Stulecie przemocy

Page 1


LAVIE TIDHAR

STULECIE PRZEMOCY

Przełożył Grzegorz Komerski

Wydawnictwo MAG Warszawa 2017


Tytuł oryginału: The Violent Century Copyright © 2013 by Lavie Tidhar Copyright for the Polish translation © 2017 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula okrzeja Projekt gra�czny serii oraz opracowanie gra�czne okładki: Piotr Chyliński Ilustracja na okładce: Irek Konior Projekt typogra�czny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-740-1 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: biuro@drukarnia-katarzyna.pl


2. DZIELNICA SOUTH BANK Noc. Znad Tamizy wieje zimny wiatr. Londyn. Olbrzymi, spowity wieńcem świateł diabelski młyn obraca się powoli. South Bank. Południowy brzeg: pary spacerują, trzymając się za ręce. Stojący przy wejściu na dworzec Waterloo mężczyzna rozdaje darmowe egzemplarze „Evening Standard”. Bezdomny sprzedaje pod arkadami „Big Issue” – wbija spojrzenie w wysokiego, przechodzącego obok człowieka. Nieśpieszny krok. Wysoki i chudy. Wydatne kości policzkowe. Przystojny. Czarne włosy, ułożone za niemałe pieniądze gdzieś w Kensington. Ubrany wieczorowo: czarne spodnie, czarna marynarka, świeżo wyprasowana biała koszula, cylinder. Długie, cienkie palce ukrył pod białymi rękawiczkami. W lewej dłoni trzyma hebanową laskę z gałką z kości słoniowej. Nie pogwizduje, lecz widać, że przechadzka sprawia mu przyjemność. Dokoła nie ma zbyt wielu przechodniów. Noc jest bardzo chłodna. Pod arkadami, przed wejściem do włoskiej restauracji, kulą się palacze. Mężczyzna przechodzi na drugą stronę ulicy. Przed nim wznosi się budynek dworca Waterloo. W oddali Big Ben wybija nieokreśloną godzinę. 13


Mgła. Widok mgły sprawia, że mężczyzna się uśmiecha, jak do powtórzonego w myślach dowcipu. Nie idzie dalej prosto, nie wchodzi na stację. Skręca w lewo na Mepham Road, otwierającą się na zaplecza restauracji, kosze na śmieci i dostawcze furgonetki. Przy chodniku parkuje piętrowy autobus, kierowca i kontroler dzielą się w otwartych drzwiach papierosem. Mgła gęstnieje. Mężczyzna wyciąga rękę, jakby chciał pogłaskać jej siwe pasma. Jakby mgła była kotem, a kot starym przyjacielem. Nieznajomy uśmiecha się raz jeszcze, po czym opuszcza dłoń. Zatrzymuje się. Podnosi wzrok na szyld. „Hole in the Wall”. Można tędy przejść sto razy i nie zauważyć. Londyński pub. Ukryty pod arkadami wiaduktu kolejowego. Brudne okna skrywają wszystko, co znajduje się w środku. O ile w ogóle cokolwiek się tam znajduje. Drzwi są zamknięte. Niemniej wydaje się, że w środku jarzy się słabe światło, co sugeruje, że lokal nie jest tak opustoszały, jak wygląda na pierwszy rzut oka. Z drugiej strony ten nikły blask wcale nie zachęca do wejścia. Czy mężczyzna powinien się w tej chwili uśmiechnąć? Coś majaczy w jego spojrzeniu, lecz czy jest to wyczekiwanie, troska, czy wręcz strach, nie umiemy stwierdzić. Po chwili emocja przemija. Mężczyzna wspina się po trzech niskich schodkach, pcha dłonią drzwi i znika w środku. 3. PUB „THE HOLE IN THE WALL”, teraz Moment wejścia do tego pubu przypomina podróż w czasie do lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Powojenny wystrój. Obłażąca płatami ze ścian tapeta. Drewniany parkiet pokryty pozostawionymi przez twarde obcasy i papierosy bliznami. Wzdłuż prawej ściany biegnie długa brudnobrązowa ława obita skórzaną tapicerką. Z przepalonych niedopałkami dziur wyłazi wypełniacz. Siedzisko ciągnie się przed rzędem niskich stołów, na których plują dymem grube, pokryte żyłami stopionej stearyny świece. Przy każdym stoliku siedzi mężczyzna. Wszyscy są równie twardzi jak deski parkietu, równie zgaszeni jak stare pety. Mieszana klientela, biali, czarni i brązowi, niczym paleta gotyckiego malarza. Przerzedzone włosy. Kiepska cera. Oczy mają jednakowo puste. Gapią się ślepo w przestrzeń. 14


Przy każdym z nich stoi na blacie szklanka z piwem i popielniczka. Popielniczki są duże jak spodki, identyczne, maszynowa produkcja z jakiegoś taniego metalu. W każdej z popielniczek tli się papieros. Papierosy różnią się między sobą jedynie długością. Smużki dymu wirują w powietrzu, mieszają się, błękitny akcent w szarym, powojennym świecie. Dym jest jak mgła. Podobnie jak ona pomaga się ukryć. Po lewej stronie sali widzimy kontuar, a za kontuarem stoi barman. Mężczyzna na oko po pięćdziesiątce. Łysiejący, obdarzony muskularnymi ramionami i złamanym w przeszłości, niewprawnie nastawionym nosem. Nie poznamy jego nazwiska. Nie poznamy jego historii. Nie dowiemy się, co przygnało go tutaj, do tego lokalu, w ten półmrok. Przeciera ścierką szklankę. Za jego plecami widzimy rzędy butelek. Z kontuaru sterczą krany z piwem. Przed barem stoi szereg stołków, pustych z jednym wyjątkiem. Siedzi na nim samotny klient. Wysoki mężczyzna, przybysz w wieczorowym stroju wodzi spojrzeniem po sali. Odnosimy niejasne wrażenie, że nie zawsze ubierał się w ten sposób, że pod warstwą ogłady kryje się coś szorstkiego i twardego. Nie odzywa się słowem. Kiwa tylko głową, jakby na potwierdzenie. Jakiegoś podejrzenia lub spełnionego oczekiwania. Dym mu chyba nie przeszkadza. Podchodzi do baru. Opiera laskę o kontuar. Zdejmuje rękawiczki, odsłaniając długie, smukłe palce. Siada, dwa miejsca od samotnego klienta. Zerka na niego. Mężczyzna garbi się na swoim stołku. Wzrok utkwiony w pustym kieliszku. Nie odwzajemnia spojrzenia. Wysoki gość spogląda na barmana. – Brandy poproszę – mówi. Uśmiecha się, niemal z tęsknotą. – Coś starego i zagranicznego. Dopiero teraz zerka na niego samotny klient. Pozbawione wyrazu oblicze. Podnosi swój kieliszek i przypatruje mu się. Zdecydowanie pusty. Odstawia go. Wciąż niemy barman rzuca mu pytające spojrzenie i mężczyzna odpowiada skinieniem. Barman sięga po zieloną butelkę bez etykiety. Nalewa samotnemu klientowi kolejkę. Samotny klient wskazuje wysokiego mężczyznę w wieczorowym stroju. Twarz barmana nie zdradza niczego, lecz on wyciąga jeszcze jeden kieliszek i nalewa jeszcze jedną porcję alkoholu, którą stawia przed wysokim mężczyzną. Potem bierze do ręki swoją ścierkę i szklankę. Wraca do przecierania. Wysoki mężczyzna w wieczorowym stroju rozciąga usta w uśmiechu. Unosi kieliszek. Obraca nim delikatnie, obserwuje płyn w przyćmionym 15


świetle pubu. Przystawia do ust, wypija i uśmiecha się ponownie. Wyczuwamy, że nie uśmiecha się zbyt często ani łatwo. Obraca się na stołku, przodem do samotnego klienta. – Co słychać, Fogg? – zagaja. Samotny klient drga na dźwięk nazwiska. Jakby należało do starego przyjaciela, kogoś dawno uznanego za zmarłego lub zaginionego, albo po prostu do znajomego, z którym urwał się kontakt i z którym od co najmniej dziesięciu lat nie wymieniał się kartkami na Boże Narodzenie. Na jego młodzieńczej twarzy pojawia się nadmiernie dojrzały wyraz. – Oblivion – rzuca. Słowo pasuje do wysokiego mężczyzny w wieczorowym stroju. Pasuje tak, jak białe rękawiczki pasują do jego smukłych palców, leży na nim jak garnitur od krawca z Savile Row. Nazwisko skrojone na miarę. Oblivion. Nieznacznie wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Tak, to ja”. Drugi z mężczyzn, to już wiemy, nazywa się Fogg. – Ile czasu minęło, Oblivion? – pyta. – Czterdzieści lat? Pięćdziesiąt? – Obstawiałbym raczej okolice siedemdziesięciu – stwierdza Oblivion. – Aż tak dawno... – Cóż, od końca wojny – podsuwa pomocnie Oblivion. – Wojna – powtarza Fogg. Ma młodą, bladą twarz. Czarne, niesforne włosy. – Czy ktoś jeszcze tę wojnę pamięta? – podejmuje. – Czy ktokolwiek jeszcze żyje? Oblivion wzrusza ramionami. – Kilka osób – odpowiada, po czym: – Później były inne wojny. Zawsze są jakieś inne wojny – dodaje z pozoru niechętnie. Zapada między nimi milczenie. Samotni mężczyźni za ich plecami siedzą nieruchomo nad swymi samotnymi szklankami, wpatrują się w przestrzeń pustymi, mlecznymi oczyma. Barman wciąż poleruje swoje naczynie, miarowo, ruch za ruchem. Fogg krzywi się, podnosi kieliszek, wypija i kiwa na barmana. Barman ponownie napełnia pusty kieliszek, po czym, nieproszony, nalewa drugą kolejkę Oblivionowi. – Wiesz, nie zmieniłeś się. Ani trochę – odzywa się Fogg. – Z wyglądu nie postarzałeś się nawet o dzień. – Ty też się nie zmieniłeś – odpowiada Oblivion. Obserwuje go z namysłem, uśmiecha się leciutko. Coś majaczy w jego oczach, czułość lub spojrzenie posiadacza. Lub coś znacznie słabiej określonego, jakiś mgławicowy związek. Ciepło, miłość. Czym jednak jest miłość? 16


Fogg, omiatany wzrokiem tego drugiego, czuje się niezręcznie. Wzrusza ramionami. – No tak. Cóż. My się nie zmieniamy – stwierdza. – Nie – potwierdza Oblivion. – Nie zmieniamy się. – W każdym razie nie zewnętrznie – zauważa Fogg. – I niezbyt szybko. Oblivion zbywa te słowa zdawkowym gestem. Jakby zabrzmiały dla niego zbyt meta�zycznie. Być może nazbyt... abstrakcyjnie. Odwraca się lekko na stołku. Spogląda na milczących mężczyzn. – Co z nimi? – pyta. Fogg porusza dłonią i dym – ze świec i papierosów, zmieszany – unosi się, gęstnieje, przywiera do jego palców. Patrzy na tamtych. Rozkojarzony. Mężczyźni odpowiadają własnymi spojrzeniami. Pustymi niczym niezabudowane działki. Jak budynki z przybitymi do drzwi tabliczkami „Do rozbiórki”. Fogg wzrusza ramionami. – Z nimi? – rzuca. – Oni już od dawna nie żyją. Tylko sami jeszcze o tym nie wiedzą. Oblivion potakuje skinieniem. Jakby zrozumiał więcej, niż zawierały słowa. – Znowu stawiasz zasłonę dymną? – pyta, cicho. – Taki nawyk – tłumaczy Fogg. – Pamiętam. – Oblivion kiwa głową. – Został mi z czasów biura – dodaje Fogg. Nieco głupawym tonem. Oblivion uśmiecha się szeroko. Uśmiechem nagłym jak wybuch granatu. – Teraz musi być ci znacznie trudniej – zauważa. – Wszędzie te zakazy palenia. Fogg wzrusza ramionami. Przez moment wygląda na to, że i on się uśmiechnie. A jednak nie. – Jestem na emeryturze – mówi, jakby te trzy słowa wyjaśniały wszystko. Być może zresztą wyjaśniają. – Tak, cóż. – Oblivion podnosi kieliszek. – Salut, Fogg – mówi. Stukają się, ciało przy ciele, dźwięk jednocześnie miękki i twardy. Piją zgodnym gestem. Uderzają kieliszkami o blat. Wyćwiczeni. Przyzwyczajeni do siebie nawzajem. Do swoich nawyków. – Oblivion, co ty tu robisz? – pyta Fogg. Wpatruje się w rozmówcę. Mgła zawisa między nimi niczym siateczka pajęczyny. – Czego chcesz? Oblivion czeka. Fogg, z cieniem irytacji w głosie: – Powiedziałem ci już, jestem na emeryturze. Odszedłem dawno temu. 17


Nad ich głowami przejeżdża pociąg. Po wiadukcie nad arkadami. Drżą szklane butelki pod ścianą, dygocą ciężkie, stare stoły. Pociąg jedzie i jedzie, i jedzie. I znika. W sali „Hole in the Wall” zalega coś przypominającego pełną wyczekiwania ciszę. – Tylko że to wcale nie jest takie proste, co, Fogg? – mąci ją Oblivion. Fogg przeczekuje tę chwilę. Jeden z mężczyzn ze szklankami kaszle. Nieoczekiwany, głośny dźwięk w milczącym pubie. – My nie przechodzimy na emeryturę – podejmuje Oblivion. – Nigdy do końca. Nie mamy tego luksusu. – Za kraj i królową? – pyta Fogg. – Dawniej mówiło się: za kraj i króla. – Wpatruje się w pusty kieliszek. – Odszedłem ze służby – dodaje cicho. Po twarzy Obliviona przemyka grymas niesmaku, szybko niknie. Jakby zadanie należało do tych nieprzyjemnych. To, które przyszedł tutaj wykonać. To, co musi zrobić. – Stary chce zamienić z tobą dwa słowa. To wszystko – mówi łagodnie. – To on nadal żyje? – pyta Fogg. – I nadal jest stary. – A ty nadal jesteś jego sługusem – komentuje Fogg. Oblivion kręci głową, zmęczonym gestem, nie przeczącym. – Fogg, on chce po prostu pogadać – dodaje. Łagodnie, lecz stanowczo. – Nie – odpowiada Fogg. – Nie? – Nie – powtarza Fogg. – Nie jestem zainteresowany. Już tam nie pracuję. – Przewidział, że tak powiesz – stwierdza Oblivion. Fogg tylko wzrusza ramionami, z identyczną stanowczością. Oblivionowi to chyba nie przeszkadza. Spogląda na Fogga. Patrzy, jakby właśnie starannie dobierał słowa. – Stary chce z tobą przegadać kilka detali, nic więcej – odzywa się. – Chodzi o pewną dawną sprawę. Fog nieruchomieje na stołku. Wokół niego – za nim – gęstnieje dym. Tworzy niemal konkretną postać. Szary kształt, cień. – Jaką dawną sprawę? – rzuca. Oblivion się waha. Wędkarz na moment przed zacięciem. Jest świadom tego, co robi. Być może nawet ogarniają go wątpliwości. Fogg również musiał dawniej patroszyć złowione ryby. Wie, jak to jest. Mokre, śliskie doznanie. Zimne, ślizgające się w palcach trzewia. Wbijające się 18


w skórę łuski. Kaleczące. Nóż rozcinający miękkie podbrzusze. I to spojrzenie rybich ślepi. Spojrzenie Fogga. – No więc? – naciska Fogg. Oblivion odpowiada jednym słowem. – Sommertag. Kurtyna dymu osiąga wokół Fogga crescendo, ochronna maska pszczelarza. To jedno słowo, niczym pocisk z wygrawerowanym na łusce nazwiskiem. Odbijający się rykoszetem od ścian. Górą hurgoce kolejny pociąg, koła sapią, pomnażając to słowo, to imię. Sommertag. Sommertag. Sommerta... – Po co? – dziwi się Fogg. – Po co przywoływać przeszłość? – Rutynowa procedura – odpowiada Oblivion. Przekonująco czy nie, nie potra�my stwierdzić. – Coś się stało. Nie wyjaśnia co dokładnie. Fogg nie pyta. – Stary chce po prostu potwierdzić z tobą parę szczegółów – dodaje przepraszającym tonem Oblivion. Fogg wbija wzrok w pusty kieliszek. To lepsze niż odpowiedź. Niebywale fascynujący jest ten kieliszek. Jego czystość. Jego niedoskonałości. Kąty, pod jakimi ścianki załamują światło. Fogg podrywa go z blatu. Odwraca się gwałtownie. Ciska kieliszkiem w Obliviona... Który unosi dłoń. Spokojnie. Oglądamy ten moment w zwolnionym tempie – kieliszek sunie w powietrzu, pokonuje przestrzeń, przemierza czas, pędzi niczym pocisk. Oblivion rozpościera palce, o tak... Coś pobudza cząsteczki powietrza i szkła. Krzemionka rozpada się na tworzące ją atomy, powietrze rozdziela się na tlen i wodór. Pojawia się dziwny zapach, tylko na chwilę, być może nuta ozonu. Obserwujemy kieliszek. Z zapałem. Prawdę mówiąc, z pewną fascynacją. Mimo że już to widzieliśmy, badaliśmy... Wygląda, jakby się roztapiał. Kieliszek. Jakby się dzielił na płynne pasma. Przedmiot stający się nie-przedmiotem, rozdzierany przez niewidzialną siłę. Nici mlecznej cieczy przenikają przez palce Obliviona. Rozpraszają się coraz bardziej. Gasną. Tak po prostu. Oblivion pociera koniuszkami palców o siebie. Niczym magik sprawiający, że znika moneta. Sypiący czarodziejskim pyłem sztukmistrz. Kieliszek zniknął. Rozpłynął się. Toczący pustym wzrokiem mężczyźni po drugiej stronie pubu nie zauważają niczego. – Fogg, proszę cię. 19


– Cholera jasna, Oblivion! Oblivion nie odpowiada. Wstaje. Jest wysoki, prawie musi schylać głowę pod su�tem. Ale nie całkiem. Wkłada rękawiczki. – Chodź, Fogg. Rutynowa procedura – mówi. – Sommertag – mówi Fogg. Imię – jeśli tym właśnie jest – rozjaśnia salę pubu. – Piękna była, prawda, Oblivion? – pyta Fogg. – Tak, była – zgadza się Oblivion. Jakby zapadła jakaś decyzja. Jakby nawet na moment nie pojawiły się żadne wątpliwości. Fogg wstaje. Milczący mężczyźni obracają głowy jak jeden mąż, patrzą na niego pustymi, mlecznymi oczyma. Oblivion sięga po swoją laskę. Obraca ją w palcach, w roztargnieniu. – Chodźmy – rzuca Fogg. Oblivion kiwa głową. Czy Fogg czuje się zrezygnowany? Pokonany? Tego nie wiemy. Coś pojawia się w jego spojrzeniu. Blask, którego nie powinno tam być. Wnętrze „Hole in the Wall” jest szare, dym wisi nieruchomo w powietrzu. Barman nadal wyciera tę samą szklankę, tą samą brudną ścierką. Automat, podobnie jak palący mężczyźni. Fogg i Oblivion. Oblivion i Fogg. Razem ruszają do drzwi. Ich podeszwy nie wydają na deskach parkietu nawet jednego dźwięku. 4. PALL MALL, LONDYN, teraz Noc. Fogg odnosi wrażenie, że obecnie noc trwa już przez cały czas. Londyn jest jego miastem, miastem mgieł. Nawet w południe słońce ukrywa się za chmurami. Przechodzą przez most. Pod nimi zdradliwe, zimne wiry Tamizy. Rolls-royce phantom II. Przypomina sobie ten samochód, z dawnych czasów. Oblivion prowadzi. Już to, samo w sobie, jest niepojęte. Przypomina sobie poprzedniego kierowcę tego samochodu. Samuela. Pamięć jest jak szkolna tablica, lecz nie da się z niej bez reszty wymazać wyrysowanych obrazów, można je jedynie zatrzeć, zniekształcić. Niekiedy nie do poznania. – Ukradłeś ten wóz? – pyta. Oblivion wybucha śmiechem. Niezbyt wesołym. W kabinie snuje się woń starych cygar i starej, wyślizganej skóry. Fogg opuszcza szybę. Spogląda w dół na wodę. Tamiza. Brązowa i mętna. Mgła gromadzi się w kłębach nad falami, jakby rzekę nawiedziły duchy. 20


Cisza. Na niebie samolot, leci nisko, wzdłuż koryta Tamizy. Kieruje się na Heathrow. Pasażerowie na pokładzie niczym sardynki w puszce. Ciasno upakowani. Wyglądają z jasnych okienek na płonące światłami miasto. Droga na Pall Mall nie jest daleka. Ciemnieją wysokie budynki. Szerokie, kamienne fasady. Kluby dla dżentelmenów. The Athenaeum. The Travellers Club. The Army and Navy Club. Pałac św. Jakuba. Fogg poznał w nim kiedyś króla. I tę kobietę. Panią Simpson. Jeszcze przed wojną. To Stary zaprowadził go do pałacu. Tajne spotkania w sekretnych komnatach. Na dachu naprzeciwko siedziby Biura majaczy jakiś cień. A może tylko go sobie wyobraził? Samochód nieruchomieje. Oblivion gasi silnik. Siedzą we dwóch. Jak za dawnych czasów. Starzy mężczyźni, mimo że wyglądają młodo. – Oblivion, pojawili się jacyś nowi? – Sam znasz odpowiedź. – Czyli nie – mówi Fogg. – Nie. Po prostu siedzą. Nie mają ochoty wysiadać. Dawna więź trzyma ich blisko przy sobie niczym kochanków. 5. PALL MALL, LONDYN, teraz Cień wcale nie zrodził się w wyobraźni Fogga. Jest tam, przycupnięty na dachu. Obserwuje. Młoda kobieta o starych oczach. Ciemne włosy. Ciemny strój. Obserwuje samochód. Obu mężczyzn. Rozgniewana. Chrząknięciem zbiera w ustach �egmę i spluwa. Nie całkiem tym, czym splunęlibyśmy my. Normalnie �egma przypomina oparty na wodzie żel. Ta jednak jest znacznie bardziej gęsta. Chemiczny skład ciała kobiety aż się prosi o zbadanie. Został już zbadany. Glikobiałka i woda przechodzą metamorfozę, stają się substancją równie twardą jak żelazo lub ołów. Kulka śliny leci w powietrzu, wydłuża się, tężeje. Osiąga zabójczą prędkość. Wycelowana w samochód. Niczym pocisk. Czasami wszystko może się stać pociskiem. Tra�a w tylną szybę rolls-royce’a. 21


Która idzie w rozsypkę. Eksplozja szkła i śliny. 6. PALL MALL, LONDYN, teraz Obaj mężczyźni osuwają się błyskawicznie w fotelach. Przez rozbitą szybę wpada powiew zimnego powietrza. – Co, do... – Fogg. – Nie podnoś głowy! – Oblivion. Druga eksplozja. Szyba znad fotela pasażera wpada do środka. Deszcz szklanych okruchów zasypuje ich obu. Oblivion otwiera swoje drzwi kopnięciem. Wysuwa się. Fogg za nim. Kuca. Spogląda ku górze, cień na dachu. Jest w nim coś znajomego. Wokół samochodu zaczyna się podnosić mgła. Pojedyncze smugi. Ukrywają. Kobieta spluwa po raz trzeci. Flegma pędzi jak pistoletowa kula prosto w Fogga. Oblivion wyciąga dłoń. Emanuje z niej coś niewidzialnego. Ślina traci określoność. Waha się. Jakby zdezorientowana. Złapana w potrzask pomiędzy dwoma stanami skupienia. Wytraca prędkość. Dociera do nich zupełnie już wyzuta z energii. Miękko pluska na chodnik. – Spit. Kobieta patrzy na nich z góry. Z tej odległości nie jesteśmy w stanie odczytać jej miny. Podnosi rękę, salutuje, macha. Odwraca się i znika wśród nocy. – Wstawaj – mówi Oblivion. – I pozbądź się, z łaski swojej, tej cholernej mgły. Fogg spełnia prośbę. Prostuje się. Przeciąga. Mgła z wolna rzednie. – Co to, do diabła, było? – pyta. – To była Spit – informuje Oblivion. – Ma jakiś problem? – rzuca Fogg. Oblivion wykrzywia usta w przypominającym uśmiech grymasie. – Jak sądzę, niespecjalnie za tobą przepada – wyjaśnia. Spogląda ze smutkiem na samochód. Zimne podmuchy w przestrzelonych szybach. Odwraca się. – Chodźmy – dodaje. Rusza w stronę budynku. Fogg za nim. Niczym niewyróżniający się gmach. Nie da się stwierdzić co takiego – jeżeli w ogóle coś – znajduje się wewnątrz. Może bank. Może magazyn. Mogłoby tu działać cokolwiek. 22


Skręcają i podchodzą z boku. Wąska alejka. Otwierające się w murze drzwi. Bez klamki. Przystają przed nimi. Patrzą. – Cholernie mi szkoda tego samochodu – przyznaje Oblivion. Fogg, z nagłym ożywieniem na twarzy: – Szkoda, że nie umiesz niczego naprawiać, prawda Oblivion? Potra�sz tylko wszystko wymazywać, jakby nigdy nie istniało. Oblivion obraca głowę. – Szkoda, że ty... – zaczyna, lecz nie kończy zdania. Drzwi się uchylają. Bez jednego dźwięku. Po drugiej stronie ciemność. Oblivion wypuszcza wstrzymywane w płucach powietrze. – Nieważne – mówi. Wchodzi do środka. Pochłonięty przez mrok. Fogg, po chwili wahania, idzie za nim. 7. BIURO, teraz Zakurzony korytarz. Nagie ściany. Pusty. Żadnych okien. Nic nie wskazuje, by kiedykolwiek tutaj sprzątano. Drzwi zamykają się za nimi bezszelestnie. Wewnątrz jest ciemno. Przy wejściu stoi mały drewniany stolik, na nim roślina w doniczce. Liście smętnie zwisają. Kwiat wygląda na ledwo żywy. Fogg go dotyka. Oczarowuje go miękkość roślinnej tkanki, faktura listków. – Czy nikt go od wojny nie podlewał? – pyta. Oblivion nie zwraca uwagi. Rusza dalej korytarzem. Fogg pozostawia roślinę jej połowicznemu rozpadowi. Idzie za towarzyszem. – No a co z samochodem? – rzuca. – Zajmą się nim. Fogg pamięta ten korytarz. Przypomina sobie ten sam doniczkowy kwiat, sprzed wielu dekad. Podobnie jak oni, jest przemieniony. Kto wie, gdzie go Stary wypatrzył. Fogg czuje z rośliną dziwne powinowactwo. Nikt nie wybiera, czym się staje. Zauważa, że na podłodze nie zebrał się kurz, wyciera go nazbyt wiele nóg, przez zbyt wiele długich lat – wskazówka podpowiadająca, że budynek wcale nie jest tak opuszczony, jak mogło się w pierwszej chwili wydawać. Na końcu korytarza winda. Brak przycisków. – Wiele się tu nie zmieniło – mówi Fogg. – Stary nie jest entuzjastą zmian – odpowiada Oblivion. 23


Co zakrawa na ironię, myśli Fogg, ale milczy. W ogóle nie ma zamiaru tej nocy wiele mówić. Prawdę powiedziawszy, planuje powiedzieć tak mało, jak tylko zdoła. Obawia się jednak, że oni już wiedzą. Pozostaje zatem jedno właściwe pytanie. Jak dużo? Dzwonek windy. Rozsuwają się drzwi. – Nikt nie lubi zmian – stwierdza Oblivion. Wsiadają. Winda się zamyka, więżąc ich w kabinie. 8. BIURO, teraz Migocące światła. Pierwsze, co zauważa Fogg, to bardziej nowoczesne urządzenia. Oparta na otwartym planie przestrzeń, głęboko pod nawierzchnią ulicy Pall Mall. Może nawet poniżej poziomu dna Tamizy. Biuro. Londyńskie podziemia od zawsze tworzą istny labirynt i Pall Mall nie stanowi wyjątku: tajne przejścia, tunele metra, kanały ściekowe, piwnice. Podziemny Londyn jest większy niż nadziemny. Biuro tego miejsca nie zbudowało, po prostu je skolonizowało. Mrówki w króliczej norze. Albo rozsiewający zarodniki grzyb. Porównanie wybierzcie sobie sami. Komputerowe ekrany, biurowe fotele na piszczących kółkach. Pozbawione wszelkich osobistych pamiątek biurka. Pióra, notatniki, żółte karteczki. Segregatory na dokumenty wychodzące i przychodzące. Błyskające diody serwerów, �uorescencyjne lampy na su�cie, schludnie dzielące świat na obszary czerni i bieli. Stojące w szeregu urządzenia nasłuchowe. Obsługujące je kobiety – głównie kobiety – mają na uszach wielkie słuchawki przypominające zimowe nauszniki. Stukot klawiatur, bezustanne terkotanie, jak deszcz na dachu z blachy falistej. Przechodzą przez część biurową i docierają do kolejnego korytarza. Lampy nad głowami mrugają. Identycznie praktyczny wystrój, ściany pokryte tanim, wytrzymałym plastikiem, przesłaniającym znajdującą się za nim ziemię, kamień bądź też inne Londyny. Światła migocą, przypominając Foggowi żarówki w pokoju przesłuchań. Kiepska instalacja, myśli. Na korytarzu jest cicho. Mijają zamknięte drzwi. Fogg rozpoznaje je i wzdryga się. Na drzwiach tabliczka. „Pokój szyfrów”. Głosy z drugiej strony. Fogg przystaje, słucha. Oblivion odwraca się do niego, lekko już zniecierpliwiony. Nie odzywa się jednak. 24


Trzeszczące głosy z radiowego odbiornika. Nikłe. Zniekształcone zakłóceniami. Niczym echa z przeszłości. Kamyki na plaży. Fogg nie chce tego słyszeć, lecz nie może się oderwać. Głos przetacza się niczym fala. – Vomacht... instalacja na Morzu Północnym... zespół ratunkowy... przerwano... zamieć. W miejsce każdego wielokropka szum zakłóceń. Nie wiadomo, kto mówi. Słysząc ostatnie słowo, Fogg wyraźnie się spina. – Zamieć? – powtarza. Wypowiada ten wyraz jak imię. – Jakaś operacja na Morzu Północnym, coś poszło nie tak – odpowiada Oblivion. Kręci głową. – To ciebie nie dotyczy. – Stuka w drzwi pokoju szyfrów. Prawie ostrzegawczo. Dźwięk gwałtownie się urywa. – Chodź już. Prowadzi Fogga dalej. Fogg wcale nie chce iść, lecz nie ma wyboru. Odgłos ich kroków jest w tej chwili jedynym dźwiękiem na całym korytarzu. Docierają do ostatnich drzwi. Tabliczki brak. Lecz Fogg zna je doskonale. Bierze głęboki wdech. Oblivion zwraca ku niemu swe przypominające rzeźbę oblicze. – W porządku? – rzuca. Fogg potakuje skinieniem. – Chcę mieć to już za sobą – odpowiada. Oblivion otwiera drzwi i wchodzą do środka. 9. GABINET STAREGO, teraz Fogg przypomina sobie pewną noc w Paryżu. W pokoju jest gorąco i duszno, mimo że na zewnątrz panuje ziąb. Mgła puka do okien. Ukrywa ich wewnątrz. Łono. Schronienie. Pokój pachnie ich seksem. Wilgotna pościel. Piętro niżej gra radio, nadają jakiś utwór w wykonaniu orkiestry dętej. Zdołał ich schować przed całym zewnętrznym światem, lecz nie przed tą melodią. Przeniknęła i tak. Marszowa, wojenna muzyka. W pokoju trwa zawieszenie broni. Spleceni. Nie uciekli do tego innego miejsca. Zostali w teraźniejszości. Jej ciało rozgrzane jak piec, woń świeżo upieczonego chleba. Przywarty do niej. Ponownie podniecony. Wszędzie ginęli ludzie. Oni się kochali. Mgła tłumiła ich głosy. Była niewinna. Fogg był o tym przekonany, przed i po. Jedyna pośród nich, która mogła tak o sobie powiedzieć, wbrew wszystkiemu, lecz on 25


nigdy jej nie zrozumiał, tak jak nigdy nie rozumie się ludzi, których się kocha. Może tak ją po prostu widział, przez opary, przez mgłę; może, myśli, nigdy nie zobaczył jej wyraźnie. Fogg otrząsa się i wraca do teraźniejszości. Próbował uniknąć tego gabinetu, jego samotnego właściciela. Pomieszczenie jest słabo oświetlone. Regały z książkami. Biurko, siedzący za nim mężczyzna. Na ścianach stare plakaty. Jeden przedstawia mówiącego żołnierza, jego słowa wiją się z ust stalową spiralą, na której ostry koniec nadziane zostały trzy udręczone postacie, unoszą dłonie do twarzy, cierpią katusze. „Gadaniem możesz zabić towarzyszy” – przestrzega podpis. Na innym widnieje Wuj Sam mierzący w oglądającego oskarżycielsko palcem. Ubrany w swoją tradycyjną pelerynę i trykot z wielkim wyzywającym S na piersi. „Dasz radę sprostać wyzwaniu? Wuj Sam cię potrzebuje”. Obok stary niemiecki plakat propagandowy. Wzbijający się w powietrze lotnicy z plecakami odrzutowymi mierzący w niebo dłońmi wyciągniętymi w nazistowskim pozdrowieniu. Poniżej mapa Europy z zaznaczonymi granicami, padają na nią długie cienie lecących. Na samym dole angielskie tłumaczenie hasła: „Każdy Niemiec jest Übermenschem – Adolf Hitler”. Fogg pamięta, jak wielkie papierowe chmury tych plakatów spadały spod błękitu na Londyn, w trakcie bitwy o Anglię. Obrazy i hasła przywołują wspomnienia. Paryż. Leningrad. Berlin. Nie, nie chce o tym myśleć. Zdjęcie na ścianie. Nieczęsto spotykana fotogra�a. Stary ściskający dłoń Winstona Churchilla. Obaj uśmiechnięci. Churchill ze swoim nieodłącznym cygarem. Długie płaszcze. Zima. Na regale książki. Fogg dobrze je zna. „Le Dictionnaire Biographique des Surhommes” Stanleya Liebera. Standardowe źródło. Francuskie wydanie. Dzieło w Wielkiej Brytanii przez długie lata zakazane. Na kartach tej pracy można nawet znaleźć sylwetki niektórych pracowników Biura. Stoi tuż obok pozycji zatytułowanej „Superman. Mit i ikonogra�a”, wydawnictwo Siegel i Shuster. Za biurkiem drga cień. Męska sylwetka pochyla się. Głęboki, szorstki głos. – Witaj, Fogg – wita się. Fogg zwraca się ku niemu, opornie. Jakby był w stanie cokolwiek odwlec, najchętniej na zawsze. Jakby jego moc pozwalała zatrzymywać czas. Tak jednak nie jest. Patrzy na gospodarza. Wciąż stary człowiek. Stary od bardzo dawna. Nieogolony. Mocne dłonie. Błękitne, głęboko osadzone 26


oczy. Wydatne czoło. Włosy w kolorze ginącym gdzieś pomiędzy czernią a bielą. W nieładzie. Miejscami sterczą nieprzyczesane kosmyki. Fogg odpowiada skinieniem, z rezerwą. – Sir – odpowiada. – Siadaj. Obcesowo. Ile to czasu minęło? Czas wszakże stracił już swoje znaczenie. Nie liczy się w tym gabinecie, w pozbawionym okien pokoju, z jednym jedynym wyjściem. Oblivion zamyka drzwi. W ich trzasku pobrzmiewa nuta nieodwracalności. Przed biurkiem i jego właścicielem stoją dwa krzesła. Oblivion zajmuje to po prawej. Na blacie ścielą się papiery. Ten gabinet wstrzymuje entropię. Istnieje niczym kieszonkowy wszechświat. Zamknięty w sobie, zapieczętowany wraz z Foggiem. – Siadaj, powiedziałem! Fogg wzrusza ramionami. Siada po lewej, blisko ściany. Stary wzdycha, odchyla się w fotelu. – Już kiedy cię werbowałem, powinienem był wiedzieć, że będą z tobą kłopoty – mówi.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.