Baumgartner

Page 1


Auster Paul Baumgartner

Tłumaczenie Maria Makuch

Wydawnictwo Znak

Kraków 2025

Tytuł oryginału

Baumgartner

Copyright © 2023 by Paul Auster

Projekt okładki

Michał Pawłowski

Ilustracja na okładce

© jamesak / Flickr

Fotografia autora

Ludovic Carcme / Agence VU / EAST NEWS

Redaktorka inicjująca

Dorota Gruszka

Redaktorka prowadząca

Justyna Skalska

Opieka redakcyjna

Katarzyna Mach

Adiustacja

Barbara Wójcik

Korekta

Katarzyna Onderka

Łamanie

Piotr Poniedziałek

Copyright © for the translation by Maria Makuch

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-240-6950-7

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, Kraków 2025. Printed in EU

Baumgartner z piórem w dłoni siedzi przy biurku w swoim pokoju na piętrze, który traktuje różnie –jak pracownię, jak cogitorium albo jak swoją norę. Jest w środku trzeciego rozdziału monografii o pseudonimach Kierkegaarda, gdy orientuje się, że aby ukończyć zdanie, musi wstawić cytat z książki, która leży na dole w salonie, gdzie zostawił ją poprzedniego wieczoru, zanim poszedł spać. W drodze na dół po książkę uświadamia sobie, że dzisiaj o dziesiątej rano obiecał zadzwonić do swojej siostry, a ponieważ jest prawie dziesiąta, decyduje się pójść do kuchni i odbyć rozmowę, zanim weźmie książkę z salonu. Lecz wchodząc do kuchni, czuje ostry, gryzący swąd i gwałtownie przystaje. Coś się przypala, dociera do niego, i kiedy

zbliża się do kuchenki, widzi, że jeden z najbliższych palników nie został wyłączony i niewielki, uparty płomień wżera się w dno małego aluminiowego garnka, w którym trzy godziny wcześniej gotował sobie na śniadanie dwa jajka na miękko. Wyłącza palnik i nie zadając sobie trudu, aby znaleźć rękawicę lub ścierkę, bezmyślnie sięga po przypalony garnek. Baumgartner parzy się w rękę i krzyczy z bólu. Ułamek sekundy później upuszcza garnek – ten uderza o podłogę z nagłym przenikliwym brzękiem – po czym, jęcząc z bólu, rusza do zlewu, odkręca zimną wodę, wsadza rękę pod kran i trzyma ją przez kolejne trzy, cztery minuty, podczas gdy chłodny strumień spływa po skórze dłoni.

W nadziei, że ustrzegł się ewentualnych pęcherzy, Baumgartner ostrożnie osusza rękę ścierką, na moment przerywa, aby poruszać palcami, jeszcze kilka razy muska ścierką dłoń i po chwili zadaje sobie pytanie, co właściwie robi w kuchni. Zanim przypomni sobie, że ma zadzwonić do siostry, słyszy dźwięk telefonu. Podnosi słuchawkę i mamrocze powściągliwe halo. Siostra, mówi w myślach, przypominając sobie w końcu, dlaczego tu jest, i skoro teraz minęła dziesiąta, a jemu jeszcze nie udało się z nią porozmawiać, bez wątpienia spodziewa się, że osobą na linii jest Naomi, jego

kłótliwa młodsza siostra, która na pewno rozpocznie rozmowę od zrugania go, bo znowu, jak zawsze zapomniał do niej zadzwonić, lecz zamiast Naomi słyszy męski, nieznany głos, który wybąkuje coś w rodzaju przeprosin za spóźnienie. Jakie spóźnienie?, pyta Baumgartner. Na odczyt licznika, mówi mężczyzna. Miałem być o dziewiątej, pamięta pan? Nie, Baumgartner nie pamięta, nie potrafi sobie przypomnieć, żeby w jakimkolwiek momencie w ostatnich dniach lub tygodniach przyszło mu na myśl, że inkasent był z nim umówiony na dziewiątą rano, więc mówi człowiekowi, aby się nie przejmował, ma zamiar być w domu przez cały ranek i popołudnie, ale człowiek z elektrowni, który sprawia wrażenie młodego, niedoświadczonego i gorliwego, usilnie tłumaczy się, że teraz nie ma czasu na wyjaśnienie, dlaczego nie przyszedł punktualnie, miał jednak poważny powód, powód poza jego kontrolą, więc przyjdzie jak najszybciej. Dobrze, mówi

Baumgartner, w takim razie do zobaczenia. Odkłada słuchawkę i patrzy na swoją poparzoną prawą rękę, która zaczęła pulsować, lecz kiedy przygląda się dłoni i palcom, nie widzi śladu pęcherzy lub obłażącej skóry, tylko zwyczajne zaczerwienienie. Nie jest aż tak źle, myśli, mogę z tym żyć, a potem, zwracając się do siebie w drugiej osobie, myśli, ty durniu, masz dużo szczęścia.

Dociera do niego, że powinien zatelefonować do Naomi teraz, stąd, aby ubiec ją, ale gdy podnosi słuchawkę, żeby wybrać numer, słyszy dzwonek do drzwi. Z płuc Baumgartnera wydobywa się przeciągłe westchnienie. Odkłada słuchawkę z wibrującym sygnałem połączenia, rusza do drzwi wejściowych, po drodze zjadliwie kopie przypalony garnek i wychodzi z kuchni.

Nastrój znacznie mu się poprawia, gdy otwiera drzwi i widzi, że to Molly, kobieta z UPS, która często się pojawia i która z czasem zyskała status… no właśnie, kogo? Nie do końca przyjaciółki, to na pewno, lecz obecnie już kogoś bardziej niż tylko znajomej, biorąc pod uwagę, że przez ostatnie pięć lat stawia się u jego drzwi dwa lub trzy razy w tygodniu, prawda zaś jest taka, że samotny Baumgartner, jego żona nie żyje od niemal dziesięciu lat, potajemnie durzy się w tej mocno zbudowanej trzydziestoparoletniej kobiecie o nieznanym mu nazwisku, bo – mimo że Molly jest czarna, a jego żona czarna nie była – jest w jej oczach coś, co powoduje, że za każdym razem, gdy na nią patrzy, myśli o nieżyjącej Annie. Gdy ma sformułować, co naprawdę przeżywa, czuje się bardzo nieswojo i ta sytuacja powtarza się w nieskończoność. Może to pewien rodzaj gotowości, choć raczej to coś więcej, coś, co dałoby się opisać jako promieniującą czujność, jeśli

jednak nie, to jest to po prostu siła promiennej osobowości, ludzka witalność w całej swojej krasie emanująca z wnętrza na zewnątrz w skomplikowanym tanecznym splocie uczucia i myśli – zapewne coś w tym rodzaju, jeśli w ogóle brzmi to sensownie, lecz jakkolwiek chciałbyś nazwać to, co miała Anna, Molly też to ma. Z tego powodu Baumgartner przekonał się do zamawiania książek, których nie potrzebuje, nigdy nie rozpakuje i które skończą jako darowizna dla lokalnej biblioteki publicznej, a robi tak jedynie po to, by móc spędzić minutę lub dwie w towarzystwie Molly za każdym razem, ilekroć ta dzwoni do drzwi, żeby dostarczyć mu jedną z książek.

Dzień dobry, profesorze, mówi z promiennym uśmiechem, jakby to było błogosławieństwo dla niego.

Następna książka dla pana.

Dziękuję, Molly, mówi Baumgartner, uśmiechając się do niej, gdy odbiera skromną brązową przesyłkę.

Jak się dziś miewasz?

Jeszcze jest rano – za wcześnie, by coś powiedzieć –ale na razie więcej wzlotów niż upadków. Trudno mieć doła w taki cudowny poranek jak ten.

Pierwszy prawdziwy dzień wiosny – najlepszy dzień roku. Cieszmy się nim, póki możemy, Molly. Nigdy nie wiadomo, co będzie za chwilę.

Nie inaczej, odpowiada Molly. Wydaje z siebie krótki porozumiewawczy śmiech i po chwili, zanim uda mu się wpaść na jakąś mądrą lub zabawną ripostę, która przedłużyłaby rozmowę, macha mu na pożegnanie i odchodzi do swojej furgonetki.

To następna rzecz, za którą Baumgartner lubi Molly. Zawsze śmieje się z jego drętwych komentarzy, nawet z tych najmarniejszych, tych zupełnych niewypałów.

Wraca do kuchni i kładzie nieotwartą przesyłkę na stosie innych nieotwartych przesyłek z książkami wciśniętych w kąt pokoju przy stole.

Wieża z książek ostatnio urosła i sprawia wrażenie, że jeszcze jedna, może dwie sztywne prostokątne jasnobrązowe koperty, a cała konstrukcja runie. Baumgartner notuje w głowie, że dziś choć później, ale ma pootwierać przesyłki i przenieść nagie książki do najmniej załadowanego z kartonowych pudeł stojących przy tylnym wejściu, pełnych niechcianych książek przeznaczonych do biblioteki. Tak, tak, mówi do siebie Baumgartner, wiem, że obiecałem to zrobić, gdy Molly była tu ostatnim razem, a nawet i dużo wcześniej, ale w końcu dziś jestem na to zdecydowany.

Patrzy na zegarek i widzi, że jest piętnaście po dziesiątej. Robi się późno, myśli, ale może jeszcze nie za późno, aby zadzwonić do Naomi i ubiec ją, zanim

ta zacznie obrzucać go stekiem niewybrednych obelg. Wyciąga rękę w kierunku telefonu i kiedy ma podnieść słuchawkę, białe diabelstwo znowu dzwoni. Ponownie zakłada, że to siostra, i ponownie się myli. Cichy, drżący głos odpowiada na jego wymamrotane halo ledwo słyszalnym pytaniem: Pan Baumgartner? Słowa należą do kogoś tak młodego i najwyraźniej tak bardzo spanikowanego, że Baumgartnera ogarnia

fala niepokoju, jakby każdy organ jego ciała nagle zaczął pracować w zdwojonym tempie. Kiedy zadaje pytanie, kto mówi, głos odpowiada Rosita, więc natychmiast kojarzy, że coś musiało się stać z panią Flores, kobietą, która po raz pierwszy przyszła posprzątać dom kilka dni po pogrzebie Anny i odtąd pojawia się dwa razy w tygodniu, aby zmyć podłogi i odkurzyć dywany, zająć się praniem i podołać innym domowym czynnościom, od dziewięciu i pół roku chroniąc go od życia w brudzie i bałaganie, ta dobra, spokojna, głównie milcząca i odgrodzona od niego murem pani Flores z mężem stolarzem i trojgiem dzieci, dwoma dużymi chłopcami i najmłodszą Rositą, chudą dwunastolatką o wspaniałych brązowych oczach co roku pojawiającą się u niego w domu w Halloween po skromną torebkę słodyczy.

Co takiego, Rosito?, pyta Baumgartner. Czy coś się stało twojej mamie?

Nie, mówi Rosita, nie mamie. Ojcu. Baumgartner odczekuje chwilę, gdy tłumione łzy dziewczynki znajdują ujście w krótkim zdławionym ataku płaczu, a ponieważ mała walczy, aby się trzymać i całkiem nie rozkleić, jej oddech zmienia się w serię gwałtownych, rozedrganych sapnięć. Baumgartner domyśla się, że skoro pani Flores miała przyjść do niego dziś po południu, a właśnie trwają ferie wiosenne i jej córka nie poszła do szkoły, więc kobieta kazała jej powiadomić pana Baumgartnera o wypadku, a sama na pewno pobiegła sprawdzić, co się stało z jej mężem.

Gdy urywany oddech i powstrzymywane łzy nieco cichną, Baumgartner zadaje następne pytanie. Składając w całość fragmenty relacji dziewczynki, której o wszystkim powiedziała matka, zaś matka usłyszała o wypadku od kogoś jeszcze innego, Baumgartner domyśla się, że tego ranka pan Flores pracował przy remoncie kuchni i kiedy przebywał w piwnicy klienta, tnąc kantówki piłą tarczową, co od lat wykonywał tysiące razy, nie wiadomo jakim sposobem zdołał odciąć sobie dwa palce prawej ręki.

Baumgartner widzi dwa odcięte palce spadające na stos trocin na podłodze. Widzi krwawiące, nagie, pozbawione skóry kikuty. Słyszy krzyk pani Flores.

W końcu mówi: Głowa do góry, Rosito. Wiem, że to brzmi okropnie, ale lekarze są w stanie się z tym uporać. Potrafią przyszyć twojemu ojcu palce do ręki i kiedy jesienią zacznie się nowy rok szkolny, ojciec będzie całkowicie sprawny.

Naprawdę?

Tak, naprawdę. Obiecuję.

Ponieważ dziewczynka jest sama w domu i odkąd matka pojechała do szpitala, jest całkowicie sparaliżowana paniką, Baumgartner podtrzymuje rozmowę jeszcze przez jakieś dziesięć minut. W pewnym momencie pod sam koniec rozmowy udaje mu się wydobyć z niej coś, co przypomina śmiech i kiedy ostatecznie się rozłączają, ta wątła namiastka śmiechu w nim pozostaje i jest prawie pewien, że zachowa ją w pamięci jako najważniejszą rzecz tego dnia.

Mimo to Baumgartner jest wstrząśnięty. Wysuwa krzesło, siada i koncentrując spojrzenie na czarnym kręgu po filiżance kawy, w myślach od początku, krok po kroku odtwarza całą scenę. Angel Flores, doświadczony stolarz, lat czterdzieści osiem, w trakcie pracy, którą bezbłędnie wykonywał od wielu lat, nagle, z niewyjaśnionego powodu popełnia błąd i w jednej nieuważnej chwili ciężko się okalecza. Dlaczego? Co spowodowało utratę koncentracji i odwrócenie uwagi

od zadania, które jest proste, gdy jesteś na nim skupiony, a niebezpieczne, jeśli tak nie jest? Czyżby jeden ze współpracowników rozproszył go, schodząc w tym momencie po schodach? Czy jakaś przypadkowa myśl bezwiednie zaprzątnęła mu wtedy głowę? Czy mucha usiadła mu na nosie? Czy poczuł nagły ból w brzuchu?

Czy poprzedniego wieczoru za dużo wypił albo przed samym wyjściem z domu pokłócił się z żoną, albo…

Nagle dociera do niego, że być może pan Flores odciął sobie palce dokładnie wtedy, gdy on, Baumgartner, oparzył się garnkiem. Oba incydenty spowodowały czyjeś nieszczęście, choć jedno nieszczęście znacznie przewyższa drugie, mimo to w obu przypadkach…

Dzwoni dzwonek do drzwi, przerywając Baumgartnerowi ciąg dywagacji. Cholera, mówi, powoli podnosi się z krzesła i człapie do wejścia, nawet nie pozwolą człowiekowi trochę pomyśleć.

Gdy Baumgartner otwiera drzwi, dociera do niego, że patrzy w oczy inkasenta, wysokiego, postawnego faceta tuż przed lub po trzydziestce, ubranego w firmową niebieską koszulę z logo PSE&G widocznym na lewej kieszeni i tuż pod nią z wyszytym jaskrawo żółtą nicią imieniem człowieka wypełniającego koszulę: Ed. Na ile może od razu stwierdzić, spojrzenie

Eda wyraża zarówno nadzieję, jak rozpacz. Dziwne połączenie, myśli, i kiedy Ed na powitanie uśmiecha się niepewnie, efekt jest jeszcze bardziej mylący – tak jakby inkasent po trosze oczekiwał, że drzwi zaraz zatrzasną mu się przed nosem. Aby rozwiać obawy mężczyzny, Baumgartner zaprasza go do środka.

Dziękuję, panie Bum Bardier, mówi mężczyzna, przekraczając próg. Doceniam pana gest.

Bardziej rozbawiony niż urażony przekręceniem nazwiska Baumgartner mówi: Może zwracajmy się do siebie po imieniu? Ja już twoje znam – Ed – więc dajmy sobie spokój z panami i mów do mnie Sy.

SAJ? – mówi Ed. – Jak falownik od fotowoltaiki?

Nie – po prostu Sy, S-Y. To skrót od Seymour, idiotycznego imienia, które tuż po urodzeniu nadali mi rodzice. Przyznaję, Sy to nic niezwykłego, ale przynajmniej brzmi lepiej niż Seymour.

Ty też?, mówi inkasent.

Co ja też?, mówi Baumgartner.

Wrobiony w imię, którego nie cierpisz.

A co jest niedobrego z Edem?

Nic. Wkurza mnie moje nazwisko.

Tak? A jak ono brzmi? Papadopoulos.

Całkiem w porządku. Dobre greckie nazwisko. Może dla kogoś, kto mieszka w Grecji. Ale w Ameryce się z niego śmieją. W szkole dzieci się ze mnie śmiały, a parę lat temu, gdy grałem w baseball i był mój rzut, tłum ryczał ze śmiechu, jak z głośników padło moje nazwisko. Człowiek się nabawia tego, no jak się to nazywa. Kompleksu.

Jeśli to cię tak męczy, to czemu nie zmienisz nazwiska?

Nie mogę. Złamałbym ojcu serce.

Baumgartner jest coraz bardziej znudzony. Jeżeli nie przerwie tych niezwiązanych ze sprawą dywagacji, za chwilę Ed Papadopoulos zarzuci go historią życia swojego ojca albo własnymi wzlotami i upadkami w drugoligowych drużynach, więc Sy, zdrobnienie od Seymour, nagle zmienia temat i pyta Eda, czy nie zechciałby zerknąć na licznik w piwnicy. Właśnie wtedy dowiaduje się, że jest to pierwszy dzień pracy młodego człowieka i licznik w piwnicy będzie pierwszym licznikiem w życiu, jaki odczyta jako pełnoprawny pracownik PSE&G, co wyjaśnia, dlaczego nie pojawił się o umówionej godzinie – wcale nie z własnej winy, przypominam, ale dlatego że ta banda starych wyjadaczy z pracy zrobiła mu tego ranka kawał – pierwszego

ranka w nowej pracy! – i spuścili mu benzynę z baku, zostawiając tylko tyle, żeby przejechał pół mili, więc furgonetka utknęła na zatłoczonej ulicy w godzinie szczytu i to był powód jego żenującego spóźnienia. Jest mu głupio, mówi, okropnie głupio, że sprawił kłopot. Gdyby miał na tyle rozumu, żeby przed wyruszeniem w trasę sprawdzić wskaźnik paliwa, byłby tu na czas, ale ci durni dowcipnisie musieli mu zrobić kawał, bo jest nowy, i teraz nie wiadomo, czy nie zostanie zrugany przez kierownika. Jeszcze jedna taka wpadka, a znowu dadzą go na okres próbny. A po dwóch wyleci z hukiem.

W tym momencie Baumgartner jest gotów wrzeszczeć. Skąd się wziął ten wyrośnięty gaduła, zastanawia się, i jakim sposobem można powstrzymać jego nieprzerwany potok słów? A jednak mimo narastającej w nim irytacji nie potrafi wyzbyć się sympatii dla tego dobrodusznego prostaka, więc zamiast nabrać powietrza w płuca i zawyć na całe gardło, Baumgartner wydaje ciche, niemal niesłyszalne westchnienie i zmierza w kierunku drzwi prowadzących do piwnicy.

Licznik jest na dole, mówi, na tylnej ścianie po lewej stronie, ale gdy przekręca włącznik światła, piwnica pozostaje ciemna. Cholera, mówi Baumgartner,

walcząc, żeby nie stracić panowania nad sobą, podobnie jak mała Rosita walczyła, aby nie płakać, kiedy do niej mówił. Na pewno spaliła się żarówka.

Nie ma problemu, mówi Ed. Mam latarkę. Wiesz, podstawowe wyposażenie.

Dobrze. Jestem pewien, że dasz radę znaleźć, co trzeba.

Może tak, a może nie, mówi inkasent debiutant.

Mógłbyś jednak zejść na dół i pokazać mi, gdzie to jest, żebym nie zabierał ci zbyt wiele czasu?

Baumgartner zaczyna zdawać sobie sprawę, że Ed Papadopoulos boi się ciemności albo być może boi się ciemnych piwnic, szczególnie w starych domach takich jak ten, z pajęczynami zwisającymi ze stropu, wielkimi robalami czmychającymi po podłodze i Bóg wie jakimi niewidocznymi przeszkodami czyhającymi na drodze do licznika, więc chociaż nie ma wątpliwości, że Naomi będzie dzwonić w momencie, gdy wejdzie na pierwszy stopień schodów, Baumgartner z oporami daje się namówić na objęcie przewodnictwa.

Schody do piwnicy są rozchwiane i niemal w ruinie, następna rzecz, którą Baumgartner obiecał sobie naprawić i wciąż tego nie zrobił, nawet po latach tych samych obietnic składanych z identycznym poczuciem solennej determinacji, ponieważ nie zdarza

mu się myśleć o schodach, póki nie musi zejść po nich do piwnicy, kiedy zaś jest już poza nią i  zamyka za sobą drzwi, natychmiast o nich zapomina. I teraz, bez górnej lampy oświetlającej schody i z jedynym źródłem światła z latarki idącego za nim Eda, Baumgartner ostrożnie przytrzymuje się rozklekotanej drewnianej poręczy, lecz gdy tylko mocniej zaciska na niej uchwyt, w oparzonej dłoni i palcach czuje ukłucia tysiąca urojonych igieł – jakby ponownie się oparzył. Natychmiast cofa rękę, co prawda po lewej stronie brakuje barierki, już nie ma czego się chwycić, niemniej jednak wciąż pewien, że po tylu latach zamieszkiwania w tym domu zna dobrze schody, ryzykuje pierwszy krok, o pół cala mija się z deską stopnia, traci w ciemności równowagę i stacza na sam dół, uderza się w jeden łokieć, potem w drugi i na końcu roztrzaskuje kolano o twardą betonową podłogę.

Po raz drugi tego ranka Baumgartner wyje z bólu. Krzyk przechodzi w wydłużony spazm jęku, podczas gdy pokiereszowane ciało skręca się na wilgotnej podłodze. Bezwiednie porusza kończynami, wie jednak, że wciąż jest przytomny, ponieważ strzępy myśli kłębią mu się w głowie, są mętne i całkowicie niepojęte, co, uważa, dyskwalifikuje je jako prawdziwe myśli i degraduje do kategorii prawie-myśli lub

nie-myśli, przy czym oprócz bólu dotkliwie przenikającego łokcie i prawe kolano nie czuje bólu w głowie, więc myśli, że czaszka przetrwała upadek bez poważniejszego uszczerbku, co z kolei sugerowałoby, że w ostatecznym rozrachunku nie stanie się cholernym zaślinionym idiotą kwalifikującym się już tylko do wyprowadzenia do lasu. Mimo to chwilę później, kiedy Ed stoi nad nim i świeci mu latarką w twarz,

Baumgartner nie jest w stanie wydobyć słów, aby mu powiedzieć, żeby skierował snop światła na coś innego i zakrywając oczy prawą ręką, jęczy ponownie. Owa niezdolność do wyrażenia myśli niepokoi go, a nawet przeraża. Jeśli są to już wszystkie obrażenia, jakich doznał, to okazuje się, że praca umysłu szwankuje i jeżeli nie jest trwale zaburzona, to być może nadszarpnięta tylko na czas trwania bólu, który poza głową wpił się w inne części ciała, zwłaszcza w prawy łokieć, tak rwący, jakby płonął żywym ogniem, co Baumgartner poczuł, gdy uniósł do oczu rękę, tę samą oparzoną prawą rękę wciąż wywołującą cierpienie, bo choć tego nie pamięta, w ostatnim stadium upadku obie ręce wyciągnął przed siebie, zanim zwalił się na beton.

Ja pierdzielę, mówi Ed. Nic ci nie jest?

Po długiej ciszy Baumgartnerowi w końcu udaje się wypchnąć z ust jakieś słowa. Trudno powiedzieć,

mówi. Ucieszony, że nie stracił zdolności mówienia, wciąż jednak czuje zbyt silny ból, aby upajać się zwycięstwem. Przynajmniej żyję, kontynuuje. Mam powód do radości.

Jasne, odpowiada inkasent, i to jaki. Ale powiedz mi, Sy, co cię boli?

Gdy Baumgartner wylicza obolałe miejsca, Ed, niepostrzeżenie wcielając się w rolę trenera sportowego, starannie ocenia potencjalną kontuzję każdego mięśnia, ścięgna i kości, a kiedy lista zostaje zamknięta, zwraca się do Baumgartnera z pytaniem, czy czuje się na siłach, aby z jego pomocą podnieść się i razem z nim wyjść po schodach na górę.

Zaryzykujmy, mówi Baumgartner. Szybko się okaże, czy dam radę.

Więc Ed Papadopoulos, obcy człowiek, który wszedł do domu Baumgartnera nie więcej niż dziesięć minut temu, prawą ręką dźwiga starego człowieka z podłogi, mocno obejmuje jego korpus i żebra, w lewej zaś trzyma latarkę i po chwili rozpoczyna żmudny proces manewrowania nim w górę po wąskich, rozchwianych schodach. Ze wszystkich części ciała, odkrywa Baumgartner, najbardziej boli go kolano, boli tak bardzo, że kiedy próbuje stanąć, z bólu można tylko wrzeszczeć, wydawać z siebie taką kakofonię

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.