Między światami. Moje życie i niewola w Iranie

Page 1



Między światami Wstrząsająca opowieść o reżimie, dla którego prawda nie ma najmniejszego znaczenia i w którym walczącego o nią człowieka oskarża się o szpiegostwo i skazuje na wieloletnie więzienie. Renata Kim, „Newsweek” Między światami to poruszające świadectwo bezkompromisowej walki o godność i wolność. Walki, której często niestety nie dostrzegamy, ale za którą wiele osób na całym świecie gotowych jest zapłacić każdą cenę. Przemysław Henzel, dziennikarz Onet.pl Roxana Saberi daje świadectwo odwagi, rozliczając się z traumą, której doświadczyła w więzieniu w Teheranie. Pokazuje absurdalność i okrucieństwo systemu. Razem z nią przyłączamy się do apelu o pilnie potrzebną pomoc dla wszystkich osób doznających niesprawiedliwości w Iranie. Draginja Nadaždin, dyrektorka Amnesty International Polska Autorka – na podstawie własnych doświadczeń – obnaża paranoję irańskiego reżimu politycznego, którego przedstawiciele inwigilują i poddają represjom nie tylko goszczących w kraju cudzoziemców, ale także własnych obywateli. Pomimo tego Iran w książce Saberi to kraj piękny, urokliwy i pociągający, choć niebezpieczny i pełen kontrastów. Fundacja Feminoteka



ROXANA SABERI

Między światami Moje życie i niewola w Iranie

tłumaczenie: Marta Markocka-Pepol

Kraków 2015


Between Two Worlds. My Life and Captivity in Iran Copyright © Roxana Saberi 2010 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2015 Copyright © for the Polish translation Marta Markocka-Pepol 2015 Redakcja i korekta – Joanna Mika, Monika Pasek Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Fotografia na okładce – Ali B. at Close Up, Mahyar Mrok All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. Wydanie I, Kraków 2015 ISBN: 978-83-7924-398-3

www.wydawnictwosqn.pl Szukaj naszych książekk również w formie e ej elektronicznej

DYSKUTUJ O KSIĄŻCE //WydawnictwoSQN / /SQNPublishing //WydawnictwoSQN

NASZA KSIĘGARNIA www.labotiga.pl N Wspieramy środowisko! Książka została wydrukowana na papierze wyprodukowanym zgodnie z zasadami zrównoważonej gospodarki leśnej.


Dla moich współwięźniarek oraz wszystkich, którzy mają odwagę walczyć o prawa człowieka, wolność i godność.



Ptak, który uzmysłowi sobie, że on i klatka to nie to samo, jest już wolny Saeb Tabrizi, siedemnastowieczny poeta perski



od autorki

W tej książce próbuję pokazać wydarzenia, przez które przeszłam, będąc w Iranie, w szczególności podczas stu dni spędzonych w więzieniu Evin w 2009 roku, gdzie miałam okazję zobaczyć jasną oraz ciemną stronę ludzkiej natury, również własnej. Mam nadzieję, że nauki, jakie wyniosłam z pobytu w więzieniu, zainspirują moich czytelników do pokonywania trudności. Mam również nadzieję, iż moja historia pozwoli wyjść na jaw wydarzeniom dziejącym się w Iranie, gdzie wielu przeżywa gehennę podobną do mojej lub gorszą, niewielu zaś ma możliwość głośno o niej mówić. Mimo że starałam się w swej opowieści być jak najbliżej prawdy, zataiłam szczegóły, które w moim przekonaniu mogłyby narazić innych na niebezpieczeństwo lub naruszyć ich prywatność. Dlatego zamiast nazwisk używam pseudonimów oznaczonych gwiazdką lub inicjałów. Zmieniłam również cechy niektórych współwięźniów, starając się zachować jak największą zgodność ich historii z rzeczywistością. Kilku spośród moich współwięźniów pozwoliło mi użyć swych prawdziwych nazwisk. Agentom wywiadu oraz strażnikom więziennym stworzyłam pseudonimy, jako że nigdy nie ujawnili mi swojej tożsamości. Po wyjściu na wolność dowiedziałam się, że również nazwiska niektórych przedstawicieli władzy zajmujących się moją sprawą były prawdopodobnie pseudonimami. 11


W więzieniu nie wolno mi było mieć przyborów do pisania, miałam jednak mnóstwo czasu na wielokrotne odtwarzanie w pamięci rozmów i zdarzeń, aby po wyjściu na wolność móc je wszystkie zapisać. Jak wiadomo, pamięć jest zawodna, nie wszystkie więc dialogi z pobytu w więzieniu są tutaj oddane słowo w słowo. Mimo tego zrekonstruowałam rozmowy oraz wydarzenia opisane w tej książce z największą dokładnością, na jaką mogłam sobie pozwolić. Przed aresztowaniem pracowałam nad inną książką o Iranie, do którego przeprowadziłam się jako dwudziestopięcioletnia dziennikarka. W planach miałam wtedy zostać tam na dwa lub trzy lata, ale kraj ten tak bardzo mnie urzekł, że po prawie sześciu latach pobytu nadal czułam się szczęśliwa, mieszkając w Teheranie, zupełnie nie podejrzewając, że wkrótce zostanę wyrwana z tej przyjemnej rutyny, i moim udziałem stanie się życie, jakiego nigdy wcześniej nie byłabym w stanie sobie wyobrazić.


CZĘŚĆ I

W PUŁAPCE


rozdział

1

Rajstopy były po tysiąc toumanów, chusty na głowę po dwa tysiące. – Czerwone w białe kwiaty, czarne w turkusowe pasy! – nawoływała gruba handlarka, przeciskając się przez zatłoczony wagon. W ślad za innymi pasażerkami teherańskiego metra wyciągnęłam szyję, żeby rzucić okiem na towary warte dolara lub dwa, ale byłam w stanie zobaczyć jedynie kobiece głowy – każda zakryta obowiązkowym hedżabem*. Metro z piskiem zatrzymało się na stacji. Część kobiet wysiadła, inne szybko zajęły wolne siedzenia w moim wagonie – jednym z dwóch wydzielonych dla kobiet, które nie podróżowały w męskim towarzystwie. Zostałam na swoim miejscu, zmęczona, ale zadowolona z wizyty w świętym mieście Kom. Przybliżyła mnie ona o kolejny krok do skończenia wywiadów do książki, nad którą pracowałam. Nie planowałam pisania książki, gdy sześć lat wcześniej, w lutym 2003 roku, przeprowadziłam się ze Stanów do Iranu. Chciałam raczej poznać ojczyznę mojego taty: jej bogatą kulturę, historię, nauczyć się mówić po persku i, zostając zagraniczną korespondentką, spełnić swoje największe marzenie. Wszystko przebiegało * Wyjaśnienie określeń, wyrażeń i zwrotów irańskiego pochodzenia lub w języku irańskim znajduje się w Słowniku na końcu książki – przyp. tłum. 14


mniej więcej według planu, kiedy w 2006 roku władze Iranu niespodziewanie odwołały moją oficjalną przepustkę prasową. Mogłam wtedy wyjechać z Iranu, ale zostałam, przekonana, że utrata przepustki może się okazać impulsem – nową szansą. Zyskałam więcej czasu na odkrywanie Iranu – kraju, który nie przestawał mnie fascynować swoją tajemnicą, dla ludzi z zewnątrz pozostając kompletnie niezrozumiałym. Zdecydowałam się więc rozpocząć pracę nad książką o życiu w Iranie widzianym oczami jego mieszkańców. Byłam przekonana, że jeśli nie zrobię tego teraz, przed wyjazdem z Iranu, potem zaangażuję się w inne rzeczy do tego stopnia, że los nie da mi drugiej szansy. Poza tym nie spieszyło mi się z wyjazdem. Zakochałam się w Iranie, nawiązałam przyjaźnie, wolałam być tam niż gdziekolwiek indziej. Wysiadłam z metra i moim oczom ukazały się roje taksówek kłębiących się po gwarnym placu w centrum Teheranu. Wszystkie były zajęte. Od kiedy w 2007 roku nastąpiła reglamentacja paliwa w tym paliwożernym narodzie, gdzie ropy zawsze było pod dostatkiem, już nie tak łatwo było złapać wolną taksówkę na ulicy. Bahman, mój chłopak, nalegał, żebym zamawiała transport bezpośrednio w przedsiębiorstwach taksówkowych, zamiast łapać prywatny samochód albo podróżować ramię w ramię z obcymi ludźmi. Zwykle słuchałam jego rad, ale tego wieczoru chciałam już być w domu, zdjąć hedżab, zrelaksować się. – Darbast! (dosłownie: na wyłączność) – krzyknęłam w kierunku przejeżdżającego czterodrzwiowego paykana, najpopularniejszego samochodu osobowego w Iranie do czasu, kiedy wstrzymano jego produkcję z powodu zbyt wysokiej emisji spalin. – Wsiadaj! – usłyszałam z ust kierowcy, młodego mężczyzny w obcisłym T-shircie i z żelem na włosach. 15


Gdy tylko wjechaliśmy na autostradę, podgłośnił lecący w radiu irański rap i zaczął nucić jeden z hitów dostępnych wyłącznie na czarnym rynku – hitów, na które władze przymykały oko, jeśli odtwarzano je prywatnie. Odwróciłam się do okna – szary smog zasłaniał góry Elbrus z północnej strony Teheranu. Gdybym nie wiedziała, że tam są, nie domyśliłabym się ich istnienia. – Skąd jesteś?! – kierowca próbował przekrzyczeć muzykę. – Z Iranu! – odkrzyknęłam. W Iranie przebywałam z irańskim paszportem, choć byłam obywatelką Stanów Zjednoczonych. – Wyglądasz jak Japonka. – Ściszył muzykę, odwracając się w moją stronę. – Możliwe, moja mama jest Japonką – odpowiedziałam. – Serio? Japończycy są bardzo pracowici. Zadzwonił mój telefon, ratując mnie od wyjawiania kolejnych szczegółów na swój temat. Dzwonił Bahman: jak zwykle pamiętał, by sprawdzić, czy wszystko u mnie w porządku, choć gościł teraz u swojej siostry w Los Angeles. Streściłam mu ostatnie dwadzieścia cztery godziny, potem rozłączyliśmy się, jak zwykle żegnając się słowami dust-et-dâram, co było odpowiednikiem naszego „kocham cię”. Samochód zbliżał się już do północnej autostrady Sadr, jak wiele innych ulic i autostrad nazwanej przez irańskie władze na cześć „męczennika”, tym razem wielkiego ajatollaha, uśmierconego przez reżim Saddama Husajna. Od czasu rewolucji islamskiej w 1979 roku Islamska Republika Iranu traktowała ideę męczeństwa na równi – tak poważaną w szyickim islamie – z poświęcaniem się dla dobra państwa. Wielu Irańczyków zwabiono na front wojny z Irakiem w 1980 roku obietnicą, że jeśli umrą, męczeńska śmierć utoruje im drogę do nieba. Wysiadłam obok sklepu spożywczego przy moim domu, kupiłam parę rzeczy na kolację: jajka, chleb i podróbkę Nacho 16


Doritos. Sprzedawca uśmiechnął się ciepło, podając mi torbę z zakupami. Blok, w którym mieszkałam, stał na końcu ulicy, za piekarnią, trzema fast foodami i kilkoma wieżowcami. Winda znowu była zepsuta. Wspinając się po schodach na piąte piętro, wpadłam na pana Gholama, zarządcę budynku. – Panno Saberi, czy ma pani sprawne ogrzewanie? Niedługo ma się zrobić zimno. Poinformowałam go, że moje grzejniki wytwarzają więcej zimnego niż ciepłego powietrza. Obiecał wezwać fachowca. Gdy otwierałam drzwi swojego mieszkania, przebiegła banda roześmianych dzieciaków, goniąc się po schodach, w tle rozwrzeszczał się dźwięk stacji America Persian, płynący z nielegalnej telewizji satelitarnej sąsiada. Zdjęłam długi, czarny czador, który włożyłam na podróż do Kom, aby upodobnić się do konserwatywnych miejscowych kobiet. Ale zamiast przykładnie odwiesić go na haczyk, położyłam go tam gdzie zwykle – na pianinie, gdzie pełnił funkcję narzuty. Gwizdałam sobie pod nosem Cichą noc, przygotowując kolację. Mój dom był dla mnie schronieniem, w którym czułam się spokojna, choć podejrzewałam, że nie mam tu całkowitej prywatności. Liczyłam się z tym, że telefony i maile irańsko-amerykańskiej dziennikarki są przynajmniej czasami monitorowane – chleb powszedni dziennikarzy, obcokrajowców i wielu innych żyjących w Islamskiej Republice Iranu. Było Boże Narodzenie, obchodzone w tym muzułmańskim kraju przez nielicznych. Zamiast wysyłać mailowe życzenia świąteczne do moich zagranicznych przyjaciół, spędziłam wieczór jak zwykle: spisując wywiady, szukając informacji do książki, pisząc na komputerze. W przerwach pograłam na pianinie, zadzwoniłam do przyjaciela, wpadłam do starszej sąsiadki – wdowy, która 17


zawsze podejmowała mnie wypiekami na miodzie i najnowszymi ploteczkami. Potem pisałam albo łączyłam się przez Skype’a z rodzicami w Dakocie Północnej, żeby uspokoić ich, że wszystko u mnie w porządku. Następnie, zwykle długo po północy, myłam skórę twarzy oblepioną smogiem i kładłam się spać. Ta rutyna była moim planem na jakieś trzy kolejne miesiące, do końca marca, kiedy to powinnam skończyć książkę i wyjechać stąd, by rozpocząć nowy rozdział w moim życiu, pewnie wspólnie z Bahmanem.


rozdział

2

Wcisnęłam głowę w obleczoną flanelą poduszkę, na zmarznięte uszy naciągnęłam kołdrę. Był ostatni dzień stycznia – jakieś pięć tygodni od spotkania z Gholamem, który wciąż nie przysłał fachowca od ogrzewania. Zazwyczaj budziły mnie rano dźwięki stukających młotków, wiercenia i piłowania, produkowane przez budowlańców, którzy wznosili kolejny blok w moim sąsiedztwie zamieszkanym przez wyższą klasę średnią. Jednak owego sobotniego poranka, pierwszego dnia irańskiego tygodnia roboczego, jedynym dźwiękiem, jaki usłyszałam, było tykanie zegara. Spojrzałam w jego stronę: była 9.00. Ding-dong. Wzdrygnęłam się. A więc to dzwonek do drzwi mnie obudził. Odwróciłam się na drugi bok i przymknęłam ciężko opadające powieki. Nikogo się nie spodziewałam, pewnie ktoś pomylił przycisk na domofonie. Ding-dong. Jeśli teraz wstanę, później już nie zasnę. Mózg nie działa, jeśli nie dostanie ośmiu godzin snu. Ding-dong. Ktokolwiek to był, nie poddawał się. 19


Wytoczyłam się z łóżka i poczłapałam przez salon do wideofonu, na którego ekranie ujrzałam czarno-białą, nieznaną mi twarz mężczyzny w średnim wieku. – Słucham – powiedziałam po persku. – Panna Saberi? – zapytał mężczyzna, uśmiechając się przyjaźnie. – Pan…? – Mam list do pani. Uzmysłowiłam sobie, że to listonosz. – Mógłby pan przynieść go na górę? – byłam zbyt oszołomiona, żeby zejść teraz na dół. – Mieszkam na piątym piętrze. – Oczywiście. Przyciskiem otworzyłam drzwi do budynku, potem powlokłam się z powrotem do sypialni i założyłam białą chustę na głowę, a na piżamę narzuciłam czarny rupusz, sięgający aż do kolan. Dobiegło mnie ciche stukanie do drzwi. Otworzyłam, robiąc jedynie małą szparkę. Listonosz stał na klatce, z zagadkowym uśmiechem na twarzy, w dłoni trzymając kartkę białego papieru. Bez słowa wręczył mi papier przez szparę w drzwiach. Prześlizgnęłam się oczami po trzymanej stronie, omijając większość słów i próbując dojść, o co chodzi. Moja wątpliwa znajomość perskiego w połączeniu z rosnącym niepokojem utrudniała mi zrozumienie tekstu, który głosił: Qeruzjiojitenajkfasdf azntxcjviorgtneafn 24 hours serjiojasfkjzfnty Znernagyrhgbfg więzienie Evin ewatngnmdfv. W i ę z i e n i e E v i n? Ponownie przeleciałam wzrokiem ostatnią linijkę. „Więzienie Evin”. 20


Serce zaczęło mi walić. Przetrzymywano tam najsłynniejszych irańskich więźniów politycznych, w tym studentów, wykładowców i aktywistów. Znane było z torturowania, wieszania i masowych egzekucji*. W roku 2003 Zahra Kazemi, irańsko-kanadyjska dziennikarka przetrzymywana w Evin, zmarła w niewyjaśnionych okolicznościach. Nawet nie szukano winnego. – Przepraszam pana – wydusiłam, patrząc na mężczyznę stojącego w drzwiach i próbując ukryć wzbierający we mnie strach. – Nie czytam zbyt biegle po persku. Może mi pan dać chwilę na rozszyfrowanie tego? Próbowałam zamknąć drzwi, ale nie dało się. Z szyderczym uśmiechem dalej trzymał but między drzwiami a framugą. – Nie mogę – odburknął, napierając na drzwi, gdy nagle zza jego pleców wyłoniło się trzech innych mężczyzn wysiadających z windy. Przerażona, cofnęłam się o kilka kroków, odsuwając się od nieznajomych, którzy wdarli się do mojego mieszkania, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi. Dwóch z nich reprezentowało ten sam typ co „listonosz”: w średnim wieku, niechlujnie zarośnięci, z koszulami wypuszczonymi na zewnątrz spodni. Trzeci był starannie ubrany i młodszy, niewiele po trzydziestce. Bez wątpienia byli to agenci irańskiego wywiadu. Czego mogą ode mnie chcieć? – Czy pani dopiero wstała? – zapytał po persku jeden z nich, ujrzawszy moją wystającą pidżamę. Zanim zdobyłam się na odpowiedź, drugi z nich wtrącił: * Statystyki nie są jednoznaczne, ale według Amnesty International w okresie między sierpniem 1988 i lutym 1989 roku w irańskich więzieniach zginęło od 4 500 do 10 000 więźniów politycznych. Władze nigdy nie przyznały się do masowych egzekucji – przyp. aut. 21


– Tak, kładzie się późno i późno wstaje. Odwróciłam się w stronę mężczyzny, który to powiedział, wstrząśnięta jego znajomością moich prywatnych zwyczajów. Był najmłodszy z całej grupy, gładko ogolony, niepasujący do profilu typowego agenta. W niebieskich dżinsach, czarnej skórzanej marynarce i butach z twardymi podeszwami, stukających głośno o kafle w salonie, wyglądał raczej na typowego młodego javân z północnego Teheranu, podobnego do ludzi Zachodu. „Javan” (jak każdy agent nieujawniający swojego prawdziwego imienia) przeszukał obojętnie mój salon, rzucając tylko lekko zniesmaczone spojrzenie w kierunku czadoru przykrywającego pianino. – Czy wie pani, dlaczego tu jesteśmy? – zapytał najwyższy z nich, bawiąc się różańcem tasbih trzymanym w prawej dłoni. Otworzyłam usta, aby udzielić „Różańcowi” odpowiedzi, ale nie wydobyłam z nich żadnego słowa. – Mamy prawo panią przesłuchać – powiedział monotonnie, nie czekając na odpowiedź – oraz zabrać do więzienia Evin, jeśli dzisiejsze przesłuchanie nas nie usatysfakcjonuje. To musi być zły sen, koszmar, najgorszy, jaki mi się w życiu przydarzył. – Proszę się nie martwić – ciągnął dalej Różaniec, uśmiechając się niepokojąco – wróci pani do domu jeszcze dziś wieczorem, jeśli tylko będzie pani z nami współpracować. Proszę jedynie robić, co mówimy, i pozostawać w zasięgu naszego wzroku. Chciałam rzucić się do drzwi albo do telefonu, ale mogłam się zdobyć wyłącznie na kiwnięcie głową. Przypomniała mi się historia Zahry Kazemi. Podobno została aresztowana po tym, jak sfotografowała rodziny więźniów Evin, a potem stawiała opór wobec przesłuchujących. Surowe władze początkowo próbowały zataić okoliczności jej śmierci, podając za przyczynę urazy głowy w wyniku „wypadku”, jakiego miała doznać w więzieniu. 22


Ale lekarz przeprowadzający sekcję uciekł potem z Iranu i ujawnił, że dziennikarka została zgwałcona, złamano jej nos i roztrzaskano czaszkę. Mogła ujść z tego cało, jak powiedział mi kiedyś prywatnie pewien przedstawiciel władzy, gdyby nie stawiała oporu. Czterech mężczyzn zaczęło przeszukiwać moje rzeczy w salonie. Listonosz pakował laptop i twardy dysk. Drugi wrzucał notesy do pustego worka na śmieci, który przyniósł sobie z kuchni. – Później dostanie to pani z powrotem – poinformował mnie Różaniec, gdy obserwowałam to wszystko, stojąc jak wryta na środku pokoju. – Ale najpierw musimy tu czegoś poszukać. Javan zaczął analizować tytuły książek na mojej półce: niektóre napisane były po persku, w tym kilka przez wielkiego ajatollaha Ruhollah Chomejniego, przywódcę irańskiej rewolucji islamskiej. Agent przeleciał wzrokiem te i parę innych klasyków w wersji angielskiej, na przykład Żywoty sławnych mężów Plutarcha, po czym zaczął analizować tytuły, które przywiozłam z Ameryki: wiele z nich dotyczyło Iranu, Bliskiego Wschodu oraz islamu. – Jestem pod wrażeniem, panno Saberi – powiedział z oczywistym sarkazmem. – Jest pani osobą uczoną! Co pani robi z tymi wszystkimi książkami? – Gromadziłam je przez ostatnie sześć lat mojego pobytu – usłyszałam swój głos. – A teraz szukam w nich informacji do książki o Iranie, którą piszę. Tak jakby nie wiedział wcześniej. Zawsze zakładałam, że władze wiedzą o mojej książce, pomimo że do robienia badań i pisania nie była wymagana zgoda rządu. To był niezależny projekt, mówiłam o nim otwarcie wielu Irańczykom, z którymi przeprowadziłam wywiady, żeby utwierdzić reżim w przekonaniu, iż nie mam nic do ukrycia. Javan nie odpowiedział, tylko dalej studiował moją biblioteczkę. Zatrzymał się z ciekawością na dwóch angielskich książkach 23


z podobizną irańskiego dogmatycznego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada na okładce. – A te o czym są? – zapytał. Odpowiedziałam, że to zwykłe książki o Ahmadineżadzie i jego polityce. Wrzucił je do worka, który był już do połowy wypełniony zdobyczami jego kolegów. Wtedy ujrzał mój telefon leżący na kuchennym blacie i wsunął go do kieszeni. Mężczyźni zaprowadzili mnie do drugiego pokoju, w którym przeszukali moje biurko i szafkę na dokumenty. Skonfiskowali kilka płyt z muzyką, trochę starych taśm wideo i wyciągów bankowych. Listonosz uśmiechnął się triumfująco, zgarniając moje paszporty: amerykański i irański. Poczułam, jak uginają się pode mną kolana, aż musiałam się oprzeć o biurko, żeby nie upaść. Bez tych dokumentów nie wyjadę z kraju. W Iranie nie ma amerykańskiej ambasady, więc nikt z amerykańskich władz nie będzie mógł mi pomóc. – Proszę się nie martwić – powiedział Różaniec, powtarzając jak echo swoje wcześniejsze słowa. – Proszę z nami współpracować, a dostanie je pani z powrotem. Ale ja wcale się nie martwiłam. Byłam przerażona, oszołomiona i wściekła: przerażona perspektywą wylądowania w więzieniu Evin, oszołomiona obecnością czwórki nieznajomych przetrząsających moje rzeczy i wściekła na takie pogwałcenie mojej prywatności. Moje oczy podążały za agentami, którzy przeczesywali notatki ze studiów, trzymane teraz jako baza pomysłów i źródło wiedzy o stosunkach międzynarodowych. Jeden z mężczyzn, kichając, wyciągał zakurzone papiery i teczki z szafy. Miałam wyrzucić te bezużyteczne stosy, ale ciągle odkładałam to na później. W tym czasie Javan oderwał ze ściany dwa zdjęcia: Bahmana i mojej rodziny, po czym wrzucił je do nowego worka na śmieci. 24


Potem weszli do sypialni. Bez słowa patrzyłam, jak przetrząsają moją szafę i komodę. – Proszę się przebrać w normalne ubranie – nakazał Javan, po tym jak pozostali agenci ogłosili koniec poszukiwań. – Zabieramy panią na przesłuchanie. – Dlaczego? Czego ode mnie chcecie? – zapytałam. – Proszę współpracować – odpowiedział krótko. W s p ó ł p r a c o w a ć. Nie miałam pojęcia, o jakiej współpracy mówią. Zostawili mnie samą w sypialni z uchylonymi drzwiami. Spojrzałam przez okno. Szkoda, że nie mieszkałam na parterze. Skok z tej wysokości oznaczałby pewną śmierć, a nie miałam ani odwagi, ani wystarczająco dużo prześcieradeł, żeby wydostać się na wolność. Moje nierealne plany zostały przerwane pukaniem do drzwi: to był jeden z nich, mówił, żebym się pospieszyła. Zanim nałożyłam hedżab, przebrałam się w dżinsy i T-shirt, na rękę zakładając zegarek. Mężczyźni wyprowadzili mnie z mieszkania, ciągnąc za sobą swoje łupy. Na klatce było dziwnie cicho, tak samo jak dwie godziny wcześniej, kiedy się zjawili. Zwykle chodzili tędy albo spotykali się tu sąsiedzi lub ich dzieci. Może widzieli agentów i teraz nerwowo podglądali przez judasze z bezpiecznej perspektywy swoich mieszkań. Przyszło mi do głowy, żeby wołać o pomoc, ale wiedziałam, że nikt nie ośmieliłby się zadrzeć z tymi ludźmi – bez wątpienia uzbrojonymi po zęby. Kazano mi usiąść z tyłu pierwszego z dwóch paykanów, obok Listonosza, z Javanem na przednim siedzeniu pasażera. Gapiłam się beznamiętnie przez okno w czasie drogi autostradą w kierunku centrum Teheranu. Obrazy, które widziałam, były z jednej strony dobrze mi znane, z drugiej – wydawały się jak z innego świata, 25


jakbym śniła teraz jakiś koszmarny sen. Gdybym tylko parę godzin wcześniej wiedziała, co mnie czeka… Tego ranka dopiero gdy położyłam się w końcu do łóżka, o 4.00, zdałam sobie sprawę, że jestem wykończona. Zmęczenie było efektem wielogodzinnego siedzenia przed komputerem, dodatkowo w stanie rosnącego niepokoju o swoją przyszłość. W obliczu zbliżającej się nagle daty wyjazdu z Iranu i pytań, które wcześniej udawało mi się po prostu ignorować, już od kilku tygodni traciłam jakoś mój naturalny optymizm. Zastanawiałam się, co będzie z moją książką. Przecież nie mam nawet jeszcze wydawcy. No i co będzie ze mną, jak już ją napiszę? Bycie dziennikarką w Iranie nadało sens mojemu życiu – dzięki pracy pozwalającej przekazywać informacje z kraju, w którym niewielu zagranicznych dziennikarzy mogło żyć i pracować. Dlatego zabranie mi w 2006 roku przez tutejszego Ministra Kultury akredytacji wydanej przez rząd sprawiło, że poczułam nagłą pustkę: miałam wrażenie, jakby odebrano mi nie tylko przepustkę prasową, ale też znaczną część mojej osobowości. Już wcześniej kilku dziennikarzy z podwójnym obywatelstwem zostało zmuszonych do zrzeczenia się akredytacji, wielu też zabrano wizy lub im ich nie odnowiono. Sytuacja pogorszyła się po tym, jak Ahmadineżad został w 2005 roku wybrany na prezydenta i wymienił postępową administrację na radykałów. Władze Iranu w żaden sposób nie wytłumaczyły mi powodu zabrania mi przepustki, sugerowały tylko, że jest to część większego planu ograniczenia pracy reporterskiej zachodnich mediów. Ja osobiście wierzyłam, że świat ma większą niż kiedykolwiek potrzebę niezależnych informacji z Iranu, i czułam się zobligowana, aby je dostarczać. Postanowiłam więc, w ślad za kilkoma dziennikarzami w podobnej sytuacji, nadal pisać – w ograniczonym 26


zakresie, według prawa irańskiego niewymagającym przepustki prasowej. Władze irańskie wiedziały, że nadal piszę. Nigdy jednak nie kazały mi przestać, myślałam więc, że nie przeszkadza im wypuszczanie na zewnątrz krótkich informacji o Iranie. Chwilę później rozpoczęłam pracę nad książką o Iranie, z nadzieją uchwycenia codziennego życia Irańczyków dokładniej, niż robiłam to za pomocą krótkich informacji prasowych. Od tego czasu minęły ponad dwa lata. Moja książka była prawie gotowa, a ja nie miałam pojęcia, co będę robić dalej, do jakiego kraju pojadę, czy będziemy kontynuować związek z Bahmanem za granicą i w ogóle co zrobię teraz ze swoim życiem. Ale czy to wszystko miało teraz w ogóle znaczenie? Zadałam sobie to pytanie, leżąc w łóżku. Nie, nic nie miało znaczenia. Ostatnio, jak zwykle w chwilach zwątpienia w siebie i niepewności, ciągle żaliłam się Bogu. Rodzice nauczyli mnie poszukiwać wśród różnych religii, stworzyłam więc sobie własną wizję nieskończonego i łaskawego Boga, Wielkiej Mocy, wokół której skupiały się na swój sposób wszystkie religie. Ale od jakiegoś czasu żyłam w poczuciu, że Boga nie interesuje zbytnio, co się ze mną dzieje. Przyłapywałam się na myśleniu, że moje życie – wbrew wysiłkom – ma marginalne znaczenie, i byłam zmęczona próbami nadania mu sensu. Przecież w końcu i tak wszyscy umrzemy. Nie liczyło się dla mnie nawet to, czy będę żyć dłużej niż moje trzydzieści jeden lat. Nie mogłam sobie przypomnieć, skąd wzięła się we mnie determinacja, żeby zmieniać świat. Z drugiej strony miałam mnóstwo powodów do wdzięczności: kochającą rodzinę, przyjaciół, zdrowie… Przypominałam sobie o tym wszystkim, a moje powieki stawały się coraz cięższe. 27


Odpłynęłam w sen w chwili, kiedy z pobliskiego meczetu zaczęto dzwonić na poranne modlitwy. – Dokąd jedziemy? – odważyłam się spytać. – Jedziemy w jedno miejsce, żeby zadać pani kilka pytań – odparł, nie patrząc na mnie, Javan. – Jak już wcześniej mówił mój kolega, jeśli będzie pani współpracować, jeszcze tego wieczoru zostanie pani odwieziona do domu. Jeśli nie, wieziemy panią do Evin. Zadzwonił telefon. Dźwięk był stłumiony, ale znajomy, dobiegał z wnętrza kieszeni agenta. – Kto to jest pan Z.? – zapytał, odczytując nazwisko na wyświetlaczu mojej komórki. Wytłumaczyłam, że pan Z. to człowiek, z którym parę miesięcy temu robiłam wywiad, w czasie podróży do Zahedan, stolicy południowo-wschodniej prowincji Iranu, Sistanu i Beludżystanu. Pracował dla organizacji pozarządowej, która walczyła z tamtejszą biedą i chorobami. – Proszę przełączyć na głośnomówiący i odebrać – nakazał agent, wręczając mi telefon. – Proszę się zachowywać naturalnie, powiedzieć, że jest pani na spotkaniu i że oddzwoni pani później. Przypomniało mi się, jak parę lat wcześniej dwóch tajniaków zatrzymało mnie w Teheranie po konferencji na temat praw człowieka i zarekwirowało moje taśmy wideo z wydarzenia. Próbowałam stawiać opór, ale mój bliski przyjaciel, Hassan*, który był wtedy ze mną, kazał mi je oddać. Potem wytłumaczył mi, że dyskutowanie z agentami wywiadu jest bezcelowe i niebezpieczne, i że powinnam robić, co każą. – Halo? – powiedziałam. – Panna Saberi? – zapytał człowiek po drugiej stronie telefonu. * Autorka używa asterysku dla oznaczenia fikcyjnych imion osób, których prawdziwej tożsamości postanowiła nie ujawniać – przyp. tłum. 28


– Przepraszam, jestem na spotkaniu, czy mogę oddzwonić później? – wyrecytowałam jednym tchem. – Oczywiście. Przepraszam, że przeszkodziłem. Odłożyłam telefon prosto w wyciągniętą dłoń Javana, a on wsunął go z powrotem do kieszeni. Nasze dwa samochody wkrótce zatrzymały się pod budynkiem przy parku w centrum Teheranu. Przejeżdżałam tędy wcześniej, ale nigdy nie zauważyłam tego miejsca. Budynek zlewał się z otoczeniem, jak wiele innych przystosowanych do potrzeb irańskiego wywiadu i służb bezpieczeństwa. Agenci zaprowadzili mnie do środka, minęliśmy strażnika, potem kilka rzędów schodów. W końcu weszliśmy do pokoju bez okien. Trzech spośród czterech mężczyzn wyszło. Został tylko Różaniec. Usiadł na jednej zniszczonej kanapie, ja na drugiej. Dzielił nas stolik do kawy. Bawiąc się koralikami różańca, rozpoczął przesłuchanie. Gdzie się urodziłam i dorastałam? Czym zajmują się moi rodzice? Gdzie w Iranie mieszkają krewni mojego ojca? Odpowiedziałam, że urodziłam się w New Jersey, a dorastałam w Fargo w Dakocie Północnej. Moja matka, Akiko, jest patologiem. Ojciec ma na imię Reza i jest autorem książek filozoficznych oraz tłumaczem poezji perskiej na angielski. Większość jego krewnych nadal mieszka w północno-zachodnim Iranie, w jego rodzinnej miejscowości Tabriz, ale rzadko się widujemy. – Czy może pani pisać swoje odpowiedzi po persku? – zapytał Różaniec. – Spróbuję – powiedziałam. Wręczył mi długopis, ale zabrał go, gdy zobaczył, jak męczę się z pisownią, i kazał sobie dyktować odpowiedzi. Chciał wiedzieć, dlaczego przyjechałam do Iranu, jak często i po co wracałam do Stanów. 29


Odpowiedziałam na te pytania, a on zadawał kolejne. Kiedy mieliśmy już za sobą dwie godziny przesłuchania, pomyślałam, że nie jest aż tak strasznie. Potem wszedł Javan. Niósł stos brązowych teczek wypchanych papierami w różnych kolorach i rozmiarach. Zerknął na długopis w ręce kolegi. – Dlaczego piszesz za nią? – warknął. – Sama potrafi to robić. Rzucił teczki na stolik do kawy, tak że oboje z Różańcem aż podskoczyliśmy, i wcisnął mi długopis do ręki. Stojąc, zaczął czytać moje zapisane dotychczas odpowiedzi, od czasu do czasu w milczeniu kręcąc głową. Kiedy czytał te papiery, miałam okazję po raz pierwszy dobrze mu się przyjrzeć. Był dość szczupły, średniego wzrostu, z lekko haczykowatym nosem. Cofnięta linia włosów eksponowała oczy unoszące się lekko ku górze. Jego brwi zdawały się nieustannie uniesione, dzięki czemu sprawiał wrażenie, jakby był wiecznie sceptycznie nastawiony. Wzdrygnęłam się, gdy nagle odłożył papiery i spojrzał na mnie swoimi ciemnymi, mętnymi oczami. – Nie ma postępu w sprawie – powiedział na koniec spokojnym, choć nieprzyjaznym tonem. Gestem nakazał Różańcowi zrobić mu miejsce na sofie. Najwyraźniej teraz to on miał przejąć śledztwo. – Panno Saberi – powiedział, otwierając jedną z brązowych teczek – wiemy, że w ostatnich miesiącach przeprowadzała pani dużo badań i wywiadów. – Zgadza się – odparłam. – Jak już wspomniałam, piszę książkę o Iranie. – Po co robiła pani wywiady z tyloma ludźmi? – Badam różne grupy społeczne, bo chcę oddać w książce różnorodność Iranu – wyjaśniłam. – Rozmowy z kilkoma osobami nie byłyby reprezentatywne dla społeczności całego kraju. 30


Stworzyłyby nieprawdziwy obraz w oczach zagranicznych czytelników. – Wiemy, z kim robiła pani wywiady – powiedział z wyższością Javan. – Na szczęście jeden z pani rozmówców, pan M., powiadomił nas, że zadawała mu pani podejrzane pytania. Pan M.? Był bogatym handlarzem, którego pytałam o teherańskie targowisko na potrzeby rozdziału o gospodarce. Wytłumaczyłam śledczemu, że pytałam pana M. o znaczenie targowiska wobec gospodarki, polityki i społeczeństwa Iranu. Javan przekartkował parę stron w swojej teczce, potem podniósł głowę i zapytał: – A po co były pani wywiady z reformatorami? Zdaje sobie pani sprawę, że niektórzy z nich są bardzo krytyczni wobec reżimu? Irańscy reformatorzy byli u szczytu władzy politycznej za poprzedniego prezydenta, Mohammada Chatamiego, a teraz szykowali swój powrót wraz z wyborami prezydenckimi planowanymi na czerwiec 2009 roku. Wielu z nich krytykowało restrykcje społeczne nakładane przez Ahmadineżada, jego politykę gospodarczą i konfliktowe podejście do kontrowersyjnego programu nuklearnego Iranu. Byli również za polepszeniem relacji z Zachodem i większą demokracją wewnątrz Islamskiej Republiki Iranu. – Rozmawiałam z politykami z całej sceny politycznej – odpowiedziałam. – Również z konserwatywnymi parlamentarzystami. – Wiemy o tym – odpowiedział ostro Javan. – Między innymi o bezpieczeństwie narodowym i Komisji do spraw Polityki Zagranicznej. – Co w tym złego? – spytałam. – Chcieli się podzielić poglądami z obcokrajowcami za pośrednictwem mojej książki. Jak inaczej dobrze przedstawiłabym opinię konserwatystów, jeśli nie po rozmowie z nimi? Śledczy odpowiedział mi kolejnym pytaniem. 31


– Jaki interes ma pani w rozmawianiu z tymi wszystkimi ludźmi? Kto pani kazał to robić? – Nikt – odpowiedziałam zaskoczona. – To była moja własna decyzja na potrzeby książki. – Czy ktokolwiek posiada kopie tego, co napisała pani do tej pory? – Tak – odparłam – moja matka. – Dlaczego właśnie ona? Co kilka dni wysyłałam mojej mamie mailem to, co udało mi się w ostatnim czasie napisać. Wiedziałam o nalotach irańskich tajniaków na domy dziennikarzy i intelektualistów. Chociaż nigdy nie przypuszczałam, że mogłoby się to przydarzyć również mnie, czułam się pewniej, wiedząc, że moja mama po drugiej stronie świata posiada kopię zapasową mojej książki. Poza tym dzieliła się masą cennych uwag na temat jej treści. – Czyta treść i udziela mi wskazówek – wytłumaczyłam. – Nikt inny nie ma już kopii? – Nikt – odpowiedziałam, nie wiedząc, po co zadaje takie pytanie. Javan niespiesznie pokiwał głową, potem zaczął wertować kolejną teczkę. – Cofnijmy się do roku 2003. Przygotowywała pani materiał dla Fox News. Zdaje pani sobie sprawę, że Fox jest narzędziem Pentagonu? Wiedziałam, że niektórzy przedstawiciele władz irańskich utrzymują taki pogląd, ale nie chciałam się teraz wdawać w dyskusję na ten temat. Wytłumaczyłam więc tylko, że Ministerstwo Kultury dało mi zgodę na wysyłanie raportów do Fox. A jeśli te materiały stanowiły taki problem, pomyślałam, dlaczego ten człowiek przypomniał sobie o tym po sześciu latach? – Robiła pani dla nich raport na temat Shahab 3 – powiedział uszczypliwym tonem Javan. 32


Shahab 3 to irańska rakieta, która rzekomo objąć mogła swoim zasięgiem Izrael i niektóre amerykańskie bazy w regionie, chociaż Teheran twierdził, że trzyma ją wyłącznie dla obrony własnej. Próbowałam sobie szybko przypomnieć, co było w tym materiale. – To był, zdaje się, materiał z irańskiej państwowej stacji telewizyjnej – odparłam. – Z tego, co pamiętam, zawierał oświadczenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych Iranu o pomyślnych testach. – Kolejny materiał dla Fox robiła pani na temat az-Zarqawiego – ciągnął. Nie mogłam sobie przypomnieć, kim dokładnie był az-Zarqawi, poza tym, że w pewnym momencie mówiono, że jest przywódcą irackiej Al-Kaidy. Wytłumaczyłam mu, że, o ile sobie przypominam, mój reportaż dotyczył zaprzeczenia Teheranu, jakoby az-Zarqawi zbiegł do Iranu. – W swoich reportażach robiła pani analizy – powiedział z rosnącym zdenerwowaniem. – Powtarzałam tylko to, co mówiły władze i świadkowie sytuacji. – Ale w formie analiz. – Nawet jeśli, to nie moich własnych. To były analizy i n n y c h l u d z i. – To właśnie analizy z Iranu są najbardziej łakomym kąskiem dla Si-â – stwierdził Javan, akcentując „CIA” po persku. „Chyba nie mówi pan serio”, miałam ochotę skomentować. Niestety, najwyraźniej mówił serio. Radykałowie irańscy utrzymywali, że obce agencje wywiadowcze, takie jak CIA czy brytyjska MI6, nieustannie szukają sposobów na szkalowanie Islamskiej Republiki Iranu. Podnosząc temat CIA, Javan wkraczał na grząski grunt, sugerując, że mogę być w dużo większym niebezpieczeństwie, niż przedstawili to wcześniej z Różańcem. – Wątpię szczerze, czy CIA bazowało na którymkolwiek z moich materiałów do swoich analiz – odpowiedziałam Javanowi. 33


Zamiast komentarza wręczył mi kawałek papieru z odręcznym pismem, nagryzmolonym czerwonym atramentem. – Przykro mi, nie potrafię tego przeczytać – powiedziałam. – Czytam w perskim tylko wyraźne pismo, przypominające drukowane. Śledczy, lekko podenerwowany, zabrał mi kartkę i odczytał z nutą irytacji w głosie: – Tu jest napisane: „Jakiego typu raporty sporządzała pani dla Fox News i w jaki sposób pomagała pani przez to CIA?”. Oddał mi papier. – Proszę napisać, że sporządzała pani dla Fox News analizy na temat rakiety Shahab 3 oraz az-Zarqawiego, z których skorzystało CIA. Napisałam pierwszą część jego odpowiedzi, ale drugą zmieniłam na: „Możliwe, że ktoś z CIA widział te raporty”. Javan przeczytał moją odpowiedź, nie okazując żadnych uczuć, potem wręczył mi kolejną kartkę. Znowu nie byłam w stanie przeczytać jego pisma. – Tu jest napisane: „W jakim celu spotkała się pani z panem A. podczas jego wizyty w Iranie?” – przeczytał, artykułując każde słowo, jak do przedszkolaka. Wyjaśniłam, że spotkałam się z moim amerykańskim kolegą, panem A., kiedy przyjechał do Iranu w celu zorganizowania programu wymiany studenckiej z jego uniwersytetem. – Jak pani zapewne wie, panno Saberi, Waszyngton wykorzystuje programy wymiany studenckiej do zbierania informacji dzięki młodym Irańczykom przywożonym do Stanów i amerykańskim studentom przyjeżdżającym tutaj. Kazał mi napisać, że mojego kolegę spotkałam w Iranie i pomagałam mu w programie wymiany studenckiej, mającym na celu szpiegowanie przeciwko Islamskiej Republice Iranu. 34


Napisałam, że spotkaliśmy się w Iranie, ale nie pomagałam mu w jego programie, który zresztą, według mojej wiedzy, nie wykraczał poza zwykłą wymianę studencką. Javan znowu obojętnie odczytał moją odpowiedź, potem wręczył mi kolejną kartkę papieru pokrytą czerwonymi gryzmołami. – Tu jest napisane: „Kto pani płaci za napisanie książki?”. – Nikt – odpowiedziałam – to prywatny projekt. Nawet jeszcze nie mam wydawcy. – Wiemy, że przygotowuje pani również raporty informacyjne. Wysyłała je pani także po zabraniu jej przepustki prasowej w 2006 roku. Zaznaczyłam, że byłam świadoma, iż władze irańskie wiedzą, co robię, i że przesyłanie informacji w tak szczątkowym zakresie nie wymaga przepustki. Poza tym, jeśli stanowiło to problem dla władz, mogły mnie po prostu o tym poinformować, wtedy bym przestała. – Ile zarabia pani na każdym raporcie wysyłanym z Iranu? – zapytał. Podałam przybliżoną kwotę, nieznaczną, ale pozwalającą opłacić rachunki. – Nie robi pani zbyt wielu raportów, jak więc może pani sobie pozwolić na pisanie książki? – Mam oszczędności z czasów, gdy pracowałam jako pełnoetatowa dziennikarka – wyjaśniłam. – Trochę pożyczam od rodziców, nie mam zresztą zbyt wysokich kosztów. Nie muszę płacić czynszu, bo moje mieszkanie kupił na własność ojciec. – No to kto pani płaci za pisanie książki? – zapytał znowu. – Kto pani kazał ją napisać? – Nikt – powtórzyłam – to był mój własny pomysł. Westchnął, spuścił wzrok i oparł się plecami o sofę. Potem wskazał palcem teczki leżące na stoliku. 35


– Panno Saberi, mamy na pani temat kilka dossier. To tutaj to tylko mała próbka tego, co nagromadziliśmy o pani przez lata. Skuliłam się na kanapie. Nigdy nie podejrzewałam, że monitorowano mnie do tego stopnia. – Wiemy, kiedy pani kłamie, i uważamy to za brak współpracy. To nie jest dla pani korzystne i zaprowadzi panią do Evin. Naprawdę są skłonni zamknąć mnie w Evin? W ostatnich latach irański wywiad zapoczątkował falę zatrzymań prominentnych aktywistów i naukowców z podwójnym obywatelstwem, zazwyczaj irańsko-amerykańskim, choć wcześniej zajmował się głównie kwestiami o podłożu politycznym, interesował się intelektualistami, pisarzami oraz aktywistami społecznymi. Zawsze zastanawiało mnie, czy władze mają zastrzeżenia do mojej pracy. W najgorszym razie przesłuchiwano by mnie. Znałam dziennikarzy, których rutynowo przesłuchiwano, by po paru godzinach wypuszczać ich na wolność. Miałam nadzieję, że to samo spotka i mnie, a groźby tego człowieka okażą się nic niewarte. Javan wstał i powiedział, że podczas lunchu pozwoli mi się zastanowić, czy chcę współpracować. Wyszedł z pokoju, a Różaniec, do tej pory słuchający naszej rozmowy w milczeniu, podążył za nim. Wszedł inny mężczyzna i wręczył mi styropianowy pojemnik oraz butelkę doogh, irańskiego napoju jogurtowego. – Tylko niech pani na pewno zje – przypomniał Javan, zaglądając z korytarza. – Musi pani mieć siłę. Po otwarciu z pojemnika wydobyła się gęsta para. Zamknęłam pokrywkę, tylko rzuciwszy okiem na ryż i kebab z kurczaka. Nie miałam apetytu. Miałam nadzieję, że znów zadzwoni mój telefon spoczywający w kieszeni agenta i że tym razem będzie to Bahman, który zwykle dzwonił o tej porze. Pewnie zajęty był poprawkami do swego

36


najnowszego filmu. Gdyby tylko zadzwonił, jakoś dałabym mu do zrozumienia, że mam kłopoty. Javan wrócił po chwili, tym razem był sam. Usiadł i otworzył kolejną brązową teczkę. – Po co spotkała się pani z panem J. i czego od pani chciał? – zapytał. Pan J. był profesorem z Japonii, którego poznałam podczas jego wizyty w Iranie. Wytłumaczyłam, że był ciekaw mojej opinii na temat irańskiego społeczeństwa. – Doskonale zdaje sobie pani sprawę, że to człowiek japońskiego wywiadu – stwierdził śledczy z głębokim przekonaniem. A więc również Japończycy byli podejrzani. Nie miałam pojęcia, co na to odpowiedzieć. Rzuciłam pytanie, jedyne, jakie w tamtej chwili przyszło mi na myśl: – Jeśli naprawdę był agentem wywiadu, skąd miałabym to wiedzieć? Kolejnym tematem podjętym przez Javana był Instytut Aspen, amerykańska organizacja pozarządowa, która w owym czasie wytypowała mnie do udziału w swoim programie dla młodych liderów – wiedzę na ten temat śledczy najwyraźniej czerpał z moich e-maili. Zapytał, czy nie wiedziałam, że organizacja ta dąży do przeprowadzenia „miękkiego przewrotu” islamskiego reżimu w Iranie. Taki sposób myślenia pobrzmiewał niepokojąco znajomo. W ostatnich latach radykałowie irańscy twierdzili, że bez względu na zamiary Waszyngtonu dotyczące militarnego obalenia islamskiego reżimu szykowana jest tak zwana miękka czy też aksamitna rewolucja, podobna do tej, przez którą przeszła Czechosłowacja w 1989 roku, a później kraje takie jak Gruzja i Ukraina.

37


W narodach tych ruchy społeczne wyparły sowiecką władzę za pomocą bezkrwawych rewolucji. Irańscy radykałowie doszukiwali się sterowania takimi ruchami nie wewnątrz własnego kraju, lecz w Stanach Zjednoczonych. Twierdzili, że Waszyngton próbuje wzniecić rewolucyjne ruchy w Iranie między innymi poprzez amerykańskie think tanki, używane jako pretekst do zapraszania irańskich intelektualistów, studentów i liderów opinii publicznej do udziału w warsztatach, konferencjach czy też członkostwa w bractwach uniwersyteckich. Celem, według nich, było używanie potem tych kontaktów przez wspomnianych intelektualistów do rozpowszechniania antyreżimowych idei wśród narodu irańskiego, który prędzej czy później powstałby przeciwko panującej władzy. Jako dowód słuszności dla swojego rozumowania radykałowie irańscy podają powołanie przez administrację Busha funduszu na promocję demokracji w Iranie. Według nich, wbrew zaprzeczeniom Waszyngtonu, prawdziwym jego celem jest obalenie panującego tam reżimu. Próbowałam wytłumaczyć Javanowi, że program, do którego wytypował mnie Aspen, miał na celu nieodpłatną służbę wobec społeczności, w dodatku, o ile mi wiadomo, nie był dotowany przez rząd Stanów Zjednoczonych. Poza tym nawet się jeszcze nie rozpoczął. Agent spojrzał na mnie pustym wzrokiem, z którego nie dało się wywnioskować, czy mi wierzy ani nawet czy obchodzi go to, co mówię. Jeszcze przez wiele godzin spotykałam się później z tą charakterystyczną obojętnością kwitującą moje odpowiedzi na jego pytania. Za każdym razem kazał mi zapisywać odpowiedź, by potem zadać kolejne i kolejne pytanie.

38


Wygenerowaliśmy już stertę zapisanych kartek, kiedy w pokoju pojawił się człowiek z herbatą. Ja podziękowałam, Javan chętnie wsunął kostkę cukru między zęby i podniósł filiżankę do ust. – Proszę opowiedzieć mi coś więcej o wywiadach, które pani przeprowadzała – nakazał, siorbiąc herbatę i beztrosko zakładając nogę na nogę. – Już mówiłam, potrzebne mi były do książki. Rozmawiałam z przeróżnymi ludźmi: artystami, kobietami prowadzącymi taksówki, weteranami wojny z Irakiem… – Nie wierzę, że tyle wywiadów potrzebne było pani wyłącznie do książki – przerwał mi agent, zanim wziął ostatni łyk herbaty i odstawił filiżankę. – Ale to prawda – zaczęłam nakreślać mu konstrukcję książki, opisywać kolejne rozdziały. Znów mi przerwał: – W i e m y, że te wywiady nie były pani potrzebne wyłącznie do książki. Nie miałam pojęcia, do czego zmierza. – K t o ś kazał pani zbierać te informacje – ciągnął. – Co pan chce przez to powiedzieć? – Rząd amerykański. – Rząd amerykański!? – wykrzyknęłam. – Te informacje potrzebne mi były naprawdę wyłącznie do książki. – A mówiąc dokładniej – stwierdził – nie cały rząd, ale pewien jego szczególny organ, zwany CIA. Przyspieszył mi puls, poczułam ścisk żołądka. Ten człowiek oskarżał mnie już nie tylko o informowanie CIA poprzez media informacyjne, ale o s z p i e g o w a n i e dla nich. Mimo niedorzeczności całej sytuacji powinnam była się spodziewać, że śledztwo idzie właśnie w tym kierunku. Radykałowie 39


irańscy byli przekonani, że szpiedzy zagraniczni czają się na każdym kroku. Jako potwierdzenie swojej tezy wskazywali kanały informujące o potajemnych działaniach przeciw Islamskiej Republice Iranu i rolę, jaką odgrywał amerykański oraz brytyjski wywiad w obaleniu premiera Iranu, wybranego w demokratycznych wyborach w 1953 roku. O ile podstawy do niepokoju w kwestii bezpieczeństwa były uzasadnione, o tyle radykałowie chętnie wykorzystywali ów niepokój, zrzucając wszelkie problemy wewnętrzne na karb „obcych sił”, a hasło „szpiegostwo” stało się wygodnym wytrychem usprawiedliwiającym zaostrzanie reżimu. Nawet Irańczycy, w tym dziennikarze, bywali oskarżani o szpiegostwo, zwłaszcza gdy utrzymywali kontakty zagraniczne i otwarcie krytykowali reżim. Społeczeństwo w dużej mierze postrzegało tego typu oskarżenia jako bezpodstawne, czysto polityczne zagrania. – N i e j e s t e m s z p i e g i e m – stanowczo zaprzeczyłam. – Nie mam absolutnie nic wspólnego ani z CIA, ani z żadną inną służbą wywiadowczą w moim kraju. – Używała pani swojej książki jako przykrywki – stwierdził zimno. – Przykrywki do zbierania informacji na rzecz CIA. – P r z y k r y w k i? Skonfiskowaliście przecież mój dysk zewnętrzny i laptop. Sam może pan zobaczyć rozdziały, które napisałam. Cytuję w nich wypowiedzi ludzi, z którymi robiłam wywiady. – Wiemy, że książka była dla pani tylko przykrywką – powtórzył powoli z uporem. – CIA i zachodnie rządy cały czas to robią. Doskonale wiedzą, że pisarze i dziennikarze mają dostęp do prominentnych ludzi w obcych krajach, więc używają ich jako źródeł informacji. Czy ten człowiek ma aż taką paranoję? Czy naprawdę wierzy, że każdy, kogo spotkałam czy z kim przeprowadzałam wywiad, służył wyłącznie do zbierania informacji na temat Islamskiej Republiki Iranu? Przypomniały mi się słowa pewnego zagranicznego 40


dziennikarza stacjonującego w Iranie: „Władze Iranu wszystkich nas podejrzewają o szpiegostwo, bo sami wykorzystują swoich dziennikarzy jako szpiegów”. Nagle zadzwonił mój telefon. Javan wyłowił go ze swojej marynarki. – Wyświetla się „Bahman” – odczytał, podczas gdy telefon ciągle dzwonił. – Kto to jest? „W końcu zadzwonił”. Odpowiedziałam, że to przyjaciel, choć byłam prawie pewna, że Javan wie o naszym związku. – Niech pani przełączy na tryb głośnomówiący – rozkazał. – Jeśli chce pani szybko stąd wyjść, niech pani rozmawia zupełnie normalnie. Proszę powiedzieć, że jest pani na spotkaniu i że później pani oddzwoni. Niech pani pamięta: może pani zostać wypuszczona jeszcze dziś wieczorem, jeśli tylko będzie pani z nami współpracować. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Żałowałam, że nie mieliśmy z Bahmanem jakiegoś tajnego kodu. Jeśli powiem wprost, że mam kłopoty, moi oprawcy mnie nie wypuszczą. Zamiast tego może rozbiją mi czaszkę albo wyrwą paznokcie, jak ponoć uczyniono z Zahrą Kazemi. Ale może, jeśli będę współpracować, rzeczywiście wypuszczą mnie na wolność. – Bahman – powiedziałam lekko trzęsącym się głosem – jestem na spotkaniu. – W porządku – odparł. – Zadzwoń, jak będziesz mogła. – Dobrze, ale… – „Jak mogę dać mu do zrozumienia, że jestem w niebezpieczeństwie?” Wieczorem mieliśmy zjeść wspólnie kolację z okazji jego urodzin. Wiedział przecież, że za nic nie przegapiłabym jego święta. – …przepraszam cię, mogę nie zdążyć dziś wieczorem. 41


– W porządku – odpowiedział lekko rozkojarzonym głosem, najwyraźniej nic nie podejrzewając. – Zadzwoń wtedy, kiedy będziesz mogła. Dust-et-dâram. Po prostu się rozłączył. Wstrząśnięta oddałam telefon Javanowi. Jego nieruchomy i świdrujący wzrok był skupiony całkowicie na mnie. – Jak już wspomniałem, panno Saberi, wiemy, że współpracuje pani z CIA. – To nieprawda. – Współpracuje pani z jednostkami, które albo należą do CIA, albo są z nią powiązane. – Nie wiem, jak mam pana przekonać. Nie mam nić wspólnego z CIA – upierałam się. – Jeśli pan nie wierzy, proszę zrobić test z wykrywaczem kłamstw. – Nie stosujemy wykrywaczy. Ludzi można wyszkolić, jak je oszukiwać. – Ale ja nie byłam szkolona. Javan popatrzył na mnie z dezaprobatą i przeszedł do kolejnego pytania. Mijały godziny, a on ciągle upierał się, że moja książka jest przykrywką dla działań szpiegowskich, ja zaś ciągle zaprzeczałam. Wiedziałam, że żądanie dowodów dla jego oskarżeń mija się z celem. W tym kraju ludziom takim jak Javan ich własne słowa wystarczały jako dowód, by uwięzić kogoś na długie lata. W końcu zamknął ostatnią przestudiowaną przez siebie teczkę i oznajmił: – Nie mamy postępów w śledztwie. Była 19.30. Chciał na dzisiaj zakończyć. – Nie mieliśmy zamiaru odsyłać pani do Evin. Ale nie chciała pani skorzystać z propozycji współpracy, więc nie mamy wyboru. Zaczął zbierać swoje liczne dokumenty. Czułam, jak krew odpływa mi nagle z twarzy. 42


– Ale ja mówię prawdę, proszę mi uwierzyć! – błagałam. – Nie chciała pani współpracować – powiedział spokojnie. – Co to znaczy „współpracować”? – To znaczy „przyznać się”. – Przyznać d o c z e g o? – Do wykorzystywania książki jako przykrywki do szpiegowania w Iranie na rzecz CIA. – Przysięgam na Boga, nie mam nic wspólnego z CIA! – krzyknęłam, wznosząc ręce nad głowę. – N i e j e s t e m s z p i e g i e m. – Jak pani uważa – odpowiedział, wstając. Kiedy zbliżał się do drzwi wyjściowych, mignęły mi przed oczami obrazy, które kiedyś widziałam w irańskiej telewizji publicznej. W jednym programie z 2007 roku pokazane były tak zwane zeznania trzech zatrzymanych uczonych o podwójnym obywatelstwie: Haleh Esfandiari, Kiana Tajbakhsh i Ramina Dżahanbeglu. Nie mogłam sobie przypomnieć szczegółów, pamiętałam tylko, że przyznali się do pracy mającej podkopywać irański reżim za pomocą miękkiej rewolucji, a ich wyznania wydawały się wymuszone. Kilka miesięcy wcześniej pokazywano w irańskiej telewizji nagrania brytyjskich żeglarzy i marynarzy „przyznających się” do bezprawnego wpłynięcia na irańskie wody, czemu sprzeciwiał się Londyn. Nagrania te zrobione zostały tuż przed wypuszczeniem zatrzymanych na wolność, jak gdyby przyznanie się zarejestrowane na taśmie było warunkiem wyjścia z aresztu. Krytycy z Iranu i z zagranicy wyśmiewali te nagrania, będące czystą propagandą, a kilku zatrzymanych, już na wolności, odwołało swoje oświadczenia. Wymuszone publiczne przyznania się do winy, okraszone wyrazami żalu za popełnione czyny, donosami na współtowarzyszy i prośbami o wybaczenie, były zinstytucjonalizowanym narzędziem stosowanym przez irański wywiad. Celem było tłumienie 43


dysydentów, onieśmielenie tych, którzy myśleli podobnie, i podtrzymywanie teorii spiskowej. Myśl, że miałabym się publicznie przyznać do zarzucanych mi czynów, napełniała mnie złością i odrazą. – Teraz pewnie będziecie mnie torturować, aż przyznam się przed kamerą do przestępstw, których nie popełniłam – warknęłam. Agent odwrócił się, ukazując swój złośliwy uśmieszek. Najwyraźniej bawił go mój nagły przypływ odwagi. – Nie, to zupełnie nie tak – odpowiedział cicho, pokazując mi drzwi. Wytoczyłam się z pokoju i zeszłam po schodach. Na dole czekali na nas trzej koledzy Javana. Na ulicy pełno było samochodów i przechodniów podążających za swymi codziennymi obowiązkami. Znów pojawiła się myśl, aby krzyczeć o pomoc, ale nie wierzyłam, że ktokolwiek by mi jej udzielił, a zrobienie takiej sceny tylko rozwścieczyłoby moich oprawców. Poza tym może chcieli mnie jedynie zastraszyć, żebym przerwała pisanie książki, a teraz już odwozili mnie do domu. Co ma być, to będzie. Wsiadłam do samochodu, który ruszył z powrotem na północ Teheranu. Moje serce zatrzymało się, kiedy mijaliśmy skrzyżowanie przy moim mieszkaniu, a kierowca jechał dalej, w stronę więzienia Evin.


Z moimi ciociami w Iranie

Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum autorki


Pierwsza rozmowa z dziennikarzami po moim uwolnieniu


Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń i na www.labotiga.pl


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.