Pasażerka

Page 1





TŁUMACZENIE:

MACIEJ PAWL AK

KRAKÓW 2017


Passenger Copyright © by Alexandra Bracken 2016 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2017 Copyright © for the translation by Maciej Pawlak 2017 wsqn.pl

Redakcja – Joanna Mika Korekta – Marta Pustuła Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Projekt okładki – Marci Senders Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl, Marcin Karaś Grafika na okładce – Illusion CGI Studio Rysunek w środku książki – Marcin Karaś

WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing

W powieści wykorzystano cytaty: Biblia Tysiąclecia, Dz 17, 22-23, Billie Holiday, I’ll Be Seeing You, tłum. M. Pawlak, John Donne, The Good-Morrow, tłum. S. Barańczak.

wydawnictwosqn WydawnictwoSQN Sprzedaż internetowa labotiga.pl

B

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

316

Wydanie I, Kraków 2017 ISBN: 978-83-65836-76-2

E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Panta rhei


Dla Mamy – nie było i nie będzie na świecie drugiej osoby o sercu tak pięknym i silnym jak twoje.



Niestraszna mi najwęższa brama Ni przewin moich długie zwoje; Los mój, poza mną, nie zna pana I jam jest władcą duszy mojej. William Ernest Henley, Niepokonany, tłum. Maciej Pawlak



BHUTAN, ROK 1910


PROLOG

Gdy pięli się w górę, oddalając od krętych szlaków wiodących do widocznych w oddali wiosek, świat rozpościerał się przed Nicholasem w swej najczystszej, nieskalanej postaci: cichy, pradawny, tajemniczy. I śmiertelnie niebezpieczny. Nicholas większą część życia spędził na morzu albo na tyle blisko morza, by przy dobrym wietrze czuć woń ryb i morskiej soli. Nawet teraz, gdy zbliżali się do klasztoru, czekając, aż wyłoni się spod ciężkiej pierzyny mgły i chmur, oglądał się co rusz, na próżno szukając między górującymi nad nim szczytami Himalajów zatartego łuku widnokręgu, gdzie niebo stykało się z pomarszczonym przestworem wody – znajomego widoku, w którym mógłby bezpiecznie zakotwiczyć, nim odejdą go odwaga i pewność siebie. Wiodący po stromych schodach szlak ciągnął się najpierw między oblazłymi mchem sosnami, teraz zaś wtulił się w ostre, pionowe klify, na których jakimś niewyobrażalnym sposobem wzniesiono klasztor Taktsang Palphug. Rzędy jasnych flag modlitewnych łopotały ponad drzewami i widok ten ujął mu z serca nieco ciężaru, natychmiast przypominając o dniu, kiedy kapitan Hall po raz pierwszy zabrał go do nowojorskiej przystani, gdzie pokazał mu nowe fregaty obwieszone wielokształtnymi i wielokolorowymi flagami. Nieznacznym, ostrożnym ruchem poprawił plecak i wżynające się w ramiona paski, starając się nie runąć w przepaść ziejącą po otwartej stronie drogi. 12


Wspinasz się na maszty, odkąd pamiętasz, a teraz nagle dopadł cię lęk wysokości? – złajał się w myślach. Maszty. Okręt. Morze. Jego palce łaknęły okrętowych lin, po których mógłby się wdrapać aż na bocianie gniazdo, tęsknił za uczuciem słonej wody na twarzy, którą porywał w niebo silny wiatr, i szumem rozfalowanej tafli, rozdzieranej zadartym dziobem statku. Nicholas wypiął hardo swoją chłopięcą pierś, usiłując zdusić ową płonącą w żołądku żałość, nim ogień rozejdzie się na resztę ciała i pochłonie go żywcem. Powinien był już wrócić. Powinien być teraz z Hallem i Chase’em, wespół z nimi przesadzać morskie bałwany. A nie tkwić tutaj, w obcym stuleciu – Boże, był rok 1910! – w towarzystwie niekompetentnego fajtłapy, który potrzebował jego pomocy nawet przy zapinaniu nowiutkiego płaszcza, sznurowaniu bucików, zawiązywaniu aksamitnej chusty i poprawianiu tego absurdalnego oklapłego kapelusza, choć miał przecież własną parę rąk i, przynajmniej na pierwszy rzut oka, własny mózg we łbie. Zawieszona na szyi skórzana sakwa mocno uderzyła Nicholasa w bok, gdy wdrapywał się tam, gdzie stał Julian, wspierając nogę na pobliskim kamieniu – była to jego zwyczajowa poza, którą przybierał, by podziwiały go niewiasty. Nicholas nie miał zielonego pojęcia, na kim teraz próbował wywrzeć wrażenie – na tych kilku ptakach, których trele słyszeli w podmokłym lesie? Czy on zawsze musiał być taki? Egzaltowany, próżny, pozbawiony wyobraźni? I czy Nicholasa tak bardzo zaślepiło pragnienie znalezienia tak zwanego brata, a wraz z nim nowego życia pełnego możliwości, wygód, bogactw i przygód, że świadomie zignorował oczywiste symptomy zidiocenia Juliana? – Choć no tutaj, mój drogi, i spójrz. Oto przed nami Tygrysie Gniazdo. Bodajby szlag trafił tę piekielną mgłę… Nicholas widział i wiedział. Starał się czytać jak najwięcej o miejscach, do których posyłał ich starzec, aby w miarę możliwości zachować przy życiu Juliana, który był nierozważny jak małe dziecko i uparty jak osioł. Nicholas nieustannie nad sobą pracował, uzupełniał niedostatki wiedzy, nadganiał zaniedbany trening. Gdy uprzytomnił sobie, że Cyrus Ironwood nigdy nie pokryje kosztów 13


prawdziwej edukacji wymaganej przy podróżniczym trybie życia, zaczął się zastanawiać, czy czasem dziadyga nie robi tego specjalnie, żeby Nicholas dalej gnił w przeznaczonym mu miejscu. Ta myśl doprowadziła go do wrzenia i odtąd całe głodowe wypłaty przeznaczał na książki historyczne. – Legenda głosi – podjął Julian, przybrawszy zuchwały wyszczerz, który wyciągnął ich już z niejednej kabały, a niegdyś był w stanie zmiękczyć i samego Nicholasa, skłaniając go do odkrycia w sobie pokładów wyrozumiałości dla nieznośnego przyrodniego brata – że przed laty przyleciał tu na grzbiecie tygrysa bhutański guru buddystów Padmasambhava. Powinniśmy w drodze powrotnej zajrzeć do którejś z tych jaskiń, gdzie medytują mnisi. Może i ty zdołasz chwilę pomyśleć. Spójrz tylko, jakież piękne okoliczności przyrody. Wciąż twierdzisz, że nie będzie ci brakowało podróżowania? A czy o własnych siłach i za własne nędzne środki zdołałbyś tu kiedykolwiek przyjechać? Oczywiście, że nie, więc porzuć te bzdurne myśli, mój drogi. Zdusiwszy chęć zmazania tego uśmieszku z twarzy Juliana pięścią lub przytroczonym do plecaka kilofem, Nicholas znowu poprawił plecak, starając się powstrzymać cisnącą mu się na usta ripostę, że to „podróżowanie” to nic więcej, jak tylko tachanie tobołów za Julianem i znoszenie jego protekcjonalnego tonu. – Chyba się zbiera na burzę – odpowiedział zamiast tego, dumny z tego, że głos mu nie zadrżał. – Przełóżmy wspinaczkę na jutro. Julian strzepnął robaka z rękawa nieskazitelnie czystego płaszcza. – Ani mi się śni. Z bólem serca żegnałem się z tamtą kocicą z owego szemranego, choć urokliwego baru na Manhattanie i chcę jeszcze zaliczyć rundkę, zanim wrócimy do staruszka. – Julian westchnął tęsknie. – Choć, prawdę mówiąc, czuję, że znowu stawimy się przed nim z pustymi rękami. Wysłał nas na skraj świata po coś, co najprawdopodobniej nawet nie istnieje. To już się robi nudne. Nicholas patrzył, jak przyrodni brat okręca w palcach laskę, i zastanawiał się, co też pomyślą o nich mnisi: wyfiokowane, rumiane książątko z nowym oprzyrządowaniem wspinaczkowym, opukujące 14


ich święte ziemie w poszukiwaniu zagubionego skarbu, oraz on – śniady młodzieniec, ewidentnie służący, ciągnący w ślad za nim jak wierny pies. Nie tak powinno być. Dlaczego w ogóle wyjechał? Co go podkusiło, by podpisać kontrakt? Powinien był wiedzieć, że z rodziną dobrze się wychodzi tylko na obrazie. Powinien być czymś więcej niż tym. – Weź się w garść, mój drogi – powiedział Julian, trącając go pięścią w ramię. – Nie mów, że wciąż się dąsasz o ten kontrakt. Gdy brat się odwrócił, Nicholas wwiercił się w jego plecy nienawistnym spojrzeniem. Nie chciał o tym mówić, nie chciał nawet o tym myśleć, bo zaraz przypominało mu się wzruszenie ramion Juliana. „No cóż – powiedział mu wtedy – chyba trzeba było dokładniej przeczytać, co jest napisane drobnym druczkiem”. Nicholas wyrwał się z łap swojej, pożal się Boże, rodziny tylko po to, by z własnej woli oddać się z powrotem w jej niewolę. Z deszczu pod rynnę. Ale gdy starzec rozsnuł przed nim magiczną wizję podróży i bogactw ponad wyobrażenie, te pięć lat służby wydało mu się niewygórowaną ceną. Gdy uzmysłowił sobie, że nie będzie nikim więcej niż tylko tragarzem swojego przyrodniego brata, który nigdy, przenigdy, choćby i za tysiąc lat, nie przyzna się do bodaj odległego pokrewieństwa z nim, zmusił się do przełknięcia narastającej mu w gardle guli i ponownie zawiązał krawat Julianowi, który był niezadowolony z poprzedniego węzła. Nigdy wcześniej Nicholasowi nie dawał się tak we znaki upływ czasu. Każda mijająca sekunda kruszyła pomału jego determinację i obawiał się furii, która opanuje go, gdy ta skruszeje zupełnie. – Powinniśmy zawrócić i rozbić obóz – rzekł wreszcie, unikając taksującego wzroku Juliana. – Wrócimy tu jutro. Julian prychnął pogardliwie. – Deszczu się boisz? Z cukru jesteś? Daj spokój, wespniemy się w trymiga. 15


Ale to nie wspinaczki obawiał się Nicholas. Wyraźnie czuł w powietrzu nadciągającą ulewę. Ból głowy – uświadomił sobie – nie był wynikiem ględzenia Juliana, tylko wysokości, na jakiej się znaleźli. Jakby zawędrowali pod same chmury. Kolana miał jak z waty, nie czuł palców u rąk. A może po prostu go tu zostawić? I uciec? Tylko gdzie miałby się schować? Przecież wszędzie go wywęszą. Nie może wrócić do Halla, nie może też wrócić do swojego czasu naturalnego. Nie może nawet udać się na poszukiwanie matki. Powiódł wzrokiem po zasnutym stalowoszarymi chmurami niebie, w które wżynały się ośnieżone szczyty Himalajów. Gdyby był na statku, oceniłby siłę nadciągającego sztormu po samym zachowaniu jednostki na falach, obmyśliłby plan przetrwania burzy na pełnym morzu. Lecz teraz przebywał w głębi lądu, a pod stopami miał suchą ziemię, nie deski pokładu. Przed niebezpieczeństwem przestrzegał go tylko pełzający po karku dreszcz, pojawiający się za każdym razem, gdy po górach echem niósł się odległy grzmot. – Lepiej, żeby stary tym razem się nie mylił – odezwał się Julian, wznawiając marsz. Z miejsca, w którym stał Nicholas, strome schody wyglądały jak niekończąca się serpentyna, którą ktoś zawiesił na pionowym klifie, a która wiła się i opływała jego naturalny kształt niczym strumień. – Nuży mnie już ta jego zabawa. To cholerstwo przepadło z kretesem i już. Chyba nawet stary Ironwood nie może ciągle wygrywać, co nie? Tylko że wygrywa – odpowiedział w myślach Nicholas, zaciskając pięści. – Nigdy nie uwolnię się ani od ciebie, ani od niego. – No dalej, Nick. Przed nami szmat drogi – popędził go z góry towarzysz. – Zjadłbym konia z kopytami, taki jestem głodny. Pierwsza kropla deszczu trafiła Nicholasa między oczy, spłynęła na policzek i skapnęła z podbródka. Była to przedziwna chwila, która przejęła go drżeniem. Nicholas czuł się w niej uwięziony. Rozejrzał się machinalnie za jakimś schronieniem, którego – był tego pewien! – zaraz zacznie się domagać Julian, nie chcąc zamoczyć butów. Jeśli nie liczyć czortenów – niskich białych budynków, w których 16


kryły się misternie wykonane kolorowe młynki modlitewne – jedynym miejscem, gdzie mogli się skryć przed deszczem, były małe, zakryte występy skalne, pod którymi żałobnicy umieszczali stożkowe relikwiarze z popiołami. – Tam! – zawołał radośnie Julian, młócąc powietrze pięściami. Mgła okrywająca klasztor opadła, jakby ściągnął ją na ziemię deszcz, i osiadła równą taflą w dolinie, zakrywając dzielące ich od dna tysiące stóp stoku. – Gdzie masz aparat? Wyjmij go, dobra? I tak nikt go tu nie zobaczy… Eksplozja gromu nad ich głowami zabrzmiała jak salwa z armaty. Huk odbił się echem wśród gór. Całe ciało Nicholasa stężało, gdy przypadł do ziemi, byle dalej od źródła ogłuszającego ryku. Kiedy tylko przeminął, rozpętała się dzika ulewa, nieomal ich oślepiając, przygniatając do podłoża i tratując jak szarża konnicy. Nicholas zachłysnął się powietrzem, gdy deszcz przybrał na sile, a pojedyncze krople skupiły się w litą ścianę wody. Czegoś podobnego doświadczył tylko raz, na morzu, gdy jego statek znalazł się na obrzeżu huraganu. Z chmur waliły istne deszczowe rzeki, omywały ich, tak jak górski strumień omywa zalegające w korycie otoczaki, niemal zwalając z nóg. Julian… Nicholas okręcił się ku skrajowi dróżki w momencie, w którym jego przyrodni brat coś do niego zawołał. Zobaczył, że błotnista ziemia osuwa się pod jego lewą stopą. Wyrwał naprzód, momentalnie przebywając dzielący ich dystans, a w głowie rozbrzmiewała mu jedna jedyna myśl: nie, nie w ten sposób. – Nick! Pomocy! – Julian zdołał uczepić się palcami stoku, ale jego rozcapierzona dłoń już wysuwała się z przemoczonej rękawiczki. Zawisł całym ciężarem nad skalistą przepaścią, zasnutą przez mgłę i porośniętą w dole drzewami, które z tej wysokości wydawały się małe jak wykałaczki. Nicholas doczołgał się do towarzysza, szorując brzuchem po ziemi, i wyciągnął rękę, czując wżynające się w ciało paski plecaka. 17


Julian był blady jak ściana, patrzył błagalnie i poruszał ustami: pomóż mi, nie daj mi spaść… A właściwie dlaczego mam ci pomóc? – pomyślał Nicholas. Co to za rodzina, która odbiera wszystko jednemu ze swoich członków, choćby i najdalszemu? Wyrzuca go ze wspólnoty, pozbawia nazwiska, wolności, godności… Na myśl o tym, że wreszcie nadarza się okazja na odebranie należnego długu, Nicka wypełniła zimna, gorzka satysfakcja. Dlaczego masz mu pomóc? Bo to twój brat. Nicholas otrząsnął się, czując, że siła deszczu spycha go w stronę zrębu. – Złap mnie za rękę… Julian, złap mnie za rękę! Na oblepionym błotem obliczu zwisającego nad przepaścią mężczyzny zajaśniała determinacja. Wyrzucił rękę przed siebie, próbując chwycić wyciągniętą dłoń kosztem uchwytu na skalistym zrębie. Palce braci zaczepiły się o siebie. A zaraz potem dłoń Juliana wysunęła się z rękawiczki. Młodzieniec spadł, przebił taflę mgły, która rozstąpiła się tylko na tyle, by przepuścić go w drodze na dno przepaści, po czym zniknął. Jego ciało rozpadło się w drobny, migotliwy pył w rozbłysku światła stłumionego białą kurzawą. Gdzieś daleko rozległ się huk przetaczającego się gromu, a potem głośny trzask. Nicholas natychmiast się domyślił, że to zapadł się tunel, którym tu przybyli. Krew szumiała mu w uszach, usta się rozwarły w niemym wrzasku. Nawet nie próbował dostrzec dna przepaści przez mgłę, chmury i ścianę wody. Wiedział, że to sam czas upomniał się o Juliana i rzucił go w paszczę nicości, i że on sam nie jest już niczym więcej, jak tylko wspomnieniem.


NOWY JORK, DZIÅš


ROZDZIAŁ 1

Niesamowite było to, że za każdym razem, gdy Etta spojrzała na obrazy, odkrywała coś nowego, czego wcześniej nie zauważyła. Wisiały w salonie od lat, w tych samych punktach nad sofą, ułożone w równiutki rządek niczym taśma filmowa, której poszczególne kadry przedstawiały najwspanialsze chwile w życiu jej matki. Od czasu do czasu, spoglądając na nie, Etta czuła uścisk w żołądku. Nie była to zazdrość czy tęsknota, lecz jakiś płytszy, mniej wyrazisty kuzyn obu tych uczuć. Sama też sporo podróżowała z Alice, wzięła nawet udział w międzynarodowym konkursie skrzypcowym, ale w życiu nie widziała cudów uwiecznionych na tych niepozornych płótnach. Jak choćby tej góry, po której wspinała się spiralą lśniąca ścieżka, klucząca między drzewami w stronę chmur, w których krył się niebotyczny wierzchołek. Dopiero teraz, rozparta na sofie, Etta zauważyła, że Rose namalowała na szlaku dwie postacie, schowane pod powiewającymi powyżej jasnymi flagami. Podążyła wzrokiem do obrazów poniżej: widoku z pierwszego studia Rose na rogu Sześćdziesiątej Szóstej i Trzeciej Alei i wiszących zaraz obok schodów Muzeum Brytyjskiego upstrzonych turystami i gołębiami, gdzie kiedyś, przeprowadziwszy się do Londynu, malowała na poczekaniu portrety. (Etta od zawsze lubiła ten obraz, bo jej matka uwieczniła na nim chwilę, gdy Alice ujrzała ją po raz pierwszy i szła ku Rose marszowym krokiem, by ochrzanić ją za wagary). Dalej był obraz przedstawiający ciemną, gęstą dżunglę, 20


zagarniającą wilgotne kamienie Słoniowego Tarasu w Angkor Thom. Do osiemnastych urodzin Rose uzbierała dość pieniędzy, by polecieć do Kambodży, gdzie słodkimi słówkami przekonała archeologów, by pozwolili jej wziąć udział w ekspedycji badawczej i wykopaliskach, choć nie miała o tym zielonego pojęcia. Kolejne dzieło przedstawiało Ogród Luksemburski w letnim rozkwicie tego dnia, gdy dostała się wreszcie na Sorbonę. A niżej, na oparciu sofy, wsparty o ścianę po lewej przycupnął zupełnie nowy obraz: pustynia o zachodzie słońca powleczona jasnym, różanym światłem i poznaczona nieregularnym deseniem kruszejących ruin. Była to opowieść o życiu jej matki. Jedyne jego fragmenty, którymi Rose zgodziła się podzielić. Etta zachodziła w głowę, jaką też opowieść może snuć to najnowsze dzieło. Minęły lata, odkąd mama znalazła chwilę, by coś namalować, a jeszcze więcej od czasu, gdy posiłkując się obrazami, opowiadała małej Etcie historyjki na dobranoc. Etta ledwie pamiętała matkę z tamtych dni, z okresu sprzed niekończących się podróży, gościnnych wykładów o najnowszych technikach restauracji zabytków oraz uczestnictwa w niezliczonych projektach naukowych wydziału konserwacji zabytków Metu, czyli Metropolitan Museum of Art, w ramach których czyściła i odnawiała dzieła dawnych mistrzów. Zachrobotał klucz w zamku. Etta zerwała się z sofy na równe nogi, poprawiając pogniecione poduszki. Rose, nim weszła do środka, ostatni raz strząsnęła deszcz z parasola. Pomimo wczesnojesiennej ulewy wyglądała prawie nieskazitelnie. Falujące jasne włosy miała związane w ciasny kok. Jej obcasy były mokre od wody, ale nie zniszczone. Prochowiec zapięła pod samą szyję. Etta z zakłopotaniem przygładziła włosy, żałując, że zamiast przebrać się w suknię na występ pozostała w swojej tęczowej piżamie. Kiedyś znajdowała przyjemność w tym, że jest podobna właśnie do matki – były jak laleczki z jednego zestawu. To oznaczało, że w mniejszym stopniu przypomina ojca, nie musi więc, patrząc do lustra, odnajdywać jego rysów w własnej twarzy. Lecz teraz wiedziała już, że podobieństwo między nią a mamą jest zaledwie powierzchowne. 21


– Jak ci minął dzień? – zagadnęła, gdy matka omiotła szybkim spojrzeniem jej piżamę i uniosła brew. – Jeszcze nieubrana? – odparła Rose z czystym angielskim akcentem, ignorując pytanie i samym tylko tonem sprawiając, że żołądek Etty fiknął koziołka. – Alice będzie tu lada moment. Rose odwiesiła płaszcz do małej garderoby ich niewiele większego mieszkania, a Etta pognała do swojego pokoju, cudem nie ślizgając się na zalegających na dywanie partyturach. Niewiele brakowało, a wpadłaby do starej szafy służącej za jej prywatną garderobę. Zdjęła z wieszaka rubinową sukienkę koktajlową. Wybrała ją na tę okazję już kilka tygodni temu, lecz teraz wahała się, czy ją włożyć. Czy mama nie pomyśli, że jest zbyt frywolna na występ? Albo czy nie uzna wstążek na ramionach za zbyt figlarne, nielicujące z powagą wydarzenia? Wybierały się na prywatne przyjęcie charytatywne do Metropolitan Museum of Art i Etta chciała, by przełożeni mamy myśleli o niej wyłącznie jak o profesjonalistce w każdym calu. I bardzo chciała zobaczyć na ustach matki uśmiech, gdy będzie grać przed pełną salą. Podjąwszy decyzję, odwiesiła suknię do szafy i wyjęła czarną, nieco bardziej stonowaną, po czym usiadła przy biurku, by nałożyć makijaż. Po kilku minutach mama zapukała do drzwi. – Nie potrzebujesz pomocy z fryzurą? – zaoferowała, patrząc na odbicie córki w lustrze wiszącym na ścianie. Etta potrafiła sama okiełznać swoje włosy, lecz pomimo tego skinęła głową i wręczyła matce pęk spinek oraz starą szczotkę. Usiadła prosto, pozwalając się uczesać. – Nie robiłam tego, odkąd byłaś małą dziewczynką – rzekła cicho Rose, zbierając jasnoblond fale w dłoni. Etta pozwoliła opaść powiekom, przypominając sobie, jak to było być małą dziewczynką i siedzieć po kąpieli na kolanach mamy, która rozczesywała jej włosy i opowiadała o swoich licznych podróżach. Teraz nie wiedziała, jak odpowiedzieć, by nie wywołać u matki chłodnego milczenia. Spytała więc zamiast tego: – Powiesisz ten nowy obraz? Świetnie wyszedł. 22


Rose posłała jej jeden ze swoich nad wyraz rzadkich uśmiechów. – Dzięki, kochanie. Przypomnij mi, żebym w weekend kupiła do niego ramkę. Chcę powiesić go zamiast tego z Ogrodem Luksemburskim. – Dlaczego? – zdziwiła się Etta. – Uwielbiam ten z ogrodem. – Bo kolorystycznie bardziej pasuje do pozostałych – wyjaśniła mama, poskramiając spinką szczególnie niesforny lok. – Przejście od światła do ciemności będzie nieco bardziej oczywiste. Nie zapomnisz? – Nie zapomnę – obiecała, a potem, zebrawszy się na odwagę, spytała: – Co on przedstawia? – Pustynię w Syrii… Nie byłam tam od wielu lat, ale przyśniła mi się kilka tygodni temu i nie mogłam wyrzucić jej z głowy. – Rose przygładziła ostatnie swawolne pasma i spryskała fryzurę lakierem. – Ten sen przypomniał mi o czymś. Jest pewna rzecz, którą od dawna chciałam ci podarować. Sięgnęła do kieszeni znoszonego rozpinanego swetra, a potem otworzyła dłoń Etty i umieściła w niej parę delikatnych złotych kolczyków. Dwie piękne perły potoczyły się po jej dłoni, stukając o drobne złote listki w kształcie serc. Złoto zwijało się jak bluszcz i formowało misterny, przyjemny dla oka wzór. Etta miała szczerą nadzieję, że ciemnoniebieskie kamienie wprawione w niewielkie obręcze to tylko paciorki, a nie prawdziwe szafiry. Po sposobie wykonania i delikatnej asymetrii drucików poznała, że kolczyki wykonano dawno temu. Kto wie, czy nie przed kilkoma wiekami. – Pomyślałam, że będą pasować do sukienki. Musisz pięknie wyglądać, w końcu niebawem twój debiut – tłumaczyła Rose, wspierając ręce na biurku. Etta uważnie studiowała podarunek, nie wiedząc, czy jest bardziej zdumiona nadzwyczajną urodą kolczyków, czy może niespodziewaną troską matki o jej pierwszy wielki występ, wykraczającą poza codzienną dbałość o to, by nic nie zaburzyło jej harmonogramu pracy. Etta i jej nauczycielka skrzypiec, Alice, rozpoczęły polowanie na odpowiednią tkaninę i koronki na suknię w Garment District już 23


dobry miesiąc przed debiutanckim koncertem dziewczyny w charakterze solistki. Było to kilka dni po tym, gdy dowiedziały się, że Etta zagra koncert skrzypcowy e-moll Mendelssohna w Avery Fisher Hall w Filharmonii Nowojorskiej. Po rozrysowaniu kilku szkiców i pomysłów Etta z pomocą lokalnej krawcowej wzięła się do pracy. Złote koronki wszyte w przepyszny deseń liści i kwiatów okrywały jej ramiona, po czym z wyczuciem zsuwały się po grantowym szyfonie gorsetu. Była to doskonała sukienka na doskonały debiut „najpilniej strzeżonej tajemnicy muzyki klasycznej”. Ettę brało na mdłości, ilekroć ktoś wspomniał o tej wyświechtanej łatce, którą jej przyczepiono, a która przylgnęła do niej na długie miesiące po wydrukowanym w „Timesie” artykule o jej zwycięstwie w Międzynarodowym Konkursie im. Czajkowskiego w Moskwie. Bo podkreślał tę jedną rzecz, której nie miała. Jej debiut solowy z orkiestrą zbliżał się wielkimi krokami od ponad trzech lat, a mimo to Alice nie spieszyła się z rozpoczęciem przygotowań ani popędzaniem Etty do wytężonych ćwiczeń. Jako dziewczynka z paraliżującą tremą sceniczną, z którą musiała walczyć ze wszystkich sił, by w ogóle wyjść na scenę podczas swoich pierwszych konkursów, Etta była jej wdzięczna za niewywieranie presji. Lecz szybko wyrosła z tremy i nagle okazało się, że ma już piętnaście lat, potem szesnaście i siedemnaście, a teraz zbliżały się jej osiemnaste urodziny, ona zaś musiała patrzeć na to, jak bezlitośnie pokonane przez nią w konkursach dzieci odbywają po kolei swoje debiuty w domu i za granicą, wyprzedzają ją w wyścigu, w którym od lat wiodła prym. Zdążyła się nabawić obsesji na punkcie debiutów swych idoli, które miały miejsce o wiele wcześniej niż w jej przypadku: Midori zadebiutowała w wieku lat jedenastu, Hilary Hahn dwunastu, Anne-Sophie Mutter trzynastu, Joshua Bell czternastu. Alice uznała jej dzisiejszy występ w Mecie za „koncert próbny”, ale Etta myślała o nim jak o przeszkodzie na drodze ku szczytowi wysokiej góry, którego osiągnięcie postanowiła uczynić swoim sposobem na życie. 24


Rose nigdy nie próbowała odwieść jej od tego zamiaru, skłonić do skupienia się na innych dziedzinach, i na swój sposób, to jest z pewną rezerwą, wspierała córkę w jej wysiłkach. Etcie powinno było to wystarczyć, a jednak zawsze wypruwała sobie żyły, by zapracować na uznanie w oczach matki. Walczyła o nie, jak mogła, a pogoń za matczyną atencją raz po raz budziła w niej dojmujące uczucie frustracji. „Nigdy jej to nie obejdzie, choćbyś padła na scenie. Czy ty w ogóle jeszcze grasz dla siebie? A może tylko dlatego, że istnieje cień szansy, że może kiedyś twoja matka będzie chciała cię posłuchać?” Pierce, jej najlepszy przyjaciel, który z czasem stał się jej chłopakiem, wykrzyczał te słowa, gdy wreszcie z nim zerwała, by mieć więcej czasu na ćwiczenia. Powracały do niej regularnie, rozbrzmiewały jej w głowie, sykliwe i jadowite, zasiewając ziarna zwątpienia przez sześć miesięcy, jakie minęły od rozstania. Gdy wreszcie wykiełkowały, Etta sama zaczęła się zastanawiać, co tak naprawdę popycha ją do tak wytężonych starań. Raz jeszcze przyjrzała się kolczykom. Czy to dowód na to, że jej matkę obchodzi jej kariera skrzypaczki? Czy pochwala i wspiera ją w realizowaniu marzeń? – Mogę założyć je również dzisiaj? – spytała Etta. – Oczywiście – odparła Rose. – Należą teraz do ciebie. Możesz nosić je, kiedy tylko zechcesz. – Komu je ukradłaś? – spytała żartobliwie, zakładając podarunek. Szczerze wątpiła, by w którymkolwiek momencie swego czterdziestoczteroletniego żywota mama mogła sobie pozwolić na zakup takich cacek. Czyżby je po kimś odziedziczyła? A może ktoś je jej podarował? Rose zesztywniała na te słowa. Zgarbiła się, jej ramiona zbiegły się ku sobie niczym rogi starych zwojów, którymi zasłane było biurko. Etta w napięciu czekała na śmiech, który jednak nie zabrzmiał. Zamiast tego dostrzegła na twarzy matki beznamiętną maskę. Cisza między nimi przeciągała się w nieskończoność, aż Etta odczuła niemalże fizyczny ból. 25


– Mamo… – odezwała się w końcu, wbrew sobie czując się tak, jakby miała się zaraz rozpłakać, jakby bezpowrotnie zniszczyła ten krótki moment wzajemnego porozumienia. – Żartowałam tylko. – Wiem. – Rose uniosła głowę. – To dość bolesna sprawa. Minęły całe lata, odkąd zerwałam z życiem, jakie musiałam niegdyś wieść, ale spojrzenia, którymi niektórzy mnie wówczas obrzucali… Chcę, byś wiedziała, że nigdy w życiu niczego nie ukradłam. Choćby nie wiem jak źle mi się wiodło, choćbym nie wiem jak czegoś pragnęła, nigdy nie wyciągnęłabym ręki po cudzą własność. Ktoś próbował mnie kiedyś oszukać, a ja nigdy nie zapomniałam, jak się wtedy poczułam. Prawie straciłam wówczas coś, co należało do twojego pradziadka. W jej słowach kryła się złość. Etta zdumiała się, że jej pierwszą reakcją nie była obawa czy chęć ucieczki. Jej matka bardzo rzadko wspominała o swojej rodzinie – jeszcze rzadziej niż o ojcu Etty, o którym nie mówiła prawie wcale. Raptem dziewczyna uświadomiła sobie, że bezwiednie sięga do tej wiszącej luźno nitki w tkaninie ich przeszłości i pociąga za nią w nadziei, że mama uchyli rąbka tajemnicy. – Masz na myśli swojego przybranego ojca? Tego, który próbował cię okraść? Na usta jej matki wypłynął smętny uśmiech. – Trafiłaś w sedno. Rodzice Rose zginęli w Boże Narodzenie w strasznym wypadku samochodowym. Jej prawny opiekun, to jest dziadek, zmarł ledwie rok później. A rodzina, do której trafiła… Dziewczyna wiedziała, że przybrany ojciec matki nigdy nie dotknął jej palcem, ale z opowieści wyłaniał się obraz tyrana, który roztoczył nad Rose władzę tak absolutną, że mogła albo zostać w domu i dać się zadusić nakazami i zakazami, albo uciec. – Co to było? – indagowała Etta, wiedząc doskonale, że poważa się na nie lada ryzyko. – Ta rzecz, którą próbował ukraść? – Och, jakiś stary rodzinny spadek. Po prawdzie zachowałam go tylko z jednego powodu: wiedziałam, że mogę go sprzedać, a za 26


pieniądze kupić bilet na pociąg, którym zdołam uciec od rodziny zastępczej. Wiedziałam, że twój pradziadek przeznaczył go mnie, bym miała jakiś wybór w kwestii swojej przyszłości. Nigdy nie żałowałam, że sprzedałam tamtą rzecz, bo dzięki niej znalazłam się tutaj. Chcę, byś to zapamiętała: koniec końców liczy się tylko nasz wybór. Nie marzenia, nie słowa i nie obietnice. Etta obróciła głowę w lewo i w prawo, podziwiając kolczyki w lustrze. – Wypatrzyłam je na starym arabskim rynku, tak zwanym suku, w Damaszku, kiedy byłam mniej więcej w twoim wieku. Sprzedawczyni miała na imię Samarah. Przekonała mnie, bym je kupiła, gdy wyznałam jej, że to moja ostatnia wyprawa i że wreszcie wracam do szkoły. Bardzo długo oznaczały dla mnie koniec podróży, lecz teraz myślę, że miały oznaczać początek twojej. – Rose schyliła się i pocałowała córkę w policzek. – Wszystkich dzisiaj zachwycisz. Jestem z ciebie dumna. Etta poczuła, że łzy cisną jej się do oczu. Naszła ją myśl: czy to możliwe, by zatrzymać chwilę, tak by nigdy nie przeminęła? Każde gorzkie wspomnienie, całe rozczarowanie natychmiast wyparowały, a w ich miejscu pojawiła się radość. Rozległo się pukanie do drzwi i szczęk kluczy, a zaraz potem wesołe: – Cześć! – No, szykuj się – powiedziała Rose, strzepując kłaczek z ramienia Etty. – Potrzebuję kilku minut, żeby się przebrać, ale spotkamy się już na miejscu. Etta wstała, nie mogąc się pozbyć ścisku w gardle. Uściskałaby matkę, gdyby ta nie odsunęła się i nie splotła rąk za plecami. – Widzimy się na miejscu? – upewniła się. – Dotrę tam zaraz po tobie. Obiecuję.


Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.