antologia inspirowana pracami
-
Jakuba Róşalskiego
Inne Swiaty
antologia inspirowana pracami
-
Jakuba Różalskiego
Inne Swiaty Sylwia CHUTNIK Jacek DUKAJ Aneta JADOWSKA Anna KAŃTOCH Jakub MAŁECKI Remigiusz MRÓZ Łukasz ORBITOWSKI Robert J. SZMIDT Aleksandra ZIELIŃSKA Jakub ŻULCZYK
Kraków 2018
Inne Światy Copyright © by Jakub Różalski, Jakub Małecki, Robert J. Szmidt, Sylwia Chutnik, Remigiusz Mróz, Anna Kańtoch, Łukasz Orbitowski, Aleksandra Zielińska, Aneta Jadowska, Jakub Żulczyk, Jacek Dukaj 2018 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018 Redakcja – Joanna Mika Korekta – Aneta Wieczorek, Paweł Wielopolski Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Obrazy na okładce – Jakub Różalski
wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn
Książkę złożono krojami Chaparral Pro oraz Alegreya Sans.
SQNPublishing
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Panta rhei
357
Wydanie I, Kraków 2018 ISBN: 978-83-65836-19-9
Michał Cetnarowski #
WSTĘP 7
8
Co łączy krasnoluda w czerwonej czapie na tle swojskiego podlaskiego gumna, maszyny kroczące rodem z Gwiezdnych wojen wędrujące po polach podczas sianokosów na kresowej prowincji i wąsatych husarzy zmagających się w czas srogiej zimy z monstrami ze stali, najeżonymi rurami wydechowymi plującymi smolistym dymem? Wszystkie te obrazy zrodziły się w wyobraźni Jakuba Różalskiego. A potem ruszyły na podbój świata. To nie tylko parabola. Znacie już to nazwisko, na pewno tak; a jeśli nie, z pewnością wkrótce poznacie. Nie jest to marketingowa chwalba albo czcze przechwałki – po prostu o Różalskim i jego twórczości jest coraz głośniej na całym świecie; ba, na świecie jak dotąd może nawet głośniej niż w Polsce. To jednak się zmienia – nie może być inaczej, skoro poszczególne przedsięwzięcia oparte na wykreowanych przez tego twórcę światach zdobywają kolejnych fanów, zataczają coraz szersze viralowe kręgi, zapładniają sny. Jakub Różalski (rocznik 1981) to malarz, ilustrator, twórca gier i obrazów cyfrowych. W swojej karierze zawodowej pracował już jednak także jako projektant biżuterii, otarł się o gamedev jako artysta koncepcyjny, a nawet dotarł do Hollywood, gdzie pracował przy Skull Island, najnowszej ekranizacji przygód King Konga. Jednak skrzydła rozwinął dopiero w roku 2014, po przeprowadzce do Niemiec, kiedy, by odreagowywać cienie korpo-roboty w firmie zajmującej się robieniem gier, zajął się własnymi, niezależnymi projektami. Sam mówi: „Prawda jest taka, że wszystko zawdzięczam żonie. Gdyby nie wsparcie Alsu, jej siła i przekonanie, że wszystko będzie OK i że muszę robić to, co kocham, nie zdecydowałbym się podejmować ryzyka tak wiele razy w tak krótkim czasie”. Dodajmy, że żona Jakuba sama jest artystką, wywodzącą się z Sankt Petersburga tancerką z tatarskimi korzeniami. Ten amalgamat wrażliwości, tradycji
9
i wielonarodowościowych wpływów wyraźnie odbija się w jego pracach. Najgłośniejsze z nich – obok obrazów – są dziś dwie gry: planszowa Scythe, uznana w wielu międzynarodowych zestawieniach za grę roku 2016, i komputerowa Iron Harvest, zapowiedziana dopiero na 2019, ale już wzbudzająca szerokie zainteresowanie. Dość powiedzieć, że pieniądze potrzebne na jej ukończenie zebrano na kickstarterowej zbiórce w rekordowo krótkim czasie, a zgromadzone środki trzykrotnie przekroczyły zakładaną sumę. Ptaszki ćwierkają też o ewentualnym serialu telewizyjnym bądź filmie kinowym, na temat którego trwają zaawansowane negocjacje… Skąd wziął się ten sukces i międzynarodowa popularność? Przeróżnych referencji – od tych malarskich, po popkulturowe – jest tu całkiem sporo. Fundament stanowi XIX-wieczne malarstwo realistyczne, z Józefem Chełmońskim, militarystą Józefem Brandtem i pejzażystą Iwanem Szyszkinem na czele. Na to jednak nakładają się skojarzenia z komiksem, nowoczesnymi grami wideo, wysokobudżetowym kinem. Nieprzypadkowo w opiniach, które pojawiają się na temat prac Różalskiego poza polskimi granicami, często pojawia się sformułowanie „epickie”. To oczywiście współczesny dowód uznania, pełen zachwytu wykrzyknik na określenie czegoś niepowtarzalnego i pełnego rozmachu. Ale w drugim, tym bardziej pierwotnym ze znaczeń, to także epitet wskazujący na inną cechę tych grafik: fakt, że poza uściskiem kadru kryją się całe intrygujące historie, nieodkryte tajemnice, czekające na opowiedzenie dramaty. I tak retrofuturystyczne mechy na parę kroczą tu ramię w ramię z Pierwszą Kadrową, modernistyczne transformery odpoczywają przed akcją wśród łąk Polesia, a jaegery na silniki Diesla mokną w deszczu na rozmiękłych błoniach Podhala. Albo wśród rozsłonecznionych lasów, nostalgicznych zimowych pejzaży i bukolicznych pól w trakcie sianokosów można wypatrzeć stado
10
wygłodniałych wilkołaków czy rodzinę krasnali załatwiających swoje sekretne krasnoludzkie sprawy. Za każdym pociągnięciem pędzla kryją się całe wszechświaty. Nazwy poszczególnych prac dają przedsmak tego, z czym mamy na nich do czynienia: Nieproszeni goście, Przed burzą, Czarne skrzydła, Sierp i młot, Mech na polu… Układają się one w cztery główne cykle: 1920+, z alternatywną wersją wojny polsko-bolszewickiej; Wolfpack, o losach watahy wilkołaków w różnych epokach i sceneriach; Stories From Other Worlds, zaanektowany przez gnomy, giganty i wszelakich bohaterów folkloru wpisanych w twarde historyczne realia; oraz Apocalypse Day, w którym ogrywane są motywy z II wojny światowej. Oprócz internetu wybór ich wszystkich można znaleźć w albumie Howling at the Moon, opublikowanym w ekskluzywnej edycji przez amerykańskiego wydawcę. Takie komiksy mogliby tworzyć Malczewski lub Grottger, gdyby scenariusze pisali im Słowacki, Sienkiewicz, Prus, Verne albo Wells. Nic dziwnego, że po podobne inspiracje sięgnęli teraz także pisarze. W niniejszym zbiorze znajdziecie dziesięć tekstów inspirowanych ilustracjami Jakuba Różalskiego. Świadomie połączono tutaj pisarzy takich jak Jacek Dukaj czy Remigiusz Mróz, których twórczość zdobyła popularność w bardzo różnych kręgach czytelniczych. Tym samym na pokładzie antologii znajdują się i zdobywcy Paszportu Polityki, i bestsellerowi autorzy prozy gatunkowej na czele z fantastyką i kryminałem, i głośni autorzy tak zwanej współczesnej prozy bezprzymiotnikowej. Jak poradzili sobie z przeniesieniem klimatu tej sztuki na język beletrystyki, co uznali w niej za subiektywnie pociągające, odświeżające, ważne? Jedni postanowili pożenić motywy z prac Różalskiego z tym, co znamy już z ich wcześniejszych książek – i tak skrzaty czy wilkołaki przeniosły się w scenerię wielkomiejską w różnych
11
okresach historycznych. Inni z kolei wykorzystali okazję, by zrobić wypad na sąsiedzkie literackie terytorium, obszar, którego na co dzień nie eksplorują. Kolejni skorzystali z pretekstu, by ze swadą wrócić do stylistyki, od której raczej odeszli w swoich ostatnich książkach. A jeszcze inni wykorzystali wykreowane przez Różalskiego scenerie i postacie, by w nowym sztafażu opowiedzieć towarzyszące im od lat obsesje i fascynacje. Znajdziecie tu zatem i rozgrywającą się w realiach Dalekiego Wschodu historię dalszych losów metalu lżejszego od powietrza profesora Geista. I opowieść przesyconą na wskroś kulturą, wierzeniami i folklorem polskich Tatarów. I tekst o artefakcie, który towarzyszy bohaterom przez pokolenia, mając moc odmieniania ich życiorysów, na dobre i złe. I opowieść o fascynacji, która zmienia się w przekleństwo… I dużo więcej. Każdy z Was ma możliwość już samodzielnie sprawdzić, jaką ścieżką podążyli poszczególni twórcy, wystarczy jedynie przewrócić kartki tej antologii. Wszystkim tekstom towarzyszą rzecz jasna ilustracje będące punktem wyjścia do snucia własnych historii i dopełnieniem opowiadań na płaszczyźnie ikonografii. Klucz do twórczości Różalskiego wydaje się tymczasem przejrzysty, co nie znaczy, że prosty: to historia, popkultura i szeroko rozumiana polskość, wstrząśnięte, niezmieszane, połączone w odpowiednio wyważonych proporcjach. Zwłaszcza ten ostatni składnik może zaskakiwać, lecz chyba nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że to właśnie on mógł przesądzić o sukcesie tych dzieł, jako języczek u wagi. W unifikującej aurze globalizacji podobne szczere i bezpretensjonalne ewenementy, oznaki oryginalności płynące z artystycznej potrzeby ducha, a nie chłodnej kalkulacji, wyłomy w wysokobudżetowej rutynie – wciąż mają moc przyciągania autentycznego zainteresowania odbiorców, kreowania nowych znaczeń. To dziś chyba w ogóle najlepsza droga do budowania patriotyzmu na miarę XXI wieku, otwartego na świat i to, co mają do
12
zaproponowania Inni. Prace Różalskiego i zaproszonych do tego przedsięwzięcia autorów przypominają o tym akurat w roku, w którym Polska obchodzi stulecie odzyskania niepodległości. Koincydencja jest być może przypadkowa, ale niekoniecznie bez znaczenia. Jak bowiem lepiej budować polską dumę narodową, która nie jest pychą, zadowolenie z bycia częścią tej wspólnoty, kreatywność i potęgę ducha – jeśli nie na estetyce, która ma moc inspirowania nie tylko naszej wyobraźni? Michał Cetnarowski redaktor „Nowej Fantastyki” i Storytel.pl, pisarz uhonorowany nagrodą im. Janusza A. Zajdla
Jakub Małecki #
IDZIE NIEBO 15
Tato klęczy w rogu, plecami do mnie, nieruchomy. Jest ciemno. Cicho. Pachnie naftą i przypalonym mlekiem. Tato klęczy i modli się bezgłośnie. Nie słyszę go. Wiem, że porusza ustami. Kiedyś próbowałem rozmawiać z nim, tłumaczyć. Zapytałem nawet, czy uważa, że to w ogóle na coś się przydaje. Popatrzył tylko na mnie, zaskoczony, że w ogóle mogę myśleć inaczej. Dla niego to wszystko było jasne, wszystko łączyło się ze sobą, więc klęczał przed swoim nowym bogiem, drobny i cichy. Czasami zatraca się w modlitwie i znajduję go w środku nocy opartego czołem o ścianę. Czasami jęczy cicho. Czasami strużka śliny spływa mu po brodzie. Biorę go wtedy pod pachy i prowadzę do łóżka. Za pierwszym razem przestraszyłem się, jaki jest lekki. Zazwyczaj się nie odzywa, czasami mruczy coś niezrozumiale. Tylko raz odezwał się w ciemności czystym, wyraźnym głosem: – Prosiłem, żeby Ludwiś wyzdrowiał. Miałem wtedy ochotę potrząsnąć nim, rzucić o ścianę. Krzyczeć na niego. Wepchnąć do pokoju, do którego nie zaglądał przez kilkanaście lat, a potem zetrzeć ze ściany to cholerstwo, do którego modlił się całymi dniami. Nigdy tego nie zrobiłem i teraz też nie robię. Przyglądam się tylko zgarbionej sylwetce i nie rozumiem, jak to możliwe, że to ten sam człowiek, który kiedyś, stojąc na podwórku, podrzucał mnie wysoko ponad głowę i któregoś razu w pojedynkę przepchnął zepsuty ciągnik aż z Miłkowca. Teraz nie dałby rady poprowadzić roweru. Przestał jeść kilka dni po tym, jak dotarły do nas pierwsze plotki. Prawie rok temu. Najpierw oczywiście nie wierzył, jak my wszyscy. A potem nagle znalazłem go wciśniętego w kąt, z kolanami pod drżącą brodą, prawie w tym samym miejscu, w którym klęczy teraz. Chciałem zapytać, co się stało. Czy dobrze się czuje. Albo jeszcze inaczej, cokolwiek. Nie odezwałem się. Podniósł na mnie wzrok i powiedział:
19
– A jak nam Ludwisia zabiorą? Przecież już jest tak dobrze. Niedługo później zaczęły się modlitwy. Dwa–trzy razy dziennie. Zachęcał mnie, chodź, pomóż, musimy zmierzyć się z tym wspólnie. Teraz trudno byłoby już to zliczyć: co rusz klęka, wstaje, klęka znowu. Prawie ciągle mruczy coś pod nosem. Chciałbym go pobić, zrobić mu krzywdę, a zaraz potem chciałbym go przytulać, głaskać po tej łysej głowie. Z pokoju Ludwisia dobiega nagle krzyk. Chwila ciszy i kolejny wrzask, głośniejszy. Tato nie porusza się, jakby nie słyszał, ale wiem, że słyszy. Ludwisia nie da się nie słyszeć. Jeśli Ludwiś chce, słyszą go sąsiedzi w promieniu kilometra. Właśnie się obudził. Łańcuchy dzwonią o beton, ryk pulsuje w ścianach domu. Zamykam oczy. Może zaraz przestanie. Nie przestaje. Wyje coraz głośniej i głośniej, mój brat, którego prawie już nie pamiętam normalnego. Wiem, że taki był, widziałem przecież zdjęcia. Mam też trochę wspomnień: idziemy na ryby, rzucamy się śnieżkami, naprawiamy rower. Przed snem słuchamy maminej kołysanki. Pamiętam nawet pierwszą zwrotkę: „Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd. Gwiazdki błyszczą i migocą, aż wyjrzały ptaszki z gniazd”. Jednak z roku na rok wszystko to blednie i niedługo Ludwiś będzie już tylko tym czymś, co siedzi teraz za zamkniętymi drzwiami i wyje. Chowam się cały pod koc i próbuję nie myśleć o moim bracie przykutym łańcuchami do podłogi ani o ojcu, który modli się do plamy wilgoci na ścianie.
* Wszyscy znamy legendy o Bazyliszku, o panu Twardowskim, o Pająkach. Tych ostatnich jest oczywiście najwięcej, prawie każda inna. Pamiętam, że babcia bez końca potrafiła opowiadać
20
historię, jak to na własne oczy widziała Pająki tu u nas, w Wierzbowie. Był rok 1920. Trwały żniwa. Babcia miała sześć lat, siedziała na polu, w przydużym słomianym kapeluszu, a słońce roztapiało świat wokół niej. W pewnym momencie ktoś jęknął. Jedna, dwie, trzy osoby. Sierpy upadły na rżysko. Babcia patrzyła, jak kolejni chłopi klękają albo żegnają się, wyprostowani. Wtedy je zobaczyła. Były olbrzymie, błyszczały w ostrym słońcu. Wyłaniały się powoli, jakby z mgły. Długie nogi ciągnęły się aż po niebo, niosąc przez świat kadłuby w kształcie łodzi i cylindrów. Wyglądały jak domy, które ożyły i postanowiły ruszyć na wędrówkę. Słychać było rytmiczny, melodyjny zgrzyt. Jakby ktoś próbował grać gwoździem na szybie. Babcia opowiadała, że od patrzenia na Pająki kręciło jej się w głowie. Były wyższe niż drzewa i poruszały się ospale, krocząc nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd. Zbliżały się rozproszonym stadem. Ziemia drżała. Jeden z nich dotarł do sąsiedniej miedzy. Chłopi podnieśli się z kolan, ruszyli w jego stronę. Pędzili, wyprzedzając się nawzajem. Kilku zdarło z siebie koszule, inni charczeli. Metalowe nogi Pająka unosiły półkolistą konstrukcję. Gładką powierzchnię przecinały pęknięcia i srebrzyste żyły. – Taka, proszę ja was, łupina od orzecha, ino wielka jak kościół – tłumaczyła babcia. Chłopi przewracali się i kaleczyli o stwardniałe redliny. Pierwszy z nich dopadł do metalowej nogi i zaczął się wspinać. Upadał i próbował znowu. Inni poszli jego śladem. Przepychali się, ściągali nawzajem, gryźli po nogach, walczyli. Podobno jako pierwszy dotarł na górę mój pradziadek. Szedł po metalowej nodze jak małpa. Wspiął się na samą górę, przerzucił ciało przez krawędź i zniknął w łupinie na zawsze. Babcia siedziała na ziemi, kapelusz leżał obok, słońce dalej grzało. Pozostałe Pająki mijały wieś w milczeniu. Przystanął
21
tylko ten jeden, na chwilę, i zaraz ruszył dalej, unosząc pradziadka i dwóch innych, którzy zdołali wspiąć się na sam szczyt. Reszta dorosłych oszalała. Przy zdrowych zmysłach pozostali ponoć tylko babcia i kilkoro innych dzieci z sąsiedztwa. Pająki poszły przed siebie i nikt nigdy więcej ich nie widział. Wierzyłem w tę historię tak, jak się wierzy w opowieści o Świętym Mikołaju, a potem uznałem je za bujdę. Byłem młody.
* Najbliższy trup Pająka leży podobno nieco ponad pięćdziesiąt kilometrów od Wierzbowa. W dzieciństwie lubiliśmy z Ludwisiem wyczekiwać najbardziej pogodnych dni i wchodzić na któreś z drzew rosnących za domem. Sadowiliśmy się wygodnie na gałęziach i długo patrzyliśmy na wschód. Czasami dało się
22
dostrzec maleńki błyszczący punkt, jakby ktoś wbił w horyzont pinezkę, żeby niebo i ziemia nie rozeszły się wzdłuż szwu. Tam podobno leżał trup Pająka. Olbrzymi, większy niż największy budynek w całej Polsce. Podobno nie miał głowy. Podobno leżał tam od 1920 roku. Podobno w ogóle nie rdzewiał. Nikt go oczywiście na własne oczy nie widział. To znaczy, nie do końca. Pojedynczych wariatów, którym zamarzyło się bohaterstwo i sława, trudno nawet zliczyć. Wyruszali z różnych zakątków województwa, wyposażeni w prowiant i szaleństwo. Każdy chciał być pierwszym, który na własne oczy zobaczy truchło potwora i opowie o nim światu. Wyruszali pieszo, autami i na rowerach. Zabierali aparaty i wielkie obiektywy. Nie wrócił żaden, co mnie akurat nie dziwi. Później zaczęły się wyprawy zorganizowane. W każdym razie zorganizowane bardziej. Grupy przyjaciół, krewni, sąsiedzi… Najczęściej pomysł padał przy wódce, jak to większość tego rodzaju pomysłów. Do Pająka to sam bym poszedł, tylko czasu nie ma. Akurat ty byś, kurwa, poszedł! A co, Franek, Jasiek, Marcin, nie pójdziemy? Pójdziemy! No i szli. Franki, Jaśki, Marciny. Inni też. Wielu. Robili sobie tarcze z polerowanego srebra, owijali się folią aluminiową, smarowali głowy tłuszczem. Każdy miał swój pomysł na to, jak się zabezpieczyć. Jedni drugich wyzywali od idiotów. Patrzeć się na to nie dało, a słuchać to już w ogóle. Zazwyczaj nie wracał nikt i tylko czasami trafiał się ktoś, komu wystarczająco wcześnie zabrakło odwagi albo sił. Ci, którzy zrezygnowali w porę i zdołali wrócić, opowiadali o drzewach uginających się pod ciężarem wisielców i o ciszy, od której pulsowało w głowie. Mówili o tym, jak ich z każdym przebytym kilometrem coraz bardziej do Pająka ciągnęło i że gdyby nie chwila słabości, toby poszli dalej z innymi, choćby tylko po to, żeby umrzeć bliżej. Bliżej czego, nie wiedzieli. Opisywali majaczące w oddali cielsko, niewyraźne, rozmyte. Jakby oglądać górę. Widzisz kształt mniej więcej, nic poza tym.
23
Potem wariowali. Kilka dni i nie dało się już z nimi zamienić ani słowa. Bełkotali tylko i gestykulowali, jakby coraz bardziej wściekli na samych siebie, jakby zakneblowani od środka. Mniej więcej po tygodniu zaczynali wyć przez sen i obżerać się ziemią. Miesiąc i trzeba było zakuwać ich w kajdany. Inaczej podcinali sobie żyły, wieszali się, truli. Mijały kolejne lata, aż w końcu podczas imienin czy innej popijawy ktoś znowu spuszczał rozum ze smyczy. Rzucał temat, inni podłapywali i zaraz to samo: przygotowania, wygrażanie, obietnice, zbieranie ochotników, łzy żon i córek, wyprawa. Cisza, cisza, cisza. Wielkie nic.
* Mój brat oszalał piętnaście lat temu. Byłem wtedy młody, niewiele rozumiałem. Dołączył do drużyny, która wyruszyła zimą. Ktoś twierdził, że zimą siła oddziaływania Pająka jest mniejsza, dużo mniejsza, prawie żadna. Nie pamiętam już kto, nieważne. Gdyby nie teoria na temat zimy, poszliby miesiąc, dwa albo pół roku później. Ale poszliby. Mamy już wtedy nie było, leżała na cmentarzu, pokonana przez chorobę. Do końca pozostała radosna – o tyle, o ile można być w życiu radosnym. Czyli nie tak znowu bardzo. Tato żył i był jeszcze tym dawnym sobą: wielkim, barczystym, z brzuchem pod nabrzmiałą koszulą. Mówił zawsze głośno i zawsze to, co chciał. Pracował jak wół, czasami wydawało nam się, że w ogóle nie sypia. Pił rzadko, ale jak już pił, to litrami. Król życia. Podczas imprez rodzinnych patrzyłem na niego i pragnąłem być taki jak on. Ludwiś miał wtedy dwadzieścia lat, reputację podrywacza i włosy do ramion. Leniwy, marudny, ospały, ciągle gdzieś
24
wychodził i wracał późno albo wcale. Ciocia Basia, która pomagała nam w domu, w kółko tylko prosiła i tłumaczyła, ale wiadomo, nie wyprosisz, wytłumaczyć też nie sposób. Tato raz nim porządnie potrząsnął, wystarczyło na miesiąc, może dwa, a potem znów to samo. Któregoś dnia Ludwiś oświadczył cioci Basi i mnie, że idzie. Poleciałem od razu po tatę, ten przyszedł z pola, spocony, umył ręce przed domem. Ludwisia zaprosił do stołu w kuchni: ani grzecznie, ani szorstko, po prostu zaprosił. Ludwiś usiadł, blady bardziej niż zwykle, czyli bardzo. – Do Pająka chcesz iść – oświadczył tato, patrząc za okno. – Chcę – odparł drżącym głosem kogoś, kto za swój najodważniejszy wyczyn uważa przejście po oblodzonym dachu chlewu. – A wrócić nie chcesz? – Chcę. Tato spojrzał wreszcie na niego i spokojnym, cichym głosem zapytał: – I myślisz, kurwa twoja mać, że chcieć to wystarczy?
* Oczywiście poszedł. Tato więcej z nim nie rozmawiał, a ciocia tylko spoglądała na niego jak na żywy grób. Przygotowywał się w tajemnicy, z innymi, trochę dopytywałem, ale i trochę bałem się, że tato się dowie i w końcu do mnie też przestanie się odzywać. Zresztą Ludwiś i tak nic mi nie chciał mówić. Wiedziałem tylko, że słabo sypia. Budził się w nocy, siadał na łóżku, ukrywał twarz w dłoniach i wzdychał. Ja spałem doskonale. Przed snem lubiłem sobie wyobrażać, że pinezka spinająca horyzont na wschód od Wierzbowa rdzewieje i się kruszy, a niebo z ziemią rozchodzą się wzdłuż szwu. Ze szczeliny wypełzają Pająki, tak jak kiedyś. Ja mam tyle samo lat, ale jestem też starszy, jak to w snach. Wszyscy liczą się z moim
25
zdaniem. Któregoś dnia tato mówi do nas, że musimy iść. Ja, on i Ludwiś. Trzeba walczyć, bronić Wierzbowa i świata. Idziemy. Walczymy z Pająkami. Tnę mieczem metalowe ciała, urywam głowy, miażdżę. Wygrywamy. Jestem największym bohaterem tej bitwy. Nie opowiadałem tych snów Ludwisiowi. On był już trochę inny, jakby dorósł w miesiąc. Chodził zamyślony, wszystko go drażniło. Niedługo potem poszedł. Ciocia Basia do ostatniej chwili prosiła go, by się nie wygłupiał. Zostań, błagała, wszystko, tylko zostań. Ale on już nie mógł zostać, inni wiedzieli, inni czekali, pamiętam, że robiło się nawet zakłady. Ksiądz potępił to z ambony, tłumaczył, że nie wolno igrać z cierpliwością Boga. Na ostatniej mszy pokropił uczestników wyprawy wodą święconą i odmówił jakąś modlitwę po łacinie. Bardzo było podniośle, płakałem.
* Wyruszyli o świcie, żegnała ich cała wieś. Płakałem już nie tylko ja, płakało wielu: kobiety, mężczyźni, starcy i jeden z uczestników wyprawy. Tato przyszedł, pokręcił się i zniknął. Przez następne dni wypytywał mnie o każdy szczegół. Co jeszcze mówili? Kto ruszył przodem? Czy się właściwie pożegnałem z bratem? Sam Ludwiś wyglądał na zadowolonego. Wyściskał mnóstwo dziewcząt, jedną długo całował. Wszyscy krzyczeli, śpiewali, klepali się po plecach. Ktoś puścił w ruch butelkę samogonu, może nawet dwie. Zrobiło się bardzo wesoło i w pewnym momencie byłem przekonany, że nikt nigdzie nie pójdzie: zagra orkiestra, ustawi się stoły, wszyscy zaczną tańczyć. A jednak poszli, tak jakby nagle. W jednej chwili staliśmy wszyscy razem, wymieszani, a zaraz potem część z nas machała znikającym w oddali sylwetkom. Jeśli dobrze pamiętam, Ludwiś nie szedł ani na przedzie, ani z tyłu, ale gdzieś w środku. Jak to Ludwiś.
28
Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń