K A RO L
WS O D N A LEW
Krakรณw 2016
KI
DO OSÓB, KTÓRE BĘDĄ CHCIAŁY POWTÓRZYĆ NASZĄ PODRÓŻ Nasza wyprawa zakończyła się sukcesem. Jednak Australia to kontynent bardzo niebezpieczny i szykując własną podróż, należy o tym pamiętać. Podróż przez outback bez odpowiedniego przygotowania może zakończyć się tragicznie – i niejednokrotnie tak się zdarzało. Mały błąd w postaci przecenienia swoich możliwości, braku odpowiednich zapasów wody czy paliwa może kosztować życie. My mieliśmy bardzo dużo szczęścia i spotkaliśmy na swojej drodze bardzo pomocnych ludzi, bez których ta wyprawa pewnie by się nie udała. Nam się udało, ale nie znaczy to, że uda się każdemu, kto spróbuje naszą podróż powtórzyć.
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów Mennica Wrocławska Australia Trip 2013–2014 Copyright © Karol Lewandowski 2016 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2016
wsqn.pl WydawnictwoSQN
Redakcja – Piotr Rubaj Korekta – Marta Pustuła Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Opracowanie graficzne tytułów rozdziałów – Marcin Karaś Fotografia na okładce – Wojciech Lewandowski Fotografie wewnątrz książki – Aleksandra Ślusarczyk, Wojciech Lewandowski, Karol Lewandowski
wydawnictwosqn SQNPublishing wydawnictwosqn WydawnictwoSQN Sprzedaż internetowa labotiga.pl
B
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
249
Wydanie I, Kraków 2016 ISBN: 978-83-7924-711-0
E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Antiqua quae nunc sunt, fuerunt olim nova
Gdy tylko udało mi się opanować drżenie rąk i uspokoić oddech, spróbowałem przeanalizować sytuację. Sprawca całego zamieszania, kilkudziesięciometrowy roadtrain oddalił się już o kilka kilometrów. Gdyby nie tumany kurzu unoszące się na horyzoncie, można by pomyśleć, że wszystko tylko się nam zdawało. Niestety: spełniła się najgorsza z obaw, które towarzyszyły wyprawie starym busem do Australii. Poważna awaria dopadła nas dokładnie pośrodku niczego. Z niesprawnym autem, bez zasięgu w telefonach, utknęliśmy w centrum piekielnego australijskiego outbacku. Docierało do nas, że zostaliśmy na końcu świata, zdani tylko i wyłącznie na siebie. Rozejrzałem się. Dookoła gęstniał niski busz, wyrastający z typowo australijskiej, czerwonej gleby. Dalej od drogi, za pasem ostrej trawy spinifex i eukaliptusowym zagajnikiem piętrzyły się niewysokie wzgórza. Wdrapałem się na jedno z nich z nadzieją, że złapię zasięg w komórce albo wypatrzę jakieś ranczo, może chociaż pojedynczy dom. Nic z tego. Widok ze szczytu rozciągał się w każdą stronę na dziesiątki kilometrów. Aż do absurdalnie odległej linii horyzontu nic, tylko pustynia, busz i nieliczne kangury, szukające w cieniu eukaliptusów schronienia przed czterdziestostopniowym upałem. Wróciłem do busa. Ola i Wojtek dochodzili już do siebie, wciąż jednak wyraźnie niepogodzeni z tym, co się stało. Daniel przykucnął przy tyle naszego busa i nerwowo stukał w blachę. – Niedobrze – powtarzał niczym mantrę. Nie to chciałem teraz usłyszeć. Liczyłem raczej na „jest w porządku, trochę szarej taśmy i będzie jak nowy”. Zaklinanie rzeczywistości nic by Wstęp
7
jednak nie dało: w miejscu prawego tylnego koła ziała wielka czarna dziura, samo koło potoczyło się pewnie kilkadziesiąt metrów i zniknęło gdzieś w gęstwinie buszu. Urwało nam też spory kawałek boku, tylny zderzak był w rozsypce. Bus przechylał się cały na prawą stronę. Drogę gwałtownego hamowania znaczył na asfalcie czarny zygzak, ciągnący się przez kilkadziesiąt metrów. Tylko cudem nie wpadliśmy do rowu. To była jedna z tych australijskich dróg, na których można nie zobaczyć żadnego auta przez kilka dni. Szybko przeliczyłem zapasy wody. Gdybyśmy pili bardzo oszczędnie, po dwa litry na dobę, wody wystarczy na pięć, może sześć dni. Nie ma tragedii, oczywiście o ile uda nam się przywrócić busa do używalności albo dotrzeć do jakiejś cywilizacji i zorganizować ratunek. Tu nie mogliśmy zostać – brak zasięgu uniemożliwiał wezwanie lawety, a bez koła przemieszczenie busa stało się niewykonalne. – Trzeba się rozdzielić, zabrać wodę i iść wzdłuż drogi – zaproponował Daniel. – Od paru godzin nie mijaliśmy żadnego roadhouse’u, ale idąc przed siebie w końcu jakiś znajdziemy i wezwiemy pomoc. – Zdurniałeś. – Pokręcił głową wyraźnie zdenerwowany Wojtek. – Już nie pamiętasz, co wszyscy mówili? Właśnie tak najłatwiej zginąć w Australii. Do najbliższej miejscowości masz na mapie dwieście kilometrów. Kiedy tam dojdziesz? Za dwa tygodnie? W połowie drogi skończy się woda. Dingo cię zeżrą i taki będzie finał wyprawy. – A gdybyśmy zaczekali w aucie? – zasugerowała Ola. – Prędzej czy później ktoś musi tędy przejeżdżać. – W Kununurrze zapowiadali, że idzie pora deszczowa. Lada dzień może pozalewać drogi i wtedy kaplica, utkniemy tu na dobre. Nie możemy ryzykować. – Zaprotestowałem, nie mając jednak żadnego lepszego pomysłu. Daniel zaśmiał się ponuro. – Wtedy przynajmniej wody nam nie zabraknie. Żartem nie udało mu się zamaskować niepokoju. Atmosfera robiła się coraz cięższa. Wszyscy czuliśmy już zmęczenie po tygodniach spędzonych w interiorze. Może właśnie tu miała skończyć się nasza wspólna przygoda z busem? Zjechaliśmy z Supertrampem kawał świata. Bywał kapryśny, psuł się, ale 8
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
zawsze w końcu jakoś sobie radziliśmy i docieraliśmy do celu. Może limit szczęścia się wyczerpał. Może rację mieli ci, którzy twierdzili, że tym razem porywamy się z motyką na Księżyc, a tak starym autem nie da się przejechać dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów w Australii. W głowie kotłowały mi się różne myśli. Nie chciałem uwierzyć, że wszystko, na co tak ciężko pracowaliśmy przez cały ostatni rok, miałby trafić szlag z powodu głupiego koła. – Wiecie co? Znajdziemy to koło – powiedziałem. Ruszyliśmy w busz, w stronę, w którą wydawało nam się, że mogło się potoczyć. A wszystko zaczęło się rok wcześniej. Jak zwykle – od pomysłu, który niemal wszystkim wydawał się kompletnie szalony.
Zeskanuj kod lub wejdź na stronę www.busemprzezswiat.pl/r/wstep i dowiedz się więcej na temat kodów QR w tej książce
Bus w drodze przez australijski outback
a i n a w o t Przygo
W 2010 roku kupiliśmy za dwa tysiące złotych starego busa. Pomalowaliśmy go w kolorowe barwy i postanowiliśmy spełnić wielkie marzenie o równie barwnych podróżach. Jeśli czegoś mieliśmy mniej niż doświadczenia, to pieniędzy. Nie powstrzymało nas to jednak przed zapakowaniem się w busa i wyruszeniem w drogę na Gibraltar. Życzliwi oczywiście przestrzegali, że to poroniona idea, a bus rozsypie się najdalej w Czechach. W porządku, rozsypał się, ale dopiero w Szwajcarii, a my po drodze przeżyliśmy niesamowite przygody. Odwiedziliśmy najpiękniejsze miejsca we Włoszech, Francji, Hiszpanii i w innych krajach. Zwiedziliśmy niezliczone mnóstwo przybrzeżnych rowów i patrzyliśmy na Afrykę z samego krańca Europy. Daliśmy się też aresztować. Gonił nas byk, gonił nas niedźwiedź. W Barcelonie straciliśmy wszystkie bagaże. Zamiast pieniędzy mieliśmy zapał, zamiast łóżek – łąkę. Mieliśmy też ciągle psującą się skrzynię biegów. A jednak nam się udało. Wówczas zakładaliśmy, że wyprawa dookoła Europy* będzie naszą jedyną podróżą. Po powrocie planowaliśmy sprzedać komuś busa i dzięki temu trochę zmniejszyć koszty wyjazdu. Kalkulowaliśmy, że każdy z naszej piątki zapłaciłby za wszystko łącznie trochę mniej niż dwa tysiące złotych. Ot, wakacje. Przejazd z Polski na Gibraltar. Jak się okazało, rozmach wyprawy przekroczył nasze najśmielsze oczekiwania. Na przekór znajomym i po części samym sobie uwierzyliśmy, że do podróżowania wcale nie potrzeba wielkich pieniędzy ani specjalnego doświadczenia. To, co naprawdę niezbędne, to zapał, chęci i wiara, że świat znany z kart * Opisana w książce Busem przez świat. Wyprawa pierwsza. 12
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
przygodowych powieści jest na wyciągnięcie ręki. Można nocować pod gwiazdami, na kolację jeść zabrane z kraju konserwy i chłonąć każdą chwilę, poznawać nowych ludzi, przeżywać zwariowane przygody. Nic dziwnego, że zapragnęliśmy więcej. Decyzja mogła być tylko jedna: nie ma mowy o sprzedaży busa. Jedziemy dalej. Objedziemy cały świat. Po zakończeniu pierwszej wyprawy sam nasz projekt, ale też poświęcony mu blog busemprzezswiat.pl i kanał na YouTube stały się znane w całej Polsce. Relacje z eskapady trafiały na pierwsze strony największych portali informacyjnych. Zapraszano nas do radia i telewizji, mieliśmy okazję wystąpić w kilku popularnych programach śniadaniowych. Nie zliczę, ile odwiedziliśmy festiwali podróżniczych i uczelni, gdzie zasypywano nas pytaniami o wyprawę. Patronat nad projektem objęli National Geographic Traveler, portal Onet, Autoświat i ponad sto innych polskich mediów. Bez fałszywej skromności powiem, że poczuliśmy się docenieni. Ale z drugiej strony myśl o powrocie na stałe do zwyczajnego życia zaczęła wydawać się paraliżująca. Jak to? Koniec wariackich wypraw? Nie, po prostu nie było takiej możliwości. Rok po zakończeniu pierwszej wyprawy zrealizowaliśmy podróż dookoła Polski – „Inteleko.pl przez Polskę 2011”. Zaraz potem wyruszyliśmy na dwa miesiące na wschód Europy, na Bałkany i dalej na kontynent azjatycki, w ramach wyprawy „Lenovo East Trip 2011”. W kolejnym roku spełniliśmy jedno z największych marzeń i podczas trwającej trzy miesiące podróży zjechaliśmy busem Stany Zjednoczone, Kanadę i Meksyk*. Zobaczyliśmy na własne oczy miejsca znane dotąd tylko z filmów, przeżyliśmy niezapomniane przygody. Wpisy na blogu i filmy wrzucane na YouTube oglądało kilkadziesiąt tysięcy osób, a dzięki pozycjonerowi GPS każdy mógł w czasie rzeczywistym sprawdzać naszą lokalizację. Oczywiście wyprawa busem (ochrzczonym imieniem Supertramp, na cześć legendarnego podróżnika z filmu Wszystko za życie) przez Amerykę wydawała się początkowo absolutnie niewykonalna. Sto razy słyszeliśmy, że nie uda się przetransportować pojazdu przez ocean, że nie damy rady * Przeczytasz o tym w książce Busem przez świat. Ameryka za 8 dolarów. Od pomysłu do realizacji
13
zebrać pieniędzy, że amerykańska policja skonfiskuje busa z powodu jego wieku, egzotycznych tablic i nieprzystosowania do lokalnych przepisów, że nie znajdziemy dzikich noclegów, że bus rozpadnie się ze starości, a w ogóle to na pewno ktoś nas w tej Ameryce zastrzeli. Nawet na forach dyskusyjnych dla Polaków mieszkających w USA odradzano nam wyprawę, dodając, że to skończone wariactwo. A tu proszę. Przejechaliśmy całą trasę, przeżyliśmy za osiem dolarów dziennie. Przygodami, które nas spotkały, moglibyśmy obdzielić małe miasto, a w dodatku nikt nas nie zastrzelił i cało wróciliśmy do Polski. Uwierzyliśmy już bezgranicznie, że skoro udało się zorganizować takie przedsięwzięcie, to nic nie może nas zatrzymać. Przestaliśmy słuchać tych, którzy widzieli tylko przeszkody i zagrożenia. Z pełnym bakiem optymizmu i wiary w siebie postanowiliśmy podjąć się kolejnego wyzwania, zrealizować następne marzenie, które jeszcze niedawno uznalibyśmy za nieosiągalne. Postanowiliśmy przejechać naszym busem Australię. Pomysł zaczął kiełkować jeszcze w USA, gdy nocowaliśmy na jakiejś pustyni. Choć wyprawa na antypody była od lat cichym marzeniem każdego z nas, wydawała się nierealna z powodów finansowych i organizacyjnych. Ale teraz? Czy w ogóle wypada mówić o nierealnych marzeniach, oglądając amerykańskie krajobrazy z okien niezniszczalnego busa, kupionego za dwa tysiące złotych? Oczywiście mieliśmy obawy i wątpliwości. Australia to zupełnie inny kontynent, inne przepisy, no i dwukrotnie dłuższy dystans do przejechania. A do tego ogromne pustynie, błyskawiczne powodzie, potworne upały i śmiertelnie niebezpieczna fauna. Poszukiwania jak zwykle rozpoczęliśmy od przeczytania kilku książek i przewertowania internetu. Informacje nie brzmiały szczególnie zachęcająco. „Najbardziej zabójczy kontynent”. „Australia – tu wszystko będzie usiłowało cię zabić”. Spośród dwudziestu sześciu gatunków węży uważanych za najbardziej niebezpieczne, siedemnaście występuje w Australii. A to dopiero początek – są jeszcze jadowite pająki wielkości męskiej dłoni, krokodyle ludojady, rekiny, śmiertelnie parzące meduzy, sfory dzikich 14
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
psów dingo, jadowite ośmiornice… Nawet tak sympatyczne stworzenie, na jakie wygląda dziobak, w rzeczywistości tylko czyha, żeby zrobić użytek z jadowego kolca. Nie brakowało też przygnębiających historii turystów, którym na pustyni zepsuł się samochód i zabił ich upał, gdy pieszo wyruszyli szukać pomocy. Kogoś zjadł krokodyl. Inny utonął w nocy, gdy nie wiadomo skąd przyszła powódź. Czy aby na pewno powinniśmy się pchać w to piekło naszym starym Supertrampem? Co, jeśli odmówi posłuszeństwa na środku pustyni, kilkaset kilometrów od najbliższych osad? Jak sobie poradzimy, jeśli w buszu zaskoczy nas powódź błyskawiczna? Nie mówiąc nawet o wężach i pająkach, które wlezą w zakamarki busa i zabiją nas wszystkich we śnie. Po kilku tygodniach zbierania danych na temat Australii prawie już wierzyliśmy, że nasze życie zawiśnie na włosku, gdy tylko wysiądziemy z samolotu w Sydney. W dodatku nie udało nam się znaleźć żadnej relacji z polskiej wyprawy samochodowej po tym kontynencie. Informacje na temat niezbędnych formalności były nie tylko zdawkowe, ale też sprzeczne. Firma, która przetransportowała busa do Stanów, nie zajmowała się transferami do Australii, trzeba więc było na nowo opracować całą logistykę. Sprawa wiz również okazała się skomplikowana, australijskie przepisy wizowe zmieniały się kilkukrotnie na przestrzeni ostatnich lat. Trochę to wszystko studziło nasz entuzjazm. Musieliśmy załatwić wizy, przekonać kilka firm, że zareklamowanie się podczas naszej wyprawy jest znakomitym pomysłem, przygotować auto na ekstremalne australijskie warunki, zmodyfikować wyposażenie, zebrać ekipę, zorganizować transport busa i pozwolenie na poruszanie się po kraju, no i jeszcze upolować loty w rozsądnej cenie. Wyjazd planowaliśmy na zimę 2013 – na przygotowania i zebranie budżetu mieliśmy rok.
Rok bez podróży? Nie wytrzymalibyśmy tyle. Podczas przygotowań do australijskiej wyprawy, w ramach testów busa, odwiedziliśmy Włochy, Watykan i San Marino, potem Czarnobyl oraz ponownie wschód Europy i Bałkany. Na każdy wyjazd zabieraliśmy kilku czytelników naszego bloga. Z ekipy, która przemierzyła Supertrampem Amerykę, tylko trzem osobom udało się pogodzić codzienne życie, studia i pracę z podróżniczą pasją. Poza mną była to moja dziewczyna Ola „Alex” i mój brat Wojtek. Paziu, który towarzyszył nam za oceanem, miał zostać koordynatorem wyprawy w Polsce, wziął też na siebie opiekę nad blogiem i profilami w social mediach pod naszą nieobecność. Potrzebowaliśmy jeszcze dwóch osób. Tak jak poprzednio ogłosiliśmy więc na blogu start przygotowań do nowej wyprawy, jednocześnie informując, że mamy do obsadzenia dwa wolne miejsca. Przygotowaliśmy specjalny formularz zgłoszeniowy, zawierający pytania o podróżnicze doświadczenia, zainteresowania i inne kluczowe sprawy. Śmiałkowie mieli do wypełnienia mniej więcej trzy strony formatu A4. W ciągu miesiąca otrzymaliśmy około pięciuset zgłoszeń z całej Polski i kilkanaście od Polaków mieszkających za granicą. Przeczytaliśmy uważnie wszystkie, spotkaliśmy się z dwudziestoma osobami. Po kilku dalszych spotkaniach i próbnym wyjeździe do Włoch wybraliśmy dwie osoby. Daniel był mechanikiem z Wrocławia, poznaliśmy go podczas któregoś z podróżniczych festiwali MotoTravel organizowanych przez nas co roku w Świdnicy. Również posiadał busa, zdarzyło mu się nawet towarzyszyć nam podczas kilku mniejszych wypraw. Z kolei Tomek „Rambo”
16
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
to poznaniak, student politechniki i zaprawiony w bojach autostopowicz, tryskający pozytywną energią i chęcią do działania. Ekipa została więc skompletowana. Spotykaliśmy się jeszcze wiele razy we Wrocławiu, żeby przedyskutować sprawy organizacyjne, a Daniel w swoim warsztacie pomagał przygotować busa.
Z pytaniami dotyczącymi wiz turystycznych do Australii zwróciliśmy się najpierw oczywiście do wujka Google. Namierzyliśmy też kilka osób, które niedawno kraj ten odwiedziły albo w nim mieszkały. Niestety, jak już wspomniałem, Australia często zmieniała przepisy wizowe i informacje sprzed dwóch lat były całkowicie nieaktualne. Skoro tak, postanowiliśmy zadzwonić do ambasady. Jak się jednak okazało, to tylko wydaje się proste. Pracownicy odbierają telefony tylko w określonych godzinach – a przynajmniej powinni. W rzeczywistości przez tydzień bezskutecznie dobijaliśmy się do ambasady z różnych numerów. Udało nam się tylko nasłuchać muzyki na oczekiwanie. Napisaliśmy więc maila, w którym przedstawiliśmy naszą sytuację i zapytaliśmy, o jaką wizę powinniśmy się ubiegać, żeby wyszło najtaniej. Odpowiedź nadeszła po tygodniu. Jej sens zawierał się w ostatnim zdaniu, które pozwolę sobie przytoczyć: „Wydział emigracji nie jest w stanie wskazać, o jaką wizę powinni się Państwo ubiegać, gdyż byłby to konflikt interesów”. Nie chcąc ryzykować żadnego konfliktu interesów z ambasadą, na czymkolwiek miałby polegać, informacji szukaliśmy dalej na własną rękę. Ktoś zasugerował nam wizę Working Holiday, dzięki której podczas pobytu w Australii moglibyśmy trochę dorobić, ale niestety dowiedzieliśmy się, że mogą ubiegać się o nią niemal wszyscy Europejczycy… oprócz Polaków*. Urzędnik podpowiedział, że możemy starać się o wizę * W 2014 roku pojawiła się dla Polaków nowa wiza – Work and Holiday (subclass 462), jednak na razie może ją otrzymać jedynie 200 osób rocznie. 18
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
e600. Była jednak droga, a jej wystawienie wymagało przeprowadzenia kosztownego badania lekarskiego, do którego uprawnienia posiada dwóch lekarzy w całej Polsce. Z relacji Polaków, którzy przebywali w Australii kilka lat wcześniej, wynikało, że wizę uzyskali za darmo i bez żadnych problemów. Coraz trudniej było w to uwierzyć, ale wstrzymaliśmy się jeszcze z tymi badaniami i wciąż szukaliśmy alternatyw. W końcu – udało się. Trafiliśmy na wizę eVisitor. To darmowa wiza turystyczna, wystawiana na dwanaście miesięcy, przy czym jednorazowy pobyt nie może trwać dłużej niż kwartał. Potem trzeba wyjechać za granicę, ale można wrócić na kolejne trzy miesiące. Czyli z naszej perspektywy wręcz idealnie, bo planowaliśmy zahaczyć jeszcze o Nową Zelandię. Po tych wszystkich przebojach spodziewaliśmy się kolejnej ciężkiej przeprawy z uzyskaniem eVisitora. Tymczasem wystarczyło wypełnić krótki wniosek przez internet. Żadnych opłat ani podchwytliwych pytań. Po chwili od wysłania e-maila z wnioskami dostaliśmy potwierdzenie, a dziesięć minut później – wizy elektroniczne. Nie trzeba było nawet wysyłać nigdzie paszportu czy spotykać się na rozmowę z konsulem, jak podczas starań o wizę do USA. Odnieśliśmy więc pierwszy sukces. Mogliśmy legalnie lecieć do Australii!
Powiedzmy to jasno: Supertramp to nie tylko środek transportu. To bardziej samobieżny dom. Podczas przygotowań do poprzednich wypraw przerobiliśmy go z prostego transportowego busika na prawdziwego podróżniczego kampera. Został przystosowany do wielomiesięcznych tras, wymagających praktycznie samowystarczalności. Wszystkie prace wykonaliśmy sami, po kosztach, jedynie z pomocą rodziny i przyjaciół. Przed pierwszą wyprawą skupiliśmy się na stronie wizualnej. Pomalowaliśmy busa w kolorowe wzory, do środka wsadziliśmy rozkładaną kanapę znalezioną na śmietniku i zielony dywan. Już po zakończeniu pierwszej wycieczki wymieniliśmy silnik z 1.7D na 1.9TD i skrzynię biegów na pięciobiegową. Na dachu zamontowaliśmy pojemny bagażnik, wykonany ze słupków ogrodzeniowych. Wygospodarowaliśmy też miejsce na pięć dwudziestolitrowych zbiorników na wodę i skrzynie do przechowywania potrzebnych rzeczy – części zapasowych, narzędzi, karimat, namiotów, śpiworów… a nawet drugiego zapasowego koła. Jeszcze przed wyjazdem do Stanów nasz Supertramp wzbogacił się o drugą kanapę, odwróconą tyłem do kierunku jazdy, oraz stojący między kanapami stolik, do którego teraz przykleiliśmy mapę Australii. Zainwestowaliśmy też w dodatkowe oświetlenie LED wewnątrz busa, drugi akumulator, przetwornicę i halogeny. Środek busa podzielony był na trzy części: kabinę pilotów, część podróżną i część bagażową. W tej ostatniej znajdował się silnik, osłonięty drewnianą pokrywą, na której kładliśmy torby. Wyżej zamontowaliśmy półkę – tam przechowywaliśmy osobiste szpargały w małych skrzynkach i wspólne książki. 20
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
Obie kanapy w części podróżnej rozkładały się do wymiarów podwójnego łóżka. W skrzyni jednej z nich trzymaliśmy przybory kuchenne, konserwy i zupki chińskie, w drugiej zaś umieściliśmy drugi akumulator, podłączony do przetwornicy zmieniającej prąd z 12 na 230V. Ładowaliśmy go przez alternator z akumulatora głównego. Wyłączenie stacyjki rozłączało akumulatory, więc mogliśmy korzystać z radia czy oświetlenia, nie naruszając podstawowego źródła zasilania. Z przodu zamontowaliśmy dwa rozkładane fotele, kupione na szrocie za jakieś grosze. Poza tym na wyposażeniu kabiny znajdowały się zwykłe radio i CB, nawigacja, gaśnica i latarki. Nie zapominajmy też o kolekcji magnesów – pamiątek z odwiedzanych krajów. Większość wyposażenia została po poprzednich wyprawach, jednak część zużytych sprzętów musieliśmy wymienić. Podczas podróży po Europie i Stanach bus psuł się kilka razy, ale zawsze udawało się nam jakoś go naprawić. Tyle że wówczas zawsze pozostawaliśmy blisko cywilizacji, mogliśmy też liczyć na pomoc miejscowych. W USA nawet pośrodku pustyni rzadko zdarza się zgubić zasięg w telefonie. Tymczasem Australię, niemal dwudziestopięciokrotnie większą od Polski, zamieszkuje o połowę mniej ludzi, w dodatku wszystkie większe skupiska znajdują się na wybrzeżu. Dziewięćdziesiąt procent kontynentu to pustynie, gdzie z nieba leje się żar, temperatura przekracza pięćdziesiąt stopni w cieniu, a przez setki kilometrów można w ogóle nie zobaczyć ludzkiej osady. Bus musiał być przygotowany perfekcyjnie. Przez kilka miesięcy wiele razy odwiedzałem Daniela w warsztacie. Zdarzało nam się dłubać przy aucie przez dwadzieścia godzin dziennie. Odnowiliśmy całą instalację elektryczną, wymieniliśmy akumulator, zamontowaliśmy mocniejsze halogeny z myślą o nocnej jeździe po pustyni. Naprawiliśmy piąty bieg, który przestał działać jeszcze w USA. Mniejszą lub większą modernizację przeszedł cały szereg systemów i podzespołów. Na kilka dni przed wysłaniem busa do Australii zadzwonił do nas czytelnik bloga, pan Rafał Szymański z Wrocławia. Zaproponował dodatkowy przegląd w zaprzyjaźnionym warsztacie. Skwapliwie skorzystaliśmy. Wydawało nam się, że sprawdziliśmy wszystko, ale przegląd wykazał, że naprawy Przygotowanie i wyposażenie busa
21
wymagały jeszcze sworznie i drążek kierownicy. Dzięki panu Rafałowi problem szybko mieliśmy z głowy, mało tego, nie pozwolono nam zapłacić za naprawę. Nie był to jedyny raz, gdy podczas przygotowań do wyprawy spotkaliśmy się z życzliwością i bezinteresownością. Tak to jakoś działa – im bardziej wierzyliśmy w sukces, tym więcej ludzi przychodziło z pomocą. Obawialiśmy się tylko krwiożerczych australijskich zwierząt. Specjalną pianką uszczelniliśmy więc wszystkie dziury, którymi do busa mogłyby się zakraść pająki i węże. Planowaliśmy spać w namiotach, ale nie chcieliśmy, żeby podczas jazdy pająk nagle wskoczył na głowę kierowcy. W Rzymie poznaliśmy Polaka imieniem Mario, weterana wypraw do Australii. Mario uświadomił nam, jak mało wiemy o zagrożeniach ze strony australijskiej fauny. – Pająki i węże to nic – powiedział. – Jeśli macie uważać na jakieś zwierzęta, to są to kangury. W pierwszym odruchu uznaliśmy, że Mario robi sobie z nas jaja. Poczciwe torbacze miałyby być niebezpieczne? – Jest ich w Australii dwa razy więcej niż ludzi. I są skrajnie głupie. Widząc nadjeżdżający samochód, wyczekują do ostatniej chwili i skaczą prosto pod koła. Kangur jest wzrostu człowieka, więc już przy pięćdziesiątce na liczniku może skasować auto. Zamontujcie sobie na busie bullbara, dobrze wam radzę. Założę się, że przez cztery miesiące na australijskich drogach stukniecie co najmniej cztery kangury i byłoby dobrze, żebyście z tych spotkań wyszli lepiej od nich. Przekonał nas. Daniel wynalazł na jakimś szrocie bullbara, czyli specjalne orurowanie chroniące przód auta i chłodnicę. Kosztowało nas to pięć dyszek. Po instalacji ustrojstwa Supertramp nabrał niepowtarzalnego uroku pojazdów bojowych z Mad Maxa, a my przestaliśmy się obawiać kolizji z zuchwałymi kangurami. Wysyłając busa statkiem do Australii, musieliśmy dołączyć do dokumentów pełną listę sprzętu, który znajdował się w pojeździe. Wyszło niemal sto pozycji, a przecież sporo zabieraliśmy jeszcze ze sobą w bagażach. Zobaczcie sami – oto zestawienie sprzętu, który popłynął razem z Supertrampem. 22
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42
5 × zbiorniki na wodę 20 l 4 × namiot 6 × krzesło kempingowe 3 × skrzynka z narzędziami samochodowymi i częściami zapasowymi 5 × lina kable rozruchowe kompresor prostownik 2 × młotek piła siekiera 5 × skrzynka składana 3 × skrzynka drewniana z naczyniami 4 × skrzynia bagażowa na dachu wąż alternator zapasowy 2 × lewarek kosz na śmieci lodówka turystyczna apteczka 3 × zestaw do nurkowania (płetwy i maska) 2 × piłka frisbee kanister na paliwo 4 × słupki namiotowe 2 × koło zapasowe trójkąt ostrzegawczy 5 × kamizelka odblaskowa skrzynka z akcesoriami video GoPro 4 × koc 6 × poduszka 3 × karimata 2 × krótkofalówka 4 × gaśnica saperka lejek stół kempingowy 2 × miska 20 × chiński lampion przedłużacz 20 m 6 × latarka 6 × czołówka
Przygotowanie i wyposażenie busa
23
43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84
10 × taśma duck tape WD-40 30 × książka Busem przez świat pasek do alternatora bezpieczniki żarówki lutownica 2 × szczypce konektory śruby i wkręty 0,5 kg 4 × rękawice zmiotka przedłużacz 4 × wąż 6 × pasy i linki mocujace kapelusz miernik elektryczny półoś tacker i zszywki 5 × śpiwór mata na fotel kierowcy płaszcz przeciwdeszczowy zestaw naczyń kempingowych flaga Polski silikon super penetrant contact cleaner spray uniwersalny zapasowy filtr oleju gitara longboard kask hamak 2 × klucz do kół CB-radio 2 × plandeka pasta do rąk wiertarka lornetka 500 × zupka chińska 10 × kilogram makaronu 10 × kilogram ryżu
Rezerwacja biletów to zawsze symboliczny moment w przygotowaniach do wyprawy. Jakby podpisanie cyrografu. Trzeba jednorazowo wyłożyć dużą kwotę ze świadomością, że odwrotu już nie będzie – tanich lotów nie da się anulować bez utraty pieniędzy. Gdy bilety są zakupione, wyprawa przestaje być marzeniem majaczącym na horyzoncie, staje się konkretnym wydarzeniem, do którego można odliczać dni. Niewiele jest bardziej odległych od Polski miejsc niż Australia. Bilety są dość drogie, zwykle ceny z polskich lotnisk zaczynają się od czterech– pięciu tysięcy złotych za osobę. Za mniejsze pieniądze można polecieć z Berlina, Amsterdamu lub Pragi. Bardzo nam zależało na znalezieniu tanich lotów, ale z nimi niestety zawsze jest ten sam problem – pojawiają się na danej trasie kilka razy w roku, dziwnym trafem nigdy wtedy, gdy planujesz wyjazd. Dlatego do ostatniej chwili nie ustalaliśmy dokładnej daty wyjazdu. Chcieliśmy dopasować się do terminów tanich lotów, co pozwoliłoby na sporą oszczędność. Od samego początku przygotowań śledziliśmy wszystkie portale o tanim lataniu, zaangażowaliśmy też do pomocy starego znajomego, Pana OdLotów, który pomógł nam z biletami do USA. Czekaliśmy. Zakładaliśmy, że wyprawa rozpocznie się jesienią, więc gdy w lipcu wciąż nie mieliśmy biletów, zaczęło się robić nerwowo. Nie pojawiały się oferty tańsze niż trzy tysiące za przelot w jedną stronę, co dwukrotnie przekraczało nasz budżet. Aż któregoś wieczoru zadzwoniła do mnie Ola. – Chyba znalazłam bilety za nieco ponad tysiąc w jedną stronę! Szybko skontaktowaliśmy się z Panem OdLotów, ten potwierdził dostępność biletów i od razu je zarezerwował. Ostatecznie kosztowały nas Bilety
25
około dwa i pół tysiąca złotych od osoby w dwie strony, już z dopłatami za bagaże – a więc grubo poniżej średniej. Start wyprawy zaplanowaliśmy na 27 listopada, powrót do Polski na początek kwietnia. Mogliśmy wreszcie zająć się wysyłką busa do Australii.
Nasze dotychczasowe doświadczenie z wysyłką Supertrampa przez ocean mogliśmy schować w buty, gdyż, jak już wspomniałem, firma, która pomogła nam podczas wyprawy do USA, nie obsługuje trasy do Australii. Jak się też okazało, dogadanie się z innymi spedytorami wcale nie musi być łatwe. Główny kłopot polegał na tym, że… nikt nie traktował nas serio. Ileż to razy słyszeliśmy pytanie, „a ile tych busów chcecie wysłać do Australii?”. Częstą reakcją był też szczery śmiech albo rozłączenie się bez słowa. Po wielu nieudanych próbach znaleźliśmy w końcu firmę, która poważnie podeszła do tematu – Hapag-Lloyd. Dogadaliśmy się z nimi bez problemu. Na dwa miesiące przed startem wyprawy bus miał zostać zapakowany do kontenera w Gdyni. Jego trasa wiodła przez Morze Śródziemne i Kanał Sueski, wzdłuż wybrzeża Somalii, a potem Indii, wreszcie wokół Australii, aż do portu w Sydney. Tam na Supertrampa powinniśmy już czekać my. Po drodze nasz ukochany bus miał zostać kilka razy przeładowany na inny statek. Zwłaszcza żegluga wzdłuż somalijskiego wybrzeża nie brzmiała jak szczególnie bezpieczne przedsięwzięcie. Wyobrażaliśmy sobie miny piratów z Somalii, którzy, uprowadziwszy statek, otworzyliby nasz kontener i zamiast sztabek złota, tysiąca telewizorów czy karabinów maszynowych znaleźli pstrokatego busika z Polski. Na samą myśl kiełkowało coś na kształt współczucia. Tym razem nie musieliśmy kombinować żadnej dodatkowej skrzyni na ekwipunek. Pozwolono nam załadować busa po sam sufit, pod warunkiem, że dołączymy kompletny wykaz rzeczy znajdujących się w środku. Założenie było takie, że wszystko, co trafiło na listę ekwipunku, musiało Transport busa przez ocean
27
wrócić potem do Polski. Odwrotnie artykuły spożywcze – te z kolei wrócić nie mogły. Trochę ograniczyło to naszą kreatywność odnośnie do menu – zupki chińskie i ryż nadawały się świetnie, ale już słoiki z bigosem musiały zostać. Australijczycy okazali się też restrykcyjni do granic lekkiej paranoi, jeśli chodzi o kwestię zanieczyszczeń. Supertramp musiał zostać dokładnie wyszorowany, aby nawet na kołach nie wwieźć do ich pięknego kraju paskudnej, europejskiej gleby. Wszystko szło bardzo sprawnie. Ustaliliśmy termin dostarczenia busa, udało nam się nawet wynegocjować ogromną zniżkę w zamian za reklamę. Bez niej zapłacilibyśmy blisko trzy tysiące dolarów za transport w jedną stronę, ale prawdę mówiąc, nawet wówczas byłoby to opłacalne. Po pierwsze, koszt wynajęcia na miejscu jakiegokolwiek pojazdu na cztery miesiące wyniósłby sporo więcej. Po drugie, w busie mieliśmy całą masę sprzętu, który musielibyśmy dokupić w Australii, chcąc poruszać się lokalnymi środkami transportu. No i po trzecie, chyba najważniejsze – busa znaliśmy od podszewki i doskonale wiedzieliśmy, jak sobie z nim radzić w przypadku awarii. Z części zamiennych, które woziliśmy ze sobą, moglibyśmy chyba zbudować jego klona. W żadnym innym aucie nie czulibyśmy się tak pewnie. Gdy wydawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku, a Supertramp był już gotowy do wyjazdu do portu, niespodziewanie wszystko trafił jasny szlag. Dowiedzieliśmy się, że owszem, możemy wysłać busa do Australii. Tyle że do odebrania go na miejscu niezbędny będzie pewien dokument, tak zwany karnet CDP. I, bagatela, 20 tysięcy złotych. Tyle wynosiła kaucja, której uiszczenie stanowiło warunek wydania karnetu. CDP, czyli Carnet de Passage, to dokument celny umożliwiający wjazd własnym autem do różnych państw na świecie – oprócz Australii, także do wielu krajów Afryki, Azji i Ameryki Południowej. W Polsce wystawia go tylko jedna firma, PZM-Travel. Koszt samego karnetu to 500 złotych, na jego otrzymanie czeka się około dwóch tygodni. Co ciekawe, trzeba pofatygować się swoim autem do siedziby firmy i osobiście je zaprezentować. No i wpłacić te cholerne 20 tysięcy. To kaucja zwrotna – gdy auto znajdzie się znów 28
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
w Polsce, firma oddaje pieniądze. Gorzej, gdyby pojazd nie wrócił, bo na przykład rozsypał się na środku pustyni – wówczas kaucja przepada. W optymistycznym scenariuszu magiczny karnet kosztowałby nas więc ostatecznie tylko 500 złotych. Problem w tym, że tymczasowo potrzebowaliśmy 20 tysięcy na kaucję, a spłukaliśmy się już do cna. Wbrew losowi spróbowaliśmy się nie załamywać. Obdzwoniliśmy wszystkich wujków i znajomych, prosząc o pilną pożyczkę. Bezskutecznie. Zaproponowaliśmy wielu firmom dużą reklamę na busie i jeszcze prezenty z Australii w zamian za pieniądze, które i tak miały do nich wrócić. Wystarczyłoby tylko nam zaufać, że przywieziemy Supertrampa z powrotem. To też się nie udało. Zaczęliśmy grać w Lotto. Na blogu żaliliśmy się, że cała wyprawa stanęła pod znakiem zapytania. Dni mijały, umówiony termin wysyłki busa zbliżał się nieubłaganie, pieniędzy nie było. Aż w końcu zadzwonił telefon. Po drugiej stronie usłyszałem głos Piotrka Domidera, wiernego czytelnika bloga i towarzysza w wyprawie na Krym, którą odbyliśmy kilka miesięcy wcześniej. – Cześć Karolski – rzucił wesoło do słuchawki. – Czytałem, że brakuje wam pieniędzy na kaucję. Wierzę w was, jestem pewien, że bus wróci cało. Nie mogę pozwolić, żeby wyjazd się nie odbył przez jakiś dokument. Wpłacę za was te 20 tysięcy. Oznajmił to takim tonem, jakby właśnie informował, że pożyczy mi na weekend swój rower. A chodziło przecież o 20 tysięcy złotych. To, że my wierzyliśmy w Supertrampa, było oczywiste – ale oto uwierzył jeszcze ktoś inny! Wyprawa była uratowana. Przypomniały mi się słowa starego Indianina, którego spotkaliśmy w USA. Powiedział mi wtedy dość zagadkowo, że obraliśmy sobie bardzo trudną drogę i spotka nas bardzo wiele przeszkód, ale mimo wszystko nie powinniśmy się poddawać. Być może już wtedy przewidział, że będziemy mieli problemy, szykując naszą podróż do Australii? A może prawdziwe problemy miały nas spotkać dopiero na miejscu? Wpłaciliśmy kaucję z Piotrkowych pieniędzy i zawieźliśmy busa do portu w Gdyni. Tam zapakowano go do kontenera długości dwudziestu Transport busa przez ocean
29
stóp. W drzwiach zmieścił się idealnie, jakby zrobiono je na wymiar. Daniel, który siedział wtedy za kierownicą, musiał wysiadać przez bagażnik. W naszej obecności kontener został zaplombowany, otrzymaliśmy od razu numer, dzięki któremu mogliśmy śledzić online jego aktualne położenie. Kontener załadowano na statek i Supertramp rozpoczął dwumiesięczną żeglugę na sam koniec świata. Na chwilę przez załadunkiem busa do kontenera w porcie w Gdyni
Wstępna analiza kosztów wykazała, że potrzebujemy pieniędzy na: • Bilety lotnicze z Polski do Australii – 2500 złotych na osobę w obie strony. To szczęśliwie mieliśmy już z głowy. • Transport busa do Australii – 2000–3000 dolarów w jedną stronę (tu na rękę poszła nam firma transportowa, dając ogromną zniżkę w zamian za reklamę). • Ubezpieczenie busa – 4 × 50 dolarów australijskich + 50 dolarów australijskich za assistance. • Paliwo na przejechanie 25 000 kilometrów – 15 000 złotych. • Carnet de Passage – 500 złotych jednorazowej opłaty + 20 000 złotych kaucji (tę wpłacił za nas Piotrek). • Bilety lotnicze z Australii do Nowej Zelandii – około 200 dolarów australijskich za osobę, już w obie strony. • Wyżywienie, wstępy i inne koszty bieżące – tyle, ile uda się odłożyć. Szacowaliśmy, że będziemy potrzebować około 5–10 dolarów dziennie na osobę. Z naszych wyliczeń wynikało, że studiując dziennie i jednocześnie pracując, jesteśmy w stanie w ciągu roku odłożyć po około pięć tysięcy złotych. Łącznie zebraliśmy więc 25 tysięcy. Całą resztę środków musieliśmy pozyskać innymi sposobami. Zaczęliśmy od zgłaszania się do wszelkich możliwych konkursów, jakie znaleźliśmy w internecie. Wysyłaliśmy zdjęcia, układaliśmy hasła reklamowe, nagrywaliśmy filmy, zdarzyło się nawet pisać wiersze. Dostaliśmy Budżet i sponsorzy
31
się do finału konkursu organizowanego przez Bank Millennium, w którym trzeba było nagrać film o swoim największym marzeniu. Główna nagroda wynosiła aż 100 tysięcy złotych. Opowiedzieliśmy oczywiście o wyprawie busem do Australii. Gdyby udało się wygrać, budżetu wystarczyłoby na dwa wyjazdy… Do finału nominowali nas jurorzy w osobach youtuberów prowadzących kanał „Lekko Stronniczy”. Ostatecznie zajęliśmy drugie miejsce, nagradzane 10 tysiącami złotych. Praktycznie wystarczyło to na pokrycie kosztów biletów do Australii. Wystartowaliśmy z projektem na portalu PolakPotrafi, zajmującym się finansowaniem społecznościowym. Życzliwi nam internauci mogli przekazać niewielką kwotę na naszą wyprawę, my zaś w zamian obiecaliśmy pamiątki z Australii – pocztówki, bumerangi, kapelusze, australijskie piwo. Projekt zakładał zebranie 15 tysięcy złotych. Zebraliśmy 18 tysięcy. Brzmi świetnie, ale po odjęciu pobieranej przez portal prowizji oraz kosztów zakupu i wysłania ponad trzystu pamiątek okazało się, że zostało dla nas kilka tysięcy. Cieszyliśmy się i z tego. Tak jak przy okazji poprzedniej wyprawy, teraz także szukaliśmy firm chętnych do współpracy. Poważnie podchodząc do tematu, przygotowaliśmy specjalną ofertę sponsorską, w której dokładnie przedstawialiśmy nasz projekt i opisywaliśmy historię poprzednich wypraw. Dołączyliśmy też najlepsze zdjęcia, skany artykułów na nasz temat, informacje o naszych wizytach w mediach i szczegółowo rozpisane korzyści dla potencjalnego sponsora. Oferta trafiła do ponad pięciu tysięcy firm z całej Polski. Kilkaset odpowiedziało, z setką udało nam się umówić na spotkanie albo chociaż rozmowę telefoniczną. Wysyłanie dokumentów, telefony i spotkania zajęły blisko rok – i była to naprawdę wytężona praca. Wielokrotnie jechaliśmy na drugi koniec kraju, aby spotkać się z przedstawicielami firmy i usłyszeć, że zaprosili nas, bo nie mieli czasu przeczytać naszej oferty i woleli posłuchać o niej na żywo. Prawdę mówiąc, zdarzały się wówczas momenty zwątpienia. Ostatecznie wesprzeć wyprawę zdecydowało się kilkanaście organizacji. Zawieraliśmy prostą umowę – w zamian za logo umieszczone na busie lub koszulkach albo pojawiające się na filmie kręconym podczas podróży 32
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
firma dorzucała kilkaset złotych do paliwa. Czasem proponowaliśmy też zabranie na wyprawę produktów danej firmy i wykonanie w egzotycznej scenerii sesji zdjęciowej lub nagranie reklamowego filmu, który potem można wykorzystać w firmowych kanałach w mediach społecznościowych. Zlecenie podobnej usługi agencji reklamowej kosztowałoby fortunę, więc wielu przedsiębiorców chętnie podejmowało taką współpracę. Niestety powtórzyła się sytuacja, którą znaliśmy z poprzedniej wyprawy. Na miesiąc przed startem wydaliśmy większość zebranych pieniędzy – rozeszły się na remont busa, bilety lotnicze i transport auta. Rozpoczęcie podróży nadchodziło wielkimi krokami, a nasz budżet pozostawał niekompletny, brakowało na paliwo i jedzenie oraz inne bieżące potrzeby. Łącznie znowu około 20 tysięcy złotych. Zaczynało to wyglądać już beznadziejnie, ale tym razem pozostawaliśmy spokojni. Czuliśmy, że po prostu musi się udać. Zaciskaliśmy pasa, odkładaliśmy każdy grosz i codziennie kontaktowaliśmy się z kolejnymi firmami. I jak zawsze się udało. Odezwała się Mennica Wrocławska, firma, do której zgłosiliśmy się kilka miesięcy wcześniej, ale nie dostaliśmy odpowiedzi. Usłyszeliśmy, że dokładnie przeanalizowali naszą ofertę i podjęli decyzję o zostaniu sponsorem tytularnym wyprawy. W zamian mieliśmy stworzyć dla nich film dokumentalny na temat gorączki złota w Australii, który Mennica Wrocławska mogłaby wyświetlać w swoich placówkach. Znów w ostatniej chwili znaleźliśmy sponsora tytularnego. To już chyba nasza mała tradycja. Po przeliczeniu pieniędzy okazało się, że nasz dzienny budżet wyniesie… osiem dolarów na osobę. Dokładnie tyle samo, ile mieliśmy w USA. Może się wydawać, że to niewiele – wyobraźmy sobie podróż po Polsce, podczas której dziennie wydać można osiem złotych – ale byliśmy dobrej myśli. Śpiąc na dziko, zaopatrując się w tanich marketach i rozsądnie gospodarując pieniędzmi dało się z takim budżetem spokojnie zwiedzić Australię.
Zaplanowanie dzień po dniu podróży trwającej cztery miesiące jest najzwyczajniej w świecie niemożliwe. Nie da się z góry ustalić, dokąd trafimy danego dnia, co zwiedzimy i gdzie pójdziemy spać. Zresztą już nieraz przekonywaliśmy się, że sztywne trzymanie się wyznaczonego planu nie zawsze jest dobrym pomysłem – do ciekawych miejsc można trafić przez przypadek, po poleceniu przez kogoś mieszkającego w pobliżu, albo po prostu tam zabłądzić. Przed wyjazdem przeczytaliśmy masę książek i blogów poświęconych Australii. Obejrzeliśmy też wiele godzin filmów. Wszystkie miejsca, które nas zainteresowały, zaznaczaliśmy na naszej „mapie marzeń”. Na jej podstawie ustaliliśmy ogólny zarys podróży. W przypadku Australii było to stosunkowo proste. Gdy spojrzeć na mapę australijskich dróg dostępnych dla pojazdów nieposiadających napędu na cztery koła, okazuje się, że objeżdżając kontynent dookoła nie ma wielkiego wyboru. Wyprawa miała rozpocząć się w Sydney. Stamtąd planowaliśmy przejechać wschodnim wybrzeżem aż do Cairns i tam spędzić Boże Narodzenie, dalej ruszyć przez pustynny outback na zachód i następnie na południe aż do centrum Australii i góry Uluru. Stamtąd mieliśmy wrócić na północ i dotrzeć do Darwin, przejechać zachodnie wybrzeże aż do Perth, potem do Port Augusta i odbić znów do centrum kontynentu, tym razem do podziemnego miasta Coober Pedy. Następnie znów do Port Augusta i dalej na wschód, przez Adelajdę, Melbourne i Canberrę z powrotem do Sydney. Z Melbourne zamierzaliśmy wyskoczyć na dwa tygodnie na Nową Zelandię i zatoczyć małe kółko na południowej wyspie.
34
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
Przewidywaliśmy, że w ciągu czterech miesięcy pokonamy 25 tysięcy kilometrów. [foto – mapa_australia.jpg]
35
wyprawa
Amsterdam, Holandia
Tanie loty mają liczne zalety, w tym najważniejszą – oszczędność. Niestety mają też cały szereg wad. Miejsca jest znacznie mniej niż w normalnych liniach, przez co po pół godziny w powietrzu krew przestaje dopływać do nóg. Często wolno zabrać tylko mały bagaż, a do tego lot trwa znacznie dłużej od standardowego. Bywa też, że trzeba się przesiadać trochę częściej, niż by się chciało. Tak normalnie z Polski do Australii leci się dobę z kawałkiem. Nam podróż zajęła ponad 140 godzin i wiązała się z dodatkowymi atrakcjami, takimi jak trzy przesiadki i spędzenie trzech dni w Singapurze. A na sam początek musieliśmy dojechać na lotnisko w Amsterdamie. Ale nie narzekaliśmy – być może dla innych byłaby to męcząca niedogodność, my się cieszyliśmy, że po drodze zwiedzimy jeszcze kawałek świata. Do Holandii zawiózł nas brat Daniela, Piotrek. Towarzyszyła nam też jego dziewczyna, Asia. Nocna podróż ze Świdnicy trwała kilkanaście godzin i upłynęła bez żadnych przygód. Dzień w Amsterdamie postanowiliśmy spożytkować na zwiedzanie. Zagryzając bardzo tu popularne grube frytki z majonezem, kręciliśmy się po mieście. Zobaczyliśmy malownicze kanały oraz wyjęte z pocztówek targowiska z tulipanami i holenderskimi serami. Kilka razy uniknęliśmy rozjechania przez rowery. Jest ich tu ponad milion – dwukrotnie więcej niż samochodów. Można odnieść wrażenie, że ulicami płynie wielka rowerowa rzeka. Jeśli dodamy do tego legalną i bardzo popularną marihuanę… To cud, że nie dochodzi tu notorycznie do poważnych wypadków. Rowery są zaparkowane dosłownie wszędzie, poprzypinane do każdego słupa, drzewa czy śmietnika. Strach się gdzieś na dłużej zatrzymać – przypięliby pewnie i do nas. Przechodząc przez któryś z mostów, zauważyliśmy przedziwną 38
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
Amsterdam
barkę, wyposażoną w wielkie, mechaniczne ramię, które szukało czegoś w kanale. Jak się okazało, była to maszyna do wyławiania rowerów. Na każdym kroku można też zobaczyć symbol zielonego liścia marihuany. W Amsterdamie działa ponad 300 coffee shopów, w których da się bez żadnych problemów kupić do pięciu gramów zioła. Coffee shopy na pierwszy rzut oka nie różnią się od zwykłych kawiarni. Spotyka się w nich zarówno młodych ludzi, którzy przesiadują po kilka godzin, a potem snują się po mieście, uśmiechając do mijanych śmietników, jak i poważnych biznesmenów, którzy na chwilę wyskoczyli z biura, żeby się odstresować. Dumą Amsterdamu są też muzea. Ich zagęszczenie jest tu największe na świecie, a program robi wrażenie – można odwiedzić między innymi muzeum piwa. Działa też muzeum seksu, ponoć najstarsze na świecie. To nie muzea są jednak najchętniej odwiedzaną atrakcją. Jest nią owiana złą sławą Dzielnica Czerwonych Latarni. Nazwę zawdzięcza czerwonym witrynom domów publicznych, w których swoje wdzięki prezentują Amsterdam
39
przechodniom prostytutki, nazywane sex-workerkami. W Holandii jest to oficjalnie przyjęty zawód, każda z pań posiada licencję, płaci podatki, może przystąpić do związku zawodowego i jest reprezentowana w izbie handlowej. Dzielnica Czerwonych Latarni ma niestety mroczną stronę. Wiele kobiet wcale nie pracuje tu z własnej woli – przyjechały z Europy Wschodniej i Azji, skuszone obietnicą normalnej pracy. Często nie znają języka, zdarza się, że nie wiedzą nawet, w jakim przebywają mieście. Niby więc domy publiczne zostały zalegalizowane, ale w rzeczywistości całą dzielnicą rządzi mafia, z którą nikt nie zadziera. Choć pokus nie brakowało – zostaliśmy przy naszych frytkach.
Abu Dhabi, Zjednoczone Emiraty Arabskie
Po wspólnym dniu w Amsterdamie Asia i Piotrek odwieźli nas na lotnisko, po czym pożegnaliśmy się, a oni ruszyli z powrotem do Polski. Przeszliśmy przez całą tę nudną procedurę, check-in, bagaże, bilety, i godzinę później siedzieliśmy już w samolocie. Daniel po raz pierwszy w życiu. Czuł się mocno niepewnie, odkąd zdał sobie sprawę, że oprócz nas na pokładzie znajdują się sami Arabowie w turbanach. Gdy z głośników dobiegły zawodzące modły, a na ekranach wyświetliła się modlitwa do Allaha, Daniel sprawiał już wrażenie, jakby zamierzał zaraz wyskoczyć przez okno na płytę lotniska. Uspokoiliśmy go: nikt nie szykował się do zamachu, takie zwyczaje panują po prostu w arabskich liniach Etihad. Daniel naprawdę wyluzował chyba dopiero na widok kilkudaniowego obiadu, wliczonego w cenę biletu, choć przecież lecieliśmy klasą ekonomiczną. Siedem godzin i trzy zmiany strefy czasowej później wylądowaliśmy w Abu Dhabi. Do następnego lotu mieliśmy ponad trzy godziny, ale niestety z powodu braku wiz musieliśmy spędzić je na lotnisku. Za to nie byle jakim, tylko „najlepszym lotnisku na Bliskim Wschodzie”, o czym na każdym kroku informowały wielkie billboardy. Przepychu mógłby mu pozazdrościć niejeden pałac, na środku rosną olbrzymie palmy, a co drugi mijany podróżny wygląda jak szejk kąpiący się w petrodolarach. Znów odprawa, kontrola osobista i bagażu, przejście do samolotu. Tym razem osiem godzin w powietrzu. Większość udało się przespać. Wreszcie wylądowaliśmy w Singapurze – mieście-państwie położonym u wybrzeży Malezji. Pobyt zaczęliśmy od wypełnienia dokumentów. Jak się okazało, do Singapuru nie wolno wwozić wielu rzeczy, w tym dwóch szczególnie Abu Dhabi i Singapur
41
intrygujących: gum do żucia, które są tu nielegalne, oraz duriana – egzotycznego owocu, o którym usłyszeliśmy przy tej okazji po raz pierwszy w życiu. Szybko do nas dotarło, że Singapur jest miastem wielu zakazów. Przybysze na dzień dobry atakowani są tablicami informującymi o tym, czego robić nie wolno i jakie grożą kary. Nie wolno między innymi palić, pod groźbą grzywny wynoszącej tysiąc dolarów. Jedzenie i picie w miejscach publicznych może kosztować 500 dolarów. Plucie i śmiecenie także nie należą do najlepszych pomysłów. Zapewne to dzięki temu Singapur zalicza się do najczystszych i najbezpieczniejszych miast na świecie? Jak wszędzie jednak, tu także działa przestępczy półświatek. Gdy szliśmy do metra, zaczepił nas Azjata w naciągniętej na oczy czapce z daszkiem. Stanął bokiem i nawet na nas nie patrząc, wyszeptał łamanym angielskim: – Przyjaciele, mam coś, czego potrzebujecie. I wysunął w naszą stronę jakieś zawiniątko. Zrobił to tak konspiracyjnie, że spodziewaliśmy się ujrzeć broń palną albo działkę heroiny. Tymczasem w zawiniątku były… papierosy i gumy do żucia. Nazwę docelowej stacji metra miałem zapisaną na kartce. Noclegi w Singapurze są potwornie drogie, czemu zresztą trudno się dziwić, skoro niemal 20 procent mieszkańców to milionerzy – nigdzie indziej na świecie nie ma takiego stężenia bogaczy. Na rozbicie namiotów również nie mogliśmy liczyć, gdyż Singapur jest także światowym liderem w gęstości zaludnienia. Dlatego przed wylotem z Polski poszukaliśmy kogoś, kto mógłby nas tu przenocować. Nikt z nas nie posiada niestety wujka milionera, więc pozostał internet. Na Facebooku trafiliśmy na grupę nazwaną oryginalnie „Polacy w Singapurze”. Napisaliśmy tam o naszej niskobudżetowej wyprawie z zapytaniem, czy może ktoś udostępniłby kawałek podłogi. Nie minęło dziesięć minut, gdy odezwała się do nas Alicja. Mieszkała tu z mężem i synem i zaprosiła nas do siebie. Tak po prostu, bezinteresownie. W tym wielkim, obcym i bardzo drogim mieście zaproszenie to było bezcenne. Podczas podróży metrem zauważyliśmy, że inni pasażerowie patrzą na nas jak na kosmitów. Może znów mylą nas z gwiazdami rocka? Dopiero 42
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
po wyjściu z metra zrozumieliśmy, o co chodzi. Gdy rozpoczynaliśmy wyprawę, w Amsterdamie panował mróz. Potem spędziliśmy niemal dobę w samolotach, na lotniskach i w metrze – wszędzie pracowała klimatyzacja. Natomiast tutaj było, lekko licząc, 35 stopni, a my siedzieliśmy w zimowych kurtkach, czapach i szalikach. Runęła na nas fala gorąca. Choć minęła już północ, panował niemiłosierny upał. Do tego wilgotność powietrza wyższa niż w saunie parowej. Po przejściu kilku metrów mieliśmy dość, ale baliśmy się, że przebranie się na środku ulicy może stanowić pogwałcenie surowych singapurskich przepisów. Gdy więc po pół godzinie dotoczyliśmy się z ciężkimi torbami do wieżowca, w którym mieszkała Alicja z rodziną, byliśmy zmordowani. Przywitaliśmy się tylko, rozłożyliśmy karimaty i padliśmy.
Singapur, Singapur
Zapytaliśmy Alicję, o co właściwie chodzi z tymi gumami do żucia. – Singapurczycy niczego nie cenią tak, jak czystości – odparła. – Dlatego jeszcze w latach dziewięćdziesiątych zakazano importu gum do żucia. A za rzucenie na ulicę niedopałka czy innego śmiecia grożą olbrzymie kary. Za wulgarne słownictwo w miejscu publicznym można trafić do więzienia. Chuligaństwo karane jest chłostą. – Chłosta za chuligaństwo i śmiecenie przydałaby się i w Polsce – skwitowała Ola. – A za posiadanie broni bez zezwolenia albo narkotyków od razu skazuje się na śmierć – dodał Wojciech, mąż Alicji. – To samo za korupcję. Tu się nikt nie cacka. Do tego panuje totalna inwigilacja. Non stop śledzą cię setki kamer. Telefony i internet są kontrolowane. Wejdź na nieodpowiednią stronę, a za dziesięć minut do drzwi zapukają smutni panowie z odpowiednich służb. Ale dzięki temu to najbezpieczniejsze państwo świata. – Władze dbają też o ekologię i walczą z korkami – powiedziała Alicja. – Posiadanie samochodu wiąże się z ogromnymi opłatami, które mają zachęcać do korzystania z transportu publicznego. Mało kto ma tu własne auto. Wy też byście nie pojeździli busem. Nie wiem nawet, czy w ogóle wpuszcza się samochody zza granicy. „Najbezpieczniejsze państwo świata” zaczynało się jawić jako piekło na Ziemi. Miało jednak swoje uroki – jak na przykład basen na szczycie niemal każdego wieżowca. Po śniadaniu wybraliśmy się trochę zrelaksować, pływając w lazurowej wodzie. A potem z Alicją i jej kilkuletnim synem, Wiktorem, wyruszyliśmy metrem na zwiedzanie.
44
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
Wysiedliśmy w centrum. Rzucające wyzwanie niebu szklane wieżowce bardzo przypominały te nowojorskie. – Czy mi się zdaje, czy na dachach wieżowców leży statek? – zażartował Wojtek. – Niezłe tu macie przypływy… Faktycznie, spomiędzy budynków wyłaniał się dziwny kształt. Wypisz wymaluj statek rzucony przez falę na dachy trzech sąsiadujących ze sobą wieżowców. – To jeden z najbardziej znanych singapurskich hoteli, Marina Bay Sands – wyjaśniła Alicja. – Składa się z trzech budynków, każdy liczy 55 pięter, a łączy je dach w kształcie statku. Jest tam słynny basen, sięgający samej krawędzi, z którego widać kapitalną panoramę miasta. Niestety, wpuszczają tam tylko gości hotelu, a najtańszy nocleg to ponad tysiąc złotych. Singapur i hotel Marina Bay Sands
Miasto Lwa
45
Przeszliśmy po charakterystycznym moście prosto do jednego z turystycznych symboli Singapuru – Gardens by the Bay, czyli futurystycznego parku. Wśród palm i innych egzotycznych roślin wyrastają tam wysokie na kilkadziesiąt metrów sztuczne struktury o lejowatym kształcie. Wyglądają jak drzewa z innej planety, a w rzeczywistości są ogrodami zaprojektowanymi tak, aby jak najwydajniej zbierać wodę deszczową i dawać reszcie parku zbawczy cień. Spacerując po kładkach zawieszonych w powietrzu, mieliśmy wrażenie, że trafiliśmy na plan jakiejś produkcji science fiction.
Gardens by the Bay, Singapur
Ledwo wyszliśmy z parku, a w ciągu dosłownie kilku chwil słoneczne niebo zasnuły chmury i momentalnie zaczął lać deszcz. Nie taki zwykły, przelotny. Tropikalna ulewa charakterystyczna dla trwającej właśnie pory deszczowej. Zanim znaleźliśmy jakiś dach, przemokliśmy do cna. I dopiero teraz zwróciliśmy uwagę, że miasto jest znakomicie przystosowane do 46
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
warunków klimatycznych. Całe centrum zostało połączone przemyślną siecią tuneli i zadaszeń, dzięki którym można się tu przemieszczać nawet w trakcie ulewy i w ogóle nie zmoknąć. O ile, rzecz jasna, zdąży się dobiec. Alicja wróciła metrem do domu, a my zaczęliśmy rozglądać się za jakimś obiadem. Ceny w restauracjach zaczynały się od kilkudziesięciu dolarów, często żądano też opłaty za samo wejście do środka. Osiem dolarów dziennego budżetu nie pozwalało nam na takie ekstrawagancje. Szukaliśmy dalej. Skręciliśmy w jedną z zatłoczonych bocznych uliczek i po chwili znaleźliśmy się w centrum chińskiej dzielnicy. Nad ulicami wisiały kolorowe baldachimy, świecące, czerwone lampiony i ogromne, wielobarwne smoki. W powietrzu unosił się charakterystyczny, bardzo intensywny zapach chińskich przypraw. Uliczne knajpy serwowały chyba wszystko, co da się zjeść. Na hakach wisiały upieczone w całości kurczaki i gęsi, w wielkich garach bulgotała zupa rybna, na grillach smażyły się krewetki, langusty i ośmiornice. Panował potworny harmider. Chińczycy przekrzykiwali się nawzajem, kwitł handel żywymi zwierzętami, na chodnikach patroszono ryby, a przez cały ten chaos przeciskały się jeszcze rowery i skutery. Mniej więcej tak wyobrażaliśmy sobie duże azjatyckie miasto. W końcu usiedliśmy na plastikowych taboretach w knajpie, która serwowała makaron z dziwnymi dodatkami. Właściciele lokalu raczej nie przywiązywali wielkiej wagi do higieny – na podłodze walały się resztki jedzenia, a obsługa na zmianę gotowała i załatwiała jakieś formalności, przerzucając się dokumentami nad zupą. Przy jednym ze stolików działała mała manufaktura czegoś, co przypominało gumki do teczek. Klientów jednak nie brakowało, a na ścianie dumnie prezentował się oprawiony w ramkę certyfikat klasy sanitarnej B. – Jeśli to jest klasa B, nie chciałbym widzieć, jak wygląda klasa Z – westchnął Wojtek. Za kilka dolarów otrzymaliśmy zestaw złożony z zupy, która okazała się ciepłą wodą z koperkiem, oraz makaronu okraszonego kawałkami skóry i kulkami rybnymi, smakującymi jak mokra wata. Byliśmy tak głodni, że nie przeszkadzały nam nawet psy plączące się między nogami i czekające, aż coś spadnie ze stołu. Albo aż któryś klient kopnie w kalendarz po Miasto Lwa
47
spróbowaniu tutejszych specjałów. W każdym razie chyba nie przepadały za kulkami rybnymi, bo nawet ich nie ruszyły. W przeciwieństwie do Daniela, który zamówił dokładkę. Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy dalej, w stronę zatoki. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze tropikalny park, w którym nad naszymi głowami latały papugi i inne pstrokate ptaki, strasznie hałasując. Nad zatoką zobaczyliśmy słynnego pół lwa, pół rybę – symbol Singapuru. Gdy wróciliśmy do Alicji i Wojciecha, okazało się, że ich przyjaciel z Malezji świętuje akurat urodziny. Załapaliśmy się na imprezę. Z mieszkania szybko przenieśliśmy się do miasta, do jednego z bardzo popularnych klubów z karaoke. Wystarczyło kilka drinków, żebym wspólnie z Wojtkiem i Danielem śpiewał Love me tender Elvisa Presleya, a Rambo ruszył w taniec z nieznajomą Azjatką, która zaraz zaczęła go podrywać. Widząc to, Wojciech poczuł się w obowiązku interweniować. – Lepiej uważaj na nieznajome dziewczyny. Tu nigdy nie wiadomo, czy ślicznotka nie jest ladyboyem, facetem po zmianie płci. – Medycyna nie zaszła chyba tak daleko – powątpiewał Daniel, patrząc na dziewczynę, która wyglądała na stuprocentowy okaz kobiecości. – To spójrz na jej grdykę. – Zaśmiała się Ola. Faktycznie. Na zgrabnej szyi odznaczało się wyraźnie jabłko Adama. Zgodnie stwierdziliśmy, że z tańcami dajemy sobie spokój.
Singapur, Singapur
Następnego dnia na śniadanie wciągnęliśmy chleb tostowy i konserwy. Pięć osób najadło się za mniej więcej trzy dolary singapurskie. Posiliwszy się, razem z naszymi gospodarzami pojechaliśmy metrem na wyspę Sentosa. Tak, dokładnie: metrem na wyspę. Sentosa to najdalej wysunięty na południe skrawek Azji – od równika dzieli ją tylko 100 kilometrów i nie da się ukryć, że czuć to w powietrzu. Wyspa wygląda jak żywcem wyjęta z folderu biura podróży. Palmy, idealnie czysty piasek, przejrzysta, gorąca woda i dzikie papugi latające nad głowami. Mostem linowym można się przedostać na sąsiednią, mniejszą wysepkę i tam podziwiać rajski krajobraz z dwóch wież widokowych. Nie mielibyśmy nic przeciwko, aby spędzić tam choćby i tydzień, ale niestety po kilku godzinach musieliśmy wracać i szykować się do dalszej podróży. Wyspa Sentosa, Singapur
Tropikalna Santosa i śmierdzący Durian
49
Po drodze mijaliśmy uliczny bazar. Zauważyliśmy, że sprzedają tam duriany – tajemnicze singapurskie zakazane owoce. Zaintrygowani postanowiliśmy sprawdzić, co jest w nich tak niezwykłego. Kupiliśmy jedną sztukę. Sprzedawca przed wręczeniem owocu zawinął go w kilka reklamówek i jeszcze zakleił taśmą. Czując się, jakbyśmy nieśli bombę, udaliśmy się z zapieczętowanym durianem do parku. Usiedliśmy na ławce, upewniliśmy się, że jesteśmy sami, i wydobyliśmy owoc z zawiniątka. Ukroiłem go. Momentalnie buchnął piekielny odór – coś jakby połączyć woń czosnku, sera, cebuli, starych skarpet i gnijącego mięsa. Na przekór instynktowi samozachowawczemu wyjąłem z plecaka widelec i spróbowałem miąższu owocu. O dziwo, smakował całkiem dobrze, trochę jak mango, a trochę jak migdały. Reszta ekipy zapewne się ze mną nie zgodzi – Wojtek i Rambo po kęsie zrobili się bladzi, Ola zaś zadeklarowała, że prędzej zje żywą żabę niż tego śmierdziela. Wyjątek zrobił Daniel – z wyraźną przyjemnością spałaszował pół duriana. Zapach owocu okazał się mocno inwazyjny. Przeszedł nam na ciuchy, czuć go było nawet po kilku godzinach. Musieliśmy zrobić pranie. Dwukrotne. Nie żartuję. Wieczorem pożegnaliśmy się z Alicją i Wojciechem. Znów wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy na lotnisko. Podziemna kolejka dobrze ilustruje singapurski porządek, zorganizowanie i obsesję bezpieczeństwa. Nie sposób wpaść pod koła – tory odgrodzone są szklaną ścianą, w której przejścia otwierają się dopiero po wjeździe pociągu na peron. Nie zdarzają się spóźnienia. Pociągami nie kierują ludzie, tylko komputer, więc zatrzymują się idealnie co do centymetra. Gdy w Warszawie otwierają się drzwi metra, następuje przepychanka między wsiadającymi a wysiadającymi. Tutaj czekający na peronie grzecznie ustawiają się w kolejkę, nawet jeśli jest ich troje. Nikt nie wpycha się do środka, dopóki wszyscy nie wysiądą. Tak samo wygląda to przy schodach ruchomych, kasach, toaletach – wszędzie tam, gdzie tworzą się kolejki. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby singapurczycy we własnych domach pokornie ustawiali się w rządku przed WC czy lodówką. Na lotnisku sprawnie przebrnęliśmy przez całą procedurę i wsiedliśmy do samolotu. Od Sydney dzielił nas już tylko jeden przystanek – Brisbane.
Sydney, New South Wales, Australia
Po ośmiu godzinach lotu wylądowaliśmy w Brisbane. Tu mieliśmy przesiąść się po raz ostatni. Czekał nas lot krajowy, więc już w Brisbane musieliśmy przejść kontrolę bagażową. Trochę się stresowaliśmy, wielokrotnie nas straszono, że Australia bardzo restrykcyjnie przygląda się wwożonym towarom w obawie przed bakteriami i wirusami z innych kontynentów. Nie wolno zabierać tam ze sobą mięsa, owoców, żadnego jedzenia. Nawet podeszwy butów są sprawdzane – zamorskie błoto nie ma tu prawa wstępu. Przeszliśmy kontrolę paszportów i ustawiono nas wraz z innymi pasażerami wzdłuż długiej czerwonej linii. Bagaże musieliśmy ustawić przed nami. Równolegle do nich zaczął spacerować pies, którego zadaniem było wyczuć wszelkie zabronione przedmioty. Myślami byłem już w Sydney, więc nawet nie zauważyłem, gdy czworonóg zatrzymał się, usiadł przed moją torbą i wbił w nią oskarżycielski wzrok. Może się zmęczył? Niestety, podszedł do mnie strażnik. Jego mina nie wróżyła nic dobrego. – To twój bagaż? W takim razie masz problem. Idziesz ze mną. Zamurowało mnie. Przecież nie wwoziłem nic nielegalnego. Może pies się pomylił? Albo… ktoś mi coś podrzucił? Przecież przez ostatnie dni prawie nie miałem kontaktu z torbą. Zacząłem wyrzucać sobie, dlaczego nie zamknąłem jej na kłódkę. Wprowadzono mnie do pomieszczenia bez okien. Strażnik zapytał, czy samodzielnie wypełniałem oświadczenie i jestem świadomy konsekwencji, jakie mi grożą, jeśli w bagażu zostaną znalezione narkotyki lub inne nielegalne Powitanie na lotnisku i pierwsze problemy w Australii
51
substancje. Potwierdziłem wszystko, podpisałem kilka dokumentów, po czym całą zawartość bagażu wysypano na długi, biały stół. Strażnicy w rękawiczkach skrupulatnie przetrząsali moje rzeczy. Czułem, jak przyśpiesza mi tętno. Może gdzieś na dnie została kanapka z szynką? Albo na butach osadziło się trochę błota? A jeśli nie wpuszczą mnie do Australii? Jak to się skończy…? Pies jeszcze raz wszystko obwąchał. Zatrzymał się przy pustym plecaku. Strażnicy prześwietlili go i przeskanowali dziwnymi urządzeniami. – Czy w ostatnich dniach jadł pan banany? – zapytał poważnie strażnik. – Tak – przyznałem się. Kto wie, czy spożywanie bananów nie jest tu traktowane jak zbrodnia? – Widocznie to ich zapach został w plecaku. Pies jest na nie wyczulony. Strażnicy zaczęli sprawnie pakować moje rzeczy. Potrwało to kilka minut, po czym oddali mi bagaże. – Witamy w Australii! Już bez dalszych przygód wsiedliśmy w ostatni samolot. Kilka godzin później wylądowaliśmy w Sydney.
*** Spodziewaliśmy się, że na początku spędzimy w Sydney kilka dni, czekając na busa, i w tym czasie załatwimy formalności dotyczące ubezpieczenia auta, mobilnego internetu i tak dalej. Dlatego przed wyprawą skontaktowaliśmy się z wieloma mieszkającymi tu Polakami poprzez fora internetowe, grupy na Facebooku czy po prostu uruchamiając znajomości. W ten sposób udało nam się poznać kilkoro świetnych ludzi, którzy zaoferowali nam pomoc w pierwszych dniach po przylocie. Na lotnisku stawił się cały komitet powitalny. Joasia, Grzesiek i jego kumpel John czekali na nas z wielką flagą Australii, kamerą i powitalnymi prezentami – pluszowymi misiami koala. – Witamy ekipę w Australii! – Wyściskali nas. – Szybko, zabierajcie torby i lecimy do auta. Musimy zdążyć na Polish Christmas! Asia porwała jedną z naszych najcięższych toreb i popędziła na parking, jakby w ręku miała poduszkę, a nie bagaż ważący 25 kilogramów. 52
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
Nie zadając pytań, wpakowaliśmy się do jej auta i ruszyliśmy w stronę centrum Sydney. Coś nam nie pasowało. Po chwili spostrzegłem, że kierownica znajduje się po prawej stronie – w Australii obowiązuje ruch lewostronny. Asia pędziła jak szatan, a my nie mogliśmy przyzwyczaić się do przeciwnego kierunku jazdy i cały czas zdawało nam się, że jedziemy pod prąd. Na wielopasmowym rondzie wolałem po prostu zamknąć oczy. – Spoko, parę dni i przywykniecie! – Uśmiechnęła się Asia. – Uważajcie tylko na ulicy. Wielu Europejczyków rozpoczyna pobyt od wpadnięcia pod samochód, bo patrzą na przejściu w lewo zamiast w prawo. Polish Christmas to największy w Australii festyn polonijny, którego przewodnim motywem są oczywiście święta Bożego Narodzenia. Brzmi to nieco abstrakcyjnie przy upale przekraczającym 30 stopni. Na miejscu, w Darling Harbor, czekał na nas kilkutysięczny biało-czerwony tłum. Pośrodku stała scena, na której zespół śpiewał po polsku. Obok rozstawiono szereg stoisk z bigosem, gołąbkami, oscypkami i pierogami. Nie brakowało też koszulek z białym orłem. Asia poprowadziła nas do stoiska polonijnego radia, gdzie momentalnie otoczyła nas spora grupa rodaków. Dotarło do nas, że wszystkie osoby, z którymi kontaktowaliśmy się przed przyjazdem, to znajomi – polska społeczność jest tu mocno zintegrowana. Poznaliśmy się z panami Januszem i Krzysztofem z portalu Bumerang Polski. Wyciągnęli nas na scenę, gdzie przedstawiono nas rodakom i wciśnięto mikrofon, żebyśmy opowiedzieli parę słów o planowanej wyprawie. Gdy oszołomieni zeszliśmy ze sceny, natychmiast poczęstowano nas gołąbkami i bigosem. Usiedliśmy z polonijną starszyzną. Każdy miał dla nas najszczersze porady: ostrzegano przed wężami, krokodylami i temperaturą, sugerowano zwiększenie zapasów paliwa i wody, a nawet przekonywano, żeby zostawić busa i kupić nowe auto z klimatyzacją i napędem na cztery koła. Od natłoku informacji zaczęły nam puchnąć głowy. Liczba możliwych czarnych scenariuszy przystawała bardziej do wyprawy na Marsa niż dookoła Australii. Kto wie, może byliśmy naiwni i zbyt optymistyczni, a wyprawa miała okazać się znacznie trudniejsza, niż sądziliśmy?
Sydney, New South Wales, Australia
Po festynie Asia, Janusz i Krzysztof zawieźli nas do Domu Polskiego. Dzięki gościnności lokalnej Polonii mogliśmy pomieszkać tu przez kilka dni. Dom Polski znajdował się w dzielnicy Ashfield, kiedyś zamieszkałej w przeważającej części przez Polaków, a dziś skupiającej głównie przybyszów z Sajgonu. Na miejscu poznaliśmy Jurka, zarządcę Domu Polskiego. Był starszym jegomościem z siwą brodą i przyciemnianymi okularami korekcyjnymi. Nosił szarą czapkę z daszkiem. Wydawał się niepozorny, ale z jego oczu biła mądrość i życiowe doświadczenia. Byliśmy zmęczeni podróżą i lekko zdezorientowani po zmianie czasu, ale opowieści Jurka słuchaliśmy do późnej nocy. Siedzieliśmy w jednym z pokoi starej, ceglanej willi. Ze ściany surowo spoglądał na nas Józef Piłsudski, a Jurek opowiadał o swoim życiu w Australii, podróżach po kontynencie i licznych zawodach, których imał się w życiu. Dowiedzieliśmy się też sporo o historii Sydney. – To prawda, że w samych początkach Sydney było jednym wielkim więzieniem? – Zainteresowała się Ola. – Tak – odparł Jurek, wyraźnie zadowolony, że słuchacze są zaciekawieni. – Gdy rząd Wielkiej Brytanii podjął decyzję o zasiedleniu Australii, uczynił z niej kolonię karną. W roku 1788 w okolice Sydney przywieziono ponad 700 skazańców. Do 1858 roku sprowadzono tu ponad 160 tysięcy kryminalistów. Ale trzeba pamiętać, że to nie byli wyłącznie mordercy czy gwałciciele. W tamtych czasach w Anglii trafiało się do więzienia za kradzież kromki chleba. Ale prawdziwa kolonizacja Australii zaczęła się dopiero w połowie XIX wieku, gdy odkryto złoto. W ciągu dziesięciu lat przypłynął tu niemal milion osadników, głównie z Wielkiej Brytanii, ale i z Chin. Przez kolejne dwa stulecia do Australii przybywali imigranci 54
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
z całego świata. Dzisiaj wielokulturowość widać najlepiej właśnie w Sydney. W szkołach dzieci są uczone, że wszyscy jesteśmy Australijczykami, nieważne, jaki mamy kolor skóry. – A co z rdzenną ludnością? – zapytałem. – Czytaliśmy, że nie mieli lekko, gdy przybyli tu Europejczycy. – Początkowo sądzono, że Australia jest niezamieszkana. Ale w końcu osadnicy natrafili na Aborygenów, którzy żyli tu od 65 tysięcy lat. Przybysze zafundowali im krwawą jatkę. Szacuje się, że przed rozpoczęciem europejskiego osadnictwa w Australii żyło od 300 do 700 tysięcy Aborygenów. Kilkadziesiąt lat później było ich już mniej niż 70 tysięcy. Traktowano ich podle, jak zwierzęta. Ale dziś mają chyba więcej praw niż biali, bo rząd Australii toczy poczucie winy. Tyle że wielu Australijczyków wciąż jest źle nastawionych do Aborygenów. Sami się przekonacie, gdy wyruszycie w głąb kontynentu.
Sydney, New South Wales, Australia
Następnego dnia udaliśmy się do centrum, do siedziby firmy Hapag-Lloyd, która transportowała naszego busa przez ocean. Wyjechaliśmy z samego rana, żeby po drodze zwiedzić kawałek miasta. Z Ashfield do centrum pojechaliśmy metrem, które liczy tu aż siedem linii. Właściwie jest to kolejka miejska, bo pociąg przez większość czasu jedzie na powierzchni. Wysiedliśmy w ścisłym centrum, na stacji Circular Quay przy porcie. Po wyjściu z metra porwał nas wielkomiejski tłum. Kawałek dalej zobaczyliśmy Aborygenów, którzy ubrani w tradycyjne stroje grali na ulicy. Muzyka płynąca z aborygeńskich instrumentów miała naśladować odgłosy australijskiej fauny i była na swój sposób piękna, ale jednocześnie smutna. Widok również smucił: dawni władcy tego kontynentu musieli dla pieniędzy robić z siebie atrakcję turystyczną. Kompletnie nie pasowali do wieżowców w tle i mijających ich biznesmenów w garniturach. Po chwili zza budynków wyłonił się gmach słynnej opery. Na jej widok przeszły nas ciarki. Jest coś niesamowitego w ujrzeniu po raz pierwszy miejsca znanego bardzo dobrze z filmów i okładek przewodników. Architektura opery to ewenement. Jej dach ma kształt zachodzących na siebie muszli – ponoć architekt wpadł na ten pomysł, gdy obierał pomarańczę. Kiedy spacerowaliśmy w jej okolicy, zwróciliśmy na coś uwagę. Przez panujący tu upał łatwo było zapomnieć, że jest początek grudnia i zbliżają się święta. Przypominały o tym olbrzymie, wystrojone choinki i mikołaje chodzący po ulicach w krótkich spodenkach. Wyglądało to komicznie na tle soczyście zielonej trawy, gdy z nieba lał się czterdziestostopniowy ukrop. 56
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów
Opera w Sydney
Pod Town Hall spotkaliśmy się z Grześkiem, którego poznaliśmy na lotnisku. Wspólnie udaliśmy się do Hapag-Lloyd Australia. Bus miał być w porcie już wczoraj, ale niestety okazało się, że na skutek opóźnień statek przypłynie dopiero za dwa dni. Z jednej strony nas to zasmuciło, ale z drugiej dobrze, że to nie bus czekał na nas – za każdy dzień zwłoki w odebraniu kontenera po rozładunku statku musielibyśmy zapłacić kilkaset dolarów. Grzesiek zabrał nas do biura swojej firmy, iStudent, gdzie przez parę godzin usiłowaliśmy załatwić ubezpieczenie Third Party Property Damage Motor Vehicle Insurance, niezbędne, aby bus mógł legalnie poruszać się po australijskich drogach. Podobnie jak w USA, również w Australii natrafiliśmy w tej kwestii na problemy. Polskie tablice rejestracyjne zdawały się dyskwalifikować Supertrampa, system nie przewidywał wprowadzenia adresu zamieszkania spoza Australii, a minimalny czas trwania ubezpieczenia wynosił rok. Wreszcie udało nam się w firmie NRMA. Trzeba było trochę się nagimnastykować – ubezpieczenie wzięliśmy na rok, z zastrzeżeniem, że wypowiemy je po czterech miesiącach, podaliśmy australijski Opera i ubezpieczenie busa
57
adres zamieszkania Grześka, do którego po prostu się dopisałem, a system po kilku próbach zgodził się przyjąć numer VIN samochodu zamiast rejestracyjnego. Ostatecznie koszt ubezpieczenia wyniósł 50 dolarów australijskich miesięcznie, ale był to wydatek niezbędny, aby móc jeździć po Australii. Ubezpieczenie miało przyjść pocztą na adres Grześka w ciągu kilku dni. Od razu kupiliśmy australijską kartę SIM. Za 30 dolarów miesięcznie dostaliśmy nielimitowane SMS-y, Facebooka i 500 MB transmisji danych internetowych. Gdybyśmy korzystali z polskiego numeru do aktualizacji bloga, wrzucania zdjęć na Facebooka i kontaktu z ludźmi w Australii, cały budżet wyprawy wydalibyśmy w kilka dni. Do kompletu formalności brakowało już tylko dodatkowego ubezpieczenia assistance. Udało się nam je załatwić w Allianz przez telefon. Koszt wynosił 150 dolarów rocznie, ale w razie awarii mieliśmy zapewnioną nieograniczoną liczbę holowań. Oczywiście pod warunkiem, że w miejscu awarii złapiemy zasięg i będziemy w stanie wezwać pomoc, co mogło być problematyczne, biorąc pod uwagę, że Australia to przede wszystkim pustynie, na których o zasięgu można pomarzyć. Niemniej czuliśmy się pewniej. Jak w samolocie, gdy wolisz mieć pod ręką kamizelkę ratunkową, choć przecież wiadomo, że w razie katastrofy najpewniej nie zostanie nic ani z pasażera, ani z kamizelki. Pozostało nam już tylko czekać na busa.
Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń i na www.labotiga.pl
Busem przez świat. Australia za osiem dolarów