a
# i n i g o B ! niewiary
tarryn fisher
a
# i n i g o B ! niewiary Ateiści, którzy modlą się i klęczą. Tłumaczenie:
Agnieszka Brodzik
Kraków 2018
Atheists Who Kneel And Pray Copyright © by Tarryn Fisher 2017 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018 Copyright © for the translation by Agnieszka Brodzik 2018 wsqn.pl
Redakcja – Marta Pustuła Korekta – Aneta Wieczorek Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Panta rhei
366
Wydanie I, Kraków 2018 ISBN: 978-83-8129-136-1
Czę ść p i e rwsz a E - ma il
Droga Yaro, gramy dwunastego w Londynie. Może się spotkamy? David
Cóż za swoboda. Cóż za nonszalancja. Można by pomyśleć, że jesteśmy tylko przygodnymi znajomymi, którzy niegdyś wypili wspólnie kilka piw, a nie wytatuowali sobie miłość i wygłosili przysięgę małżeńską. Czytam wiadomość jeszcze raz i analizuję ją wzdłuż i wszerz. Jak mogłabym inaczej? Naliczyłam dziesięć wyrazów i trzy znaki interpunkcyjne. Jego imię, moje imię. Kiedyś były jednością. Nieznaczące, niezobowiązujące „spotkamy się”. Niewiele więcej da się wyciągnąć z dziesięciu słów. Wracam do swoich spraw, czując się żałośnie. Chyba jednak najpierw muszę odpowiedzieć. Poza tym nie mam za bardzo do czego wracać. Moje życie utknęło w martwym punkcie. Co musiałoby się wydarzyć, żeby to się zmieniło? Miałabym zapomnieć? Wybaczyć? Być szczęśliwą? Wiem doskonale, o czym David chce rozmawiać. Wiem, dlaczego przyjeżdża.
7
Cześć, brzmi super. Daj znać gdzie i kiedy. Yara
Moja wiadomość jest o jedno słowo krótsza. Tak, jestem aż tak małostkowa.
1 D rzaz ga
Kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, wbiła mi się drzazga w palec. Wycierałam kontuar i w jednym miejscu drewno było zadarte. Tak się złożyło, że mój kciuk znalazł się w złym miejscu w złym czasie. Krzyknęłam i podniosłam palec do twarzy, żeby ocenić szkody. Spora, ciemnobrązowa drzazga wystawała z opuszki mojego kciuka. Widziałam ją na zewnątrz i czułam wewnątrz. – Pokaż – powiedział, wślizgując się na krzesło przy barze i wyciągając do mnie rękę. Tak zrobiłby członek rodziny, może nawet przyjaciel. – Co pokazać? – zapytałam, rozglądając się. Wiedziałam doskonale, czemu chciał się przyjrzeć, ale nie chciałam pozwolić, by jakiś nieznajomy mnie dotykał. Skąd on się wziął? Nie zauważyłam nawet, że już otworzyliśmy. Był poranek po Święcie Dziękczynienia i w mieście panowała upiorna cisza, bo wszyscy wyjechali na długi weekend. Może był przyjacielem kogoś z obsługi – kierownika albo jednego z kucharzy. Przebierał niecierpliwie palcami, a ja postąpiłam krok do przodu i podałam mu dłoń. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Było wcześnie i miałam kaca. Dzień wolnego uszczuplił moje zasoby wrogości. Nieznajomy podniósł moją
9
rękę do światła i pokiwał głową. Skojarzył mi się z lekarzem patrzącym na prześwietlenie. – Podaj mi taśmę klejącą – powiedział. Rozejrzałam się. Jaką taśmę? Przecież byliśmy w knajpie, nie w sklepie z narzędziami. A jednak znalazła się taśma: leżała za moimi plecami, na regale na wino. Nie zauważyłam jej wcześniej. Zerknęłam z powrotem na nieznajomego, a ten podniósł znacząco brwi. – Chcesz, żebym wyjął drzazgę, czy nie? – zapytał, przekrzywiając głowę. Chwyciłam taśmę i podałam mu, bardziej z ciekawości niż z potrzeby pomocy. On wyjął scyzoryk, jeden z tych znanych, szwajcarskich, i oderwał kawałek taśmy, a potem nakleił go na skórę z drzazgą i nacisnął, aż skrzywiłam się z bólu. – Co robisz? – zapytałam. – Ciii. Ściągnął swoje pełne usta, żeby mnie uciszyć. Nagle podniósł wzrok; oczy miał łagodne, zielone. Zrobiło mi się ciepło w brzuchu, co mogło oznaczać tylko jedno: byłam zainteresowana. Nie. Nie ma mowy. Zdusiłam to uczucie. – Odwagi – rzucił z uśmieszkiem. Zerwał taśmę, a z mojego gardła wyrwał się żałosny dźwięk, mimo że nie poczułam żadnego bólu. Gdy tylko nieznajomy puścił moją dłoń, podniosłam ją do twarzy. Ani śladu drzazgi, została na kawałku taśmy. Genialne. – No proszę, trafił mi się MacGyver – powiedziałam, przyglądając się kciukowi. – Mogę ci postawić piwo? – zapytałam. – Za uratowanie mi życia. – To była szczodra propozycja. Normalnie, gdy stawiasz facetowi piwo, ten jest przekonany, że chcesz się z nim przespać. 10
Ale ten koleś – drzazgowy – już zdążył wstać i sięgnąć po kurtkę. Wyglądał tak jak wielu mieszkańców tego miasta: miał szczere spojrzenie i czapkę w szkocką kratę na głowie. Osobiście wolę trochę poważniej wyglądających facetów, może w garniturze. Ale im dłużej patrzyło się na tego gościa, tym stawał się atrakcyjniejszy. Dlatego odwróciłam wzrok. – Muszę iść – rzucił, zerkając na zegarek. – Może innym razem. Popatrzyłam na niego, skonfundowana. Po co wchodził do knajpy, jeśli nie chciał w niej zostać? Zabrał ze sobą kawałek taśmy z drzazgą. Drzwi otworzyły się jeszcze raz i gdy do środka weszła para, on wymknął się na zewnątrz. Nie miałam czasu, żeby się nad tym dłużej zastanawiać, bo właśnie zaczynał się lunch.
2 M i as ta
Uwielbiam miasta. Wszystkie. Każde ma w sobie coś wyjątkowego, niepowtarzalną przyprawę, którą dodaje światu smaku. Z drugiej strony łączy je jedno: energia. Gorączkowy ruch samochodów i ludzi próbujących nie wpadać na siebie nawzajem. Uliczne żarcie, tłuste i pakowane w papier – sprzedawane z trucków, zardzewiałych wózków i metalowych smażalnic, które syczą i buchają parą na środku chodnika. Wszyscy mają jakieś pilne sprawy do załatwienia, wszystko dzieje się w pędzie. Płaszcze, kalosze, komórki, tryskająca spod kół woda. W tej niecierpliwości, irytacji, rozproszonej uwadze odnajduję coś pięknego. Ludzie przyjeżdżali do miast, żeby żyć pełnią życia. Podpinali się do miejskiego krwiobiegu i starali się, jak mogli. Czasami osiągali sukces, czasami nie. Mnie zawsze się udawało, ale to może dlatego, ze miałam niskie oczekiwania. Moim aktualnym miastem było Seattle. Przekroczyłam Czwartą w grupie ludzi, wszyscy poruszaliśmy się jak ryby w ławicy. Niektórzy mieli słuchawki na uszach, niektórzy gapili się w telefony, buty, przestrzeń. Ja patrzyłam przed siebie i zaciskałam zęby. Znowu musiałam przyjść do pracy wcześniej. Wciąż miałam na sobie resztki eyelinera z zeszłej nocy, rozmazaną czarną linię, której brakowało końcówek. 12
Spojrzałam na palec. Nie dało się poznać, że nie tak dawno tkwiła w nim drzazga. Ile czasu trwała nasza rozmowa? Pięć minut? Dziesięć? A jednak od wczoraj wspomniałam nieznajomego już cztery razy. Po prostu cały jego pobyt w knajpie był dziwny. Wmawiałam sobie, że to dlatego o nim myślę. No bo kto by nie myślał o obcym, który pojawił się znikąd i użył taśmy klejącej, żeby wyciągnąć ci drzazgę z kciuka? Miałam tak rozproszoną uwagę, że omal nie wpadłam pod samochód. Kierowca dał po hamulcach, a ja podniosłam rękę, żeby go przeprosić. W przeciwieństwie do Nowego Jorku na ulicach Seattle nie słyszało się trąbienia. Wycofani i uprzejmi liberałowie prowadzili swoje auta w kulturalny sposób, w uchwycie na napoje trzymali kubki kawy ze Starbucksa. Kierowca – mężczyzna po trzydziestce – pokiwał głową, jakby chciał mi powiedzieć, że każdy popełnia błędy, i poczekał, aż przejdę. Powietrze pachniało mokrym mchem. Kupiłam paczkę Cheetosów i gazetę w sklepiku na rogu. To był mój poranny rytuał. Zapłaciłam dziesięciodolarówką, a ekspedientka oddała mi trzy dolary i trzydzieści centów. Po drodze przekazałam resztę bezdomnej kobiecie, która siedziała przed sklepem. Przez sześć dni w tygodniu oddawałam jej trzy dolary i trzydzieści centów, obie potrzebowałyśmy powtarzalności tego aktu. Podniosła wzrok i pokiwała głową, a mi urosło serce. Tylko na mnie patrzyła, a ten prozaiczny gest czynił mnie niespodziewanie szczęśliwą. Gdy mijali ją inni przechodnie, jej wzrok był spuszczony, wbity w chodnik. Po drodze rozłożyłam gazetę, przejrzałam ponure nagłówki. Znajomi z pracy żartowali sobie z mojego przywiązania do gazet. „Po prostu włącz telefon jak normalni ludzie”. Tak mi mówili. Ale ja 13
lubiłam zapach papieru i czarne ślady tuszu, jakie zostawały na moich palcach. Dla kogoś, kto przeprowadza się raz na pół roku, powtarzanie tej samej czynności codziennie jest przyjemne. W ten sposób tworzyłam własny rytuał. Poza tym technologia nie może zastąpić klasy. Otworzyłam drzwi The Jane i wszystko wydawało się normalne i właściwe. Czułam lekki ból w miejscu, gdzie wbiła mi się drzazga.
3 Ż yc i e w knajpie
Otworzyłam paczkę Cheetosów i zamieniłam ją miejscami z wczorajszą, która również była otwarta i leżała obok kranów z piwem. Ciągle wpadałam w kłopoty przez to, że zostawiałam otwarte paczki chrupek w knajpie. – Karaluchy – upominał mnie kierownik. Jednak chrupki potrzebują dostępu do powietrza, żeby stały się odpowiednio miękkie, a ja jadałam tylko takie. Poza tym w zimę nie było karaluchów. Włożyłam chrupka do ust. – Wystarczająco stare? – zapytał jeden z kelnerów, który akurat wszedł do knajpy i zobaczył paczkę. Wzruszyłam ramionami. Niewystarczająco. Cheetosy muszą leżeć otwarte przez tydzień, zanim staną się odpowiednio stare, ale i takie jakoś ujdą. Po chrupkowym śniadaniu zaczęłam szykować bar. W ostatnim tygodniu zaczęłam chodzić na wcześniejszą zmianę i wszystko szło nie tak. Moim zadaniem każdego wieczora było zamknięcie knajpy, żeby była gotowa dla Deana, barmana z dziennej zmiany. Jednak Dean przyjął stanowisko menedżerskie w The Jane – „Pensja i ubezpieczenie”, jak ogłosił dumnie – więc miałam go teraz zastępować kilka dni w tygodniu, dopóki nie przeszkolą nowego pracownika. Przez awans Deana sypiałam w innych godzinach i zostałam zmuszona do kładzenia się do łóżka o normalnej porze, jak normalny 15
człowiek. Nie podobało mi się to – ta normalność. Byłam rozgniewana i zbyt wypoczęta. Rozpakowałam pojemniki plasterków cytryn i limonek, a potem przygotowałam kostki lodu. Czułam się, jakbym robiła wszystko odwrotnie (nocami owijałam pojemniki folią i opróżniałam te z kostkami lodu). Co kilka minut Dean wysyłał mi wiadomości, żeby przypomnieć mi o czymś, co powinnam zrobić. W końcu wyłączyłam telefon. Podobałam się naszemu porannemu kierownikowi, Nate’owi. Ciągle kręcił się w pobliżu, wypytywał o moje prywatne życie. Stał przy drugim końcu baru i komentował mecz piłki nożnej, który właśnie transmitowano w telewizji, jakby mnie to obchodziło, podczas gdy ja wrzucałam lód do metalowego pojemnika. Łysiał i pachniał tanią wodą kolońską oraz cebulą. Nie winiłam go za to drugie, robiąc w tej branży ciągle się śmierdzi cebulą i tłuszczem. Nie podobało mi się za to, że jest kanalią i ciągle gapi się na moje cycki. Ignorowałam go, dopóki nie pojawili się pierwsi klienci, wtedy musiałam poprosić go o włożenie karty do czytnika. Robiąc to, patrzył mi na usta. – Podoba ci się twoja nowa rola, Yaro? – Porannej barmanki? – zapytałam. – Robię dokładnie to samo co na wieczornej zmianie, tylko że ludzie są szczęśliwi i rozmowni. Lubię ich bardziej, gdy są zmęczeni po całym dniu pracy i milczą. – Jasne, jasne – odparł. – Po prostu musisz się przyzwyczaić, to wszystko. Masz coś pomarańczowego na twarzy – powiedział, pokazując na mój policzek. Wytarłam się, nie dziękując. The Jane była znana ze śniadaniowych koktajli, więc nie miałam ucieczki przed porannymi klientami. Jakaś para 16
weszła do środka krótko po tym, jak otworzyliśmy drzwi. Byli w średnim wieku i mieli szklany wzrok. Ich spuchnięte twarze świadczyły o tym, że w nocy sporo wypili. Zamówili jajka, tosty i dwie pikantne Krwawe Mary, a potem opowiedzieli mi o synu, którego właśnie podrzucili na Uniwersytet Waszyngtoński. Przystojny chłopak, strasznie mądry, przyszły prezydent, zapewniali. Miał studiować politologię. Kiedy kobieta powiedziała mi, że był przewodniczącym szkolnej drużyny w debatach, miałam ochotę wydłubać sobie oczy łyżką. Kiedyś sypiałam z przewodniczącym szkolnej drużyny w debatach, nazywał się jakoś serowo… Colby albo Jack… Rodoric! Właśnie! Tego jej oczywiście nie powiedziałam. Co taka ładna dziewczyna jak ja robi w barze? – chcieli wiedzieć. To było najtrudniejsze. Musiałam ich spławić, tak żeby się nie domyślili, że ich pytania sprawiają mi przykrość. Czy chciałam dobrego napiwku, żadnych skarg do właścicieli od klientów? Nie, dla mnie liczyło się, by przetrwać dzień, miesiąc, rok. – Powinna być pani modelką – stwierdziła kobieta. Jej mąż pokiwał głową. Uśmiechnęłam się głupio i przeprosiłam ich na moment, by przynieść zamówione jedzenie z kuchni. Moja twarz to nie wszystko. Miałam dosyć słuchania, jaka jestem piękna. Miałam dosyć słuchania, jaki potencjał we mnie drzemie. Mogłam być tym, kim tylko chciałam, a teraz chciałam być barmanką. Piękno bywa zdradliwe, tak samo jak karty kredytowe. Wydawało się, że są darmowe, ale miały wysoki procent. Westchnęłam z ulgą, kiedy klienci już wyszli, ale zaraz jakaś inna para zajęła ich miejsca. Potem kolejna i kolejna, aż wszystkie się ze sobą zlały. Poranni klienci byli pełni nadziei i chętni do rozmowy, ich dzień jeszcze nie zdążył się zepsuć.
4 T he Jane
The Jane przypominała mi dom. Stoliki i krzesła były błyszczące i białe, stały na szarej betonowej podłodze. Na każdym stoliku znajdowała się szara doniczka z sukulentem, a tymi z oddaniem zajmowała się nasza kierowniczka sali, Lora. Jeden z klientów próbował kiedyś ukraść takiego sukulenta, a ona goniła go przez ulicę, wrzeszcząc po bułgarsku, aż się zawstydził i jej go oddał. Nikt nie zadzierał z Lorą i jej sukulentami. Bar był nowoczesny i imponujący. Różowy neon oświetlał jedną z kosztownych białych ścian, pytając: „Jest twórcą czy stworzonym?”. – Bardzo europejskie – powiedział jeden z klientów, rozglądając się. Europa jest różowa, biała i neonowa!, pomyślałam z uśmiechem. Byłam przeciwna typowym restauracjom i barom w Seattle, które zazwyczaj nawiązywały do stylu grunge’owego. Najwyraźniej Kurt Cobain wciąż maczał we wszystkim palce, nawet zza grobu. Mój dom znajdował się w Londynie, mieście niezwykłym pod każdym względem. Mimo to wciąż poszukiwałam, wciąż kręciłam się po całej Ameryce, by wreszcie pozbyć się całego bagażu emocjonalnego. Nie byłam jeszcze gotowa na powrót. 18
Właśnie niosłam tacę ze szklankami, które zabrałam ze zmywarki, kiedy go zobaczyłam. Siedział na samym końcu baru; nazywaliśmy to miejsce ziemią niczyją. Opierał łokcie zaraz obok pojemnika z wiśniami i oliwkami, którymi przybierałam drinki. Westchnęłam, bo wyglądał mi na gadatliwego. A potem go rozpoznałam. Drzazgowy! Zawstydziłam się i pożałowałam, że nie umalowałam się tego ranka. Nie narysowałam nowych kresek. – Drzazgowy! – rzuciłam. – No, miewałem zdecydowanie lepsze ksywki. – Wyszczerzył do mnie zęby. Wydawał się zaspany, jakby dopiero co podniósł się z łóżka albo od dawna się do niego nie kładł. – Ostatnio szybko się zmyłeś – powiedziałam. – Nawet nie miałam czasu należycie ci podziękować. – Miałem… sprawę do załatwienia. – Sprawę do załatwienia? – powtórzyłam z półuśmiechem na ustach. To zabawne, kiedy faceci nazywają swoje uganianie się za spódniczkami „sprawą do załatwienia”. Przeniosłam tacę świeżo napełnionych solniczek, żeby zrobić miejsce na szklanki, a potem zerknęłam na mężczyznę. – Jesteś wścibska – stwierdził. Wzruszyłam ramionami, jakby się mylił, i zaczęłam rozstawiać solniczki na stolikach. – Okej – powiedział ostrożnie. – Miałem sprawę z pewną dziewczyną. Ale nie spotykam się już z nią. To koniec. – Ostatnie słowo wypowiedział z wyraźną ulgą. Skończyłam z solniczkami i wytarłam ręce, obserwując go. – Dlaczego? Zrobiła coś, co ci się nie spodobało? Nie wahał się z odpowiedzią, co było zadziwiające, skoro chwilę wcześniej nazwał mnie wścibską. 19
– Uważała, że łączy nas coś poważniejszego niż w rzeczywistości. Wyjaśniłem jej na samym początku, że nie szukam związku. – Jasne – rzuciłam. – Ile czasu się widywaliście? – Sześć miesięcy – odparł i teraz to on wzruszył ramionami. – Czyli spotykałeś się z dziewczyną pół roku, zapewne sypiając z nią… – Pokiwał głową. – A ona w końcu zapytała, na czym stoicie? – Tak, ale od początku wszystko było jasne. Łączyła nas tylko dobra zabawa. Westchnęłam. – Po pierwsze, jesteś dupkiem – oznajmiłam, a on otworzył usta, żeby zaprotestować, ale go uciszyłam. – To zupełnie normalne, że widując się z kimś przez pół roku, chcesz się wreszcie przekonać, czy to do czegoś prowadzi. – Ale mówiłem na początku… – Właśnie, na początku. Dziewczyna nie jest robotem. Jest człowiekiem z ludzkimi emocjami. – Okej, okej. – Podniósł ręce w geście poddania się. – Jestem dupkiem. Nie powinienem był pozwolić, żebyśmy się spotykali tak długo bez poważnej rozmowy. Pokiwałam głową, opierając ręce na biodrach. – Boże, po czymś takim muszę się napić. Jakie whiskey tu podajecie? Potarł dłonią twarz, a ja wymieniłam naszą ofertę. – Chyba trochę za wcześnie na whiskey – stwierdził. – Może piwo? Pokazałam na półkę za barem. Nieznajomy przygryzł wargę, przyglądając się butelkom. – Możesz przeczytać mi ich nazwy? – zapytał. 20
– Co proszę? Dlaczego? – Lubię cię słuchać. – Wyszczerzył zęby. – Staram się wciągnąć cię do rozmowy. – Jest kilka numerów, pod które mógłbyś zadzwonić, jeśli taki masz fetysz. – Zero siedem zero zero laski laski – rzucił i oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Zdecydowanie widzieliśmy zbyt wiele późnonocnych reklam. – W takim razie niech będzie wasza najlepsza IPA – postanowił wreszcie. Mówił niskim głosem i ściągnął usta, wymawiając literę „p”, jakby mu smakowała. – Nie jesteś rannym ptaszkiem – stwierdził po chwili. – To może być problem. Znowu „p”, aż zaczęłam się gapić. – Problem? – zdziwiłam się. – Tak, ja jestem rannym ptaszkiem. Więc jak będziemy razem funkcjonować? Odstawiłam trzymaną szklankę i wytarłam ręce. Nie uśmiechał się. Sprawdziłam dwa razy. – Nie rozumiem. – Mój uśmiech był wymuszony i oboje o tym wiedzieliśmy. Podstawiłam kufel pod kran i zaczęłam lać. Piwo spieniło się, ale zaraz wyklarowało. Pchnęłam kufel w stronę nieznajomego na tyle mocno, by dotknął jego dłoni. Delikatne upomnienie, by się zamknął. – Mówię o naszym związku – wyjaśnił. – Naszym małżeństwie. Nie jesteś rannym ptaszkiem. Kto będzie mi szykował śniadanie? Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy ktoś jeszcze mógł nas usłyszeć, ale byliśmy sami. Znowu. Facet był świrem. Pozwoliłam świrowi wyjąć mi drzazgę z kciuka. Ten sam świr mówił teraz zupełnie poważnie. 21
Oparłam łokcie na barze i próbowałam zapanować nad twarzą, tak by wyrażała raczej rozbawienie niż gniew. – Jesteś pijany? – zapytałam. Miałam nadzieję, że tak jest, bo wtedy mogłabym mu wybaczyć. Otworzył szeroko oczy i pokręcił głową, jakbym to ja mówiła coś absurdalnego. – Jesteś na lekach? Tym razem zacisnął usta. – Jakich lekach? – Dla wariatów. – Nie – odparł twardo. – Nic mi nie dolega. – Podniósł rękę i postukał w skroń. Miał na dłoniach rękawiczki bez palców. – Okej – powiedziałam powoli, kiwając głową. – Czyli jesteś facetem, który chce, by kobieta robiła mu śniadanie. Ale tylko przez pół roku. I nie może się zaangażować. Odsunęłam się, podnosząc łokcie z baru i odwracając się plecami do nieznajomego, by przejrzeć butelki alkoholu, które trzeba było uzupełnić. Miałam dość tego faceta, dość wszystkich facetów. W dzisiejszych czasach można zamówić dildo, nie wychodząc z domu. Mężczyźni powinni się nauczyć, jak groźna to dla nich sytuacja. – Już nie jestem dupkiem – oznajmił. – Jestem zakochany dopiero od kilku minut. Nie wiem, jak sobie z tym radzić. Poza tym zerwałem z Elizabeth dla ciebie. Obróciłam się, żeby na niego popatrzeć. – Stary – rzuciłam wyćwiczonym amerykańskim akcentem – jedyną osobą, w której się zakochałeś, jesteś ty. A poza tym pijesz piwo przed południem. – Wcisnęłam mu menu
22
w ręce, a on nie odrywał wzroku od mojej twarzy. – Nie przygotuję ci śniadania. Nigdy. Za to Jerry może ci coś ugotować. Straszny z niego złośnik, ale jajka robi zajebiste. – Lubię złośników – stwierdził. – Lubię ciebie. Wezmę jajecznicę od Jerry’ego i tosta. – Przewróciłam oczami. – A ty lubisz mnie – oznajmił – o tyle. Podniósł palce i zbliżył je do siebie, jakby chciał uszczypnąć powietrze, żeby mi pokazać jak mało. Pokręciłam głową, a on jeszcze bardziej zbliżył palce. Wzruszyłam ramionami. – Dobre i tyle. Jestem zakochany i będę się karmił nadzieją. – Miał twarz pokerzysty. Prawie zdołał mnie przekonać. Zrobiło mi się trochę smutno z powodu dziewczyn, które zadurzyły się w tym żartownisiu. Zwłaszcza Elizabeth. To jego szczere spojrzenie i ekspresywne usta. Ile serc złamał, tak że nie dało się ich już posklejać? Zajęłam się komputerem, wpisując zamówienie. Czułam na plecach wzrok nieznajomego, żar seksualny kogoś, kto się zastanawia, jak smakuje twoja skóra. – Hej – rzucił, kiedy przyniosłam mu śniadanie i kolejne piwo. – To twoja gazeta? – Pokazał brodą na miejsce, gdzie leżała. – Mogę? – Mógłbyś po prostu poczytać z telefonu – odparłam z uśmiechem. – E tam. Internet to gówno, wolę gazety. Podałam mu ją, nie patrząc na niego. Nie chciałam, żeby zauważył, że naprawdę go lubię. – I Cheetosy – dodał. Bez słowa rzuciłam paczkę starych chrupek na bar. Koleś do mnie mrugnął, a ja w odpowiedzi przewróciłam oczami.
23
A potem przyszła pora lunchu i miałam mnóstwo pracy. Widziałam go tylko raz, jak płacił. Zdziwiłam się, że nie zostawił mi swojego numeru telefonu. Nie poznałam też jego imienia. Był tylko facetem w czapce, który chciał się ze mną ożenić.
Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń