ZAPISKI NOSOROŻCA
ZAPISKI NOSOROŻCA
Moja podróż po drogach, bezdrożach i legendach Afryki
ORBITOWSKI ŁUKASZ
Kraków 2014
Zapiski Nosorożca Moja podróż po drogach, bezdrożach i legendach Afryki Copyright © Łukasz Orbitowski 2014 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2014 Redakcja – Joanna Mika-Orządała Korekta – Aneta Wieczorek / Editor.net.pl Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Front cover photograph: © Per-Anders Pettersson/Corbis Autorem zdjęcia ze strony 199 jest Pietro Sutera. Autorką pozostałych zdjęć w książce i na okładce, jeśli nie zaznaczono inaczej, jest Agata Kozłowska. All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. Wydanie I, Kraków 2014 ISBN: 978-83-7924-272-6
www.wydawnictwosqn.pl Szukaj naszych książekk również w formie e ej elektronicznej
DYSKUTUJ O KSIĄŻCE //WydawnictwoSQN / /SQNPublishing //WydawnictwoSQN
NASZA KSIĘGARNIA www.labotiga.pl N Wspieramy środowisko! Książka została wydrukowana na papierze wyprodukowanym zgodnie z zasadami zrównoważonej gospodarki leśnej.
Wstęp
Z
apiski Nosorożca to dziennik podróży, która przydarzyła mi się jak znaleziona stuzłotówka, jak przypadkowe spotkanie starych przyjaciół albo wiosenna burza. Kiedy ponad rok temu wybierałem się do Republiki Południowej Afryki, nawet przez myśl mi nie przeszło, że poczuję potrzebę – pierwszy raz w ciągu swojej, nazwijmy to szumnie, kariery pisarskiej – opowiedzenia o tym, co tam przeżyłem. Jak przydarza się książka? Rodzi się z notatek tworzonych pod wpływem chwili, aby ją zatrzymać, ze zdjęć i opowieści snutych po powrocie przyjaciołom. Poszczególne elementy z wolna układają się w całość, która może być dobra lub zła, ale zawsze stanowi zaskoczenie dla autora. Miałem książkę, nim zdołałem to sobie uświadomić. Przez całą podróż zbierałem legendy afrykańskie. Napotkałem stosunkowo niewielu ludzi, którzy umieliby mi je opowiedzieć. Szperałem więc po księgarniach i antykwariatach, a następnie spróbowałem napisać je po swojemu. Towarzyszyło temu mocne 7
przekonanie, że Afryka jest właśnie krainą opowieści. Przyznałem prawo do opowiadania również sobie, własnym językiem. Za smutek, który w nie się wkradł, przepraszać nie będę. To smutek zastany, zaledwie wyrażony w nieco inny sposób. Poza miłością do nosorożców i pawianów wypada wymienić dwie ważne inspiracje. Pierwszą jest Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd Kazimierza Nowaka, podróżnika, który przebył Afrykę z góry na dół, korzystając z roweru, wielbłąda oraz, przede wszystkim, własnych nóg. Podróż zajęła mu cztery lata i kosztowała życie. Ja spędziłem w Republice Południowej Afryki trzy tygodnie i wciąż cieszę się dobrym zdrowiem, niemniej prostota pisania Nowaka, jego skupienie na konkrecie – człowieku, zwierzęciu, słońcu pustyni – przy jednoczesnym braku tendencji do mędrkowania jest mi po prostu bliski. W odniesieniu do legend muszę wymienić jedną z najważniejszych książek mojego dzieciństwa, Klechdy sezamowe Bolesława Leśmiana. Leśmian napisał po swojemu wybrane baśnie z tysiąca i jednej nocy, nie oglądając się na nic ani na nikogo. Z opowieściami afrykańskimi postanowiłem postąpić podobnie. Legendy również mi się przydarzyły. Wzięły się z widoków, z rozmów przeprowadzonych po drodze, radości, że odwiedziłem to bardzo szczególne miejsce, ale i żalu, że podróż dobiegła końca. Miałem poczucie, że podczas tej przygody wydarzyło się coś bardzo dla mnie szczególnego, ale też że coś przeoczyłem. Nie umiem myśleć inaczej niż poprzez pisanie. Pisanie przypomina szklaną kulę, ujawniającą rzeczy ukryte. I tak zasiadłem do legend. Zapiski Nosorożca nie są literaturą podróżniczą ani reportażem, gdyż podróżnicy i reporterzy jeżdżą wielokrotnie w te same miejsca, zapuszczają się w nieznane rejony i ogólnie rzecz biorąc, uczynili z tego swój zawód. Ja w Afryce byłem bardzo krótko. Nazywając siebie reporterem lub podróżnikiem, obraziłbym wszystkich zacnych reporterów i podróżników. Nikczemnych również. 8
Lubię myśleć, że moje pisanie jest jedyne w swoim rodzaju. Jeśli jednak ktoś potrzebuje szufladki, chętnie taką podsunę. Zapiski Nosorożca są wyjątkowo długą pocztówką od faceta, który pojechał na krótkie wakacje. Warszawa, 8 września 2014
Przed wyjazdem
W
łaściwie nie wiem, jak to się zaczęło. Prawdopodobnie Agata rzuciła kiedyś coś w stylu: „Ty, mam koleżankę w RPA, jedziemy”, a ja odpowiedziałem „dobra” i zaraz pomyślałem o opowiadaniach Lovecrafta, gdzie bardzo często akcja kręci się wokół jakiegoś ponurego artefaktu z Czarnego Lądu. Taką miałem powagę chwili, zresztą byłem pewien, że ten pomysł zgaśnie, powędruje na stos kart zużytych. Tymczasem nie. Jedno dyskretnie pilnowało drugiego, żeby nie zapomnieć. I polecieliśmy. Zresztą, czy jest o czym pisać? Świat się kurczy, Afryka to nic wielkiego. Podróże wymagają przygotowań, przynajmniej tak słyszałem. Jesteśmy bardzo zajętymi ludźmi: Agata pracuje w duńskim oddziale firmy L’Oréal, ja piszę i kursuję pomiędzy Kopenhagą a Polską, gdzie mam przyjaciół i sześcioletniego syna. Te dwa zawody – pisarza i pracownika średniego szczebla działu wewnętrznego – łączy przynajmniej jedno, a mianowicie nawał roboty przed urlopem. Wydaje się nawet, że każda godzina spędzona na wakacjach musi zostać odpracowana wcześniej i bilans wychodzi na zero. 11
Niewiele wiem o Republice Południowej Afryki, to znaczy dysponuję lichym zestawem popularnych skojarzeń: Mandela, park Krugera i facet w płonącej oponie. Próbuję poszerzyć tę wiedzę z doskoku, chwytam kęsy Afryki. Oglądam filmy dokumentalne i Searching for the Sugar Man, czytam pisarzy z tamtego rejonu, zaglądam na odpowiednie strony w sieci, co zamiast mnie ubogacić, tworzy tylko mętlik w głowie. Wszyscy nasi bliscy wyrażają niepokój i doradzają, abyśmy wybrali jakiś inny cel naszej wycieczki. Dowiaduję się, że tam Białych rżną na ulicach w biały, nomen omen, dzień. Zwracam się o radę do pewnego znanego podróżnika, który lubi moje książki. Otrzymuję listę miejsc, gdzie w żadnym razie nie powinniśmy zaglądać. Trochę tego jest. Podróżnik, najwyraźniej przejęty moim losem, specjalnie podkreśla, że „takiego hardkoru” nie widział nigdzie indziej, choć zwiedził cały świat, od źródeł Amazonii po biel Arktyki, gdzie się zgina dziób pingwina. Jeszcze poważniej reaguje przyjaciółka mojej przyjaciółki, szczęśliwie ożeniona z Burem, synem jakiegoś prominentnego polityka. Mieszkają oczywiście w Londynie. Otrzymuję od niej jakieś cztery strony dobrych rad przepełnionych troską. Nie ulega wątpliwości, że płyną z życzliwego serca. Wynika z nich mniej więcej, że odstrzelą mi głowę już na lotnisku. Jestem naprawdę przejęty i zastanawiam się nawet, czy troszeczkę nie przeszarżowaliśmy. Doczytuję o miejscowych zwyczajach i pędzę do Agaty z ciekawą nowiną. Otóż Zulusi przejawiają osobliwy lęk przed trupem. Za nic ich nie zmusisz, by dotknęli stygnącego ciała. Więc jeśli nas zabiją – mówię – przetoczą nasze truchła, używając włóczni lub luf karabinów. Agata jakoś się nie śmieje, a mnie już do reszty przestaje być wesoło. Celem odkupienia win i podbudowania naszego, ciut zmaltretowanego, ducha bojowego sporządzam coś w rodzaju trasy, którą planujemy pojechać. Opisuję każde miasto, każdy park, wynajduję 12
miejsca noclegów, zabytki, ciekawostki. Zagłębiam się w historię miejsc i ludzi. Powstaje z tego ogromny plik tekstowy, z mnóstwem zdjęć. Nigdy do niego nie zajrzymy. Gdy jedziemy w środku nocy na kopenhaskie lotnisko, nie pamięta o nim ani Agata, ani ja.
Johannesburg i Kapsztad, dzień pierwszy
P
rzykład paranoi: uważam, że część komercyjną niemal każdego lotniska na świecie zaprojektowano z intencją rozdrażnienia pasażerów. Może właśnie dlatego są do siebie tak łudząco podobne? Te miejsca zsyłają na człowieka jakiś rodzaj niepokoju. W naturze nie występują kształty, jakie tam nagromadzono (duże i proste figury geometryczne), nie ma też takiego nasycenia jednolitym kolorem. Czuję się jak wampir, który zwietrzył czosnek, muszę wstać, pokręcić się i zapewne coś kupić. I o to właśnie chodzi. Na podobnej zasadzie działają markety wielkopowierzchniowe i centra handlowe, ale stamtąd, w odróżnieniu od lotniska, w każdej chwili można wyjść. Pierwsza noc jest umiarkowanie afrykańska. Palimy przed wejściem na lotnisko, stojąc na wielkim papierosie, wpisanym w znak zakazu. Trochę mnie to niepokoi, ale łaknienie szluga po dziesięciu godzinach lotu jest trudne do odpędzenia. Czekamy na transport z hoteliku, budząc zainteresowanie gromady taksówkarzy wyłapujących klientów. To zaniedbani faceci w kamizelkach, na których widnieje nazwa korporacji i numer telefonu. Mają chude ramiona, 17
wąskie barki i wydatne brzuchy. Krążą wokół swoich wysłużonych samochodów. Wreszcie, doczekaliśmy się. Gadatliwy kierowca wiezie nas do hoteliku plątaniną przylotniskowych autostrad i estakad. Hotel okazuje się parterowym budyneczkiem z brązowej cegły, o przeszklonych drzwiach. Kuchnia wychodzi na patio, jest też basen i płytkie bajorko, z którego wybrano już ryby. Trawę równo przycięto, drewniane ogrodzenie wieńczy drut pod napięciem. Siadamy w plecionych fotelach tak zmęczeni, że aż języki nam się plączą. Wino po prostu bierze się z baru, jutro zapłacimy za wszystko niewygórowaną cenę. To tutaj przyjęta praktyka. Mamy połowę kwietnia, a więc środek afrykańskiej jesieni. Nocą jest jednak ciepło jak w lecie. Tylko wysoki mur – rzecz powszechna w Johannesburgu – oddziela nas od tego wielkiego kraju, do którego właśnie zawitaliśmy. Wszystko, co widziałem wcześniej w filmach, o czym przeczytałem w książkach i w sieci, gdzieś tam się znajduje. Zniknęły wszelkie wyobrażenia i oczekiwania. Chciałbym już wiedzieć, patrzę jednak tylko na szarą ścianę zwieńczoną drutem kolczastym, na palmy i wspomniane bajoro. Trochę mi się kręci w głowie. Idziemy do białego pokoju z szerokim łóżkiem, gdzie Murzynki o ciepłych twarzach spoglądają ze zdjęć. Wieczorem obsługiwali nas mężczyźni, rano ta rola przypada kobietom, ubranym na biało, o krzepkich ciałach i znudzonych twarzach. Dostajemy znakomity omlet, kierowca wiezie nas na lotnisko, jest inny, mniej gadatliwy, spod koszuli na dłoń wypływają mu tatuaże koloru pleśni. Ludzie stoją oparci o płoty i patrzą na nas z niechęcią. Wcześniej tego rodzaju spojrzenia spode łba, podkreślone ostrą linią zaciśniętych warg, widziałem tylko w komediach, więc czuję się co najmniej dziwnie – przecież ci ludzie są szczerzy w swojej niechęci. Na wysepce, pośrodku skrzyżowania, siedzi młoda kobieta i macha do przejeżdżających. Czarny, poszarpany parasol 18
mógłby należeć do czarownicy. Chroni kobietę przed słońcem, jej dziecko bawi się obok, wyciąga pulchne rączki ku samochodom. W darmowej gazecie rozdawanej na lotnisku znajduję niewielki artykuł poświęcony sprawie Kirsty Theologo. Grupa rówieśników poświęciła Kirsty podczas satanistycznego rytuału, inspirowanego Objawieniem świętego Jana; widzieli w niej Kurwę Babilońską. Wywiedli dziewczynę na wzgórza, wypili jej krew, zjedli kawałki ciała i w końcu podpalili. Kirsty zmarła w szpitalu. Miała osiemnaście lat. Lester Moody, jeden z członków grupy, zgodził się zeznawać przeciwko reszcie, za co otrzymał stosunkowo niski wyrok dwunastu lat. Utrzymuje on, że Kirsty sama przystała na rolę ofiary, twierdziła wprost, że chce zostać zabita i zjedzona. Co prawda dopuszcza możliwość, że były to tylko żarty, niemniej uznał za słuszne potraktować je całkiem serio. Faktem jest, że grupa uzgadniała szczegóły rytuału w obecności przyszłej ofiary. Sprawa do zbadania, zgłębienia już po podróży. Stanowczo za dużo czasu spędzam w samolotach i linie lotnicze rozróżniam głównie po rozmiarze miejsca na nogi. Joburg widziany przez okno to lej w miejscu centrum, biel osiedli i niekończące się plamy baraków na obrzeżach. Próbuję coś czytać, ćmię elektronicznego papierosa i zaraz muszę przestać. Stewart materializuje się nade mną i mówi, że „this is not allowed”. W jego tonie brzmi władczość raczej niespotykana w Europie, gdzie każdy z obsługi samolotu niemal przeprasza, że żyje. Ten głos, godny co najmniej kapitana, wydobywa się z okrągłej główki osadzonej na pulchnym ciałku, którego kształty jeszcze deformuje źle dopasowany uniform. Zadysponował i oddala się krokiem zmęczonego robotnika, pozostawiając mnie cokolwiek struchlałego. Kapsztad wspina się na zbocze starożytnej góry, której wiatr rozpruł kości. Coś, co biorę za gigantyczne wysypisko śmieci, ewentualnie złomowisko, okazuje się rozległym osiedlem domków z blachy falistej. Pranie wisi na sznurach rozpiętych między oknami i nim 19
zdążę się przyjrzeć, jest już inne osiedle, piaskowe, ogrodzone przez wysoki płot. Wjeżdżamy do centrum, gdzie na trawnikach zalegają Murzyni. Niektórzy żywiołowo o czymś dyskutują, kochankowie wplatają się w siebie, inni ponuro spoglądają w przestrzeń, jeszcze inni śpią twarzą do ziemi. Ludzie nawołują się na skrzyżowaniu. Gdyby odjąć osiedla z blachy falistej, Kapsztad w pierwszym wrażeniu to skrzyżowanie Czarnogóry z Los Angeles – biorąc pod uwagę stromiznę, na której leży nasz hotel ostatnie, skojarzenie jest najwłaściwsze. Riverą, pod palmami przewala się najróżniejsze towarzystwo. Żyd w jarmułce, z rudą brodą spływającą na pierś, dumnie maszeruje, obok korpulentna, fajna żonka stawia drobne kroczki, pchając wózek. Czarnoskóre dzieciaki ścigają się na sto metrów, jeden, wyraźnie najsłabszy, wie, że przegra, i wywraca się specjalnie, chcąc zmienić banalne niepowodzenie w widowiskową klęskę. Wlecze się jakiś stary wariat o drżących dłoniach, dwie dziewczyny schodzą na plażę, brodzą w wodzie, pierwszy spieniony język wygania je z powrotem na brzeg. W samochodach, zaparkowanych pod zielonym kapeluszem drzewa przygiętego pod wiatr, starzy ludzie jedzą lody w waflach i spoglądają przed siebie. Jest na co patrzeć. Daleko, z, można by pomyśleć, gładkiej tafli oceanu podrywa się białe piórko, piórko zmienia się w pióropusz, a pióropusz w mur, pędzący wprost na czarne skały sterczące przy brzegu – i przy okazji na nas. Fala, wysoka na kilka metrów, podrywa się przed samym zderzeniem, niczym zwierzę prężące pierś przed walką godową. Biała, spieniona grzywa stroszy się jeszcze i spada w ogłuszającym huku, skała znika na krótką chwilę, miga wodny garb i nastaje cisza. Białe dłonie czochrają plaże i przetaczają muszle. Ocean lśni w wieczornym słońcu. Znów wydaje z siebie piórko. Zmrok zapada wcześnie, ale riwiera wcale nie pustoszeje. Tylko ludzie zwolnili. Jemy owoce morza pod palmami, popijając 20
tutejszym, niezłym piwem. Zagaduje mnie zadbany mężczyzna w miękkiej marynarce i apaszce wokół chudej szyi. Ma kapelutek i okulary w grubych oprawkach. Przypuszcza, że jesteśmy Rosjanami. Wyprowadzam go z błędu i wkrótce gadamy we czworo – z nim i jeszcze z jego kompanem – jakbyśmy znali się od dawna. Nasz nowy znajomy jest artystą – aktorem, lalkarzem, autorem opowiadań – i zamierza zająć się polityką. Jego kolega, starszy gość w kamizelce wędkarskiej, to właśnie polityk z Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Zajmuje się (jeśli dobrze zrozumiałem) kontaktami pomiędzy policją a ludnością Kapsztadu. Ma ogromne dłonie wyrastające z drobnych przedramion. Rozmawiamy długo i dość chaotycznie, jak zawsze, gdy spotykają się ludzie ciekawi siebie i świata, świadomi, że już więcej się nie zobaczą. Gadamy o polityce, socjologii, zmianach, jakie stały się udziałem Polski i RPA w ostatnim dwudziestoleciu, niezgrabnie próbujemy określić, czego oczekuje tak zwany szary człowiek. Artysta w kapelutku długo przekonuje mnie o konieczności zaangażowania politycznego, mówi, że twórca, na przykład pisarz, nie może od tego uciec. W pewien sposób ma rację, bo każdej książce można przydać kontekst polityczny. Rozumiem już, że w cieniu niedawnego apartheidu, wobec pytania „co dalej z Południową Afryką?”, działalność pisarza wycofanego, dystansującego się, jest nie do pomyślenia. Tutaj postawa moja czy Twardocha, żeby powołać się na bardziej wyrazisty przykład „ucieczki od polityczności”, nie ma racji bytu. Siedzę na szerokim tarasie, ulice opadają, jakby doznały załamania nerwowego. Ciągną się beżowe domki o dachach w szpic, po lewej mam osiedle, które od biedy może uchodzić za nowoczesne. Dalej bloki zlewają się w kanciastą masę najeżoną przez wieżowce kojarzące się ze świeczkami na industrialnym torcie afrykańskiego portu. Znieruchomiały dalekie, stalowe żurawie, mewy wirują pod 21
zachmurzonym niebem, odwracam na chwilę głowę i orientuję się, że szczyt już przepadł w nisko wiszących obłokach. Wszystko to – ludzie, ptaki i domy – osuwa się ku stalowej tafli oceanu spowitego mgłą, tak że wydaje się nie mieć końca. Między budynkami widzę biały ząb fali, ryk smoków, ten grzmot oceanu dochodzi aż tu.
Z bliska ta kładka wygląda o wiele mniej solidnie Wieczór na wyżynach
Góra jak Sophia Loren. Pięknie się starzeje
Powyżej: Pan kojot zmierza na pyszny obiad Po prawej: Czułość i smutek odrzucenia
Miłość w czerni i bieli, niespieszna, na poboczu
Koniec fragmentu. Zapraszamy do księgarń i na www.labotiga.pl