FANATYCY
FANATYCY Futbol na śmierć i życie
Kraków 2017
Fanatycy wsqn.pl
Copyright © by Anonimowy Fanatyk 2017 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2017
WydawnictwoSQN
Redakcja – Joanna Mika Korekta – Grzegorz Krzymianowski Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Fotografie na okładce – Vladimir Rys Photography / Getty Images
wydawnictwosqn SQNPublishing wydawnictwosqn WydawnictwoSQN Sprzedaż internetowa labotiga.pl
B
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
320
Wydanie I, Kraków 2017 ISBN: 978-83-65836-85-4
E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Eheu, fugaces labuntur anni
1. POCZĄTEK I KONIEC
To miał być kolejny mocny wyjazd. Dobra liczba, konkretny skład, przygotowana oprawa, dużo pirotechniki. Na dworcu jak zawsze, komitet chcący nas godnie pożegnać, w miarę możliwości przeliczyć ekipę i sfotografować. Choć Euro 2012 już dawno się zakończyło, smutni panowie nie mają zamiaru nam odpuścić. Tłum gęstnieje. Z czasem pojawiają się wszyscy, bez których ten wyjazd nie miałby racji bytu. Jest chuliganka, praktycznie w komplecie. Ultrasi z trudem pakują do pociągu przygotowaną oprawę. Gdy jedni uwijają się jak w ukropie, inni już teraz zaczynają imprezę. Są roześmiane mordeczki, które na peron trafiły prosto z baletów. Choć od dłuższego czasu mówi się o abstynencji, przynajmniej w drodze na mecz, na peronie słychać brzęk butelek. Płynne złoto podwórek poleje się jeszcze przed odjazdem pociągu. Tu i ówdzie przez okna żółtka unosi się już charakterystyczny zapach, nieodłącznie kojarzący się z dobrą zabawą. Wszyscy gotowi? Jednak nie, rozdzwoniły się telefony, komuś padł samochód, inny zaspał. Trzeba chwilkę na spóźnialskich poczekać. Maszynista wraz z kierownikiem pociągu dostają szału, specjal ma szczegółowo rozpisany rozkład jazdy. Trzeba w końcu ruszać. Nie wracaliśmy w komplecie. Na wejściu próbowano zatrzymać dziewczynę wnoszącą race w torebce z podwójnym dnem. Dżentelmeni w kominiarkach rzucili się na odsiecz. Po kilku kopach padła brama, ktoś przełaził górą nad kołowrotkami. 1. Początek i koniec | 9
Wywiązała się niemała awantura. Dziewczyna uciekła na sektor, a duża grupa wjechała z bramą, przebiegając po uprzednio sprowadzonych do parteru ochroniarzach. Policjanci nie czekali nawet na wniosek organizatora, szybko zaczęli przywracanie porządku i sprawnie rozbili nas na dwie grupy, jednocześnie blokując wejście. Po słownych przepychankach reszcie moknących pod bramami w końcu udało się wejść na stadion. Nic tak nie działa na wyobraźnię organizatora i mundurowych, jak groźba kolejnej awantury. Niestety, w całym zamieszaniu zawinięto kilkanaście osób. Przez większą część meczu trwały negocjacje z dowódcą prewencji, który mógł, ale nie musiał wypuścić zatrzymanych. W momencie, w którym na sektorze odpaliliśmy piro, wiadomo już było, że tego wieczoru zatrzymani wylądują na dołku. Nawet wychodząc ze stadionu, nie wiedzieliśmy dokładnie, ile osób powinięto. Awantury są ważną częścią naszego życia, nieodłącznym elementem zjawiska zwanego futbolem. Zatrzymania, zarzuty, zakazy i grzywny są wliczone w pasję, która w każdy weekend skupia na stadionach tysiące ludzi. Każdy jeżdżący na mecze wie, że musi się z tym liczyć. I powinien też doskonale zdawać sobie sprawę, że na dołku wylądować można za tak zwany damski chuj, bo panom mundurowym coś się przywidzi albo będą musieli zatrzymać kogokolwiek, by zadowolić przełożonych i podkręcić statystyki. Pijąc w pociągu ohydnego ciepłego browara, nie zdawałem sobie sprawy, że konsekwencje nie ominą również mnie. Z dachu naszego domu widać całą okolicę, również ogromne osiedle, z którego przeprowadziliśmy się do tego, co nazywaliście wcześniej „jedynkami”. Gdy rodzice wyjeżdżali na działkę, na dachu organizowaliśmy imprezy. Czasami schodzili się 10 | Fanatycy. Futbol na śmierć i życie
znajomi z okolicy, ale większość czasu spędzaliśmy tam w wąskim gronie moich dobrych znajomych. Latem i wiosną przesiadywaliśmy na dachu do białego rana, grillując, pijąc, paląc i bardzo dobrze się bawiąc. Tak też było w ten niedzielny wieczór, który przeciągnął się do poniedziałkowego poranka. W pewnym momencie ktoś rzucił hasło: „psy”. Najpierw wybuchnęliśmy śmiechem, zabawa była dobra, ale nie na tyle głośna, by sąsiedzi musieli wzywać policję. Zresztą mieli w zwyczaju najpierw wydzierać się z okna, byśmy trochę się uspokoili. Nie przypominam sobie nawet, by kiedykolwiek policja musiała interweniować. Wychyliłem się zza komina, by zlustrować okolicę, i faktycznie, po drugiej stronie ulicy, trzy domy dalej, zaparkowała nieoznakowana kia. W środku Herr Flick i drugi, którego nie poznałem. Herr Flick to bardzo charakterystyczna postać. W latach 90. stał w prewencji. Po jednym z meczów tak go połamali, że do teraz kuśtyka jak gestapowiec z ‘Allo ‘Allo! Trudno go było nie rozpoznać – jeździł za nami już kilka lat. Padło najważniejsze pytanie tego dnia: „Ale, kurwa, za co?”. Spojrzeliśmy po sobie, na niewyraźnych twarzach było widać wytężoną pracę mózgu. Zaczęły się rozkminki, co oni tu robią. Może przyjechali po któregoś z sąsiadów? Ale z Herr Flickiem biegającym za kibicami? Zanim doszliśmy do jakichkolwiek sensownych wniosków, podjechało nieoznakowane ducato, pewnie z kominiarzami w środku. Z początku nas nie widzieli. Mogliśmy jeszcze zejść z dachu i spokojnie wyjść przez ogród, po czym rozdzielić się między domami i garażami. Niestety, jedna niezbyt bystra, a dodatkowo mocno napierdolona dama, prywatnie moja kuzynka, zaczęła chodzić po dachu od strony ulicy, gdzie widać ją było z połowy osiedla. Dochodziła szósta, podobno nie mogą wchodzić przed tą godziną. Wiedząc już, że 1. Początek i koniec | 11
kręcimy się po dachu, kilka minut przed deadline’em podeszli do furtki i zaczęli mnie wołać, licząc, że z dachu otrzymają jakąś odpowiedź. Zdążyliśmy jeszcze spalić ostatniego skręta, by nikomu tam na dole nie przyszło do głowy przybijać bezsensownego zarzutu za posiadanie. Z dołu padło hasło, że jest nakaz zatrzymania i przeszukania domu. Próbowałem rozkminić, o co tu chodzi. Wiedziałem, to znaczy, domyślałem się, że sprawa dotyczy ostatniego meczu. Ale nie byłem wtedy aż tak napity i naćpany, by nie pamiętać, co się działo i za co można mnie pociągnąć do odpowiedzialności. Doszedłem do wniosku, że zapewne chodzi im o wtargnięcie na teren imprezy masowej. Trzeba więc zejść, usłyszeć zarzuty, a potem wrócić do domu. Tyle że do tego wystarczyło wysłać wezwanie na komendę. Nikt w takiej sytuacji nie będzie uciekał z kraju, ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości, bo wisi nad nim bzdurny zarzut skutkujący zakazem stadionowym. Zaczął się cyrk. Wraz z mundurowymi do domu wkroczył skołtuniony kundel z rozbieganym wzrokiem. Od razu zaczął biegać jak opętany i szczekać jak pojebany. Wszyscy byli spaleni, trudno, żeby nie zwariował. Przeszukali nas po kolei. Przeryli też cały dom. W domu nic nie znaleźli, choć piesek nadal ujadał. Narkotyków nie było, trafili za to na kominiarkę, ochraniacz na zęby, bandaże, jakieś dwa tuziny rac, trochę vlepek i innych gadżetów. Wszystko ładnie wyglądało na zdjęciu, które w najgorszym wypadku miało trafić na stronę internetową miejskiej komendy, w najlepszym może do mediów, i to nawet ogólnopolskich. Próba rozmowy na temat powodów zatrzymania niewiele przyniosła. Nie pozostało już nic innego niż pójść z panami mundurowymi. 12 | Fanatycy. Futbol na śmierć i życie
Wchodząc bocznym wejściem na komendę, nie zdawałem sobie sprawy, że będzie to moja najtrudniejsza wizyta w podobnym przybytku. W głowie kotłowanina myśli. Co takiego zrobiłem, żeby zamiast przysłać wezwanie trzeba było po mnie przyjeżdżać o szóstej rano? Doświadczenie podsuwało chujowe myśli – takich sił nie angażuje się za kilka gramów marihuany czy wjazd z bramą na meczu. Polski wymiar sprawiedliwości ma to do siebie, że na komendę nie da się iść spokojnie. Niejeden już wchodził uśmiechnięty, bo wydawało mu się, że mogą mu skoczyć, a do domu wracał po dłuższym czasie. Teraz wystarczy, że zagoni cię jakaś kurwa. Było kilka głośnych spraw na polskiej scenie kibicowskiej, kiedy chłopaki lądowały w areszcie tylko na podstawie pomówień. Jak się okazało, moja sytuacja była podobna. Zanim wszystko miało się wyjaśnić, musiałem zebrać wpierdol. Zawsze bili i chyba już nigdy bić nie przestaną. Pierwszy raz dostałem, jeszcze stojąc na korytarzu i czekając, aż otworzą się wrota tajemnej komnaty. Postawili mnie skutego twarzą do ściany i kazali oprzeć się o nią czołem. Klasyka. I dostałem kopa, nie soczystego w dupsko, tylko na wysokości łydki, może trochę niżej, tak bym spierdolił się na ziemię jak worek kartofli. Panowie mundurowi nie lubią też się spieszyć. Im dłużej czekasz, by usłyszeć jakiekolwiek wyjaśnienie, tym większy masz mętlik w głowie. Tak było i w moim przypadku. Nadal nie mogłem rozkminić, w jakim celu zostałem zatrzymany. W końcu zaproszono mnie do ciasnej i ciemnej klitki. W środku trzech z pozoru normalnych gości. Gdybyście zobaczyli ich na ulicy, nie powiedzielibyście, że pracują w policji. Ale my, kibice, tak już mamy, że psa rozkminimy od razu. Twarze policjantów pozbawione były emocji, ale było w nich coś złowieszczego. Moja pierwsza myśl: nie wyjdę stąd zdrowy. Tu 1. Początek i koniec | 13
jednak spotkało mnie zaskoczenie, bo usłyszałem zarzut po zaledwie kilku minutach. Ale wcale nie poprawiło mi to humoru. Kurwa jego zapierdolona mać, czynna napaść na funkcjonariusza! Pewnie najpierw zbladłem, potem serce zaczęło nadupczać mi jak pojebane. Pod nawałem myśli głowa zrobiła się ciężka, przecież to jakiś pierdolony farmazon. Od razu zasypali mnie dowodami, pokazano jakieś zdjęcie z monitoringu, na którym równie dobrze można było rozpoznać Wielkiego Ptaka z Ulicy Sezamkowej. Mówili, że mają zeznania, wszyscy mnie widzieli, wskazał mnie poszkodowany funkcjonariusz, a nawet kolega mnie wjebał. Idź pan do… Wiem, że każde słowo i każdą myśl analizowałem wtedy kilka razy. Dziś mam wrażenie, jakbym tam wszedł i wyszedł, a całość zajęła góra pięć minut. Może to mechanizm wyparcia traumatycznego przeżycia. Jak już postawili zarzuty, to miałem prawo zadzwonić do adwokata. To była najtrudniejsza część tej hecy, bo trzeba było zadzwonić do rodziców. Dali mi telefon, ale sami wybierali numer. Mama nie odbierała, drugie podejście było do ojca. On i tak musiał pójść z tym do niej – to ona obracała się w odpowiednich kręgach i mogła znaleźć mi sensownego adwokata. Wiem, że kilku ochroniarzy i stewardów dostało na feralnym wyjeździe po głowie, ale nie przypominam sobie, żebyśmy się z psami napierdalali. Owszem, wpadli w nas dość szybko, ale gaz zrobił swoje i raczej na tym problemy się skończyły. Pewnie ktoś próbował się odmachnąć, gdy zaczęło się pałowanie, może kogoś trzeba było odbijać. Byłem już po drugiej stronie, dlatego wiedziałem, że ten zarzut to skończona bzdura. Ale został postawiony i to w tej chwili stanowiło problem. Siłą się nie dałem, dostałem liścia, ale coś miękki skład na mnie wybrali, bo na jednym się skończyło. Konsekwentnie nie przyznawałem się 14 | Fanatycy. Futbol na śmierć i życie
do niczego i nawet jak pokazali mi zdjęcie, już trochę lepszej jakości, na którym mogłem rozpoznać siebie wbiegającego przez bramę, to paliłem głupa. Miało być okazanie, nie pamiętam już, czy przed przyjazdem adwokata, czy po. Miało być, ale nie było. Skoro nie miał mnie kto wskazać palcem, że go zaatakowałem, to jakim, kurwa, prawem dostałem takie zarzuty? Przecież to się kupy nie trzyma. Myśleli, że frajera znaleźli, który od razu się przyzna, i po sprawie. Adwokat okazał się fachowcem, sprawnie zburzył całą konstrukcję zarzutów. Ostatniej sprawy nie dał jednak rady już załatwić. Został zarzut wtargnięcia na teren imprezy masowej. I z tym musiałem się bujać, a ostatecznie za to zarobiłem zakaz. Są w życiu takie chwile, w których zastanawiamy się, co się stało, że się zesrało. Wówczas nasi rodzice główkują nad tym, gdzie, wychowując nas, popełnili błąd. W moim przypadku rodzice, a przynajmniej mama, dość szybko się zorientowali, że coś im się nie udało. I delikwent, którego spłodzili i puścili w świat, nie jest typem normalnego obywatela. Co gorsza, stał się okazem stadionowej bandyterki. Bandyterki, która, jak wiadomo, jest przecież największym problemem społecznym. Większym niż wszechobecna korupcja, nepotyzm czy też panosząca się w każdym zakamarku Polski przestępczość zorganizowana… Moja mama dość długo nie zdawała sobie sprawy, co jest sensem mojego życia. Długo nie wiedziała, że największy błąd popełniła w momencie, w którym uznała, że puszczenie mnie samego na mecz nie będzie się wiązało z większymi konsekwencjami. Może i faktycznie wtedy tak było, ale jedna z najważniejszych prawd dotyczących świata kibiców brzmi: jak raz w to wejdziesz, to już nigdy z tego nie wyjdziesz. Na palcach jednej ręki mogę policzyć przypadki, które znam i o których słyszałem, kiedy to jeden z drugim nie 1. Początek i koniec | 15
wsiąkł na całego po swoim pierwszym meczu czy pierwszym wyjeździe. Jak to się stało, że taki chłopaczek jak ja wciągnął się w kibicowanie już od pierwszego dnia? Pochodziłem przecież z tak zwanego dobrego domu. Rodzice są dobrze wykształceni, mama całe życie pracowała jako urzędniczka, i to nie taka od stemplowania papierów. Ojciec co prawda zaczynał jako zwykły robotnik, ale za sprawą swego uporu został inżynierem. Łamałem stereotyp, zgodnie z którym po stadionach biega tylko największa patologia. Być może z tych stereotypów wzięło się zdziwienie matki, gdy aby obronić się przed tak grubymi zarzutami, musiałem ją prosić o pomoc. Wychodząc z komendy, w momencie, w którym z ulgą mogłem odetchnąć, po, wydawałoby się, najtrudniejszej rozmowie mojego życia, wiedziałem, że to nie koniec problemów. Rodzice rzecz jasna nie mieli zamiaru przejść nad tym do porządku dziennego. I choć cała afera była grubymi nićmi szyta, a ja miałem być tylko elementem statystyk wymiaru sprawiedliwości, to jednak nie mogłem się spodziewać, że w domu obejdzie się bez pytań, pretensji i szeroko pojętej zjebki. Pytania musiały paść, ponieważ rodzice, choć wiedzieli, że zawsze byłem obecny na najważniejszych wydarzeniach w życiu mojego klubu, to jednak zdawali sobie sprawę, że zarzuty, które mi postawiono, chyba trochę wykraczały poza zwykłe kibicowanie. Z drugiej strony, nigdy nie byłem aniołkiem. Nie były to pierwsze zarzuty, które w życiu usłyszałem. Miałem problemy z prawem przez dragi, jakieś bzdury z legalizacją jumanych samochodów, ot, takie wielkomiejskie pierdoły. Lecz nagle walnęła bomba, zarzut czynnej napaści na funkcjonariusza. Rozumiem jego powagę, w końcu jak go usłyszałem, to prawie zjechałem z tego krzesełka, na którym łaskawie pozwolono mi usiąść. Pytanie 16 | Fanatycy. Futbol na śmierć i życie
tylko, czy moi rodzice mogli być zdziwieni? Miałem za sobą ponad dwie dekady wyjazdów, awantur. Chyba nie myśleli, że stałem z boku i patrzyłem. Szczególnie że zaczynałem chodzić na mecze z ojcem jeszcze w bardzo niespokojnych czasach, więc wzorce miałem, jakie miałem, a w podstawówce bynajmniej nie byłem wzorem dobrego zachowania. Nagle więc miałbym się stać biernym obserwatorem, grzecznym chłopcem, który stoi z boku? Dobre sobie. Słowem, nigdy nie zapowiadałem się na wzorowego obywatela i takim się nie stałem. Tylko na czym polegał błąd – mój lub rodziców – dlaczego swoim hobby i sensem życia uczyniłem stadionowe atrakcje, a nie na przykład wędkarstwo czy zamiłowanie do kinematografii? Nie wiem, gdzie szukać odpowiedzi. Może trzeba zacząć od początku. A początek będzie w stylu Hitchcocka – bo za dzieciaka chciałem być psem! Wyobraźcie to sobie: od marzenia o byciu psem do zarzutów o czynną napaść na jakiegoś przygłupa w mundurze. No, ewidentnie coś musiało się po drodze spierdolić. W czasach mojego dzieciństwa, czyli jeszcze w PRL-u, dzieciaki nie miały zbyt wielkiego pola manewru. Jedni chcieli być strażakami, inni lekarzami, jeszcze inni chcieli być psami. Jeżeli ktoś miał względnie kumatych rodziców, to mógł od nich usłyszeć, że lepiej być strażakiem, kolejarzem, a najlepiej piłkarzem. Wspomnienia medalu z 1982 roku były przecież jeszcze dość świeże. Ja natomiast, wróciwszy pewnego dnia do domu z przedszkola, oznajmiłem moim rodzicom, że chcę być milicjantem. Nie mam prawa pamiętać ich reakcji, ale po latach ojciec przytaczał z uśmiechem na twarzy anegdotę o małym chłopcu, któremu systemowa indoktrynacja wbiła w przedszkolu do głowy marzenie o pójściu śladami Sławomira Borewicza. Cała historia do dziś wzbudza w rodzinie niemałe 1. Początek i koniec | 17
rozbawienie. Nie może być inaczej, skoro zarówno od strony ojca, jak i matki większość rodziny była zawsze mocno przeciwko komunie, później przeciwko postkomunie. Poznałem kiedyś fajną dupeczkę, raz czy drugi zabrałem ją na mecz. Przedstawiłem jej kilku dobrych chłopaków, takich prawdziwych wariatów, których całe życie kręci się wokół meczów i wyjazdów. Nie była z naszego świata. Pochodziła z dobrego domu i właściwie jej zainteresowanie mną powinienem rozpatrywać w kategoriach cudu. Spotykaliśmy się może trzy miesiące, do czasu, aż mieliśmy wspólnie pójść na wesele kogoś z jej rodziny. Niestety, termin kolidował z wyjazdem. A że dowiedziałem się o tym dwa tygodnie wcześniej, nie miałem zamiaru towarzyszyć jej na tej imprezie. Nie zrobiła mi awantury, zdziwiłem się nawet, że wykazała tyle zrozumienia. Zdziwienie mi przeszło, kiedy się zorientowałem, że to koniec naszej znajomości. Cóż, nie pierwsza i nie ostatnia panna, z którą się nie udało, bo trzeba było jechać na mecz. Już na spokojnie sobie o tym wszystkim porozmawialiśmy. Dziewczyna przez cały ten czas nie zdawała sobie sprawy, z kim się spotyka – do czego, jeśli mam być szczery, przyłożyłem rękę. Gdy mówiłem, że muszę wracać, bo mam jeszcze zaległą pracę do zrobienia, zmykałem z chłopakami. Gdy w weekend „leżałem chory”, wdychałem opary gazu pod sektorem gości na drugim końcu Polski. Nawet nie była w stanie sobie wyobrazić, że można tak głęboko wsiąknąć w coś tak niezrozumiałego dla normalnego człowieka, jak futbolowy fanatyzm. Po kilku kieliszkach wina jej oszołomienie zaczęło przechodzić w zaciekawienie i musiałem zmierzyć się z pytaniem, którego nigdy wcześniej nie słyszałem: „Jak to się stało, jak wszystko się zaczęło?”. Przyznam, 18 | Fanatycy. Futbol na śmierć i życie
że wcześniej o tym nawet nie myślałem – wszystko to przyszło naturalnie. Z biegiem lat wsiąkałem w temat coraz bardziej, aż dotarłem do momentu, w którym stało się to najważniejsze w moim życiu, a żeby być precyzyjnym: w którym futbol, stadion, mecze same w sobie stały się moim życiem. Były nim od poranka do nocy, od poniedziałku do niedzieli. Próbuję sięgnąć pamięcią do swojego pierwszego meczu. I mam z tym problem. Pamiętam dobrze, kiedy pierwszy raz na meczu byłem bez ojca, ale nie mogę sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz w ogóle pojawiłem się na stadionie. Kojarzę fakty, sytuacje, zabawne zdarzenia, gdy chodziłem z ojcem i jego kolegami. Ale ten pierwszy mecz? Przepraszam nic z tego. Jedno jest pewne: zaczynałem jak większość z nas. Nie robi większej różnicy, czy kogoś zabrał ojciec, brat czy kuzyn. Tak to się właśnie odbywa – idzie się w gronie samców, zazwyczaj starszych od siebie. W czasach mojego dzieciństwa więzi rodzinne były mocniejsze niż obecnie, mam wrażenie, że rodzice więcej uwagi poświęcali wychowaniu i pokazywaniu dzieciom świata. I my wtedy nie byliśmy tak durni jak dzieci obecnie, wychowywane beztrosko i bezstresowo, często w ogóle nieznające zagrożeń wynikających z życia w wielkim mieście. Ojciec miał taką grupę znajomych, którzy regularnie bywali u nas w domu. Chadzał z nimi na piwo, wspólnie oglądali mecze. Nie skłamię, jeżeli powiem, że czułem się w tym towarzystwie doskonale. Rzecz jasna jako pięcio- czy sześciolatek niewiele mogłem zapamiętać, ale te przebłyski, które mam z tamtych lat, pozwalają właśnie tak teraz to wspominać. Zachowały się nawet w naszym małym domowym archiwum zdjęcia z tamtych wspaniałych lat. Już jako szczyl bywałem z ojcem na meczach i zaczynałem chłonąć atmosferę stadionu. 1. Początek i koniec | 19
Dziś, gdy w gronie stadionowych dinozaurów siadamy nad browarem i wspominamy dzieciństwo i młodość, mamy niezłą bekę. Największy ubaw zawsze jest na wspomnienie, nieżyjącego już, zajebistego przyjaciela, którego droga na stadion stanowiła zaprzeczenie wszelkich reguł futbolowego świata. I on sam w sobie, swoim zachowaniem i podejściem do życia, wyłamywał się z jakichkolwiek norm. Dorastając bez ojca, który zginął tragicznie w wypadku, zawsze miał problem z akceptacją takich czy innych zasad. W domu brakowało męskiego wzorca i czasami wydawał nam się zniewieściały. Teraz pewnie biegałby w leginsach i wpierdalał tofu z jagodami goji, w takim świecie żyjemy, jednak te dwie czy trzy dekady temu takiemu dzieciakowi łatwiej było odnaleźć się w życiu. Nie zmienia to faktu, że gość zawsze był dziwny – owszem, niby ganiał z nami po osiedlu, niby robiliśmy wspólnie te wszystkie chłopięce głupoty, ale czegoś w tym wszystkim brakowało. Później, w czasach, które pamiętam już dość dobrze, gdy całe nasze życie kręciło się wokół biegania za piłką i w ogóle piłki nożnej, trudno było go namówić, by poszedł z nami na stadion. Zawsze coś wymyślał – a to mama nie pozwoli, a to babcia będzie się martwić. Proponowaliśmy, namawialiśmy – nic z tego. I pewnego dnia, biegnąc w krzaki za trybuną, żeby się wylać, widzę, jak idzie… I to z kim? Z babcią! Wyobraźcie to sobie: z babcią! I tak od czasu do czasu udawało mu się wyciągnąć babcię na mecz. Ceny biletów w porównaniu z XXI wiekiem były śmieszne, te kilka groszy zawsze dało się uciułać. Gdy już chodziliśmy sami, albo prosiliśmy rodziców o kasę, albo im ją po prostu podkradaliśmy. A kiedy nie było innej możliwości, biegaliśmy po osiedlu i zbieraliśmy butelki na skup. W ostateczności pod stadionem szukało się kogoś wyraźnie starszego, z kim 20 | Fanatycy. Futbol na śmierć i życie
wchodziło się za darmo „na syna”. Przyszedł taki moment, że byliśmy na tyle duzi, by móc zacząć chodzić samemu. W domu krzyczało się tylko: „Idę na mecz” i heja na żywioł. U jednych przechodziło to łatwiej, u innych nie mogło się obejść bez awantury. Niektórzy musieli po prostu uciekać z chaty. Ale prędzej czy później urwaliśmy się z rodzicielskiej smyczy. Nie wiem, czy nasi rodzice w pełni zdawali sobie sprawę z możliwych konsekwencji. Część z nas miała wyrosnąć na wrogów publicznych numer jeden, z którymi wojować miały później władza i mainstreamowe media. Zaczął się okres podążania śladem starszych kolegów. Chyba na każdym osiedlu w każdym mieście, w którym działa duży klub, są takie ekipy. Zawsze dominują w nich najsilniejsi, a więc najczęściej i najstarsi, choć prawo wieku nie jest tu regułą. Ale faktem jest, że każdy zawsze wzorował się na tych kolesiach, którzy wiedli prym. Na tych wariatach, którzy już wtedy jeździli z drużyną, gdzie tylko mogli. Małolaty były zapatrzone w nich do granic możliwości, czasami zupełnie bez żadnej refleksji. Tak się złożyło, że z naszego osiedla, z osiedla okolicznych domów jednorodzinnych, pochodziło kilku twardych chłopaków, którzy zawsze gdy tylko mogli, szukali atrakcji. Naszym marzeniem było stać się takimi jak oni. Zanim do tego doszło, musieliśmy się oswoić z całą otoczką piłki nożnej. Z tym, że trybuny kipią emocjami, czasami wybuchają. I również z tym, że czasami w ruch idą pięści. Zapytałem kiedyś ojca, dlaczego kibice się biją. O co chodzi, gdy nagle duża grupa rusza w stronę sektora, gdzie siedzą „ci inni”, albo rzuca się z kawałkami ławek na policję. Być może to właśnie był moment, w którym ojciec skrewił, ponieważ powiedział po prostu: 1. Początek i koniec | 21
– Bo lubią, taka jest piłka. Czy w ogóle to zrozumiałem? Wtedy jeszcze nie, ale skoro największy autorytet w moim życiu stwierdził, że to normalne, nie widziałem w tym nic złego. W tamtych latach, w swoich początkach, które przeżywałem wspólnie z ojcem, w zasadzie burdy stadionowe nie robiły na mnie wrażenia. Ot, gdzieś tam naprzeciwko leją się po głowach. Gdy zacząłem chodzić na mecze z chłopakami z osiedla i gdy kręciliśmy się po sektorach, gdzie było głośno i wszyscy mecze oglądali na stojąco, poczułem coś, co pozwoliło mi zrozumieć, że piłkarska awantura nie jest czymś absolutnie normalnym. Pojawił się strach. Byłem przyzwyczajony do szalejących tłumów, ale przyszedł taki dzień, w którym mnie to przytłoczyło. Poczułem się malutki, zupełnie zależny od innych i tego, co dzieje się dookoła. Ogarnęło mnie coś na kształt paniki. Nie do końca wiem, czego się bałem – chyba nie tego, że dostanę w łeb, nie pchałem się przecież w dym. Strach rodził się z dynamiki wydarzeń, sektor potrafił eksplodować emocjami i zaczynała się awantura. Duże masy ludzi przemieszczały się bez większego ładu to w jedną, to w drugą stronę, porywając ze sobą wszystko, co nie mogło stawić oporu. I ja, ten 11-letni chłopaczek, płynąłem z nurtem tłumu, szukając wyjścia, bezpiecznego miejsca. W jednej chwili stoisz z kolegami, po chwili ich nie widać. Ktoś się przewraca, ktoś spada z ławki, innego podnoszą, bo gębę rozkwasił na schodach. A w tobie rośnie strach. Nie wiem, czy przeszkadzało mi to, że czasami na meczu zaczynało się zamieszanie, nie było to przecież normą. Nauczyłem się wtedy, by uważnie obserwować otoczenie. Pogodziłem się z tym, że moje poczucie komfortu na stadionie raz na jakiś czas zostaje zaburzone. Nie był to powód, dla którego 22 | Fanatycy. Futbol na śmierć i życie
miałbym zrezygnować z atmosfery najgłośniejszego z sektorów. Żebyśmy mieli jasność – to nie były czasy, kiedy na stadionach zasiadało regularnie kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Z perspektywy można rzec, że frekwencje były śmieszne, ale dla młodego chłopaka – by nie powiedzieć: dla dziecka – to było może ludzi, a ja momentami czułem się jak dryfujący rozbitek. Stopniowo uczyłem się odnajdywać w stadionowym zamieszaniu. Im byłem starszy, tym pewniej się czułem, fascynacja była silniejsza od tych niespodziewanych napadów strachu. Nie każdy tak miał – część sobie odpuściła. Sporo było takich, którzy zostali kanapowymi kibicami albo przenieśli się na drugą stronę stadionu, bo woleli oglądać mecze w spokoju. W ciągu ponad ćwierćwiecza, które spędziłem na trybunach, spotkałem wiele osób, które przy pierwszej okazji zwijały manatki, tłumacząc, że to nuda, i wynajdując najdziwniejsze powody, by czmychnąć. Nie jest to przytyk pod czyimkolwiek adresem, każdy ma swoje granice i jeżeli nie czuje się gdzieś komfortowo, nie będzie przecież brnąć w to dalej. W ten sposób w różnych okresach straciliśmy kilku kumpli; z drugiej strony, w ich miejsce zaraz pojawiali się nowi. Dziś tych z naszej grupy, którzy wytrwali przy klubie ponad dwie dekady, wariatów rozbijających się regularnie po Polsce, mogę policzyć na palcach jednej ręki.
Legia Warszawa – FK Astana, oprawa upamiętniająca powstanie warszawskie
Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń