NIEWIDZIALNE
GRANICE
KILIAN JORNET
NIEWIDZIALNE
GRANICE TŁUMACZENIE
B A R B A R A B A R DA DY N
K R A KÓW 2 0 1 6
La frontera invisible Copyright © by Kilian Jornet 2013 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2016 Copyright © for the translation by Barbara Bardadyn 2016
wsqn.pl WydawnictwoSQN
Redakcja – Grzegorz Krzymianowski Korekta – Piotr Królak Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Fotografie wewnątrz książki – Kilian Jornet
wydawnictwosqn SQNPublishing wydawnictwosqn WydawnictwoSQN Sprzedaż internetowa labotiga.pl
B
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
E-booki Zrównoważona gospodarka leśna
Wydanie I, Kraków 2016 ISBN: 978-83-7924-482-9
SPIS TREŚCI
OD AUTORA 7 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11.
POŚRÓD CHMUR 9 POD SŁOŃCEM 27 THOMAS 45 TY 65 KATMANDU 77 DROGA W GÓRY 89 SPUŚCIZNA 123 KYANJIN 144 BANDERA PIRATÓW 169 ŻYCIE 203 POWRÓT 225
PODZIĘKOWANIA 237
Mistrzom. Tym, którzy nie boją się ponieść porażki, szukać, zgubić się, marzyć, porzucić wygody, być sobą, znaleźć. Tym, którzy nie boją się żyć.
OD AUTORA Historia, którą opowiadam, łączy fikcję i rzeczywistość. Pierwsza część, a konkretnie dwa pierwsze rozdziały, oparta jest na prawdziwych wydarzeniach. Opis wyprawy w Himalaje natomiast został zainspirowany moimi przeżyciami z zimy 2013 roku, kiedy wraz z dwoma kolegami ( Jordim Tosasem i Jordim Corominasem) wyruszyłem w góry Nepalu. Postaci, ich historie oraz osoba, która jest adresatem tej książki, to owoce mojej wyobraźni.
1
POŚRÓD CHMUR
Bez cienia nie ma światła, a bez światła nie ma cienia. Sylvain Tesson, W syberyjskich lasach
J
ako dziecko uważałem, że nic nie może mi się przytrafić – nie znałem jeszcze bólu. Nie zdając sobie z tego sprawy, po prostu odgrywasz swoją rolę (bawisz się w chowanego, wybierasz kierunek studiów, uniezależniasz się, kupujesz samochód, poznajesz dziewczynę, spłacasz hipotekę, pracujesz, masz żonę, masz dzieci, jesteś odpowiedzialny), aż nagle, pewnego dnia, nikogo o to nie prosząc, dojrzewasz. Wstajesz z łóżka, idziesz do łazienki umyć twarz i patrząc w lustro, widzisz, że jesteś dorosły. Może z powodu strachu, że śnieg zatrze ślady, które za sobą zostawię, i nie będę w stanie wrócić, poczułem potrzebę spisania moich myśli czarno na białym. A może, nie ufając swojej pamięci, chcę opowiedzieć ci to, co widzę, żebym po powrocie nie zapomniał szczegółów. Być może to perspektywa spędzenia półtora miesiąca bez elektryczności, a co za tym idzie – z dala od rozrywek związanych z grami elektronicznymi, sprawiła, że spisywanie tego notatnika wydaje mi się najbardziej emocjonującą rozrywką. To notatnik Moleskine, w twardej oprawie, 13 cm szerokości i 21 cm długości, dwieście czterdzieści stron o żółtawym 13 pośród chmur
odcieniu, niemal niedostrzegalnym, charakterystycznym dla papieru z recyklingu. Kupiłem go na lotnisku w Genewie. Czekając na lot QR 325 do Katmandu, spacerowałem między sklepami w strefie wolnocłowej i wszedłem do księgarni, żeby poprzeglądać książki i gazety. Był to jedyny czerwony notatnik na półce pełnej czarnych notesów; miały różną wielkość i grubość, ale wszystkie były czarne. Dlaczego wybrałem czerwony? Być może chciałem pokazać, że – pomimo nieśmiałości – chciałbym być komunikatywny. Być może ze względu na flagę kraju, dokąd potajemnie się dostaniemy. A może dlatego, że był to jedyny czerwony notatnik i – z powodu mojej pasji do muzyki punkowej – nieświadomie przypomniałem sobie pewną książkę, która wywarła na mnie duże wrażenie, kiedy byłem młody, Kiss or Kill Marka Twighta: „Kiedy rozglądasz się wokół i na swojej drodze jesteś otoczony ludźmi, to znaczy, że coś robisz źle”. Chowam notatnik w górnej kieszonce plecaka, razem z długopisem Bic i ołówkiem, na wypadek gdyby mróz sprawił, że tusz w długopisie zamarznie. Czy to, co czuję, to odwaga czy tchórzostwo? Jestem zdenerwowany, pełen nadziei, nie mogę się doczekać wejścia na pokład samolotu, marzę o tym, by wysiąść w Katmandu i ruszyć w góry. Ale nie mogę się też doczekać powrotu, żeby zetknąć się z tym, co za sobą zostawię. Czy to odwaga, że stawiam czoło tym nieznanym górom, zostawiam to, co tak dobrze znam i doskonale potrafię? Czy tchórzostwo, że uciekam od rzeczy mi znanych, które nabierają takich rozmiarów, że z jednej strony mnie przerażają, a z drugiej podziwiam je i jeszcze bardziej boję się ich utraty? I pomyśleć, że kiedy będę daleko, one tu zostaną, czekając na mnie 14 niewidzialna granica
w takim stanie, w jakim je porzucam, w fazie swojej największej świetności, odwlekającej moment, w którym – co jest rzeczą naturalną – rozpocznie się ich rozkład. Chciałbym opowiedzieć ci tę historię od początku, ale nie wiem, od czego zacząć. Przypuszczam, że – podobnie jak wszystkie historie – moja nie ma początku ani końca, lecz chwytasz ją w pewnym momencie, spotykasz ją i nawet nie zdając sobie z tego sprawy, staje się ona twoją historią. A zdarza się, że tylko towarzyszysz jej przez pewien czas, zanim wciągniesz się w inną opowieść. Czasami szukasz historii, innym razem je tworzysz, jeszcze innym znajdujesz je niemal ukończone, a od czasu do czasu się o nie potykasz. Nie potrafię ci powiedzieć, jak ani kiedy ta opowieść stała się moją historią; czy były to tylko pojedyncze zdarzenia, które następowały po sobie w czasie i przestrzeni niczym krople wody spadające podczas ulewy, bez ładu i składu, na przednią szybę samochodu, i pewnego dnia, patrząc z perspektywy czasu, będę mógł doszukać się w nich pewnej historii; a może ta opowieść jest już utkanym wątkiem, który ciągnąłem i który doprowadził mnie aż do tego momentu. Życie pewnych ludzi jest linią ciągłą, ze wzlotami i upadkami, ale mimo wszystko ciągłą. Są też osoby żyjące w oparciu o to, co przytrafia im się bez żadnego rzucającego się w oczy celu, a także osoby, których życie jest chwilą. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa to anatomia mojego czasu. Wiesz? Chciałbym zakończyć tę historię takimi słowami: „I zniknął, tak jak słońce znika za górami w gorący sierpniowy wieczór w Pirenejach”. Ale tak nigdy się nie dzieje, sprawy są zawsze o wiele bardziej skomplikowane. Zacząłem opowiadać ci tę historię, moją historię, od dnia, w którym wziąłem telefon, 15 pośród chmur
żeby wybrać pewien numer. Numer Stéphane’a. Kiedy czekałem na połączenie, a po drugiej stronie rozbrzmiewała muzyka, mój niepokój wzrastał. Rozłączyć się? Stéphane był, i nadal jest, moim idolem. Kiedy zaczynałem biegać i jeździć na nartach z numerem przytwierdzonym do nogi, był bogiem. Był nie tylko numerem jeden we wszystkich konkurencjach, lecz posiadał także charyzmę, osobowość, technikę doprowadzoną do perfekcji w każdym ruchu oraz odpowiednią na każdy wyścig taktykę. Podczas gdy koledzy ze szkoły mieli na swoich plecakach zdjęcia Che Guevary, Boba Marleya, Bruce’a Springsteena czy jakiegoś piłkarza Barçy, na moim znajdowała się jego fotografia. Karierę zakończył już lata temu i teraz to ja zdominowałem konkurencje, w których nie miał sobie równych; być może teraz to moje zdjęcie przyozdabiało plecak jakiegoś chłopca. Ale on wciąż był dla mnie bogiem. Kiedy zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jestem zbyt śmiały, dzwoniąc do boga, po drugiej stronie telefonu odezwał się głos: – Allô? Cześć! Co słychać? – Wszystko dobrze. Sezon już się kończy, ale w górach jest jeszcze sporo śniegu, więc mogę porządnie trenować… A co u ciebie? – Jakoś leci. Zima była bardzo dobra, nie mogłem narzekać na weekendowe wyjazdy. W ostatnich miesiącach miałem bardzo dużo pracy. To, że reklamujesz różne rzeczy, obliguje cię do pokonywania mnóstwa kilometrów samochodem, ale za to niewielu na nartach… – Rozmawiałem z Pierre’em. Mówił, że od lat starasz się go przekonać, aby zjechać na nartach ze szczytu Mont Blanc… Wciąż o tym myślisz? 16 niewidzialna granica
I tak, od tych kilku zdań, rozpoczął się okres, kiedy to rozmawialiśmy poprzez linie kreślone na mapach, poprzez wiatr, który smagał nam twarze podczas treningów, chcąc poznać jakiś odcinek ścieżki, czy poprzez pot zalewający nam skórę, kiedy robiliśmy długi trawers masywu Aravis. I tak z idola stał się moim mentorem. I poprzez ciszę, poprzez ciszę milczących słów na skalistej grani podczas wietrznego dnia, poprzez ciszę oczu wpatrzonych w mapę, poprzez ciszę głośnego oddechu przy wchodzeniu na szczyt… Poprzez ciszę stał się moim przyjacielem. Idol, mentor, przyjaciel. Bóg i ja przemierzamy szlaki Les Contamines, na najbardziej na zachód wysuniętym krańcu masywu Mont Blanc, z nartami i plecakiem, w środku nocy na początku czerwca, pod pochmurnym niebem, na które księżyc nie został zaproszony, a gwiazdy oświetlały każdy płatek śniegu na czekających na nas białych gigantach. Projekt polegał na tym, żeby bez zatrzymywania pokonać masyw Mont Blanc z zachodu na wschód, na całej jego długości, zdobywając po drodze jego główne szczyty; mieliśmy być wyposażeni tylko w nasze lekkie narty i plecaki, w których mieliśmy po dwa batony energetyczne, czekan, raki, kurtkę i pół litra wody. Dalej, naprzód. Nasze sapanie towarzyszyło metronometrycznemu rytmowi nart, gdy łamały cienką warstwę śniegu, który zamarzł nocą, a my wspinaliśmy się po lodowcu w kierunku Les Dômes de Miage pod spokojnym spojrzeniem gwiazd; przypominały kogoś, kto obserwuje dwa dzikie zwierzęta starające się przemknąć niepostrzeżenie ulicami wielkiego miasta, kiedy wszyscy zasłonili już żaluzje w swoich domach. Noc była ciemna 17 pośród chmur
i tylko światło gwiazd na śniegu pozwalało nam cieszyć się wspaniałym spektaklem nocy w otoczeniu białych szczytów. Przed nami, za nami i po bokach ściany śniegu i lodu wypełniały nam oczy, piękno śpiącej natury przenikało wszystkie nasze zmysły. Trzeszczący dotyk śniegu, czysty zapach świeżego powietrza, lód. Cisza, dzięki której czuliśmy się tak, jakbyśmy delikatnie głaskali nagie ciało bogini pogrążonej w głębokim śnie. Nowy dzień, ze świtem, który malował niebo na niebieskie i czerwone odcienie, zastał nas, gdy schodziliśmy ze szczytu prowadzącego z Les Dômes de Miage do przełęczy Miage, jakieś sto metrów niżej. Nasze ciała poruszały się płynnie między skałą a śniegiem, szukając – i znajdując, raz z większą łatwością, innym razem z dużymi trudnościami – najprostszego przejścia między ukrytymi pod głęboką pierzyną śniegu blokami skał. Nie zatrzymując się po dotarciu do przełęczy, zaczynamy drapać się po pokrytych śniegiem zboczach; przechylając się coraz bardziej, prowadzą nas na grań, którą musimy się wspiąć, aby dotrzeć – prawie tysiąc metrów wyżej – na piękny szczyt Aiguille de Bionnassay. Góra jest jak ostra krawędź, jak ostrze noża wycelowane w stronę nieba, kreśli idealne krzywizny, z prawej i lewej strony, i pojawia się znów dalej z prawej; osiągając w pewnym punkcie cztery tysiące pięćdziesiąt dwa metry wysokości, przestaje się wznosić, jakby była wycieńczona po nakreśleniu tylu krzywizn w stronę nieba, i zaczyna się obniżać w przeciwnym kierunku. Po północnej stronie grań skrywa wielkie występy skalne, które wyglądają, jakby rzucały się w pustkę ponad nachyloną skalną ścianą i niebieskim lodem. Kiedy zostawiliśmy za sobą ostatnie zbocze i zaczęliśmy szukać nowej drogi, wyszło słońce, nieśmiało wysuwając głowę na 18 niewidzialna granica
wschodzie i obejmując długi łańcuch gór, który rozciągał się po horyzont. Złote światło zabarwiało śnieg na żółto i różowo, barwy jakby z jakiejś akwareli van Gogha, a twarze i dłonie malowało nam na pomarańczowo, nadając im zdrowy, radosny i pełen werwy wygląd. W tamtym momencie czuliśmy, że jesteśmy niezwyciężeni. Znajdowaliśmy się w idealnym miejscu, w odpowiedniej chwili, a codzienność cyklu, podczas którego słońce wschodziło i zachodziło, posiadała moc sprawiającą, że w tamtym momencie byliśmy jedynymi ludźmi na świecie. Wspinając się po górach, patrzę, jak wschodzi słońce. Mogę podziwiać cały ten niezmienny proces: czerń przechodzi w zieleń, zieleń w czerwienie, a w końcu pojawiają się pierwsze promienie światła, przebijają się z nieba i schodzą coraz niżej, aż dotykają ci twarzy, minimalne ciepło, które wszystko zmienia, które oświetla i dzięki któremu czujesz, że żyjesz. To krótki, lecz niezwykły moment. Muszę przyznać, że wschód słońca zawsze wydaje mi się wyjątkowy, magiczny, że zawiera w sobie coś, czego nie potrafię rozszyfrować i co sprawia, że szaleję ze szczęścia. Być może to właśnie dlatego raz za razem wracam w góry – żeby odkryć, czym jest ta nieznana siła, która przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Trudno jest mi przyznać, że mimo tego wrażenia lenistwo zawsze zatrzymuje mnie w łóżku, kiedy świta, a jeżeli wstaję, gdy słońce rządzi już na niebie, opanowuje mnie poczucie, że straciłem ważną, zasadniczą część tego, co mogłem zrobić w ciągu dnia, który niestety nie jest już tylko przyszłością, lecz po części stał się przeszłością. Właśnie dlatego zawsze bardziej zachwycam się wschodem słońca, niż gdy patrzę, jak chowa się o zmierzchu. 19 pośród chmur
Grań była o wiele trudniejsza do pokonania, niż wydawało się w pierwszym momencie. Po tym, jak bez powodzenia próbowaliśmy wspiąć się bezpośrednio po skalnej skarpie, znaleźliśmy przejście wiodące między skalnymi ścianami i twardym śniegiem na północną stronę, aż do wąskiego przesmyku ze śniegu i lodu. Tam robiło się ciekawie. Ciekawie i niebezpiecznie. Było to odpowiednie miejsce, by uciec się do wyuczonych umiejętności technicznych i fizycznych; miejsce na tyle niebezpieczne, byśmy wiedzieli, że nie możemy popełnić nawet najmniejszego błędu, że nie istnieje druga szansa. Trzeba jednak przyznać, że przesmyk nie był bardzo nachylony, a między niebieskim lodem zawsze dało się znaleźć trochę twardego śniegu. Z dwoma czekanami i stalowymi rakami pokonalibyśmy tę grań spacerkiem. Ale oczywiście nie mieliśmy dwóch czekanów (każdy z nas miał tylko po jednym aluminiowym), a raki były z aluminium. Zaczęliśmy ostrożnie, uważając na każdy krok, obserwując lód i śnieg, jak również twardość skały, nie ufając naszym metalowym narzędziom. Najpierw nieśmiało, a po chwili nie biegiem, lecz już pewnie wspinaliśmy się po uciekającej nad naszymi głowami wąskiej rzece z lodu i śniegu. Jedną ręką przytrzymywaliśmy czekan, a drugą chwytaliśmy się, wkładając dwa palce w dziurę, którą równolegle wykopywaliśmy tam, gdzie wbijało się ostrze czekana. Po godzinie, i z trudnościami, jakie wiążą się ze wspinaniem i wytyczaniem przy tym ścieżki co pół kroku, weszliśmy na szczyt Aiguille de Bionnassay i zaczęliśmy ześlizgiwać się na nartach, bawiąc się z kształtami ostrego zbocza. Zostało nam już tylko tysiąc metrów, aby zdobyć szczyt Mont Blanc, dach Alp, centrum alpinizmu, u którego stóp zrodziła się pasja do tego, co robimy; 20 niewidzialna granica
miejsce, gdzie całe generacje alpinistów marzyły o wspinaniu się po tych ścianach; po najłatwiejszych ścieżkach w XVII wieku, po najbardziej imponujących zboczach w wieku XIX i po najtrudniejszych ścianach; na nartach, wspinając się z paralotnią, biegnąc czy stosując inne, nawet najbardziej niewyobrażalne sposoby w poprzednim stuleciu. Miejscowości u jej stóp, Chamonix i Courmayeur, były kolebką najbardziej znanych alpinistów. Francuzów i Włochów. Anglików, Amerykanów, Skandynawów. Alpiniści z całego świata, zanim wsiadali w samolot, by udać się w bardziej odległe góry, przybywali do podnóża Mont Blanc, żeby poznać jej tajemnice. To właśnie pośród tych zboczy Lionel Terray odkrył, kim naprawdę jesteśmy my, którzy żyjemy pośród map i śnimy o ostrych szczytach, i zatytułował swoją książkę najlepszym hasłem w historii: Niepotrzebne zwycięstwa. Ponieważ z perspektywy rynku, który rządzi dzisiejszym światem, wchodzenie na szczyty niczemu nie służy. Tam, na wierzchołkach, nie znajdujemy niczego materialnego, z duchowego punktu widzenia natomiast znajdujemy absolutnie wszystko. I właśnie z tego powodu ten pierwszy trawers bez przerwy był niezbędnym, wręcz mitologicznym krokiem przed eksplorowaniem nowych gór. W ostatnich dniach wiele razy wchodziliśmy na Mont Blanc, więc byliśmy dobrze zaaklimatyzowani. Niekiedy nasz tandem przemierzał wieńczące masyw granie z ogromnymi trudnościami, czując ciężar stóp; bywało jednak, że dzięki sile wiatru biegaliśmy po graniach niczym dzieci, które bawią się na podwórku przed domem, niezmordowane, bez poczucia czasu i miejsca, tylko z uśmiechem szczęścia, radując się chwilą. 21 pośród chmur
Szczyt Mont Blanc. Południe – słońce nad naszymi głowami i silny wiatr uderzający w nasze twarze. Znajdowaliśmy się w najwyższym punkcie, który jednocześnie stanowił równik naszej trasy. Zostało nam jeszcze pięć tysięcy metrów zejścia i ponad trzy tysiące metrów wspinaczki. Z góry wszystko wydawało się łatwiejsze, czekało nas schodzenie. Na początek mieliśmy przed sobą dwa tysiące metrów zejścia! Dwa tysiące metrów, żeby cieszyć się adrenaliną wywołaną szybkością nart, ślizganiem się po śniegu; dwa tysiące metrów, by czerpać radość z ruchów ciała, poruszać się przeciwko sile odśrodkowej, dośrodkowej i bezwładności; dwa tysiące metrów, żeby cieszyć się uśmiechem przyjaciela, który spełnia swoje marzenia. A niżej, po radości wynikającej z długiego i pięknego zejścia, czekał nas ciężki cios. Upał. Nie ze względu na odwodnienie czy większe cierpienie, jakie zadaliśmy naszym organizmom, tylko dlatego że śnieg miękł bardzo szybko. Towarzyszące nam do tej pory lód i twardy śnieg w zawrotnym tempie zmieniały się w masę, którą można by porównać tylko do lodowej bryły, jaką można zobaczyć w każdym supermarkecie w dziale rybnym. I w tym mokrym śniegu, podczas gdy wspinaliśmy się po lodowcu Talèfre aż do przejścia Les Droites, po obu stronach doliny coraz częściej pojawiały się zwały śniegu i małe lawiny. Naprzeciwko nas szeroki i pochylony zwał śniegu, który na końcu zamieniał się w wąski korytarz, czekał, aż ciężar uwalnianej z lodu wody stawał się wystarczający, żeby w ciągu kilku sekund katapultować nagromadzone przez zimę tony śniegu aż na dno doliny. Wszystko to oczywiście pod warunkiem, że inny ciężar – czyli nasz – nie przyspieszy tego procesu, katapultując między 22 niewidzialna granica
tonami śniegu również i nas. Obserwowaliśmy ścianę, stojąc u jej stóp, jakbyśmy czekali na to, że jakimś cudem coś się stanie i proces się zatrzyma. Naturalnie śnieg i słońce pozostały niewzruszone na nasze modły, więc zaczęliśmy rozważać alternatywne wyjście, czyli zmianę trasy, ponieważ próba przekroczenia w jakimś punkcie grani, którą mieliśmy przed sobą, równała się samobójstwu. Nie było żadnych skalnych skarp ani korytarza z wystarczającą ilością lodu, żebyśmy mogli przejść niezauważeni przez dwie czy trzy godziny, jakich potrzebowaliśmy, aby dotrzeć na szczyt. Poza tym zejście, które czekało nas później, nie wyglądało najlepiej. Alternatywa polegała na próbie zejścia i przejścia przez korytarze Oreilles du Lapin do Grands Montets, by znów wspiąć się po drugiej stronie grani. Chociaż na pierwszym odcinku, z powodu braku śniegu, mielibyśmy gwarancję solidnego gruntu pod nogami, to później warunki nie byłyby dobre: opóźnilibyśmy jedynie moment stawienia im czoła. W każdym razie pójście dalej oznaczałoby spacerowanie przez siedem, osiem godzin po polu minowym. A w górach, jeśli kupujesz dużo losów na loterię, wcześniej czy później wygrywasz. Jeśli nie chcieliśmy ryzykować życia, mieliśmy dwie możliwości. Pierwszą było zejście doliną do Chamonix i powrót do domu, gdzie – biorąc pod uwagę, że było popołudnie – dotarlibyśmy na kolację. Gdyby się nad tym zastanowić, to, co zrobiliśmy do tej pory, było dobrym trawersem i solidnym treningiem. Druga opcja oznaczała przenocowanie w schronisku Couvercle i zaczekanie, aż niskie temperatury w nocy przywrócą śniegowi twardość, tak jak tamtego ranka, a co za tym idzie – bezpieczeństwo. Nie potrzebowaliśmy wielu słów i komentarzy, 23 pośród chmur
wystarczył kontakt wzrokowy – doskonale wiedzieliśmy, że skoro dotarliśmy aż tutaj, w grę wchodzi tylko drugie rozwiązanie. Przez kilka godzin staraliśmy się zasnąć, a o szóstej rano wyruszyliśmy w stronę przejścia Les Droites. Śnieg pod naszymi stopami był twardy jak kamień. Dwie godziny później, wraz z pierwszymi promieniami słońca, ogrzewającymi śnieg po północno-wschodniej stronie, w końcu dotarliśmy na szczyt Les Courtes i zaczęliśmy się przygotowywać, żeby nartami odcisnąć na śniegu nasz podpis. Północno-wschodnia strona Les Courtes, ścieżka, którą musieliśmy zejść, to wstęp do ekstremalnego narciarstwa: zbocze o długości siedmiuset pięćdziesięciu metrów, nachylone pod kątem jakichś czterdziestu pięciu stopni. Na takim terenie margines błędu wynosi zero, upadek może mieć tylko jeden koniec. Po chwili obserwacji Stéphane zaczął kreślić wielką przekątną linię, żeby sprawdzić stan śniegu i w razie gdyby było go dużo, wywołać lawinę, która spadłaby wcześniej, nie zabierając nas po drodze. W połowie robienia linii ześliznął się jednak, rysując wielkie wiraże i wydobywając z siebie głośne „Iiiiiiiihaaaaaaa”, które robiło się coraz cichsze, w miarę jak spadał z wielką szybkością. Śnieg był niesamowicie dobry i wystarczająco twardy, aby się nie martwić, że załamie się pod nartami; miał trzy- czy czterocentymetrową warstwę na górze, dostatecznie miękką, żeby narty z łatwością do niej przylegały. Był idealny. Podczas gdy Stéphane coraz niżej robił wielkie wiraże, a jego krzyk zanikał, rzuciłem się za nim.
Nasze kroki są echem osób, które szły przed nami i które są naszymi nauczycielami, a jednocześnie stają się zamazanymi dźwiękami, które ktoś (być może) usłyszy jutro
Iść daleko, być samotnym, uciec i wtopić się w krajobraz, aby poczuć, że ktoś nam towarzyszy
Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń i na www.labotiga.pl