion, nie przygarnęła go, nie pogładziła po włosach ani nie nakarmiła chlebem. Chłopiec pośpiesznie mówił dalej. – No i mam chorą nogę. Złamałem, kiedy miałem sześć lat. Spadłem... z wisienki. Jak przyszedł ten człowiek z wielką księgą, uciekłem i schowałem się ze świniami. Nie chcę być w wojsku. I tak lichy byłby ze mnie żołnierz. Słuchając niepewnej przemowy chłopca, sierżant sztabowa przybrała jeszcze surowszy wyraz twarzy. – Nie możecie swobodnie rozporządzać swoim ciałem, towarzyszu. Ono należy do Ludu, a wy okradliście nas poprzez swoją słabość. Jednakże Lud nie jest pozbawiony litości. Tak jak wcześniej wybraliście kryjówkę pośród świń, zamiast służby pośród lwów, teraz możecie sobie wybrać karę: pluton egzekucyjny, na który w pełni zasługujecie, albo służbę w karnym batalionie. Chłopiec wpatrywał się w nią szklistymi, pozbawionymi wyrazu oczami. – Czyli na pierwszej linii frontu – dodała starsza oficer szorstkim głosem pełnym słodkiego jak miód nieskończonego miłosierdzia. Gawron nastroszył piórka, dzierzba zaklekotała dziobem, siewka krzyknęła żałośnie i piskliwie. Nagły podmuch wiatru uderzył w źdźbła 8


traw, nie przynosząc ani ciepła, ani słodyczy. Gęste, ciemne włosy kobiety otaczały jej głowę jak aureola, a w jej spojrzeniu kryły się surowość oraz zmęczenie. – Zapewne zginiecie, ale niekoniecznie. Jesteście mali; kiedyś wszyscy tacy byliśmy. Być może was przegapią. Takie rzeczy już się zdarzały. Sierżant sztabowa sprawiała wrażenie znudzonej. Zapisała coś w notatniku. – Towarzyszu Tkaczuk, co wybieracie? Chłopiec przez chwilę nic nie mówił, przenosząc wzrok z jednej kobiety na drugą, szukając łaski, jak dzik próbujący wywęszyć grzyby w ziemi. Gdy niczego nie znalazł, rozpłakał się. Rzadkie, suche, wygłodzone łzy przecinały brud na jego twarzy. Drobna pierś gwałtownie się unosiła, a ramiona drżały, jakby już spadł śnieg. Rozpaczliwie wytarł nos gołą ręką. Wśród smarków pojawiła się różowawa krew. – Chcę do domu – załkał. Siewka wrzasnęła, jakby przebiły ją długie ciernie. Dzierzba skryła dziób. Gawron nie mógł na to patrzeć – rozpostarł czarne skrzydła. Generał dywizji Maria Moriewna beznamiętnie patrzyła na płaczące dziecko. Sierżant sztabowa niecierpliwie stukała piórem. – Idź – szepnęła Moriewna. – Biegnij. Nie oglądaj się. Chłopiec popatrzył na nią tępo. – Biegnij, chłopcze – wyszeptała pani generał. Pobiegł. Za nim wzbijały się w powietrze drobiny martwej ziemi. Wiatr chwytał je i unosił w stronę morza.


Część pierwsza Długi, wąski dom


Wtedy przybędziesz w czarnej żołnierskiej opończy Ze straszną zielonkawą świecą I nie pokażesz mi swej twarzy. Lecz ta zagadka nie będzie mnie długo dręczyć: Czyja to dłoń pod białą rękawiczką, Kto posłał wędrowca, który przybywa w ciemności? Anna Achmatowa


1 Trzej mężowie przybywają na ulicę Grochową

W pewnym nadmorskim mieście, które niegdyś nazywano Petersburgiem, później Piotrogrodem, następnie Leningradem, a potem, znacznie później, ponownie Petersburgiem, przy długiej, wąskiej ulicy stał długi, wąski dom. Tam przy długim, wąskim oknie, dziewczynka ubrana w bladobłękitną sukienkę i bladozielone kapcie czekała na ptaszka, który się z nią ożeni. Większość rodziców zapewne zamknęłaby takie dziecko w jego pokoju, póki nie da sobie spokoju z niepokojącymi pomysłami, jednakże Maria Moriewna obserwowała przez okno mężów wszystkich trzech swoich sióstr, zanim ci zapukali do potężnych drzwi z wiśniowego drewna, dlatego była pewna swego losu, tak jak była pewna koloru księżyca. Pierwszy mąż pojawił się, gdy Maria miała zaledwie sześć lat. Jej siostra Olga była wysoka i piękna, a złociste włosy spinała z tyłu jak belę jesiennego siana. Był srebrzysty wilgotny dzień, a długie, wąskie chmury wałkowały się po ich dachu równiutko jak papierosy. Maria patrzyła z ostatniego piętra, jak ptaki gromadzą się na dębach i chwytają pierwsze najmniejsze krople deszczu, które wszystkie skrzydlate istoty lubią najbardziej, wiedząc, że są jak malutkie winogrona pękające na języku. Ze śmiechem obserwowała gawrony walczące o deszcz, a wtedy całe stado 13


nagle odwróciło się w jej stronę, przeszywając ją spojrzeniami jak igły. Jeden z ptaków, gruby i czarny, niebezpiecznie pochylił się na zielonej gałęzi, i nie spuszczając wzroku z okna Marii, ciężko upadł – łup, trach! – na chodnik. Ptaszek odbił się, a gdy stanął na nogach, zmienił się w przystojnego młodzieńca o dużym, złowieszczo zakrzywionym nosie, ubranego w elegancki czarny mundur, którego guziki lśniły jak krople deszczu. Młodzieniec zapukał do potężnych drzwi z wiśniowego drewna, a matka Marii Moriewny zarumieniła się pod wpływem jego spojrzenia. – Przyszedłem po dziewczynę z okna – odezwał się urywanym, miłym głosem. – Jestem porucznik Gracz z carskiej straży przybocznej. Mam wspaniałe domy pełne nasion, wspaniałe pola pełne ziarna, i więcej sukni, niż pani córka będzie w stanie włożyć, nawet gdyby przebierała się każdego ranka, wieczoru i nocy, aż do końca życia. – Pewnie chodzi o Olgę – odrzekła matka Marii, unosząc drżącą dłoń do gardła. – To najstarsza i najpiękniejsza z moich córek. I oto Olga, która rzeczywiście siedziała w oknie na pierwszym piętrze i wyglądała nie na ulicę, lecz na sad pełen opadłych jabłek, pojawiła się przy drzwiach. Widok przystojnego młodzieńca w eleganckim czarnym mundurze napełnił ją radością, tak jak wino napełnia bukłak, i ucałowała go przyzwoicie w oba policzki. Razem odeszli ulicą Grochową i żołnierz kupił dla swojej ukochanej złoty kapelusz z rondem przystrojonym długimi czarnymi piórami. Kiedy wieczorem dotarli na miejsce, porucznik Gracz spojrzał na fiołkowe niebo i westchnął. – To nie jest dziewczyna z okna. Ale będę ją kochał tak, jakby nią była, gdyż teraz widzę, że tamta nie jest mi przeznaczona. I tak Olga wdzięcznie podążyła do majątku porucznika Gracza, skąd pisywała do sióstr pięknie ułożone listy, w których czasowniki były strzeliste jak zamki, a celowniki rozwijały się niczym pielęgnowane róże. Drugi mąż się pojawił, gdy Maria miała dziewięć lat. Jej siostra Tatiana była przebiegła i rumiana jak lisica, a jej bystre szare oczy łapczywie spoglądały na wszystko, co ją zaciekawiło. Maria Moriewna siedziała w oknie i haftowała rąbek szatki do chrztu dla drugiego synka Olgi. Była wiosna i po porannym deszczu długa, wąska ulica lśniła wilgocią, a mokre różowe płatki zdobiły ją jak klejnoty. Maria patrzyła z ostatniego piętra, jak ptaki ponownie gromadzą się na potężnym dębie i chwytają przemoczone, pomarszczone kwiaty wiśni, jakie wszystkie skrzydlate istoty lubią najbardziej, wiedząc, że są niczym korzenne ciasteczka rozpuszczające się na języku. 14


Ze śmiechem obserwowała siewki kłócące się o kwiaty, a wtedy całe stado nagle odwróciło się w jej stronę, przeszywając ją spojrzeniami jak noże. Jeden z ptaków, mały i brązowy, niebezpiecznie pochylił się na zielonej gałęzi, i nie spuszczając wzroku z okna Marii, ciężko upadł – łup, trach! – na chodnik. Ptaszek odbił się, a gdy stanął na nogach, zmienił się w przystojnego młodzieńca o krągłych i życzliwych ustach, ubranego w elegancki brązowy mundur z długą białą szarfą, którego guziki lśniły jak słońce. Młodzieniec zapukał do potężnych drzwi z wiśniowego drewna, a matka Marii Moriewny uśmiechnęła się pod wpływem jego spojrzenia. – Jestem porucznik Zujok z Białej Gwardii – powiedział, ponieważ oblicze świata się zmieniło. – Przyszedłem po dziewczynę z okna. Mam wspaniałe domy pełne owoców, wspaniałe pola pełne dżdżownic, i więcej klejnotów, niż pani córka będzie w stanie włożyć, nawet gdyby zmieniała pierścionki każdego ranka, wieczoru i nocy, aż do końca życia. – Pewnie chodzi o Tatianę – odrzekła matka Marii, przyciskając dłoń do piersi. – To druga pod względem wieku i piękności spośród moich córek. I oto Tatiana, która rzeczywiście siedziała w oknie na pierwszym piętrze i wyglądała nie na ulicę, lecz na sad pełen kwiatów jabłoni, pojawiła się przy drzwiach. Widok przystojnego młodzieńca w eleganckim brązowym mundurze napełnił ją ogniem, tak jak gorące powietrze napełnia jedwabny balon, i ucałowała go niezbyt przyzwoicie w same usta. Razem odeszli ulicą Grochową i żołnierz kupił dla swojej ukochanej biały kapelusz z rondem przystrojonym długimi kasztanowymi piórami. Kiedy wieczorem dotarli na miejsce, porucznik Zujok spojrzał na turkusowe niebo i westchnął. – To nie jest dziewczyna z okna. Ale będę ją kochał tak, jakby nią była, gdyż teraz widzę, że tamta nie jest mi przeznaczona. I tak Tatiana z radością podążyła do majątku porucznika Zujoka, skąd pisywała do sióstr mądre listy, w których czasowniki tańczyły po kwadratach, a celowniki były pełne jak stoły zastawione do uczty. Trzeci mąż się pojawił, gdy Maria miała dwanaście lat. Jej siostra Anna była smukła i delikatna jak łania, a rumieniec zakwitał na jej twarzy szybciej niż przemykające cienie. Maria Moriewna siedziała w oknie i haftowała kołnierzyk balowej sukienki dla pierwszej córki Tatiany. Była zima, a sterty śniegu na ulicy Grochowej piętrzyły się niczym długie zamarznięte kurhany. Maria patrzyła z ostatniego piętra, jak ptaki ponownie gromadzą się na potężnym dębie i chwytają ostatnie jesienne orzechy 15


kradzione wiewiórkom bądź wydłubywane z kory, o których wszystkie skrzydlate istoty wiedzą, że są najbardziej gorzkie, jak stare smutki ciężko osiadające na języku. Ze śmiechem obserwowała dzierzby kłócące się o żołędzie, a wtedy całe stado nagle odwróciło się w jej stronę, przeszywając ją spojrzeniami jak bagnety. Jeden z ptaków, dostojny i szary, z czerwonym paskiem na policzku, niebezpiecznie pochylił się na zielonej gałęzi, i nie spuszczając wzroku z okna Marii, ciężko upadł – łup, trach! – na chodnik. Ptaszek odbił się, a gdy stanął na nogach, zmienił się w przystojnego młodzieńca o przymrużonych, diabelsko sprytnych oczach, ubranego w elegancki szary mundur z długą czerwoną szarfą, którego guziki lśniły jak latarnie. Młodzieniec zapukał do potężnych drzwi z wiśniowego drewna, a matka Marii Moriewny zmarszczyła czoło pod wpływem jego spojrzenia. – Jestem porucznik Żułan z Armii Czerwonej – powiedział, gdyż niezdecydowanym obliczem świata targały wtedy wewnętrzne zmagania. – Przyszedłem po dziewczynę z okna. Mam wspaniałe domy, którymi dzielę się z bliźnimi, wspaniałe rzeki pełne ryb, i dzielę się nimi ze wszystkimi, którzy mają sieci, i więcej książek, niż pani córka będzie w stanie przeczytać, nawet gdyby sięgała po inną każdego ranka, wieczoru i nocy, aż do końca życia. – Pewnie chodzi o Annę – odrzekła matka Marii, stanowczo opierając dłoń na biodrze. – To trzecia pod względem wieku i urody spośród moich córek. I oto Anna, która rzeczywiście siedziała w oknie na pierwszym piętrze i wyglądała nie na ulicę, lecz na sad pełen bezlistnych gałęzi, pojawiła się przy drzwiach. Widok przystojnego młodzieńca w eleganckim szarym mundurze napełnił ją słodyczą, tak jak woda napełnia wiadro, i ze straszliwym wstydem pozwoliła jedynie, by ucałował jej rękę. Razem odeszli nowo przemianowaną ulicą Komisarską, i żołnierz kupił dla swojej ukochanej prostą szarą czapkę z czerwoną gwiazdą. Kiedy wieczorem dotarli na miejsce, porucznik Żułan spojrzał na czarne niebo i westchnął. – To nie jest dziewczyna z okna. Ale będę ją kochał tak, jakby nią była, gdyż teraz widzę, że tamta nie jest mi przeznaczona. I tak Anna posłusznie udała się do posiadłości porucznika Żułana, skąd pisywała do sióstr poprawnie ułożone listy, w których czasowniki były sprawiedliwie rozmieszczone między rzeczownikami, a celowniki nigdy nie prosiły o więcej niż potrzebowały. 16


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.