Farben Lehre. Bez pokory

Page 1



B EZ

POK ORY



farben lehre

B EZ

POK ORY KAMIL WICIK

oraz Leszek Gnoiński i Wojciech Wojda

Kraków 2015


Bez pokory Farben Lehre Copyright © 2015 by Kamil Wicik, Wojciech Wojda, Leszek Gnoiński Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2015 Redakcja – Jarosław Urbaniuk, Agnieszka Luer-Mika Korekta – Aneta Wieczorek / Editor.net.pl Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Fotografia na okładce – Emilia Sałajczyk All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. Wydanie I, Kraków 2015 ISBN: 978-83-7924-242-9

www.wydawnictwosqn.pl Szukaj naszych książekk również w formie e ej elektronicznej

DYSKUTUJ O KSIĄŻCE //WydawnictwoSQN / /SQNPublishing //WydawnictwoSQN

NASZA KSIĘGARNIA www.labotiga.pl N Wspieramy środowisko! Książka została wydrukowana na papierze wyprodukowanym zgodnie z zasadami zrównoważonej gospodarki leśnej.


Wstęp To były wakacje 2007 roku. W moim rodzinnym mieście odbywała się druga edycja nieistniejącego już dziś festiwalu Kierunek Olsztyn. Zapamiętałem ją z dwóch powodów. Pierwszego dnia dotarł tu biały szkwał – lało jak z cebra, wiatr pędził z przerażającą prędkością. Nawałnica trwała tylko kwadrans, ale to wystarczyło, by dokonała ogromnych spustoszeń. Można powiedzieć że z miejskiej plaży nad jeziorem Krzywym, gdzie miał się odbyć festiwal, „zmiotło” scenę. Miałem wrażenie, że tylko cud uratował ją przed odfrunięciem nad jezioro. Niestety zalane nagłośnienie nie nadawało się do użytku. Jednak imprezy nie chciano odwołać i organizatorzy załatwili rezerwowy sprzęt, choć gorszej jakości, co wieczorem bardzo dokuczało i zespołom, i publiczności. Drugim powodem miało być spotkanie z Wojtkiem Wojdą, którego poznałem rok wcześniej na festiwalu w Jarocinie. Byliśmy umówieni przed ich koncertem, aby pogadać. Chciałem też nakłonić lidera Farbenów, aby przyjrzał się występowi moich bardzo zdolnych kolegów z grupy Enej. Dopiąłem swego – spodobali mu się i dzięki jego wstawiennictwu wydali w Lou & Rocked Boys upragnioną pierwszą płytę. Wojtek jest niezwykle gadatliwym człowiekiem, więc barwnie opowiadał o początkach kapeli, studiach w Warszawie, imprezowaniu w słynnym akademiku przy Kickiego, oraz o wyjazdach do Jarocina. Właśnie wtedy zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Dopuszczony w końcu do głosu zapytałem, czy, skoro był świadkiem tylu interesujących wydarzeń, nie spisze tego i nie wyda w formie wspomnień. Wojtek – pamiętam jak dziś – uśmiechnął się, a w jego oczach jakby coś się zaświeciło. Po chwili stwierdził: „Pewnie, masz rację, ale… może ty się tego podejmiesz”. 7


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

Zatkało mnie. Tuż po koncercie postanowiłem się upewnić, że Wojtek poważnie o tym myśli. Gdy okazało się, że tak, poprosiłem o czas do namysłu. Po miesiącu zdecydowałem się – będę to robić! Od razu przyszedł mi do głowy tytuł: Bez pokory – Wojciech Wojda i Farben Lehre. Idealnie pasował do Wojtka, jego tekstów, postawy życiowej i muzyki zespołu. Teraz wiem, że ten brak pokory kształtował się u niego przez lata wyrzeczeń i walki. Dziś to dojrzały facet, ale nie pozbawiony młodzieńczej energii. Po prostu wie, czego chce i nie da sobie w kaszę dmuchać. Ta książka to opowieść o wzlotach i upadkach zarówno jego, jak i Farben Lehre. O ciężkiej pracy, o spełnianiu marzeń, umiejętności dążenia do celu czy wreszcie – o byciu zawsze wiernemu sobie i swoim ideałom. Żmudna praca nad tą książką trwała blisko siedem lat. Dzisiaj oddajemy ją w Wasze ręce wspólnie, bo ta publikacja nigdy by nie powstała, gdyby nie osobiste zaangażowanie Wojtka, któremu bardzo dziękuję za zaufanie. Dziękuję także za przegadane godziny, konstruktywne kłótnie, cenne podpowiedzi, barwne opowieści i gościnność w Płocku. Bardzo chciałbym podziękować również Leszkowi Gnoińskiemu, redaktorowi tej książki, za to, że zgodził się na tę niełatwą i czasochłonną współpracę. Dziękuję za wszystkie rady, cierpliwość, wyrozumiałość i wspaniałą naukę, dzięki której stałem się innym człowiekiem. Podziękowania za dobrą energię, cierpliwość i godziny wspomnień należą się też muzykom Farben Lehre: Adamowi „Mikołajowi” Mikołajewskiemu, Konradowi Wojdzie i Filipowi Grodzickiemu. Dziękuję również pozostałym rozmówcom, którzy poświecili swój cenny czas, aby opowiedzieć o kontaktach z Wojtkiem i Farbenami, a tych wywiadów przeprowadziłem – lekko licząc – ponad 200. Każdemu z osobna kłaniam się w pas. Bardzo żałuję, że nie wszyscy, z którymi chciałem porozmawiać, zgodzili się na swój udział w publikacji. Brakuje przede wszystkim wypowiedzi dawnych członków zespołu: gitarzysty Roberta Chabowskiego i basisty Piotra Kokoszczyńskiego. Mimo wcześniejszych deklaracji, obaj unikali kontaktu, więc uznałem, że nie mają ochoty na rozmowy o zespole. Być może podobne wątpliwości kierowały Piotrem Bartusiem i kilkoma innymi osobami, które odmówiły mi wywiadów. Szkoda. Kamil Wicik


ROZDZIAŁ 1.

GARAŻÓWKA Ci na samej górze budują by burzyć W dole posłuszeństwo, brak jedności Młodzi protestują w piwnicach, garażach Ale tego krzyku nikt nie zauważa (Farben Lehre – Ulice milczą)


1.1.

BEZ ŚWIATŁA Gdy w 1977 roku w Wielkiej Brytanii grupa The Sex Pistols wydała Never Mind The Bollocks, a Johnny Rotten wykrzykiwał: „Boże, chroń królową i jej faszystowski reżim”, w naszym kraju przeważnie słuchało się muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej. Rządziła radiowa Jedynka ze swoimi gwiazdami: Alicją Majewską, Homo Homini, Krzysztofem Krawczykiem czy Ireną Jarocką. U państwa Wojdów z Płocka, rodziców przyszłego lidera Farben Lehre, słuchało się jednak muzyki dużo ambitniejszej. Pani Anna, mama Wojtka, która na co dzień uczyła języka polskiego w szkole średniej, uwielbiała Ewę Demarczyk, Marka Grechutę, Edith Piaf i Charles’a Aznavoura. Pod koniec lat 70. w rodzinnym domu można było także usłyszeć płyty popularnych w tamtym czasie takich gwiazd, jak Boney M, Joe Dassin czy Drupi. „Mnie też te melodie wpadały w ucho”, przyznał po latach Wojtek. Jego ulubionymi wykonawcami byli: Suzi Quatro, Afric Simone, Boney M, Eruption i Smokie. Pana Wiesława, tatę Wojtka, muzyka nie interesowała. Owszem, czasem sięgał po nagrania zespołów folklorystycznych, ale bardziej ze względów sentymentalnych – przypominały mu czasy dzieciństwa: „Mój ojciec grał na harmonii, tak samo jak dziadek – przyznaje pan Wiesław. – Ja też się uczyłem, ale w wieku kilku lat miałem wypadek, podczas którego trwale uszkodziłem palec wskazujący, co uniemożliwiło mi dalszą naukę”. W dzieciństwie główną pasją Wojtka, a wręcz całym jego światem, była piłka nożna. Kochał grać, więc kopał piłkę i na podwórku, i w szkole. Oczywiście nie wyróżniał się na tle większości dzieciaków w tym czasie, bo lata 70. były przecież złotym okresem polskiego futbolu. Jednym 10


GARAŻÓWKA

z pierwszych zapamiętanych przez Wojtka doświadczeń były mistrzostwa świata w 1974 roku. Przesiedział je przed telewizorem, ekscytując się każdym meczem. Znał składy wszystkich drużyn występujących podczas turnieju rozgrywanego w Republice Federalnej Niemiec, a nawet reprezentacji Zairu i Haiti, słabeuszy tamtych mistrzostw. „Synek założył nawet specjalny zeszyt, gdzie notował składy wszystkich drużyn, choć oczywiście najbardziej kibicował naszym”, wspomina pani Anna. A polska reprezentacja radziła sobie wyjątkowo dobrze, wygrywając mecz za meczem. Polegli dopiero w starciu z gospodarzami mistrzostw. Do dziś ten „pojedynek w wodzie” wzbudza ogromne emocje. Wówczas płakała cała Polska, a wraz z nią siedmioletni Wojtuś. Mimo to, zapatrzony w grę Deyny, Szarmacha, Gadochy, Laty i pozostałych, chciał zostać piłkarzem. I jak w przypadku tysięcy chłopców – na marzeniach się skończyło, bo z czasem piłka nożna zaczęła być odsuwana przez inną pasję – muzykę, a wyrywkowe dziecięce i niewinne słuchanie Suzi Quatro czy Smokie zmieniało się w coraz bardziej dojrzałą fascynację. Wojtek dokładnie pamięta moment, gdy muzyka stała się dla niego ważna, a był to wyjątkowy dzień – 8 grudnia 1980 roku. Właśnie wtedy w popołudniowym programie Radiokurier na antenie radiowej Jedynki po raz pierwszy usłyszał piosenki The Beatles: She Loves You i A Hard Day’s Night. Tego dnia John Lennon został zabity przez Marka Chapmana, obłąkanego fana. Polskie media powiadomiły o tym zdarzeniu, przy okazji emitując najbardziej znane piosenki Lennona i Beatlesów. Mimo to Wojtek nie został fanem The Beatles, ale AC/DC, których usłyszał kilka miesięcy później. Z twórczością braci Young zapoznał go Jarek Lipczyński, a sam Wojtek tak opowiada o tym zdarzeniu: „Spotykaliśmy się w jego domu i słuchaliśmy muzyki. I gdy któregoś razu puścił jakąś piosenkę AC/DC z płyty Back in Black, oniemiałem!”. Wkrótce Wojtek sięgnął po nagrania kolejnych kapel z kręgu hard rocka i heavy metalu: Kiss, Queen, Black Sabbath, UFO, Iron Maiden, Judas Priest i Led Zeppelin. Regularnie przychodził do Jarka z magnetofonem szpulowym Grundig ZK 120, by przegrywać kolejne utwory. Lipczyński, pasjonat Trójki, a szczególnie programów Piotra Kaczkowskiego, właśnie stamtąd czerpał wiedzę o swoich ulubionych wykonawcach. „Wówczas w audycjach radiowych puszczano całe płyty Deep Purple, Led Zeppelin, AC/DC i wielu innych”, 11


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

mówi Jarek, w tamtych czasach szczęśliwy posiadacz „kaseciaka”, zdobytego w niezwykłych okolicznościach. Podobnie jak większość ówczesnych nastolatków, wysłał do popularnej niemieckiej firmy Grundig prośbę o prospekty i materiały promocyjne, a oni w nagrodę za zainteresowanie… przysłali mu nowiutki magnetofon kasetowy! W tych latach płyty z zachodnią muzyką praktycznie nie pojawiały się w oficjalnej sprzedaży. Najczęściej przywozili je krewni mieszkający za granicą lub marynarze podróżujący po całym świecie. Można je było nabyć w nielicznych prywatnych sklepach muzycznych albo na bazarach, takich jak warszawski Wolumen czy Skra. Jednak ich ceny stanowiły poważną przeszkodę. Przeciętny Polak zarabiał wówczas równowartość około 20 dolarów, a taka płyta stanowiła wydatek rzędu sześciu–ośmiu dolarów. Niewielu rodziców stać było na kupienie swojemu dziecku płyty za blisko połowę miesięcznej pensji. Tymczasem w roku 1980 rock „wybuchł” w Polsce z ogromną siłą. Do głosu doszło pokolenie urodzone w latach 50. Niespełna 30-letni muzycy, którzy jeszcze kilka lat wcześniej grali w zespołach towarzyszących polskim gwiazdom piosenki, chałturzyli w knajpach w USA lub grali na statkach, zaczynali tworzyć swoją muzykę. Po instrumenty sięgnęło także młodsze pokolenie. Czasy świetności ładnie uczesanych i schludnie ubranych Czerwonych Gitar, Trubadurów czy Jerzego Połomskiego odchodziły w przeszłość. Młodzi ludzie potrzebowali autentyczności i chcieli widzieć na scenie artystów ulepionych z tej samej gliny. Innych młodych ludzi mających podobne jak oni problemy i potrzeby. Oczekiwano prawdziwego przekazu, a nie komunistycznej nowomowy, serwowanej przez socjalistyczne media. To wszystko gwarantował rock, który już na początku lat 80. stał się głównym sposobem wyrażania nieskrępowanego buntu. Wojtek, jak i całe jego pokolenie, mieli dużo szczęścia, bo jak pokazała historia, był to czas wyjątkowy dla polskiej muzyki. Zespoły powstawały jak grzyby po deszczu, organizowano coraz więcej koncertów. Młody Wojda też połknął rockowego bakcyla. Pierwszym zespołem, na którego koncert trafił, był Maanam. Działo się to w maju 1981 roku, kiedy Kora podzieliła całą Polskę. Korę można było kochać lub nienawidzić – półśrodki nie wchodziły w grę. Jej prowokacyjne zachowanie na scenie, obcięte na jeżyka włosy i poetyckie teksty stały się na długie miesiące jednym 12


GARAŻÓWKA

z głównych tematów Polaków stojących w coraz dłuższych kolejkach. Wojtkowi spodobał się występ Maanamu, ale znacznie bardziej urzekła go sama atmosfera koncertu, jego wspólnotowość i magia. „Czułem się, jakbym był w innym świecie – kolorowe światła, lekki zaduch, no i Kora, krótko obcięta, charyzmatyczna, prowokująca”, wspomina. Serce Wojtka wciąż biło dla heavy metalu. Dlatego gdy się dowiedział o istnieniu TSA, postanowił zobaczyć ich na żywo. A były to czasy, kiedy poczta pantoflowa mogła zastąpić najlepszą akcję promocyjną. TSA zdecydowanie wygrali drugą edycję jarocińskiego Ogólnopolskiego Przeglądu Muzyki Młodej Generacji, kładąc na łopatki wszystkich konkurentów i zyskując renomę największych wymiataczy w kraju. Co ciekawe, był to wówczas zespół instrumentalny. Gdy do grupy dołączył wokalista Marek Piekarczyk, stali się największą sceniczną atrakcją w Polsce. Wypadało przyjść na ich koncert i zobaczyć rozebranych do pasa muzyków, szalejących w opętańczym tańcu. Jako że do kapeli przylgnęła też łatka „polskiego AC/DC”, wiadomo było, że gdy TSA pojawi się w okolicy Płocka, to Wojtek na pewno nie przepuści takiej okazji. A ta przytrafiła się już w październiku 1981 roku, kiedy TSA wystąpili w warszawskiej Sali Kongresowej, podczas Rock Jamboree. Wojda przyjechał do stolicy i na scenie zobaczył Ogród Wyobraźni oraz cel swojej podróży – TSA. Ich koncert wgniótł go w jeden z trzech tysięcy wyściełanych czerwonym materiałem, eleganckich foteli tej reprezentacyjnej sali, w której od ćwierćwiecza odbywały się też Zjazdy Partii i inne komunistyczne uroczystości, choć trzeba dodać że Kongresowa była również miejscem słynnych koncertów. W końcu to tam w 1967 roku wystąpili The Rolling Stones. Na koncercie TSA Wojtek siedział jak zahipnotyzowany. „To był dźwiękowy kopniak prosto w szczękę, kopara mi opadła”, wspomina. Najbardziej zachwycały umiejętności i sceniczny wizerunek gitarzystów. Uśmiechnięty Stefan Machel, biegający po scenie w krótkich jeansowych spodenkach, przypominał Wojtkowi Angusa Younga z AC/DC. Żywiołowi muzycy byli jak przybysze z innego świata, a ich ostre brzmienie w niczym nie przypominało tego, co pokazywała telewizja podczas festiwali w Sopocie czy Opolu. Gdy wracał do Płocka, w głowie wciąż huczały mu utwory TSA. 13


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

Miesiąc później opolanie przyjechali do płockiego klubu Filip, więc Wojtek wybrał się na oba koncerty, które wówczas zagrali. Po występach udało mu się porozmawiać z Markiem Piekarczykiem. Do tej pory wydawało mu się, że gwiazdy muzyki są niedostępne, a zmiana tego przekonania przypieczętowała jego sympatię dla TSA. „Mimo że byłem 15-letnim dzieciakiem, Piekarczyk rozmawiał ze mną jak równy z równym”, stwierdził po latach Wojtek. Do grudnia 1981 roku zaliczył niemal wszystkie koncerty w Płocku, a przyjeżdżało tam coraz więcej zespołów – Bank, Anex czy Exodus. Jednak najbardziej zapadł mu w pamięci wieczór z kapelą Mech. Nic dziwnego, działo się to 12 grudnia. „Wstałem następnego dnia rano i w radiu usłyszałem przemówienie generała Jaruzelskiego, które obwieszczało wprowadzenie stanu wojennego. Przeżyłem szok”. Zamknięto granice państwa, wprowadzono zakaz podróżowania, a na ulicach pojawiły się czołgi, patrole milicji i wojsko. Między 22.00 a 6.00 obowiązywała godzina milicyjna – poza domem mogli przebywać tylko posiadacze odpowiednich przepustek. Zaostrzono cenzurę, kontrolowano korespondencję, wyłączono telefony i mimo że połączenia wznowiono kilka tygodni później, to jeszcze długo po podniesieniu słuchawki słyszało się beznamiętny komunikat, że rozmowa jest kontrolowana. W stanie wojennym internowano wielu działaczy opozycji związanej z Solidarnością, telewizja emitowała tylko wybrane programy, a pojawiających się na wizji dziennikarzy ubrano w wojskowe mundury. Ramówkę wypełniały filmy wojenne, produkowane w KDL (Krajach Demokracji Ludowej), a radio grało przede wszystkim muzykę poważną oraz instrumentalną. Rock, jazz czy inna „zachodnia” muzyka w pierwszych tygodniach stanu wojennego zniknęły z eteru. Zamknięto również szkoły, do których uczniowie mieli wrócić dopiero po Nowym Roku. Wojciech Jaruzelski i jego wojskowa klika wstrzymali życie kulturalne na kilka miesięcy. Mimo to już w lutym 1982 roku, w hali warszawskiego milicyjnego (!) klubu sportowego Gwardia odbył się pierwszy koncert rockowy, a w kwietniu ruszyła odnowiona radiowa Trójka, po prawdziwym programowym liftingu. Audycje kierowano głównie do młodych, powstała Lista Przebojów Marka Niedźwieckiego, a na antenę wracały programy z muzyką rockową. Socjalistyczna Polska powoli budziła się z marazmu stanu wojennego, a rock zaczął odzyskiwać pozycję sprzed 13 grudnia. Czasami władze same 14


GARAŻÓWKA

próbowały organizować koncerty, by odsunąć młodzież od zapowiadanych przez opozycję polityczną demonstracji, jednak zdecydowanie nieskutecznie. Młodzi ludzi równie chętnie chodzili na koncerty, co uczestniczyli w manifestacjach, przeważnie kończących się walką z ZOMO (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej). Z dzisiejszej perspektywy trudno jest określić, co zostało zorganizowane przez władze, a co nie. W końcu wszelkie imprezy masowe (koncerty rockowe, a te odbywające się w klubach studenckich również się do takich zaliczały) musiały być organizowane przez państwowe agencje koncertowe lub same kluby, podlegające władzom państwowych uczelni. Nie istniały firmy prywatne, mające prawo do organizacji takich imprez, ani kluby czy puby, jakie znamy dziś. Zgodę na każdy koncert musieli podpisywać przedstawiciele różnych szczebli władz, zarówno państwowych, jak i miejskich. W Płocku imprezy rockowe zaczęto organizować wiosną, jednak Wojtek nie uczestniczył w żadnej z nich, a na swój pierwszy koncert w stanie wojennym trafił zupełnie przypadkowo. Na początku lipca 1982 roku przyjechał do Warszawy powitać polskich piłkarzy powracających z Mistrzostw Świata w Hiszpanii jako trzecia drużyna świata. Zatrzymał się u kuzyna na Pradze, który wyciągnął go po południu na koncert Oddziału Zamkniętego, Deutera, Slimu i hardrockowego Korpusu. Impreza odbyła się na Stadionie Skry. Wojtek nie dał się długo namawiać, przede wszystkim chciał posłuchać stołecznego Korpusu, jednak to za sprawą zespołu Deuter po raz pierwszy zetknął się na żywo z muzyką punkrockową, która wówczas nie zrobiła na nim wrażenia. „Niespecjalnie mnie to ruszyło”, mówi po latach. Po paru tygodniach znów pojawił się w stolicy, tym razem na koncercie bardzo popularnego w Polsce walijskiego tria Budgie, które przyjechało dać aż 16 występów i było pierwszym zachodnioeuropejskim zespołem rockowym odwiedzającym nasz kraj po wprowadzeniu stanu wojennego. Właśnie na tym koncercie Wojtek poznał Adama Kępińskiego. Nowa znajomość okazała się bardzo ważna, bo obaj umówili się na wspólny wyjazd na zaczynający się kilka dni później festiwal w Jarocinie. Adam był starszy o ponad rok, co stanowiło dla Wojtka świetną kartę przetargową w rozmowach z rodzicami. Udało mu się ich przekonać, że ze starszym kolegą, a w dodatku posiadaczem własnego namiotu, będzie bezpieczny. 15


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

„Gdyby nie Adam, to pewnie rodzice nie pozwoliliby mi jechać”, mówi. Wówczas o festiwalu w Jarocinie nie było słychać zbyt wiele, więc rodzice nie kojarzyli tej imprezy. Wiedzieli tylko, że syn jedzie słuchać głośnej muzyki i to w zupełności im wystarczało. A Wojtek marzył, aby pojechać do Jarocina, bo przecież rok wcześniej właśnie tam pojawił się jego ulubiony zespół – TSA. Już w roku 1970 zorganizowano w jarocińskim klubie Olimp Wielkopolskie Rytmy Młodych (WRM). Zresztą do dziś mieszkańcy Jarocina nie mówią na festiwal inaczej, jak właśnie „Rytmy”. W połowie lat 70. imprezę przeniesiono do nowo otwartego Jarocińskiego Ośrodka Kultury (JOK). Od początku w ramach WRM odbywał się konkurs młodych kapel, które walczyły o Złotego Kameleona. Pojawiali się wykonawcy z całej Polski i dziennikarze muzyczni z najbardziej liczących się mediów. Występowały też gwiazdy polskiej muzyki, jak Test, Grupa Stress, Wojciech Skowroński czy zespół Anawa, w tym czasie występujący z Andrzejem Zauchą. Mało kto pamięta, że impreza początkowo nie miała charakteru czysto rockowego. Uczestniczyli w niej piosenkarze, chóry, a w połowie lat 70. zaczęto organizować Przegląd Prezenterów Dyskotek. Przełomem okazał się rok 1980, kiedy do Jarocina przyjechali Walter Chełstowski i Jacek Sylwin. Ich celem było kontynuowanie koncertów pod nazwą Ogólnopolski Przegląd Muzyki Młodej Generacji i nadanie festiwalowi dużo większego zasięgu niż do tej pory. I to im się udało. Już pierwsza edycja Przeglądu, a jedenasta Rytmów, odniosła sukces. Do Jarocina przybyło około czterech tysięcy fanów rocka z całej Polski, a w kolejnych latach przyjeżdżało ich coraz więcej.


1.2.

KONTRASTY Wojtek po raz pierwszy zameldował się w Jarocinie w sierpniu 1982 roku. Kilka dni wcześniej – 22 lipca (w latach PRL-u ten dzień był świętem narodowym) – generał Jaruzelski zniósł godzinę milicyjną i wypuścił na wolność część internowanych opozycjonistów. „Milicji i tajniaków pewnie wielu przyjechało, ale ja ich jednak nie widziałem, nie demonstrowali swojej obecności”, mówi Wojtek, który wraz z Adamem zamieszkał na polu namiotowym znajdującym się na terenie klubu Jarota. Już rok później, ze względu na coraz większe zainteresowanie festiwalem, właśnie tam przeniesiono główne koncerty. Na razie najważniejszą sceną był amfiteatr, oddalony o kilometr od pola namiotowego. 16-letni Wojda jechał do Jarocina przede wszystkim po to, by zobaczyć i posłuchać TSA. Nie zawiódł się i mógł podziwiać swoich idoli – Machel i Nowak, biegając i skacząc, rządzili sceną. Wojtek zapamiętał również wspaniałe brzmienie – mocne, głośne, selektywne. Jego zdaniem już wtedy TSA grali na światowym poziomie. „Cała reszta zespołów, no może z jednym, toruńskim, wyjątkiem, wypadła jak prowincjusze”, dodaje. Wojtek był również ciekaw występów Republiki i ART Rock. Dla Republiki koncert w Jarocinie okazał się jednym z wielu w trasie. Zespół był na dorobku, choć miał już na koncie numer jeden na liście Trójki, czyli nieśmiertelny Kombinat. Mimo to Republika stanowiła zespół niemal kompletny, z dokładnie przemyślaną koncepcją, dominującą czernią i bielą, ascetyczną choreografią oraz oszczędną muzyką, mającą swoje źródło w nowej fali i post punku. Wojtek do dziś nie kryje pozytywnych emocji: „To był powiew świeżości. Oni pokazali, że koncert rockowy może polegać na czymś 17


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

więcej niż tylko na odegraniu muzyki, że może stać się spektaklem”. Natomiast występ olsztyńskiej grupy ART Rock zapisał się w jego pamięci jako „szczyt obciachu”. „Pojawili się na scenie w strojach przypominających kombinezony astronautów. Wyglądali dramatycznie, grali archaicznie”. Zresztą zespół już wkrótce okrył kurz zapomnienia. Jak najbardziej zasłużenie. Ale było coś jeszcze. Właśnie w roku 1982, mocniej niż kiedykolwiek wcześniej, w Jarocinie zaznaczyły swoją obecność zespoły prezentujące punk rocka i nową falę. Wojtkowi szczególnie przypadła do gustu warszawska formacja SS-20, później znana jako Dezerter. Wokaliści wyśpiewywali treści daleko odbiegające od przyjętych wówczas norm. Jak choćby w Burdelu, jednym z ich sztandarowych utworów: „Jestem głupi, mam pierdolca! / W uchu kolczyk, w dupie stolca! / ciągle płyną na mnie skargi! / Ciągle z ludźmi mam zatargi!”. Wojtek przeżył szok: „Nie wyobrażałem sobie, aby w Polsce stanu wojennego można było takie słowa publicznie wykrzyczeć. A jak wyglądali! Podarte koszule, spodnie moro, włosy postawione na sztorc”. A był to rok, kiedy na deskach jarocińskiego amfiteatru zaprezentowały się jeszcze zespoły Rejestracja, WC, Śmierć Kliniczna, Bikini i Kontrola W. Ich występy przeszły do historii nie tylko festiwalu, ale całej polskiej muzyki rockowej. Właśnie wtedy punk rock stawał się muzyką pokoleniową. Mocne teksty połączone z ostrym, hałaśliwym brzmieniem opisywały niezwykle trafnie tamtą rzeczywistość i problemy młodych. Ten przekaz ujął Wojtka szczerością i zaczął go intrygować. Ziarno zostało zasiane… Kolejnymi etapami stopniowo dokonującej się przemiany hardrockowca w punkrockowca były dwa wydarzenia: koncert UK Subs na warszawskim Torwarze oraz poznanie Witka Rogowieckiego i Pawła Nowaka. Ale po kolei. UK Subs przybyli do Polski w lutym 1983 roku i wspólnie z Republiką objechali kilkanaście polskich miast, występując w największych halach. Wojtek wybrał się na Torwar wraz z kumplami z podwórka. Publiczność była podzielona między fanów Republiki i UK Subs. Gdy kończyła Republika, pod scenę podchodziła „umundurowana” w czarne skóry załoga punkowa. Występ Brytyjczyków robił ogromne wrażenie, choćby ze względu na wyjątkowy ruch sceniczny. Gitarzysta Nicky Garratt biegał jak opętany, skakał z głośników ustawionych kilka metrów nad sceną. „Jego szpagaty i skoki wywołały u mnie szok estetyczny”, mówi Wojda. I choć pojechał do Warszawy 18


GARAŻÓWKA

przede wszystkim, by zobaczyć Republikę, opuścił stolicę jako zwolennik punk rocka. W jego muzycznym świecie powoli zaczynało brakować miejsca dla AC/DC i TSA. Poznanie Witka Rogowieckiego w autobusie relacji Warszawa – Płock ostatecznie zmieniło gust Wojtka. Kilka lat starszy Witek studiował w Warszawie, a jego brat Romek prowadził w radiowej Trójce (wraz z Markiem Wiernikiem) kultową audycję Cały ten rock. „Mój brat ściągał też różne gazety muzyczne, jak chociażby »New Musical Express« czy »Melody Maker«. Dzięki temu mogliśmy dowiedzieć się więcej o naszych ulubionych wykonawcach”, mówi Witek. Wojtek odwiedził go w domu, a gdy posłuchał muzyki z pokaźnego zbioru płyt – doznał olśnienia. Od tego momentu jego ulubieńcami nie były już hardrockowe gwiazdy, a The Clash, The Jam, Magazine, Echo & the Bunnymen czy Joy Division. „To była moja muzyka! Jej siła tkwiła w prostocie, w innej energii. Te nieskomplikowane melodie docierały prosto do mojego umysłu i serca”, przyznaje. Gdy tylko Witek odwiedzał rodzinne miasto, Wojtek pojawiał się u niego z czystymi kasetami (nieco wcześniej rodzice kupili mu grundiga) i przegrywał płyty, przywożone przez starszego kolegę. Podczas jednej z wizyt u Rogowieckiego poznał Pawła Nowaka, który – jak się okazało – śpiewał i grał na gitarze w płockim punkowym zespole Trucizna. Wojtek nigdy wcześniej nie słyszał tej kapeli, choć w niewielkim lokalnym środowisku punkowym była ona otoczona swoistym kultem. Wszystko dzięki jedynemu koncertowi, który odbył się w maju 1982 roku, w klubie Metalowiec, podczas przeglądu młodych zespołów, połączonym z jubileuszem „Tygodnika Płockiego”, ważnej miejscowej gazety. Członkowie zespołu napisali własne teksty, między innymi do piosenek The Stranglers i The Sex Pistols. Już sam wygląd muzyków i tytuły kawałków (Dziwkarstwo oraz Pierdolę jubileusz) wzbudzały przerażenie organizatorów, ale miarka się przebrała, gdy Nowak zaśpiewał: „Ja przez pana nabawię się klaustrofobii, generale Jaruzelski”. Wtedy organizator wyłączył prąd i występ Trucizny przeszedł do lokalnej legendy. Zespół przestał istnieć, gdy kilka miesięcy później basista Zachar Bugaj dostał powołanie do wojska, a Nowak zdał maturę i wyjechał do Warszawy, by studiować prawo. Paweł coraz rzadziej słuchał punk rocka, a zafascynowała go mroczna twórczość Joy Division. To właśnie od niego wiosną 1983 roku Wojtek pożyczył ich Closer oraz Never 19


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

Mind the Bollocks Sex Pistols. Wysłuchanie obu płyt było kluczowym doznaniem, które określiło muzyczną przyszłość młodego Wojdy. W sierpniu Wojtek znów pojawił się w Jarocinie. To nie był już ten sam festiwal. W 1983 roku zrezygnowano z szyldu Ogólnopolski Przegląd Muzyki Młodej Generacji i wprowadzono nowy – Festiwal Muzyków Rockowych. Za kształt artystyczny festiwalu odpowiadał już tylko Walter Chełstowski, a coraz większe zainteresowanie spowodowało, że główne koncerty przeniesiono z amfiteatru na boczne boisko klubu Jarota. Rockowy boom i masa zespołów chętnych do zaprezentowania się w Jarocinie sprawiły, że festiwal miał trwać rekordowe siedem dni, co jeszcze przed rozpoczęciem imprezy wzbudziło sporo kontrowersji. Oliwy do ognia dolał sam Walter Chełstowski, który postanowił… przedzielić publiczność, stawiając między sceną a konsoletą długą drewnianą belkę. Organizator tłumaczy, że chciał zniwelować ewentualne konflikty pomiędzy punkowcami a resztą publiczności, głównie fanami heavy metalu. „Gdy punki tańczyły pogo, taniec, którzy wygląda dość agresywnie, a nawet niebezpiecznie, wszyscy pozostali musieli się cofnąć w bezpieczne dla siebie miejsce. Chciałem, aby oni też mogli się bawić bez zagrożenia – wspomina Chełstowski, jednocześnie przyznając się do błędu. – To był jeden z moich najgłupszych pomysłów. Zupełnie się nie sprawdził”. Choć akurat ta właśnie belka pomogła Wojtkowi w symbolicznym określeniu swojego stosunku do muzyki. Nie odczuwał dylematu – stanął po stronie dla punkowców! Najbardziej podobały mu się występy Sedesu, Rejestracji, Dezertera, Śmierci Klinicznej i Kontroli W. oraz niepowtarzalny klimat festiwalu. Wtedy po raz pierwszy przyszła mu do głowy myśl, że chciałby stanąć na deskach jarocińskiej sceny, co wcale nie było nierealne. Szczególnie że trzy miesiące wcześniej założył z kumplami z ogólniaka swój pierwszy zespół. Wojtek stanął przed mikrofonem, za gitarę chwycił Piotrek Goczyński, Zbyszek Bartuś grał na klawiszach, a przy perkusji zasiadł Jarek Wojnarowski, zaś basiści co chwila się zmieniali. Grupa pod nazwą Dada AK, czyli Dada Awangarda Kryzysu, istniała rok i nie zagrała żadnego koncertu. Chłopcy spotykali się na próbach i ćwiczyli covery, biorąc na warsztat piosenki Republiki, Klausa Mitffocha, Kryzysu, Oddziału Zamkniętego czy The Jam. Zespół był bardziej zainteresowany zabiciem codziennej nudy niż czymś poważniejszym. 20


GARAŻÓWKA

„Byliśmy nowicjuszami, uczyliśmy się grać na pożyczonych instrumentach. Dla nas to była duża frajda”, stwierdził po latach Wojtek. W 1984 roku ponownie pojechał do Jarocina, tym razem z kolegą z podwórka Tomkiem Skupińskim. Najbardziej zapadł mu w pamięć występ Dezertera i ostra przepychanka słowna między muzykami zespołu a organizatorami. Do dziś, choć minęło przecież sporo czasu, tamto zdarzenie wzbudza emocje po obu stronach ówczesnego konfliktu. Przez lata zapisu koncertu można było posłuchać jedynie z kasety zatytułowanej Jeszcze żywy człowiek (obecnie jest już dostępny na płycie), a sam występ uważany jest za jeden z najlepszych w historii nie tylko Dezertera, ale i samego festiwalu. „Czuliśmy jedność pomiędzy sobą na placu, jak i pomiędzy nami a zespołem – opowiada Wojtek. – Organizatorzy, których utożsamialiśmy z władzą, poczuli się bezradni. Gdy myślę o tamtych czasach, to nie Solidarność mam w pamięci, tylko właśnie ten występ Dezertera. Wtedy naprawdę poczułem się wolnym człowiekiem, poczułem tę niepowtarzalną energię i moc, która wytworzyła się na stadionie”. Wojtek oczywiście śledził również występy konkursowe, które stały się kwintesencją festiwalu. To właśnie tam można było usłyszeć nowe zespoły, a rok 1984 to wspaniałe koncerty puławskiej Siekiery, łódzkiej Moskwy, krakowskiego Made In Poland, bydgoskiego Variete czy warszawskiej Madame. Na Wojtku, jak i na wielu innych uczestnikach, największe wrażenie zrobiła Siekiera. „Myślę, że już swoim wyglądem wystraszyli w Jarocinie wielu ludzi. Sam się ich bałem”, przyznaje. Kapela do dziś uważana jest za jedno z największych odkryć w historii imprezy. W latach 80. na czas trwania festiwalu ogłaszano prohibicję – alkoholu nie można było kupić nie tylko w sklepach Jarocina, ale także całego powiatu. Dlatego uczestnicy najczęściej przywozili trunki ze sobą, a gdy zaczynało ich brakować, wsiadali w pociąg i jechali do najbliższego miasta nieobjętego zakazem sprzedaży, jak choćby do Ostrowa Wielkopolskiego. Tak też zrobili Wojtek z Tomkiem – rano wyruszyli, by po wypiciu kilku butelek lokalnego piwa wrócić późnym popołudniem do Jarocina. „Koncerty pamiętam jak przez mgłę, ale żalu nie było, bo tego dnia przeważały zespoły metalowe”, wspomina Wojtek. Jak widać jego transformacja w kierunku punk rocka dobiegła końca.


1.3.

MŁODZI KOŃCA WIEKU Dada AK należała do przeszłości, ale jesienią 1984 roku powstał kolejny zespół – Armia Lalek, w którym oprócz Wojtka znaleźli się ponownie Wojnarowski, Goczyński (tym razem w roli basisty) oraz Bartuś. Podstawową zmianą było pojawienie się w składzie muzyka nieistniejącej już Trucizny, Zachariasza Bugaja, którego Wojtek poznał za pośrednictwem Pawła Nowaka. W Armii Lalek Zachar nie tylko grał na gitarze, ale stał się również niekwestionowanym liderem kapeli. Po dwóch próbach Goczyńskiego zastąpił kuzyn Bugaja, Mariusz Piasecki, a wkrótce na miejsce Jarka Wojnarowskiego przyszedł 16-letni wówczas perkusista, Marek Knap. Pomysły na nowe utwory przynosił Zachar, a teksty początkowo pisał Bartuś, lecz szybko zdecydowano, że lepsze będą wiersze Stanisława Grochowiaka (w jednym przypadku wykorzystano fragment Medalionów Zofii Nałkowskiej). Wkrótce powstało siedem autorskich kompozycji, między innymi Płonąca żyrafa, Familia czy Poza wszystkim, które grupa amatorsko zarejestrowała w sali prób płockiego MDK-u. Pobrzmiewały w nich echa zimnej fali, nawiązującej do Joy Division, The Cure i Echo & The Bunnymen oraz elektroniki à la New Order czy Suicide. 2 lutego 1985 roku grupa po raz pierwszy wystąpiła na scenie podczas konkursu w pobliskim Sierpcu, ale bez Bartusia, który wyjechał na zgrupowanie sportowe. „To była moja druga pasja, codziennie od szóstej rano trenowałem biegi – mówi Zbyszek. – W ferie pojechaliśmy na obóz do Gąbina, nasz trener dużo wymagał, nie było możliwości, aby zgrupowanie opuścić wcześniej”. Na koncert nie mógł pojechać również Knap, zastąpiony przez Wojnarowskiego. 22


GARAŻÓWKA

Wojtek dziś nie pamięta, czy w konkursie przyznawano jakieś nagrody, jeśli tak, to raczej symboliczne. Z pewnością gwiazdą imprezy była płocka grupa Rybie Łości, w której grał znany dziś wirtuoz gitary, Krzysztof Misiak. Podczas swego debiutu scenicznego, początkowo spokojny i wyluzowany Wojda, pół godziny przed występem zaczął się stresować. Bał się, że zapomni tekstów, więc w kółko je powtarzał. Na scenie wyszło jeszcze gorzej. Pierwszy występ nie wypadł źle – wypadł fatalnie. Na taki stan rzeczy wpłynęły: brak doświadczenia muzyków, słaby sprzęt i animozje płocko-sierpeckie. Publiczność negatywnie reagowała na muzykę Armii Lalek, a po zakończeniu koncertu o mało nie doszło do rękoczynów. „Paru miejscowych gitowców zaczaiło się na nas, coby wyprostować nam kręgosłupy. Najwyraźniej odezwał się w nich kompleks prowincji, choć przyznaję, że ze sceny trochę ich prowokowaliśmy”, wspomina wokalista. Na szczęście ktoś ostrzegł chłopaków z Płocka, a ci dyskretnie ewakuowali się na dworzec PKP. Do domów dotarli cali i zdrowi, choć z poczuciem beznadziei, a Wojtek o swoim debiucie chciał jak najszybciej zapomnieć. Ten pierwszy występ Armii Lalek przypadł w szóstą rocznicę śmierci Sida Viciousa, legendarnego basisty Sex Pistols, w czym Wojtek widzi zrządzenie losu. Nikt z młodych płocczan nie przypuszczał jednak, że występ w Sierpcu okaże się jedynym w ich historii, a sam zespół przestanie istnieć kilkanaście dni później. W środę 13 lutego 1985 roku basista Mariusz Piasecki popełnił samobójstwo. Do tej pory nikt nie wie, jakie były przyczyny. Koledzy wspominają, że Mariusz nie pił alkoholu i był ostoją spokoju. Właśnie on nauczył Wojtka słuchać Joy Division. „Dopiero rozmowy z Mariuszem sprawiły, że spojrzałem na nich inaczej”, twierdzi. Piasecki fanatycznie uwielbiał Joy Division, a w przerwach między próbami opowiadał o tekstach i klimacie ich muzyki, o życiu i samobójstwie Iana Curtisa. Mariusz powiesił się, słuchając swojego ulubionego zespołu. Tym samym Armia Lalek przeszła do historii. Śmierć kolegi załamała Wojtka. Aby odreagować tragedię, postanowił przywrócić do życia Dada AK. „Obawiałem się, że jeśli natychmiast czymś się nie zajmę, to w porywie emocji również mogę sobie zrobić coś złego”, zdradza. W składzie zabrakło Bugaja, który zrezygnował z grania. Pojawił się natomiast gitarzysta Jarek Lipczyński, przy perkusji zasiadł Knap, a ponadto znani 23


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

z pierwszego składu Dady Piotrowie: Goczyński (gitara) i Grodecki (bas) oraz Zbyszek Bartuś (klawisze). Zespół pograł zaledwie miesiąc i wystąpił dwukrotnie w auli Jagiellonki – z okazji Dnia Kobiet oraz w Dniu Wagarowicza. Podczas pierwszego z nich zestresowany występem Knap upił się… setką starowinu lubuskiego (przypominającego smakiem żołądkową gorzką). „Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem człowieka, który totalnie upił się taką ilością alkoholu”, opowiada Wojtek. Publiczność miała wielki ubaw, lecz Markowi wcale nie było do śmiechu. Nie dość, że koledzy wnieśli go na scenę podczas przemówienia dyrektora, to wstawiony perkusista zaraz na początku zapragnął zagrać obłędną (oczywiście w swoim mniemaniu) solówkę, po czym z hukiem spadł z krzesełka. Wojtkowi żal się zrobiło napoczętego starowinu i jeszcze przed koncertem dopił go do końca, więc występ pamięta jak przez mgłę. „Wyszła z tego niezła afera, bo następnego dnia wezwano nas na dywanik, a dyrektor zarzucił nam, że graliśmy pijani”, śmieje się Zbyszek, który jako przewodniczący samorządu uczniowskiego miał dobre układy z dyrekcją szkoły. Aby ratować sytuację, szedł w zaparte: „Jako przewodniczący daję uroczyste słowo, że to nieprawda. Byliśmy po prostu podekscytowani koncertem”. Taka deklaracja na szczęście zamknęła temat. Wojtek miał przecież za dwa miesiące zdawać maturę. Drugi koncert Knap i Wojda zagrali zupełnie na trzeźwo, ale tym razem punkowego etosu bronili Goczyński i Grodecki, wypijając „co nieco”, a potem szalejąc na scenie. „Basista Piotrek Grodecki przez cały koncert robił niezły show, podskakiwał, wyginał się jak rasowy rockowiec. Problem polegał na tym, że już w pierwszym kawałku wypiął sobie kabel ze wzmacniacza i do końca grał całkowicie »bezdźwięcznie«. Odkryliśmy to już po występie, oglądając zdjęcia i słuchając nagrań”, śmieje się wokalista. Podczas obu koncertów Dada AK wykonała kilka autorskich piosenek do tekstów Jarka Lipczyńskiego, jak choćby 8 marca czy Wojsko inspirowane kawałkiem Idą żołnierze T.Love Alternative. Zresztą na setliście znalazła się również przeróbka Garażu wykonywanego przez zespół Muńka. W maju 1985 roku Wojda, Bartuś i Lipczyński zdali maturę i rozjechali się na studia, a Dada AK definitywnie przestała istnieć. Wojtek zaczął studiować historię na Uniwersytecie Warszawskim, Lipczyński dostał się na warszawską Akademię Medyczną, a Bartuś wybrał Uniwersytet Śląski w Katowicach 24


GARAŻÓWKA

i kierunek dziennikarski. Knap pozostał w Płocku, aby kończyć liceum, a Grodecki i Goczyński przestali grać i kontakt z nimi się urwał. Wojtek wybrał historię, ponieważ w ogólniaku nie sprawiała mu ona większego kłopotu, a do tego bardzo lubił ten przedmiot. Na egzaminach wstępnych zabrakło mu jednego punktu, lecz mógł studiować w ramach Studenckiego Hufca Pracy, czyli musiał zameldować się na uczelni już we wrześniu i przez cały rok akademicki, codziennie, pracować fizycznie na rzecz Uniwersytetu. Rzecz jasna musiał się też uczyć – od października uczęszczał na wybrane zajęcia, a na studia dzienne został przeniesiony po dwóch semestrach, gdy zaliczył wymagane przedmioty. Organizacja Studenckiego Hufca Pracy była dobrze przemyślaną akcją, bowiem studenci sprzątali teren Uniwersytetu, grabili liście, przycinali krzewy, odśnieżali i tym podobne. Oczywiście wszystko za darmo, za to wieczorami, po zajęciach i po pracy, Wojtek poznawał inną stronę stolicy, regularnie chodząc na koncerty i giełdy płytowe do Remontu czy Hybryd, a także ostro imprezując tu i ówdzie. Jedno było pewne – nie nudził się w Warszawie. Zamieszkał na Pradze, w akademiku przy ulicy Kickiego. Na słynnym Kicu życie towarzyskie kwitło, alkohol lał się strumieniami, a jeśli studenci czymś naprawdę się nie przejmowali, to nauką. Lata 80. były okresem gdy „wieczni studenci” stali się normalnym zjawiskiem na większości polskich uczelni. Niewielu miało skonkretyzowane plany na przyszłość, żyło się z dnia na dzień. W akademiku Wojtek spotkał znajomych z Płocka, czyli Pawła Nowaka i Witka Rogowieckiego. Poznał też kolejnych – rozrywkowego Jurka „Sułka” Sułkowskiego oraz uciekiniera z wojska – Andrzeja „Legię” Staszewskiego, któremu sam Kazik Staszewski dedykował utwór Totalna militaryzacja. Trzy miesiące po wprowadzeniu się do akademika, na jednej z imprez, Wojtek poznał Muńka Staszczyka, wówczas studenta polonistyki i wokalistę T.Love Alternative, zespołu coraz bardziej znanego w kręgach alternatywnych. Ich piosenki grała wtedy Rozgłośnia Harcerska i zaczęli pojawiać się na antenie Trójki, więc Wojtek był dumny z tej znajomości. Z kolei Muniek czuł, że jest dla Wojdy kimś istotnym. „Wiem, że miał do mnie respekt – wspomina Staszczyk. – Z drugiej jednak strony, ja nie budowałem żadnej bariery”. Bywało, że podczas licznych imprez rozmawiali o polskich i zachodnich zespołach, choć nie tylko o tym. „Wojtek kochał dyskutować, zawsze posiadał 25


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

swoje zdanie i był przekonany, że ma rację. Miał temperament polityka. Nie gracza, nie cwaniaka, ale kogoś, kogo interesuje dyskusja na argumenty. To mu zostało do dziś”, wspomina ze śmiechem Muniek. Alternatywna Warszawa wciągnęła Wojtka i pierwszy rok studiów minął mu bardzo szybko. Pracował wytrwale na rzecz Uniwersytetu, zaliczył wszystkie egzaminy, jednak zaczęło mu czegoś brakować – grania. Myśli przeszły w czyny w sierpniu 1986 roku. Wszystko zaczęło się od ryb. Wędkowanie uspokajało go – więc już w dzieciństwie często spędzał wakacje nad wodą, „mocząc kija”, najchętniej w Karnitach, niedaleko Ostródy. Wtedy również tam pojechał i siedząc z wędką w dłoniach, obmyślał plan powołania nowego bandu. Ale z kim miałby grać? Mieszkając w Warszawie, nie trafił na ludzi, z którymi chciałby założyć zespół, a poprzedni skład już dawno się „rozszedł”. Bartuś studiował w Katowicach, Lipczyński zajęty był nauką na – uważanej za bardzo wymagającą – Akademii Medycznej i nie w głowie było mu granie. Grodecki i Goczyński również nie przejawiali ochoty na współpracę. Tylko Knap był chętny, więc po powrocie z Karnit obaj spotkali się w mieszkaniu Marka i przystąpili do wymyślania nazwy. Wojtek przyniósł kartkę z kilkoma pomysłami, pamiętającymi jeszcze czasy liceum i nudne lekcje języka polskiego. Część propozycji, na przykład Deutsche Kameraden (odniesienie do członków niemieckich ziomkostw) i Polnische Wirtschaft (pogardliwe określenie polskiej gospodarki) odpadły jako zbyt radykalne. Na tapecie pojawiła się też nazwa S’extrema, nawiązująca do seksu, Sex Pistols i politycznej ekstremy. Ostatecznie wybór padł na Farbenlehre, a raczej na zmodyfikowaną wersję, czyli Farben Lehre – określenie, które pojawiło się w drugim rozdziale poematu dygresyjnego Kwiaty polskie Juliana Tuwima: Dziesiątka jest niebiesko-biała, Dwójka czerwienią fabryk pała, W drukarni znad zecerskiej kaszty Rumieńcem płonie chuda twarz, A kolor jego jest ceglasty – – I całą »Farbenlehre« masz.

26


GARAŻÓWKA

Ale „Farbenlehre” zaistniało nie tylko w literaturze. Johann Wolfgang Goethe wykorzystał pojęcie w pracach naukowych z fizyki. „Farbenlehre” to także zabawki optyczne dla dzieci, znane u nas w latach 70. jako popularne kalejdoskopy. Wojdzie zależało, aby nazwa kapeli była prowokacyjna. Z podobnego założenia kilka lat wcześniej wychodził lider wrocławskiego Klausa Mitffocha – Lech Janerka, opowiadający w wywiadach, że zespół jest utrzymywany przez niemieckie ziomkostwa. Jeszcze dziś takie wypowiedzi wzbudzałyby kontrowersje, a cóż mówić o początku lat 80., kiedy echo II wojny światowej wciąż odbijało się od ścian polskich domostw. Oczywiście deklaracje Janerki okazały się po prostu przejawem jego przewrotnego poczucia humoru, a dla Wojtka Klaus Mitffoch, którego muzykę bardzo lubił, nie stanowił inspiracji przy wyborze niemieckiej nazwy. Ważniejsza była jej tajemniczość. „Nauka o barwach – to dawało otwarte pole do działania, uruchamiało wyobraźnię”, wyjaśnia. Nazwa została wybrana, ale wciąż brakowało muzyków. Wtedy Wojtek przypomniał sobie o zespole Gwiazdy Rewolucji, na którego próbach bywał. Zadzwonił do Roberta „Chabosia” Chabowskiego, grającego tam na bębnach, po czym umówili się na piwo. Podczas rozmowy okazało się, że Robert jest również gitarzystą, a zapytany o basistę, od razu wskazał na Piotrka „Kokosza” Kokoszczyńskiego, także z Gwiazd Rewolucji. Kilka dni później spotkali się we czterech i w ten sposób zespół Farben Lehre rozpoczął swoją działalność – był koniec sierpnia 1986 roku. Osobą, którą Wojtek znał najsłabiej, był Piotrek, bo mimo że wcześniej parokrotnie się spotkali, nigdy ze sobą nie rozmawiali. „Dopiero później, gdy widzieliśmy się we czwórkę odezwał się ze dwa razy, mówiąc »dzień dobry« i »do następnego« – wspomina ze śmiechem Wojtek. – Był skromny i generalnie mało mówił. Wyglądał trochę jak Limahl z Kajagoogoo, tyle że z ciemnymi włosami”. Chabowski z kolei nosił kręcone włosy, a twarz ukrywał za bujną grzywką. Jego znakiem rozpoznawczym była wytarta kurtka jeansowa i dekatyzowane spodnie. Nie wyglądał jak punkrockowiec, raczej jak stały bywalec dyskotek. Pierwsza próba odbyła się w mieszkaniu Kokosza. Marek, który grał wtedy na poduszkach, doskonale pamięta ten dzień. Jego zainteresowanie przykuł przede wszystkim Kokoszczyński. „Grał wyraziście, a to mi się bardzo 27


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

podobało”, wyjaśnia. Po kilku domowych spotkaniach, zespół przeniósł się do auli Jagiellonki. Okazało się, że nowym dyrektorem szkoły został Tomasz Klicki, dawny polonista Wojtka, który nie miał nic przeciwko temu, by grupa jego byłego ucznia regularnie próbowała w liceum. Muzycy mieli do dyspozycji szkolny sprzęt, czyli wzmacniacz Eltron, gitary Jola 2 i Defil oraz kilka mikrofonów firmy Tonsil. Sami przynosili bas Musima (przywieziony przez Wojtka z NRD), a także prymitywną perkusję, z kotłem wykonanym samodzielnie przez Marka: „Składał się ze zrolowanej płyty pleksi, na którą nałożyłem ramę, buchniętą z domu kultury. Na to z kolei założyłem membranę, która przy naciągnięciu odkształcała się. Próbowałem temu zaradzić, wkładając do środka złamaną pałkę perkusyjną, ale z kiepskim skutkiem”. W zestawie Marka znajdowała się też stopa, przywieziona z ZSRR, i pęknięty talerz wprost z NRD. „Radość z grania była nieporównywalna z niczym innym. Wtedy o wiele bardziej wolałem iść na próbę niż na randkę z panną”, zapewnia Wojda. Cały zespół od początku marzył o koncertowaniu. „Chcieliśmy, aby ludzie nas oglądali, żeby przychodziły dziewczyny”, wspomina Knap. Tymczasem na próby wpadali koledzy punkowcy i choć, jak twierdzi bębniarz, nigdy nie identyfikował się z tym ruchem, to: „Akceptacja chociaż jednego prawdziwego punka była dla mnie bardzo istotna”. Mimo że zespół spotykał się tylko w weekendy, marzenie o koncertowaniu spełniło się szybko. Pierwszy występ odbył się już pięć tygodni po powstaniu grupy. Farben Lehre otrzymali propozycję zagrania w rodzimej Jagiellonce, a Marek specjalnie na tę okazję zaprojektował logo, które do dziś jest jednym ze znaków rozpoznawczych kapeli. Nadszedł poniedziałek, 13 października 1986 roku. W auli Jagiellonki odbywały się obchody Dnia Edukacji Narodowej, czyli popularny Dzień Nauczyciela. Co prawda przypada on na 14 października, ale dyrekcja zdecydowała, że uroczysta akademia odbędzie się dzień wcześniej. W auli znalazło się około 200 galowo ubranych uczniów i nauczycieli, akademia jak zwykle była nadęta, z recytacją wierszy i przemówieniem dyrektora. Po zakończeniu części oficjalnej na małą szkolną scenkę weszło czterech młodzieńców, wyglądem niepasujących do uroczystości. Prawie każdy, zamiast białej koszuli, zaprasowanych spodni i eleganckich butów, miał na sobie porozciągany T-shirt, jeansy i trampki. Jedynie Wojtek wyłamał się z tego stylu, ubierając się na 28


GARAŻÓWKA

czarno w koszulę z długim rękawem, spodnie z szarymi szelkami i czarne półbuty. Grono pedagogiczne patrzyło na to ze sporą rezerwą, szepcząc między sobą. Zespół ustawił sprzęt i wniósł instrumenty. Uczniom spodobała się ta odmiana, wreszcie coś się działo, a nudna atmosfera akademii została złamana przez koncert rockowy, więc spontanicznie zaczęli klaskać. „Nazywamy się Farben Lehre”, krzyknął Wojtek, a muzycy ostro weszli w Pod prąd z repertuaru KSU: „Nie próbuj nigdy iść pod prąd / Nie próbuj nigdy szukać przyczyn / Z szeregu nie wyłamuj się / Bo jesteś niczym, niczym…”. Wśród nauczycieli dało się wyczuć podenerwowanie. Jako drugi numer poszło Wychowanie z repertuaru T.Love Alternative, na którym, według umowy z dyrektorem, mieli zakończyć. Jednak Wojtek zmienił zdanie. W końcu nie po to przygotowali dziewięć utworów, aby zejść po dwóch. Dlatego po ostatnim dźwięku Wychowania oświadczył spokojnym głosem: „Komu się podoba – może zostać, a komu nie – może wyjść z sali. Nikogo nie można tu trzymać na siłę…”. Miało to zabrzmieć grzecznie, ale wyszło impertynencko, więc większość oburzonych nauczycieli opuściła salę. Koncert trwał w najlepsze, a publiczność mogła usłyszeć kolejne „farbenowe” wersje piosenek popularnych kapel tamtych lat: Kultu (Po co wolność, Kaseta, Totalna militaryzacja, Młodzi warszawiacy) i KSU (Moje oczy) oraz punkrockowy klasyk – Sex Pistols (Submission, do którego polski tekst napisał Zbyszek Bartuś). Występ zakończyła Anarchia, wykonana a capella, przeróbka radzieckiej piosenki Podmoskiewskie wieczory, z prowokacyjnymi słowami Kazika Staszewskiego: „Na Wschodzie anarchia, na Zachodzie anarchia / System się pali i wali”. Dwóch nauczycieli nie opuściło sali: wuefista Sawicki i młody historyk Marek Mroczkowski, który zwierzył się po latach: „Podobała mi się prowokacja Wojtka, burzyła nudę i sztampę tych wszystkich szkolnych akademii”. A Gabriel Bugajny, kolega Wojtka, tak wspomina tamten występ: „W tej auli wcześniej odbywały się tylko grzeczne apele. Nagle pojawili się oni i wprowadzili masę zamieszania w plan poukładanej akademii. Poczuliśmy powiew świeżości”. Niestety innego zdania byli dyrektor Klicki i niemal całe grono pedagogiczne, przy czym największe kontrowersje wzbudził tekst piosenki Wychowanie, który – jak przyznaje Mroczkowski – wywołał sporo dyskusji w pokoju nauczycielskim. „System komunistyczny w Polsce miał być, jak 29


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

mówił towarzysz Stalin, »narodowy w formie, socjalistyczny w treści«, a szkoła miała kultywować te tradycje – kontynuuje Mroczkowski. – Zespół się z tego wyłamał, a potem w pokoju nauczycielskim słyszałem komentarze: »Jak oni mogli?! To atak na ojczyznę ludową«, a przecież Wojtek śpiewał za Muńkiem: »Ojczyznę kochać trzeba i szanować / Nie deptać flagi i nie pluć na godło / Należy też w coś wierzyć i ufać / Ojczyznę kochać i nie pluć na godło«”. Kilka dni po występie dyrektor Klicki wezwał Chabowskiego, Knapa i Kokoszczyńskiego do gabinetu, po czym zaproponował, aby nadal ćwiczyli w szkole, z tym że bez Wojdy. Nie zgodzili się. Po latach polonista nie skomentował tamtych wydarzeń, zasłaniając się niepamięcią. W tej sytuacji ekipa musiała szukać nowego pomieszczenia do grania, a takich miejsc nie było w Płocku zbyt wiele. Istniały co prawda dwa domy kultury: miejski i spółdzielczy, ale te przyjmowały kapele grające jazz, bluesa czy hard rocka, a o zespołach punkrockowych szefostwa obu placówek nie chciały słyszeć. Po kilku dniach poszukiwań zrezygnowani członkowie Farben Lehre zaadaptowali garaż należący do rodziców Marka, a znajdujący się na płockim osiedlu Skarpa.


1.4.

POD WIATR Na pierwszą próbę przyszli już z własnym sprzętem. Wojtek śpiewał do mikrofonu Tonsil, kupionego wraz z magnetofonem szpulowym ZK 120. Marek miał prymitywną perkusję Polmuz, a Chaboś – świeżo zakupioną od płockiego gitarzysty Tomka Kossakowskiego węgierską podróbkę Fendera, której brzmienie – niestety – w najmniejszym stopniu nie przypominało oryginału. Kokosz grał na pożyczonym od Wojtka basie. Historia tego instrumentu to osobny temat. Gitara została przywieziona w dwóch częściach. Z Bułgarii. „Żeby uniknąć cła, rozmontowałem gitarę i osobno przewoziłem gryf, a osobno deskę”, śmieje się dzisiaj wokalista. Aby to wszystko w ogóle jakoś brzmiało, potrzebowali wzmacniaczy. Wojtek, który nieźle zarabiał w spółdzielni studenckiej, najpierw kupił w sklepie muzycznym pięciokanałowego eltrona, a następnie od kapeli weselnej wyrwał drugi, dwukanałowy wzmacniacz tej firmy. To wystarczyło do nagłośnienia wokalu i gitar. „Dla nas ten sprzęt był wtedy jedyną szansą na przetrwanie – wspomina frontman. – Myślę, że taki eltron do dziś wywołuje łezkę w oku wśród muzyków grających w tamtych czasach”. Każda próba związana była z pewnym rytuałem. Najpierw musieli wypchnąć na zewnątrz zastavę 1100, należącą do ojca Marka Knapa. Musieli, bo z tyłu za samochodem stała perkusja, a obok niej wzmacniacze. W dodatku na środku garażu znajdował się… kanał. „Chłopaki musiały uważać, żeby w czasie gry nie wpaść do środka”, żartuje Marek. Jego bębny stały w samym rogu. „Aby się nie rozjeżdżały”, jak mówi. Garaż oświetlała lampa jarzeniowa, a wewnątrz było tylko jedno gniazdko, w którym notorycznie wysiadało

31


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

napięcie. Zamiast bezpieczników chłopcy używali drutów lub gwoździ. Na szczęście nigdy nie doszło do zwarcia. Dziewicza, garażowa próba odbyła się w czwartek, 24 października 1986 roku, a pierwszym utworem wykonanym w nowym miejscu był Garaż T.Love Alternative, ale z pewną istotną zmianą. By podkreślić niedawne wyrzucenie zespołu z Jagiellonki, Wojtek przerobił dwa wersy piosenki. Początkowo śpiewał, że „Nadszedł taki czas, komuna chce zniszczyć nas” – by na koniec cała czwórka wykrzyczała: „A my schodzimy do garażu, ze szkoły”. Tymczasem siła ducha młodych muzyków miała już niebawem zostać wystawiona na próbę. Nadchodziła zima, tego roku wyjątkowo mroźna, która później okazała się jedną z najsroższych w XX wieku! W styczniu temperatury spadały do 30 stopni poniżej zera! Oczywiście również śnieg sypał obficie. Wtedy rytuał został wzbogacony o kolejne czynności – wpierw musieli odśnieżyć podjazd, co zajmowało około 40 minut, następnie otworzyć wciąż zamarzający zamek. Próby jego sforsowania niejednokrotnie trwały po kilkanaście minut! Potem zaczynali grać. Wnętrze ogrzewali farelką, co chwila wysadzającą bezpieczniki. „Od mrozu kostniały nam ręce. Zdarzały się takie próby, na których gitarzysta zrywał pięć strun. Graliśmy w czapkach, kożuchach, rękawiczkach, zupełnie, jakbyśmy mieszkali w jakimś baraku na Syberii”, śmieje się dzisiaj frontman Farben Lehre. Jednak zdaniem Marka w garażowej scenerii najtrudniej odnajdywał się właśnie Wojtek: „Mam wrażenie, że najbardziej się męczył, bo był wokalistą. Śpiewanie w temperaturze ujemnej nie należy do przyjemnych”. W połowie stycznia Marek z rodzicami wyjechał na ferie zimowe i wtedy reszta zespołu przeniosła się z próbami do mieszkania Wojtka – posiadacza „wolnej chaty” na najbliższe dwa tygodnie. Przynajmniej przez ten czas miało być cieplej… Wojtkowi „okres garażowy” kojarzy się też z notorycznym spóźnianiem się Marka – czyli akurat tego, który miał przynosić klucze do garażu. Jesienią czy wiosną można było wytrzymać i poczekać, ale podczas mroźnej zimy było to naprawdę denerwujące. Pewnego razu Marek totalnie przegiął, spóźniając się trzy godziny! A gdy się pojawił, ze stoickim spokojem oznajmił, że… płonął. „Chciałem zagotować wodę na herbatę, podpaliłem gaz i zapaliła mi się piżama”, powiedział osłupiałym kolegom. „Trzy godziny się paliłeś?”, zapytał 32


GARAŻÓWKA

wkurzony Wojtek. „Nie, tylko pięć minut, ale potem musiałem dojść do siebie”, wyjaśnił Marek. „Było bardzo ciężko, ale konsekwentnie powtarzaliśmy sobie: »Co tam komuna, co tam jakieś trudności. Damy radę! Mamy swój garaż, sprzęt i będziemy robić to, co nam się podoba«” – tak Wojtek podsumowuje po latach próby w garażu. A Marek dorzuca: „My byliśmy takim prawdziwym garażowym bandem, nie graliśmy genialnych kawałków, brakowało nam charyzmy, ale świetnie wpasowaliśmy się w klimat, mieliśmy charakter”. Wokalista przetrwanie tamtej zimy uznaje jako jeden z największych sukcesów Farben Lehre. „Jest takie stare powiedzenie: »Nie zna życia, kto nie służył w marynarce«. Ja sparafrazuję tę sentencję i powiem: »Nie zna życia muzyka punkrockowego, kto nie pograł w zimnym garażu«. Dzięki temu doświadczeniu jesteśmy kapelą, która może przyjąć wiele ciosów”, przyznaje Wojtek. I zastanawia się: „Gdybyśmy zostali w Jagiellonce, to kto wie? Może skończylibyśmy jako szkolna kapela, która gra na akademiach?”. Jego zdaniem to właśnie w garażu rodził się Farbenowy charakter. Stali się zadziorni, uparci i bezkompromisowi. Dekadę później owo doświadczenie znalazło ujście w tekście utworu Garażówka: „Szkoła, dom, potem garaż – ciężka zima, trudna sprawa / Palce, druty, struny z gumy – ciepła czapka i zimowe buty / Wszystko to jeden fajans, więc wybrałem garaż”. Po dwóch miesiącach grania Wojtek, będąc pod wpływem twórczości Talking Heads, postanowił poszerzyć instrumentarium o gitarę akustyczną. I miał nawet kandydata na pudło – starego dobrego znajomego Pawła Nowaka. Podczas jednej z imprez na Kicu zaproponował mu granie, Paweł zgodził się, a potem dojeżdżał do Płocka na weekendowe próby. „Do dziś nie wiem, czemu zabrakło go w składzie Armii Lalek”, zastanawia się Wojtek. Wtedy właśnie postanowił naprawić swój błąd, szczególnie że uważał Pawła „za gościa wyjątkowo utalentowanego, zarówno wokalnie, jak i poetycko”. W grudniu 1986 roku Farben Lehre zgłosili się na przegląd rockowy do Spółdzielczego Domu Kultury. Jednym z utworów usłyszanych ze sceny była Wolność Kultu, która wywołała poruszenie wśród publiczności. „Śpiewając: »Wolność, po co wam wolność / Macie przecież telewizję«, miałem wrażenie, że niektórym opadły szczęki”, wspomina wokalista. Co ciekawe, mało kto z publiczności wiedział, że to piosenka zespołu Kazika Staszewskiego, 33


BEZ POKORY. FARBEN LEHRE

większość wzięła ją za numer Farben Lehre! „Oni słuchali głównie heavy metalu lub jazzu i nie znali Kultu, KSU czy T.Love Alternative. Byli święcie przekonani, że to nasze kompozycje”, śmieje się dziś Wojtek. Tego wieczoru w sali SDK dominował właśnie heavy metal, a jego fani, dla których jedną z najważniejszych rzeczy jest biegłość w grze na instrumentach, niezbyt dobrze ocenili występ Farbenów. „Mówili, że w tym, co gramy, nie ma muzyki – wspomina Marek Knap. – Gadali w kółko o technice, a nie o emocjach i energii. Dla mnie właśnie te czynniki są niezbędne w muzyce”. Słabą notę za występ Wojtka i spółki wystawił też Krzysztof Misiak, wówczas gitarzysta płockiej grupy Rybie Łości. „Nie było to doskonałe, zresztą do dziś trudno powiedzieć, aby umieli grać”, mówi szczerze. I dodaje: „Wojda skakał na scenie i ludziom podobała się taka energia, a to chyba jest najważniejsze”. Po koncercie, bardzo ciepło przyjętym przez publikę, do chłopaków podszedł basista Rybich Łości, Mariusz Sokołowski, i pogratulował im, a niecałe dwa tygodnie później pożyczył Kokoszowi gitarę basową na kolejny koncert. Po kilku dniach Farbeni znów zawitali do SDK-u, tym razem, aby wystartować w eliminacjach do Ogólnopolskiego Młodzieżowego Przeglądu Piosenki (OMPP). Organizował go miejscowy oddział Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Zresztą sam konkurs był wielostopniowy – najpierw odbywały się lokalne eliminacje, potem finał regionalny, ogólnopolski, aż w końcu najlepsi wykonawcy mogli się pokazać całej Polsce podczas festiwalu w Opolu. Przegląd odbywał się od 1982 roku, a wśród laureatów byli między innymi Klaus Mitffoch, Azyl P, a Dezerter (jeszcze jako SS-20) wygrał tam sesję nagraniową, wydaną później na legendarnej epce. Oczywiście występ w Opolu dla jednych był szczytem marzeń, a dla innych symbolem obciachu. „OMPP traktowaliśmy jako szansę kolejnego występu, nic więcej – zaznacza Wojtek. – Okazji do grania mieliśmy tak niewiele, że nie w głowie nam było wybrzydzanie”. Właśnie w związku z tym konkursem zespół przygotował swoją pierwszą autorską piosenkę noszącą tytuł Nowa ziemia, a Wojtek opisywał w niej rodzinny Płock. Po kilku miesiącach utwór został przemianowany na Miasto, a parę lat później, po radykalnej korekcie tekstu, na Zatrute miasto, i pod tym tytułem należy go szukać na płycie My maszyny. Co ciekawe, tytuł Nowa ziemia ponownie zaistniał w twórczości Farben Lehre pół roku później,

34


GARAŻÓWKA

ale nowa piosenka do tekstu Pawła Nowaka nie miała nic wspólnego z pierwotną wersją. Podczas eliminacji do OMPP każda grupa musiała zaprezentować dwa kawałki, a Farbenom udało się zagrać… osiem. Gdy kończyli drugi utwór konkursowy – Pod prąd z repertuaru KSU – jury poszło obradować, a Wojtek i spółka postanowili zostać na scenie i grać dalej. Komisja nie doceniła jednak ich występu i do kolejnego etapu zakwalifikowano inne zespoły. „Jurorzy od początku nie traktowali nas poważnie, złośliwie przekręcając nazwę kapeli. Zagraliśmy naprawdę nieźle i taki werdykt odebraliśmy jako krzywdzący”, twierdzi wokalista. Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że był to dopiero ich piąty występ i droga do perfekcji była jeszcze daleka. Poza tym zespół wciąż opierał swoje koncerty na cudzym repertuarze.


Wojciech Wojda. Płock, wakacje 1984 Identyfikator uczestnika festiwalu w Jarocinie. 1983 Farben Lehre wiosną 1988. Górny rząd (od Pierwsze zdjęcie Farben Lehre. Od lewej: Robert lewej): Piotr Bartuś, Robert Chabowski, Bogdan Pawłowski. Dolny rząd (od lewej): Wojciech Wojda, Chabowski, Piotr Kokoszczyński, Wojciech Wojda, Marek Knap. Płock, 13 października 1986 Piotr Kokoszczyński


1

2

3

1. Od lewej: Piotr Kokoszczyński, Wojciech Wojda. Jarocin 1987 2. Od lewej: Krzysiek Sieczkowski, Bogdan Kiciński, Wojciech Wojda, Robert Chabowski, Piotr Kokoszczyński. Warszawa, maj 1991 4 3. Strajk. Od lewej: Paweł Hajnowski, Konrad Wojda, Mariusz Zalewski, Artur Lubiński. Płock, wiosna 1992 4. Farben Lehre & Strajk – impreza po koncercie. Na zdjęciu: FL: Wojciech Wojda, Piotr Kokoszczyński, Bogdan Kiciński, Adam Mikołajewski. Strajk: Konrad Wojda, Mariusz Zalewski, Artek Lubiński, Paweł Hajnowski i organizator Leszek Wojtaszak. Łuków, luty 1993


Koniec fragmentu. Zapraszamy do księgarń i na www.labotiga.pl


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.