POZA TRASÄ„
Tracę drogocenne dni. Zmieniam się w maszynkę do robienia pieniędzy. Nie uczę się niczego w tym stworzonym przez człowieka, pełnym banałów świecie. Muszę to przerwać. Muszę iść w góry, aby nauczyć się czegoś nowego John Muir
RafaŁ Urbanelis
POZA TRASĄ Alaska NARTY
Chile GÓRY
Spitsbergen LUDZIE
Laponia NATURA
Hokkaido PRZYGODA
Tienszan
Kraków 2017
Poza trasą
wsqn.pl
Copyright © by Rafał Urbanelis 2017 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2017
WydawnictwoSQN
Redakcja – Joanna Mika Korekta – Maciej Cierniewski Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Fotografia na okładce – Rafał Urbanelis, Oksana Petrenko Mapy wewnątrz książki – Oksana Petrenko Fotografie wewnątrz książki – prywatne archiwum autora
wydawnictwosqn SQNPublishing wydawnictwosqn WydawnictwoSQN Sprzedaż internetowa labotiga.pl
B
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
274
Wydanie I, Kraków 2017 ISBN: 978-83-7924-757-8
E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Tempori serviendum est
Chciałbym zadedykować tę książkę moim córeczkom: Nadii i Taszce. Życzę Wam, byście kiedyś odnalazły szczęście tata
W kilku miejscach tej książki zmieniłem imiona bohaterów i parę drobnych szczegółów. Poza tymi kilkoma miejscami starałem się, by wszystkie tu opisane wydarzenia wiernie odzwierciedlały rzeczywistość.
JAVIER
Portillo, Andy, ośrodek narciarski w Chile. Wyciąg krzesełkowy. Obok mnie tubylec, widzę to wyraźnie po jego ciemnej karnacji. Gapi się na moje narty i głupio uśmiecha. Patrzę na niego. Na plecach ma lawinowy plecak ABS, a do nóg przypięte Salomon Q–115 – tak samo szerokie i nietypowe tutaj jak moje Rossi S7. Narty na jazdę poza trasą muszą być szersze niż klasyczne carvery, ponieważ taka freeride’owa narta musi cię utrzymać, gdy suniesz po powierzchni puchu. Minimum dziesięć centymetrów szerokości pod butem i brak zgrabnej talii powodują, że narta wygląda jak łopata albo deska gotowa do rżnięcia w tartaku i jest widoczna z daleka na stoku czy wyciągu. Po tym, jak zauważam u Javiera podobne narty, chyba kumam. Uśmiecham się do niego równie głupio jak on do mnie. Zagaduję po angielsku – nie. Po niemiecku – nie. Wiedziałem, że rosyjski niewiele zmieni i równie dobrze mógłbym próbować po kaszubsku. On tylko po hiszpańsku, a w zasadzie tylko w chilijskim dialekcie. Zrozumiałem jedynie, że ma na imię Javier, pracuje w hotelu w Portillo i że dziś ma wolne. Jedyny hotel w Portillo, o nazwie, której można się domyśleć (Hotel Portillo), leży wśród bardzo stromych gór, nad przecudnym jeziorem Laguna del Inca, bardzo przypominającym nasze Morskie Oko. Z jeziorem tym związana jest legenda o młodzieńcu o imieniu Illa oraz księżniczce Kora–ille. Ta inkaska para miała właśnie wziąć ślub na jednym ze szczytów otaczających jezioro, kiedy panna młoda JAVIER | 9
pośliznęła się i spadła w przepaść. Od tego czasu nad jeziorem miejscowi słyszą czasem szloch Illi za swoją ukochaną. Do hotelu prowadzi droga Ruta CH–60, którą Chilijczycy nazywają Cristo Redentor (Chrystus Odkupiciel). Jest to jedna z najsłynniejszych dróg górskich na świecie, łącząca argentyńską Mendozę i chilijskie Santiago. Jej pełna nazwa – Cristo Redentor de los Andes – pochodzi od figury Chrystusa wybudowanej w roku 1904 dla upamiętnienia pokojowego rozwiązania trwającego kilkadziesiąt lat sporu granicznego między Chile i Argentyną. Zabójcza serpentyna, którą jeżdżą czterdziestotonowe ciężarówki, wznosi się na wysokość ponad 3800 metrów. Liczy dwadzieścia dziewięć stromych, bardzo ostrych zawrotek bez żadnych barierek czy zabezpieczeń. W żlebach i dolinach straszą wraki aut. Być może nie jestem najlepszym górskim kierowcą, ale w drodze do Portillo dwa razy zdarzyło mi się, że podczas podjazdu na jedynce droga wznosiła się tak stromo, że moja mała terenówka Suzuki stanęła. Żeby nie spalić sprzęgła przy ponownym ruszaniu, musiałem stoczyć się tyłem do bardziej płaskiego miejsca i podjechać jeszcze raz na reduktorze. Pamiętam też dobrze spocone twarze kierowców ciężarówek jadących powoli z przeciwka. Jak więc widzicie, hotel w którym pracuje Javier, jest mocno niedostępny. Nie mieszka w nim zbyt wiele rodzin z dziećmi, początkujących narciarzy czy zakochanych par, które przyjechały cieszyć się nartami i zabawą na śniegu. A to dlatego, że i samo Portillo to miejsce mocno specyficzne. Pierwszą rzeczą charakterystyczną dla tego miejsca jest liczba czarnych tras. I mówię tu o takich prawdziwych, „czarnych-czarnych”, a nie o jakichś „włoskich czarnych” albo „ciemnobordowych”. Po prostu czarnych jest ponad połowa, a reszta to w zasadzie czerwone. Niebieska jest chyba jedna czy dwie – i to bardziej jako łącznik między czarnymi trasami albo zjazd do samego dołu niż jako osobna trasa zjazdowa. Tak więc jest tu w zasadzie wyłącznie stromo i bardzo stromo. Nie kojarzę miejscowości w Alpach, gdzie byłoby wszędzie tak stromo jak w andyjskim Portillo. Na tych 10 | POZA TRASĄ
najbardziej stromych trasach do dyspozycji narciarzy są bardzo szybkie czteroosobowe wyciągi talerzykowe: taki „kwartet” talerzyków jest tylko jeden na całej długości wyciągu, porusza się w przód i tył i na życzenie uruchamia go operator. Wjazd trwa zaledwie kilkadziesiąt sekund i jest naprawdę szybki. Po wjeździe poprzeczka z talerzykami wraca na swoje miejsce. Ponieważ chętnych jest bardzo niewielu, przez większość czasu wyciąg stoi. Nie ma żadnych kolejek – po prostu podjeżdżasz, wpinasz się, kciuk w górę do obsługi i ziuuuum na górę. Nie widziałem podobnego systemu nigdzie w Europie. Portillo otoczone jest zewsząd wysokimi i stromymi górami. Słońce zagląda tutaj naprawdę na krótko. Podczas europejskiego lata zamiast wspomnianych rodzin z dziećmi można spotkać tu reprezentacje narciarstwa alpejskiego – i to nie byle jakie, bo widziałem choćby Austriaków i Amerykanów. Przyznaję, że od czasów Pirmina Zurbriggena i Alberto Tomby, czyli od jakichś 20 lat, jestem na bakier ze znajomością alpejczyków, więc nikogo nie rozpoznałem – no ale w sierpniu jeździła tam reprezentacja cholernej Austrii i Team USA, czyli sam szczyt alpejskiego pucharu świata. Panowie podczas rozgrzewki nosili na kombinezonach polary, lecz po godzinie je zdjęli i zasuwali w „gumach” w narodowych barwach. Wszystkiemu z uwagą przyglądał się trener, a przejazdy były rejestrowane kamerą. Stoki w Portillo są doskonale utrzymane i puste. Pusta jeździ też zdecydowana większość krzeseł. Praktycznie w ogóle nie ma tu amatorów narciarstwa pozatrasowego, dlatego też łatwo dostrzec bratnią duszę nawet z daleka – cechy charakterystyczne to szerokie narty, plecak lawinowy i nietypowo duże talerzyki od kijków. Trudno mi teraz powiedzieć, czy na jednym krzesełku znaleźliśmy się z Javierem zupełnie przypadkowo, czy może wypatrzył mnie podczas jazdy i szukał towarzystwa. Gdy tylko zauważam szerokie pozatrasowe narty Javiera i widzę jego szeroki uśmiech, chcę zaproponować „coś razem”. Javier to akurat JAVIER | 11
dobrze rozumie i z zapałem kiwa głową. Myślę sobie, że może jako autochton pokaże coś ciekawego. Dojeżdżamy. Javier pokazuje, żebym jechał za nim. Jadę. Zjeżdżamy z trasy. Krótki trawers, a potem tam, gdzie wszystkie ślady prowadzą w lewo, on, głupek, chce dalej trawersować w największe kamole, między skały. Słabo to wygląda, więc delikatnie oponuję. Javier znowu obnaża białe zęby w szczerym uśmiechu, twardo pokazuje na kamole i mówi: „Rafael, Rafael, coś-tam-coś-tam”. No dobra, raz się żyje. Jakoś się przeciskamy. Dwa razy mam ochotę zawrócić, mimo to zostaję. Trzeba jeszcze kawałek podejść. Robimy dziesięciominutowy postój na przyczepienie nart do plecaka i ruszamy. Jest stromo. Nie wiem, dokąd idę. Ani Javier, ani ja nie mamy sprzętu skialpinistycznego: raków ani czekanów. To powoduje, że wspinaczka nie jest ani zbyt przyjemna, ani zbyt bezpieczna. Do zachowania równowagi służą nam jedynie kijki narciarskie. Dobrze, że nie jest zbyt twardo lub ślisko – wtedy to podejście bez sprzętu byłoby naprawdę głupie. Kiedy tak wchodzę za Javierem i zastanawiam się nad tym wszystkim, zaczynam być na siebie zły. Nie znam faceta, nie wiem, jak jeździ, nie wiem, dokąd idziemy. Być może będę go musiał ratować, kiedy okaże się, że nie umie jeździć. Być może jest ekspertem i to on będzie musiał ratować mnie, jeśli wybrał jakiś karkołomnie stromy, idiotycznie wąski kuluar, którym nie dam rady zjechać. A być może jest BASE jumperem: wybierze trasę z urwiskiem, skoczy i otworzy spadochron. No dobra, idę za nim i widzę, że nie ma spadochronu, tylko zwykły lawinowy plecak ABS, ale i tak uleganie pokusom takim jak ta mnie irytuje. Jestem zupełnie sam w kraju na – dosłownie – drugim końcu świata, nie znam języka. Racjonalnie rzecz biorąc, zwyczajnie proszę się o kłopoty. Równocześnie wiem, że czasami warto zawierzyć intuicji. Tomek Michniewicz w Samsarze opisał Rogera – swój wewnętrzny głos, który czasem daje mu znać o tym, że trzeba wydostać się z niebezpiecznej sytuacji. Zrobił przy tym ciekawy przegląd polskich podróżników 12 | POZA TRASĄ
i ich wewnętrznych głosów: była więc „Włochata Panika” Cejrowskiego, „Pierwsza Myśl” Koperskiego, czy „Instynkt” przez duże „I” Olej-Kobus. Cóż – ja wierzę mocno w intuicję na dużo bardziej racjonalnym poziomie niż Michniewicz. Nauka potwierdziła, że mózg rejestruje bardzo wiele rzeczy poniżej poziomu świadomości. To choćby niedostrzegalna z pozoru mimika osoby, którą spotykasz, jej gesty, czy ton głosu, na które nie zwracasz uwagi. To wcześniejsze doświadczenia i przygody, z których być może nie zdajesz sobie sprawy, albo wiadomości lecące w radiu, których wydaje ci się, że nie słuchasz. Wszystko to nasz umysł w jakiś sposób rejestruje i składa do kupy. Wiele z tych rzeczy – nieświadomie. Potem na podstawie tych absolutnie racjonalnych zarejestrowanych przesłanek podświadoma część umysłu przesyła sygnały do świadomości, aby coś zrobić lub przestać coś robić. Aby komuś zaufać lub nie. Aby gdzieś pójść, zawrócić czy coś powiedzieć. To właśnie przeczucie nazywam intuicją. Nie piszę jednak tego słowa wielką literą, bo nie znajduję w tym wewnętrznym głosie nic nadprzyrodzonego, choć zdarza mi się za nim podążać. Tak właśnie było i tym razem. Javier miał w sobie coś pozytywnego, co kazało mi mu zaufać. Mimo że na poziomie racjonalnym i świadomym byłem raczej powściągliwy, gdzieś głęboko w środku miałem pewność, że wszystko będzie okej. Z czasem do intuicyjnego przeczucia, że wszystko dobrze się skończy, doszły dużo bardziej świadome argumenty przeciwko powrotowi. Bo zawrócenie w tym momencie i zjazd byłyby trochę bez sensu. Za nami, czy też raczej pod nami, kiepski śnieg, wąski żleb, pod spodem skały – czekałby mnie kolejny trawers z powrotem. W tej sytuacji lepiej było podejść jeszcze kawałek i sprawdzić, co kryje się za tą cholerną granią. Tak więc zły trochę na Javiera, a trochę na siebie wspinam się za nim. Javier co jakiś czas odwraca się, nawija do mnie coś po hiszpańsku i się uśmiecha. Tak mija nam kolejne dwadzieścia czy trzydzieści minut. JAVIER | 13
Kiedy wreszcie docieram na grań, ukazuje się przede mną północne zbocze otoczone skałami. Czterdzieści pięć stopni nachylenia idealnego, mięciutkiego, dziewiczego puchu. Na migi dogadujemy się, że pojedziemy w sporych odstępach, by nie obciążać nadmiernie pokrywy i nie ryzykować lawiny. Javier całkiem dobrze kuma, o co chodzi, i widać, że zjeżdża poza trasą regularnie. Chwila odpoczynku, wpinamy się w narty i puszczamy się po zboczu. Pierwsze kilkanaście metrów zjeżdżam prosto w dół. Narty jeszcze na wierzchu, wszystko okaże się w ułamkach sekund, gdy wejdę w pierwszy skręt. Nabieram prędkości. Jeszcze zachowawczo, na trochę zbyt usztywnionych nogach. Jeszcze nie rozumiem do końca, jakie są warunki. Muszę je poczuć, by dostosować do nich styl jazdy. Wreszcie wprowadzam narty w pierwszy zakręt. I prawie nie czuję oporu. W ciągu pół sekundy zapadam się w puch powyżej pasa. Mogłem się tego spodziewać: przecież to północne zbocze i żleb osłonięty skałami, nie dociera tu słońce ani wiatr. Puch jest więc nieprzewiany, niezmrożony, suchy. I lekki. Niewiarygodnie lekki. Bardziej przypomina kurz niż śnieg. Za moimi nartami wchodzącymi w zakręt powstaje wielki biały pióropusz. Szkoda, że na dole nie ma nikogo z dobrym aparatem. Dalej jest już płynnie. Miejsce adrenaliny zajmuje endorfina, miejsce napięcia – swoboda, pewność siebie, radość i ekscytacja. Warunki nie wymagają użycia siły, narty niemal same się prowadzą. Krótki skręt, głęboki śnieg. Jedna z tych chwil, które pamiętasz do końca życia… Orgazm. Odlot. Obłęd. Tak, jestem już pewny: to właśnie po to przyleciałem do Chile. Kilkaset metrów przed włączeniem się na uregulowany stok Javier przystaje i namawia mnie na krótki postój. Słońce świeci nisko. Jest pięknie. Andy są epickie. Javier wyciąga jointa. Częstuje. Spalamy. Chill. Chill w Chile. W dole zamarznięte Jezioro Inków. Kiedy robi się cicho, wydaje mi się przez chwilę, że słyszę Illę rozpaczliwie płaczącego za narzeczoną. Słońce powoli zachodzi za górę. W głowach 14 | POZA TRASĄ
mamy wyłącznie ostatnie półtorej godziny. Podejście. Niesamowity puch. Zapierające dech w piersiach widoki. Braterstwo. Dochodzę do wniosku, że bez sensu mówić do Javiera po angielsku, bo i tak nic nie rozumie, a że w języku Mickiewicza idzie mi lepiej niż w języku Szekspira, zaczynam po polsku: „Dzięki, Javier, za ten zjazd. To było naprawdę dobre”. On kiwa głową. Rozumie. Na pewno rozumie. Za to właśnie kocham samotne wyjazdy na narty. Wiele osób, z którymi rozmawiam i którym opowiadam o wyprawach narciarskich, pyta mnie, z kim byłem w tych wszystkich miejscach. Gdy pada odpowiedź: „Zupełnie sam”, zawsze widzę zdziwienie na twarzy rozmówcy. Z reguły słyszę: „Jak to sam?”, „Po co sam?”, „Nie bałeś się?”, „Miałeś co robić?”, „Z kim gadałeś codziennie?”. Wtedy się uśmiecham… Tak naprawdę rzeczywista integracja z ludźmi następuje w przypadku samotnych podróży. Kiedy jesteście we dwójkę, trójkę czy piątkę – jest świetnie, ale raczej stanowicie zamkniętą ekipę, która owszem, może kogoś poznać i pogadać z obcymi, jednak pozostaje niepodzielna. W ekipie następuje wspólne planowanie i zawieranie związanych z tym kompromisów, ekipa jest zgrana, wyrusza razem i wraca razem. Samemu jest inaczej. Odważę się napisać, że istnieje coś takiego jak cała filozofia solo travel. Wielu blogerów podróżników, jak choćby Global Goose, stawia tezę, że każda osoba powinna spróbować samotnej podróży przynajmniej raz w życiu. Zgodnie z tym przekonaniem samotna podróż wzbogaca jak żadna inna. Dzięki niej poznajesz wielu wspaniałych ludzi, prawdziwie integrujesz się z krajem, który odwiedzasz, z autochtonami i z otaczającą cię kulturą. Zdaniem wyznawców tej teorii pierwsza samotna podróż jest rodzajem wspaniałego szoku, który pamięta się przez resztę życia. Lies Ouwerkerk pisze, że tylko samotne podróże umożliwiają jej totalne zanurzenie (immersion) w lokalnej kulturze i prawdziwie pełną integrację z innymi ludźmi. JAVIER | 15
W zasadzie głównym argumentem przeciwko samotnej jeździe na nartach są lawiny. Nawet jeśli rozumiesz i jesteś w stanie dobrze ocenić zagrożenie lawinowe, unikasz ryzykownych stoków i podejść i generalnie starasz się zachować rozsądek – wciąż ryzykujesz, bo wypadki zdarzają się nawet ekspertom. Kiedy jedziesz w grupie i coś cię przysypie, jesteś zdany na kolegów z ekipy: na ich działające nadajniki lawinowe, na ich umiejętność obsługi tych urządzeń, na ich wytrzymałe łopaty i silne ręce. Jeśli zasypie cię, kiedy zjeżdżasz sam – masz poważny problem. Generalnie widzę niewielki sens w zabieraniu na samotne zjazdy całego antylawinowego sprzętu, bo tylko ciąży w plecaku, a w razie problemów na niewiele się zda. Na szczęście jednak samotne podróże na narty wcale nie oznaczają samotnej jazdy na nartach. I tak naprawdę podczas moich samotnych narciarskich podróży zaledwie kilka razy zdarzyły mi się zjazdy w pojedynkę. Cóż, to bardzo ekscytujące przeżycie i skłamałbym, gdybym napisał, że tego żałuję. Jednak bardzo często bywa tak, że akurat w helikopterze jest jedno wolne miejsce, że jakiś przewodnik może zabrać jedną osobę więcej albo że akurat spotkasz na wyciągu Javiera.
SUPLEMENT
Byłem w 42 krajach świata, przy czym nie urodziłem się w bogatej rodzinie nigdy nie wygrałem w totolotka ani nie obrabowałem banku. Wierzę, że można podróżować niedrogo. I nie mówię tu tylko o wyeksplorowanych do ostatniego centymetra kwadratowego obszarach Azji Południowo-Wschodniej, które co roku nawiedzają dziesiątki tysięcy backpackerów z Europy i Australii. Celuję w niedrogie podróże w tereny górskie, często słabo zaludnione lub wręcz dzikie. Właśnie jak te, które opisuję w tej książce. Niniejszy suplement to próba zestawienia moich uwag skoncentrowanych na logistyce, kupnie taniego biletu czy noclegach oraz zdjęć z opisywanych wcześniej miejsc, często wraz z obszerniejszymi opisami. Nie należy traktować niniejszego suplementu jako przewodnika, ale raczej jako wstęp do kupna odpowiedniego przewodnika i do dalszych poszukiwań. Jeśli więc jeździcie poza trasą, a brak wam nowych wrażeń lub pomysłów na miejsca do jazdy i chcielibyście spróbować miejsc przeze mnie opisanych – rzućcie okiem, może znajdziecie coś dla siebie. A może nie jeździcie na nartach poza trasą, ale chcielibyście zasmakować dziczy i gór? W opisanych miejscach w innej porze roku niż zima można przecież uprawiać górski trekking czy wspinaczkę. Jeśli któryś rejon szczególnie was zainteresuje, zapraszam na mojego bloga: nakreche.com – znajdziecie tam więcej fotek, rad, sporo linków i wpisy „na żywo”. SUPLEMENT | 17
CHILE
Andy (hiszp. Los Andes) są najdłuższym łańcuchem górskim na ziemi – ciągną się wzdłuż Oceanu Spokojnego od zatoki Morza Karaibskiego na północy po Ziemię Ognistą na południu, na przestrzeni ponad 9000 kilometrów. Szerokość Andów wynosi 200–800 kilometrów. Ich najwyższym szczytem jest Aconcagua (6962 metrów nad poziomem morza). Mimo tego, że Andy leżą na terenie siedmiu krajów (Wenezuela, Kolumbia, Ekwador, Peru, Boliwia, Chile, Argentyna), są często 18 | POZA TRASĄ
utożsamiane z Chile, krajem położonym wzdłuż ich zachodnich zboczy, między najwyższymi szczytami a Oceanem Spokojnym. Region północny Andów charakteryzuje się klimatem zwrotnikowym wybitnie suchym. Na chilijskiej pustyni Atakama są miejsca, gdzie deszcz nie spadł od ponad 400 lat, a jedynym źródłem wody są tam mgły i rosy. W regionie środkowym, w okolicy stolicy Chile, Santiago, panuje klimat podzwrotnikowy morski. Opady dominują w porze zimowej (od maja do lipca). Najcieplejszym miesiącem jest styczeń, najchłodniejszym lipiec. Dalej na południe panuje klimat umiarkowany morski z bardzo wysokimi sumami opadów. Mniejsze opady są na wschodnich stokach Andów Patagońskich. Najdalej na południe wysunięte krańce Andów oraz Patagonia znajdują się w strefie klimatu subpolarnego.
*** Do Chile poleciałem za tysiąc złotych. Podróżowałem z lotniska Tegel w Berlinie przez Madryt liniami lotniczymi Iberia. W momencie, w którym zobaczyłem cenę, wiedziałem, że mam nie więcej niż parędziesiąt minut na decyzję, zanim ktoś ubiegnie mnie i wykupi bilety, bo standardowa cena do Chile to jakieś trzy–cztery tysiące. Aby nie zapłacić fortuny za przewóz nart, byłem zmuszony spakować się do pokrowca narciarskiego i plecaka zamiast do normalnej walizki – to dobra rada w przypadku wielu linii lotniczych. Jeśli chodzi o ceny na miejscu, noclegi w hostelach i jedzenie jest bardzo tanie – koszt jedynki w hostelu w Santiago to paręnaście dolarów za nocleg i w cenę wliczone jest nawet skromne śniadanie. Posiłki w mieście nie są drogie; warto skusić się szczególnie na wspaniałą wołowinę. Cena bardzo dobrego steku z polędwicy czy antrykotu to ułamek ceny w Polsce. Narciarsko zwiedziłem okolice w promieniu nie więcej niż 200 kilometrów od Santiago. To jeden z powodów, dla których zamierzam SUPLEMENT | 19
wrócić w Andy, gdy tylko znajdę równie tani bilet. Tym razem chciałbym odwiedzić argentyńską stronę Andów i pojechać bardziej na południe, gdzie zima byłaby trochę bardziej surowa i dłuższa. Numer jeden na mojej krótkiej liście to argentyńskie San Carlos de Bariloche, z dolotem przez Buenos Aires. Najlepszym momentem na narciarską wizytę w Ameryce Południowej jest lipiec i pierwsza połowa sierpnia. W drugiej połowie sierpnia, a także we wrześniu, wyratrakowane stoki są wciąż czynne, ale poza trasami śnieg szybko się topi. Ja kupiłem bilety zaledwie dwa miesiące przed wylotem – w czerwcu, jednak wydaje się, że alerty cenowe na Amerykę Południową warto ustawić już w marcu bądź kwietniu. Pewnie przeczytacie to w każdym przewodniku, ale dodam tylko, że na terenie Andów obowiązuje język hiszpański, więc jadąc tam, powinniśmy opanować przynajmniej jego podstawy, bo bardzo często angielski nie wystarcza.
20 | POZA TRASĄ
Tak wyglądają Andy przed lądowaniem w Santiago. Obraz wybudził mnie po niemal 14-godzinnym locie z Madrytu i wprawił w doskonały humor.
A tak wyglądają Andy w pogodny dzień z centrum Santiago de Chile. Mówią, że Santiago jest miastem wśród gór i nie ma w tym cienia przesady: Andy otaczają Santiago niemal ze wszystkich stron oprócz zachodu, dokąd prowadzi droga nad Ocean Spokojny.
SUPLEMENT | 21
Typowo backpackerski hostel w sercu imprezowej dzielnicy Bellavista. Spałem tam przez tydzień i pozwoliłem sobie na luksus jedynki. Mój pokój miał wymiar dwa i pół metra na półtora. Oprócz łóżka i pokrowca z nartami nie mieściło się praktycznie nic innego.
22 | POZA TRASĄ
SUPLEMENT | 23
Cała Bellavista pokryta jest artystycznymi graffiti. Moje malutkie suzuki z napędem na cztery koła i wysokim zawieszeniem – idealne na chilijskie drogi. By w środku zmieściły się moje prawie dwumetrowe narty, musiałem złożyć wszystkie siedzenia dla pasażerów.
24 | POZA TRASĄ
Chile zdecydowanie nie jest miejscem dla wegetarian. Wyśmienite steki w cenach kilkakrotnie niższych niż w Polsce, do tego kieliszek chilijskiego pisco – czego chcieć więcej?
SUPLEMENT | 25
Śnieg poza trasą w Valle Nevado nie dopisał. Stało się to za sprawą wyjątkowo mocnego w tamtym roku El Niño – czyli prądu ocieplającego klimat w znacznej części Ameryki Południowej. Prawdopodobnie miałem więc pecha, bo powszechnie uważa się, że połowa sierpnia jest w Chile dobrym momentem, aby pojeździć.
26 | POZA TRASĄ
SUPLEMENT | 27
Odbicie panoramy Valle Nevado w goglach.
28 | POZA TRASĄ
Ponieważ śniegu poza trasą było jak na lekarstwo, jeździłem po trasach, ciesząc się słońcem, miejscową egzotyką i wysokimi górami.
SUPLEMENT | 29
Pogromcy mitów. Przewodnik Lonely Planet pisze, że ponoć w Chile można rano pojeździć na nartach w Andach, a po południu poplażować nad Pacyfikiem. Prawda czy fałsz? Mit czy kit? Rzuciłem wyzwanie Lonely Planet. Na narty wybrałem El Colorado, a na plażowanie Laguna Verde nad Pacyfikiem, nieopodal Valparaíso słynącego z pysznego wina i wąskich, klimatycznych uliczek – jedynie godzinę drogi od Santiago. Dzień zaczyna się wcześnie, ale standardowo. O 5.00 rano jestem już na nogach, a punktualnie o 7.00 siedzę spakowany w moim suzuki. Dodatkowe wyposażenie auta stanowią tym razem: jeansy, klapki, polo i szorty plażowe. Po około półtorej godziny szaleńczej jazdy serpentynami okazało się, że w El Colorado jestem… całe 40 minut przed otwarciem wyciągów i muszę poczekać. Okej. Czekam. Wybija 9.00. Zapinam dechy i jadę! Trasy. Nie licząc kilku „boczków”, poza trasą nie ma śniegu, ale uciecha przednia: bardzo mało ludzi, hasam sobie bokiem, tyłem, przodem, na głowie… Mijają godziny. Wiem, że nie będę jeździł cały dzień, więc jest intensywnie – bez przerw, bez postoju na siku. O 13.00 jestem wypluty i nie mam siły już na nic. W dodatku mam żółte oczy, bo nie sikałem. Ale przecież nie przyjechałem tu dla przyjemności! Pół godziny później, po szybkiej kanapce, siedzę w aucie. Czeka mnie trudne zadanie. Google pokazuje, że do Laguna Verde jest 170 kilometrów – trzy godziny – ale wiadomo, że Google nie do końca się zna. Po dwóch i pół godziny szaleńczej jazdy, życiu na krawędzi i wyprzedzaniu na czwartego (oraz szybkim postoju na tankowanie) o 15.50 melduję się na plaży Laguna Verde nad Oceanem Spokojnym. Wieje bryza, fale uderzają o piaszczysty brzeg. Relaks. Werdykt: prawda.
30 | POZA TRASĄ
Do hotelu Javiera dociera droga Ruta CH-60, którą Chilijczycy nazywają „Chrystus Odkupiciel” – jedna z najsłynniejszych serpentyn górskich na świecie, łącząca argentyńską Mendozę z chilijskim Santiago
SUPLEMENT | 31
Ponieważ w Valle Nevado i El Colorado śnieg nie dopisał, wyjechałem w wyższe góry kilkaset kilometrów dalej (granica chilijsko-argentyńska). I dopiero Portillo mnie nie zawiodło. To właśnie tam spotkałem Javiera, który pracował w jedynym tutaj hotelu. Na zdjęciu jezioro Laguna del Inca, które przypomina mi nasze Morskie Oko. 32 | POZA TRASĄ
Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń i na www.labotiga.pl