Pusta przestrzeń

Page 1


M. JOHN HARRISON

PUSTA PRZESTRZEŃ HISTORIA O DUCHACH

PRZEŁOŻYŁ MICHAŁ JAKUSZEWSKI

WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA 2013


Tytuł oryginału: Empty Space: A Haunting Copyright © 2012 by M. John Harrison Copyright for the Polish translation © 2013 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt graficzny serii: Piotr Chyliński Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-287-1 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228134743 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227213000 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl


1

NARZĄDY

Anna Waterman przez cały wieczór słyszała odgłosy walki dwóch kotów. O dziesiątej wyszła do ogrodu, by zawołać swego kocura. Jakieś dziesięć lat temu jej córka Marnie – trzynastoletnia i już niepojęta – nadała zwierzakowi imię James. Było późne lato i podstawę rozgwieżdżonego firmamentu na zachodzie rozświetlała zielonkawa łuna. Ogród Anny był długi, miał może z pięćdziesiąt metrów na dwadzieścia. Pokryte porostami jabłonie otaczała niestrzyżona trawa, a pochylona altana wyglądała jak coś wywodzącego się z rosyjskich filmów z lat siedemdziesiątych XIX w. – wokół rozpadającego się budyneczku ciągnęły się porośnięte zielskiem rabatki. Walały się na nich przedmioty, których się nie wyrzuca, mimo że są niepotrzebne. Rabatki cechowały się niezdrową witalnością. Rokrocznie – bez względu na pielęgnację bądź jej brak – produkowały mieszankę miejscowych chwastów i kwiatów polnych, a po ociepleniu, które nastało w pierwszych latach dwudziestego pierwszego wieku, również egzotycznych roślin o wielkich płatkach i mięsistych liściach. Wiatr przyniósł tu ich nasiona nie wiadomo skąd. – James! – zawołała kobieta. Kocur nie zareagował, ale nie słyszała też odgłosów świadczących o tym, by zadawał śmierć lub ginął w walce. To ją zachęciło. Znalazła go 7


u podstawy żywopłotu na końcu ogrodu. Odkrył coś pośród korzeni oraz suchej ziemi i trącał to teraz przednią łapą, mrucząc cichutko. Pogłaskała go, ale nie zwracał na nią uwagi. – Ty stary durniu, co znowu znalazłeś? Na ziemi walały się jakieś luźne galaretowate kawałki. Gdyby nie wielkość i kolor, wyglądałyby jak narządy wewnętrzne. Kształtem przypominały świńskie nerki, ale lekko świeciły. Anna podniosła jeden z nich, ale natychmiast go wypuściła. Był ciepły w dotyku. Zachwycony kot skoczył na niego i zaczął odbijać łapą. – Jesteś obrzydliwy, James – oznajmiła mu Anna. Potem włożyła rękawice Marigold, wrzuciła znalezisko do plastikowej torebki, zaniosła je do domu i wysypała na szklany półmisek. Galaretowate obiekty oklapły na nim jak zwykłe wnętrzności, nieprzyzwyczajone do podtrzymywania swego ciężaru w świecie zewnętrznym. Kolorem przypominały buteleczki, jakie w latach młodości Anny można było jeszcze zobaczyć na wystawach aptek – błękitne, zielone oraz intensywnej barwy nadmanganianu – ale wyblakły już i nabrały w blasku halogenowych lamp lekko neonowego odcienia. Anna wzięła swój najlepszy nóż kuchenny firmy Wusthof, po czym odłożyła go na miejsce. Opuściła ją odwaga. Spojrzała na leżące na półmisku obiekty pod innym kątem, a potem poszła zadzwonić do Marnie. – Czemu dzwonisz? – usłyszała po pięciu minutach głos córki. – Pewnie chciałam ci powiedzieć, jak bardzo mi się poszczęściło. We wszystkim. Anna wiedziała, że w pierwszym odczuciu brzmi to absurdalnie. Po dwudziestym roku życia zapadła na anoreksję, miała też za sobą dwie próby samobójcze. Jej pierwszy mąż, Michael, był niewiele lepszy. Pewnej nocy wszedł do morza na Mann Hill Beach, na południe od Bostonu. Ciała nigdy nie znaleziono. Był zdolny, ale niezrównoważony. – Był utalentowanym człowiekiem, ale za bardzo się wszystkim przejmował – powtarzała ludziom. Potem jednak wyszła za mąż po raz drugi, urodziła Marnie i żyła normalnym życiem. Z ojcem dziewczyny układało się jej całkiem nieźle, najpierw w Londynie, a potem w tym spokojnym, drogim domu nad rzeką. Michael nie czułby się tu dobrze. Życie musiało być dla niego wysiłkiem, czymś w rodzaju kary. – Oboje nie wiedzieliśmy, jak żyć – mówiła do słuchawki. – Anno... 8


– Miał pewne trudności. Marnie przyjęła to w milczeniu. – No wiesz – ciągnęła jej matka. – Seksualne. W tej dziedzinie twój ojciec był znacznie lepszy. – Anno, nie potrzebuję tak szczegółowych informacji. Poczęła Marnie pod wpływem poczucia winy pomieszanego z ulgą, po tym jak straciła Michaela – dosłownie go zgubiła – owej nocy na Mann Hill Beach. Zdezorientowana Anna poleciała do Londynu, a potem rżnęła się z pierwszym mężczyzną, jakiego spotkała. Tylko tak można to było określić, zwłaszcza po tak długim czasie. Niczego nie żałowała, choć niekiedy owo wspomnienie kazało jej myśleć, że powinna być szczególnie miła dla Marnie. Niespodziewanie przypomniała sobie, jak Michael pochylał się nad nią w ciemności, powtarzając jedno z tych swoich powiedzonek. „Iskry! Iskry we wszystkim!” albo coś w tym rodzaju. – Anno? Anno, muszę już kończyć. Jest późno. Już północ. – Naprawdę, kochanie? – Jutro masz wizytę u doktor Alpert – przypomniała jej córka. – Obawiam się, że zapomniałam szczegółów – odparła Anna zagubionym, lecz buntowniczym tonem. – Całe szczęście, że wszystko zapisałam. – Och, Marnie, mam nadzieję, że lubisz seks – odezwała się Anna, nagle przepełniona lękiem i miłością. – Bardzo bym nie chciała myśleć, że mija cię coś tak cudownego. – Rano odwiozę cię na dworzec. Dobranoc, Anno. „Po co do niej zadzwoniłam?” – zapytała Anna samą siebie. Odpowiedź nie chciała nadejść. Kobieta poszła do kuchni i wyjrzała na dwór. Na pastwisku dzielącym ogród od rzeki zebrała się mgła, głęboka na pół metra, może metr. Anna ledwie dostrzegała nad nią szereg rosnących dalej wierzb. Zawołała kota, dała mu karmę o smaku królika, a potem położyła się spać. Jak zwykle, sny obudziły ją dziesięć po czwartej rano. Koszulę miała mokrą od potu, a jej uszy wypełniało złowrogie brzęczenie. To był nie tyle dźwięk, ile wrażenie, jak często próbowała wytłumaczyć doktor Alpert. „To wrażenie ze snu” – mówiła. To było fizyczne doznanie. – „Nie jestem nawet pewna, czy to ja je czuję”. Wstała z wysiłkiem, czując się zmęczona i chora, a potem zeszła na dół po wodę. Przez szczeliny u brzegów kuchennych żaluzji do środka zakradało się szarawe światło. Przyszło jej na myśl, że mogłaby raz jeszcze 9


przyjrzeć się narządom – czy czym tam właściwie były – ale okazało się, że półmisek jest pusty. James z łatwością mógł wskoczyć na blat i je zjeść, ale Anna miała wrażenie, że po prostu się ulotniły. Została tylko odrobina płynu. Wyglądał jak zwykła woda i bez oporów wylała go do zlewu, postanowiła jednak, że nie będzie już kłaść jedzenia na tym półmisku. Od chwili, gdy Michael zniknął w morzu, Anna co wieczór wychodziła na dwór, by zawołać kota, przynosiła krzesło z ogrodu, chcąc uchronić je przed wilgocią, i patrzyła w gwiazdy. Gdziekolwiek mieszkała, zawsze wyglądało to tak samo. Co noc nawiedzał ją ten sam sen. Pomyślała: zadzwoniłam, bo chciałam z kimś porozmawiać. *** Rankiem nie poszła do doktor Alpert, przesiadła się na dworcu Victoria i pojechała przed siebie, mijając kolejne kody pocztowe, aż wreszcie, gdzieś za Balham, odniosła wrażenie, że poznaje kształt ulic oplatających wzgórze. „Tipsy w orchidee” – głosiły tablice przy stacji. – „Klinika dentystyczna »Minty Pearls«”. Anna wysiadła z pociągu i ruszyła naprzód, pogrążona w zamyśleniu, zaglądając w okna pustych domów. Nie miała żadnego planu. Lubiła spokojne willowe ulice oraz budynki w szczególnym pseudotudorowskim stylu, o czterech sypialniach, z wieńcami laurowymi i wąską wstęgą podjazdu z boku frontowego ogrodu. Im obskurniej wyglądały, tym skuteczniej przyciągały jej uwagę. Późnym popołudniem przyszło jej do głowy, że może już być w Sydenham Hill. Pokonała wiele mil w glazurowym blasku, wtargnęła na miejsca parkingowe kilkunastu domów przeznaczonych dla klasy średniej. Czuła się zmęczona. Bolały ją kostki. Zabłądziła. To zdarzyło się jej nie po raz pierwszy. Okazało się, że to jednak nie Sydenham Hill, ale Norbiton, miejsce o nazwie wywodzącej się z powieści z epoki edwardiańskiej. Anna usiadła w dworcowej kawiarni przy filiżance herbaty i wysypała na stół zawartość torebki. Było w niej wiele typowych śmieci: końcówki szminek, pojedyncza rękawiczka, notes pełen adresów ludzi, z którymi nie utrzymywała już kontaktów, telefon ze swą płaską baterią. Recepty złożone w maleńkie kwadraciki, monety zagraniczne i wycofane z obiegu, a nawet stary zewnętrzny dysk twardy. Wzięła go w rękę. Miał wymiary jakieś pięć na siedem centymetrów, a łukowate zarysy nadawały mu organiczny wygląd. Na jednym końcu gładką matową 10


powierzchnię mącił szereg wejść FireWire – jeden z tych przedmiotów, które w swoim czasie wydawały się nowoczesne i ekscytujące, a teraz były równie staroświeckie, jak papierośnica. Michael zostawił go jej razem z serią instrukcji. Dotknął ręki Anny swą ciepłą dłonią – byli w dworcowej kawiarni, podobnej do tej – mówiąc z naciskiem: „Nie zapomnisz, prawda?”. Pamiętała tylko tyle, że się bała. Kiedy ludzie boją się wszystkiego, a zwłaszcza siebie nawzajem, mogą się jedynie rozstać, oddać to drugie światu. Anna przybyła do Norbiton w przerwie między pociągami. Wypiła drugą filiżankę herbaty i wyjrzała z nieokreśloną dobrą wolą na pusty peron, gdzie wszystko pokrywała gruba warstwa świeżej farby. Po jakichś dwudziestu minutach pracownicy dworca pomogli wejść do kawiarni jakiemuś staruszkowi. Mężczyzna przeżył samego siebie. Jego łysa brązowa głowa wydawała się za duża w stosunku do szyi, a dolna warga koloru surowej wątroby opadała ze znużeniem, zdziwiona, że nadal tu jest. Posadzili go przy stoliku Anny. Uderzył ją laską po łydkach i stopach, przesunął ku niej od niechcenia zawartość jej torebki, a gdy tylko usiadł, zaczął jeść kanapkę z łososiem prosto z papierowej torebki. Na dłoniach miał grube sznury żył pokrytych błyszczącą obwisłą skórą. Jadł łapczywie, lecz jednocześnie z dziwnym brakiem zainteresowania, jakby jego ciało pamiętało, co to jedzenie, ale on sam o tym zapomniał. Cały czas szeptał coś do siebie. Po paru minutach odłożył torebkę, pochylił się nad blatem i trącił Annę mocno w dłoń. – Au! – zawołała kobieta. – Nic nie jest realne – oznajmił. – Rozumie pani? Istnieje tylko kontekst. A czego kontekst? – Przeszył ją intensywnym spojrzeniem i kilka razy odetchnął głęboko przez usta. – Dalszego kontekstu, oczywiście! Anna, nie mając pojęcia, jak mu odpowiedzieć, wyjrzała gniewnie przez okno. – Muszę wsiąść do następnego pociągu – oznajmił po chwili staruszek, jakby w ogóle się do niej przedtem nie odzywał. – Czy byłaby pani tak uprzejma, i mi pomogła? – Nie byłabym – odparła Anna, zbierając swoje rzeczy. Gdy wróciła do domu, było już prawie ciemno. Marnie nagrała jej na automatycznej sekretarce pełne irytacji wiadomości. – Odbierz, Anno. Naprawdę jestem na ciebie zła. Już nie pierwszy raz to zrobiłaś. 11


Anna przygotowała sobie omlet i zjadła go w kuchni na stojąco, szykując jednocześnie odpowiedź dla Marnie. Z nieba znikały ostatnie resztki światła dnia. James wskoczył na blat, by żebrać o jedzenie. Roztargniona z powodu poczucia winy Anna dała mu więcej omletu, niż było to jej zamiarem. – Zapomniałam do niej pójść – powtarzała sobie z uporem. – Marnie, po prostu zapomniałam. Później wydało się jej, że widzi w altanie blask światła. Rozrzedzona nadrzeczna mgła przelała się nad ogrodzeniem i wisiała teraz między jabłoniami. Trawa była wilgotna. Wszystko pachniało ostro sobą, w tym również kot. Jego wiara w szczodrość świata została potwierdzona i pobiegł szybko naprzód, unosząc ogon, aż wreszcie znalazł pod żywopłotem coś, co go zainteresowało. Anna pociągnęła za drzwi altany i ujrzała w półmroku walające się wewnątrz rupiecie: dwa obite skórą krzesła, rower Marnie, pochodzący z Cambridge, oraz dywan przywieziony przez kogoś z Indii. Grzebiąc w przestrzeni pod oknem, niechcący otworzyła tekturowe pudło. Wysypały się z niego liczne ozdoby, oprawki do fotografii, porcelanowe fragmenty i skrawki jedwabiu, pokryte szelakiem płyty – rodzinne pamiątki Tima, sięgające aż do lat dwudziestych minionego stulecia, rzeczy, które zamierzała wyrzucić już od chwili jego śmierci. Każde pokolenie, pomyślała, zostawia po sobie coś w rodzaju aluwialnego wachlarza rozproszonego w adresach i kredensach, garderobach i szafach grających, sklepach ze starzyzną i miejscach takich jak to. „Tytan” – powiedział wtedy Michael, wciskając jej w dłonie przenośny dysk. – „Popularny dzisiaj metal”. Wtedy, przed laty, obiecała mu, że odda dysk jego koledze mieszkającemu w południowym Londynie. Pamiętała jego nazwisko: Brian Tate; ale, choć przypominała sobie, jak wyglądał jego dom, zapomniała, gdzie stał. Poznałaby ten budynek, gdyby tylko go zobaczyła. Gdy była tam ostatnio, wydarzyło się coś strasznego, czy może miało się wydarzyć. „Nigdy tam nie wróciliśmy”, powiedziała sobie. „Za bardzo się baliśmy”.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.