Virginia Flush
Virginia Flush. Biografia Przełożyła Maria Ryć
Wydawnictwo Znak Kraków 2009
Wtedy brała pióro i wodziła nim szybko i nerwowo po kolejnych kartkach. Ale co oznaczały te małe słowa, które pisała? „Zbliża się kwiecień. Potem, jeśli dane nam będzie dożyć, przyjdzie maj i czerwiec, i w końcu, być może... Z pewnością zobaczę Pana, kiedy ciepła pogoda ożywi mnie trochę... Ale na początku będę się Pana bała – choć nie boję się teraz, kiedy to piszę. Pan jest Paracelsusem, a ja pustelnicą, której nerwy wyciągnięto na wierzch, a teraz wiszą luźno, drżąc przy każdym kroku i oddechu”. Flush nie mógł przeczytać tego, co pisała o cal czy dwa nad jego głową. Ale wiedział równie dobrze, jak gdyby mógł odczytać każde słowo, jak dziwnie poruszona była jego pani, gdy pisała; jakie sprzeczne targały nią pragnienia: żeby nastał kwiecień; żeby kwiecień nie nastawał; żeby ujrzeć wreszcie tego nieznanego mężczyznę; żeby nigdy go nie zobaczyć. Flush, podobnie jak ona, drżał na dźwięk każdego kroku, każdego oddechu. A dni ciągnęły się niczym wyrzuty sumienia. Wiatr podwiewał zasłonę. Słońce oświetlało popiersia. Ptak śpiewał w zaułku. Przekupnie na Wimpole Street krzykiem obwieszczali, że sprzedają świeże kwiaty. Wszystkie te dźwięki oznaczały, jak wiedział, że nadchodzi kwiecień i maj, i czerwiec – nic nie mogło powstrzymać zbliżania się groźnej wiosny. Co zatem zbliżało się wraz z wiosną? Jakaś groza – jakiś strach – coś, czego bała się panna Barrett i czego Flush bał się także. Raz zerwał się na dźwięk kroków. Ale to była tylko Henrietta. Potem znowu stukanie. Ale to tylko pan Kenyon. Minął kwiecień i minęło dwadzieścia pierwszych dni maja. I wówczas, 21 maja, Flush zrozumiał, że nadszedł ten dzień. We wtorek 21 maja bowiem panna Barrett badawczo spoglądała w lustro; ubrała się pięknie w swoje indyjskie szale; kazała Wilson przysunąć fotel bliżej, jednak 40
nie za blisko sofy; to i tamto poprawiła; wreszcie wyprostowana, usiadła wśród poduszek. Flush zwinął się w napięciu u jej stóp. Czekali, byli sami. W końcu zegar kościoła Marylebone wybił drugą; czekali. Potem zegar Marylebone odezwał się pojedynczym uderzeniem – było wpół do trzeciej; gdy tylko zamarł dźwięk pojedynczego uderzenia, rozległo się śmiałe pukanie do drzwi frontowych. Panna Barrett pobladła; leżała w bezruchu. Flush także leżał nieruchomo. Po schodach zbliżało się groźne, nieubłagane stąpanie; Flush wiedział, że po schodach idzie zamaskowana i złowieszcza postać z nocnych przywidzeń – mężczyzna w kapturze. To jego ręka dotknęła drzwi. Klamka obróciła się. Stał tam on. – Pan Browning – zaanonsowała Wilson. Flush widział, jak panna Barrett gwałtownie się zarumieniła; widział jej błyszczące oczy i otwarte usta. – Pan Browning! – wykrzyknęła. Zwijając w rękach żółte rękawiczki, mrużąc oczy, zadbany, pański, obcesowy pan Browning wkroczył do pokoju. Pochwycił rękę panny Barrett i usiadł na fotelu, przy sofie, u jej boku. Natychmiast zaczęli rozmowę. Najgorsza dla Flusha, kiedy oni rozmawiali, była jego samotność. Niegdyś czuł, że on i panna Barrett są razem w oświetlonej ogniem jaskini. Teraz jaskinia nie była już oświetlona, lecz ciemna i wilgotna; a panna Barrett była na zewnątrz. Rozejrzał się. Wszystko się zmieniło. Szafa z książkami, pięć popiersi – nie były to już przyjazne bóstwa życzliwie górujące nad otoczeniem – stały się surowe i wrogie. Zmienił położenie u stóp panny Barrett. Niczego nie zauważyła. Zaskomlał. Nie usłyszeli go. W końcu położył się nieruchomo w napiętej i milczącej udręce. Rozmowa trwała, ale nie płynęła i nie falowała, jak zazwyczaj płynie i faluje. Urywała 41
się i targała. Milkła i zrywała się znowu. Flush nigdy przedtem nie słyszał tego tonu w głosie panny Barrett – tego ożywienia, tego podniecenia. Jej policzki były tak jasne jak nigdy dotąd; wielkie oczy błyszczały jak nigdy przedtem. Zegar wybił czwartą; a oni ciągle rozmawiali. Wybiło wpół do piątej. Pan Browning zerwał się. Groźna stanowczość, przerażająca śmiałość cechowały każdy jego ruch. Chwilę później ściskał już dłoń panny Barrett w swojej; chwycił kapelusz i rękawiczki; powiedział „do widzenia”. Słyszeli, jak zbiega po schodach. Drzwi trzasnęły za nim ostro. Wyszedł. Jednak panna Barrett nie opadła na poduszki, tak jak robiła to, kiedy wychodzili pan Kenyon czy panna Mitford. Teraz ciągle siedziała wyprostowana; oczy ciągle płonęły; policzki ciągle miała zaróżowione; wydawało się, że ciągle czuje obecność pana Browninga. Flush dotknął jej. Przypomniała sobie o nim z pewnym zaskoczeniem. Pogładziła go lekko, radośnie po głowie. Z uśmiechem posłała mu osobliwe spojrzenie – jakby żałowała, że on nie może mówić – jakby spodziewała się, że on czuje to samo co ona. A potem roześmiała się z politowaniem – Flush, biedny Flush nie mógł czuć nic z tego, co ona czuła. Nie mógł wiedzieć nic z tego, co ona wiedziała. Nigdy nie dzielił ich tak bezmierny posępny dystans. Leżał pominięty; czuł, że mogło go wcale nie być. Panna Barrett nie pamiętała już o jego istnieniu. Tego wieczoru ogryzła swego kurczaka aż do kości. Ani odrobinka ziemniaka, ani skórka nie dostały się Flushowi. Kiedy przyszedł jak zwykle pan Barrett, Flush nie mógł się nadziwić jego tępocie. Usiadł w tym samym fotelu, w którym siedział tamten mężczyzna. Jego głowa spoczęła na tym samym oparciu co głowa tamtego, a jednak niczego nie zauważył. „Czy nie wiesz, kto siedział w tym fotelu? Nie czujesz 42
jego zapachu?” – dziwił się Flush. Dla niego cały pokój wprost cuchnął obecnością pana Browninga. Ta woń uderzała o szafę z książkami, wirowała i owijała się wokół głów pięciu bladych popiersi. Ale ów ociężały człowiek siedział u boku córki i był zupełnie pochłonięty sobą. Nie zauważył niczego. Niczego nie podejrzewał. Przerażony jego tępotą Flush minął go i wymknął się z pokoju. Pomimo swej uderzającej ślepoty nawet rodzina panny Barrett zaczęła jednak z upływem tygodni dostrzegać zmianę, jaka w niej nastąpiła. Opuściła swój pokój i zeszła na dół, żeby usiąść w salonie. Potem zrobiła to, czego nie robiła od wielu długich dni – przeszła o własnych siłach w towarzystwie siostry aż do bramy przy Devonshire Place. Przyjaciele, rodzina, wszyscy zdumiewali się poprawą jej zdrowia. Ale tylko Flush wiedział, skąd bierze się jej siła – pochodziła od ciemnego mężczyzny w fotelu. Przyszedł znowu i znowu, i znowu. Początkowo raz w tygodniu; potem dwa razy. Zawsze przychodził po południu i po południu wychodził. Panna Barrett zawsze widywała go sam na sam. W dni, kiedy się nie pojawiał, przychodziły jego listy. A kiedy wyjeżdżał, przysyłał kwiaty. A w poranki, które panna Barrett spędzała sama, pisała do niego. Ten ciemny, wyprostowany, szorstki i pełen wigoru mężczyzna o czarnych włosach, czerstwych policzkach i z żółtymi rękawiczkami był wszędzie. Naturalnie, panna Barrett czuła się lepiej; oczywiście, mogła chodzić. Flush sam czuł, że to niemożliwe – tak leżeć bez przerwy. Odżyły stare tęsknoty; opanowało go jakieś nowe wzburzenie. Marzył teraz tak, jak marzył za dawnych czasów w domku w Three Mile Cross – o zającach śmigających w wysokiej trawie, o bażantach, które wznosiły się nagle, powiewając długimi ogonami, o kuropatwach, które 43
podrywają się z furkotem ze ścierniska. Śnił, że poluje, że ściga jakiegoś łaciatego spaniela, który ucieka, który mu się wymyka. Był w Hiszpanii, był w Walii, był w Berkshire; uciekał przed pałkami dozorców w Regent’s Parku. Potem otwierał oczy. Nie było zajęcy ani kuropatw; nie trzaskały bicze, a ciemnoskórzy mężczyźni nie krzyczeli „Span! Span!”. W fotelu siedział tylko pan Browning, który rozmawiał z panną Barret leżącą na sofie. Sen był niemożliwy, kiedy ten człowiek tam przebywał. Flush leżał z szeroko otwartymi oczami, nasłuchiwał. Choć niczego nie rozumiał z tych słówek, które przelatywały nad jego głową od wpół do trzeciej do wpół do piątej czasami nawet trzy razy w tygodniu, z przeraźliwą dokładnością potrafił wykryć, że ton tych słów zmieniał się. Głos panny Barrett był na początku wymuszony i brzmiał sztucznym ożywieniem. Teraz zyskał ciepło i swobodę, których Flush nie słyszał nigdy przedtem. I za każdym razem kiedy przychodził ten człowiek, w ich głosach pojawiał się jakiś nowy dźwięk: to przekomarzali się żartobliwie, to przerzucali nad jego głową słowa, które niczym ptaki leciały daleko od siebie, kiedy indziej gruchali i kląskali niczym para ptaków w gnieździe, potem głos panny Barrett znowu się wznosił i krążył w powietrzu, później głos pana Browninga turkotał śmiechem ostro, szorstko; wreszcie był tylko szmer, cichy, brzęczący szum dwóch głosów zlanych w jeden. A kiedy lato przeszło w jesień, Flush ku swemu przerażeniu usłyszał inną nutę. W głosie mężczyzny pojawiło się jakieś nowe naleganie, jakiś nacisk i energia, która, co Flush czuł, przerażała pannę Barrett. Jej głos cichł, wahał się; zdawało się, że drży i zamiera, błaga i z trudem łapie powietrze, jakby prosiła o wytchnienie, o przerwę; jakby się bała. Wtedy mężczyzna milkł. 44
Na niego nie zważali prawie wcale. Pan Browning poświęcał mu nie więcej uwagi, niż gdyby był kłodą drewna leżącą u stóp panny Barrett. Czasami, mijając go, drapał po głowie szybkim, spazmatycznym ruchem, energicznie i bez uczucia. Cokolwiek to drapanie mogło znaczyć, Flush nie czuł do pana Browninga niczego poza intensywną niechęcią. Na sam widok dobrze ubranego, smukłego, muskularnego mężczyzny, ściskającego w dłoni żółte rękawiczki, szczerzył odruchowo zęby. Och, gdyby tak mógł je zacisnąć na materiale jego spodni! A jednak się nie ośmielił. Krótko mówiąc, zima 1845/1846 była najsmutniejsza ze wszystkich, jakich Flush kiedykolwiek doświadczył. Zima minęła; wokół znowu była wiosna. Flush nie widział końca tej sprawy; jednak niczym rzeka, która choć odbija w sobie nieruchome drzewa, pasące się krowy i gawrony wzlatujące na wierzchołki drzew, zmierza nieuchronnie do wodospadu, tak i te dni zmierzały, Flush wiedział, ku katastrofie. Wieści o zmianie unosiły się w powietrzu. Czasami myślał, że zbliża się jakiś wielki exodus. W domu panowało takie nieokreślone poruszenie, jakie poprzedza – czy to możliwe? – podróż. Niewiarygodne, ale otwierano teraz pudła od dawna pokryte kurzem. Potem zamykano je znowu. Nie, to nie rodzina zamierzała się ruszyć. Bracia i siostry wciąż jak zwykle wchodzili i wychodzili. Pan Barrett składał swoje wieczorne wizyty o zwykłej porze, po wyjściu owego mężczyzny. Co zatem miało się stać? Bo z końcem lata 1846 roku Flush był już zupełnie pewien, że zbliża się zmiana. Słyszał ją w odmiennym brzmieniu tych samych głosów. Błagalny i wystraszony uprzednio głos panny Barrett utracił swe drżące nuty. Teraz dźwięczał tak śmiało i zdecydowanie, jak Flush nigdy przedtem nie słyszał. Gdyby tylko pan Barrett mógł usłyszeć, 45
jakim tonem witała tego uzurpatora, jakim śmiechem go pozdrawiała, z jakim okrzykiem on ujmował jej dłoń w swoją! Ale w pokoju nie było z nimi nikogo prócz Flusha. Dla niego zmiana ta miała niezwykle irytujący charakter. Panna Barrett zmieniła się nie tylko wobec pana Browninga, ona zmieniła się we wszystkim, również w uczuciach, jakie żywiła wobec Flusha. Szorstko traktowała jego awanse, ze śmiechem ukracała jego pieszczoty; dawała mu odczuć, że w jego dawnym tkliwym sposobie bycia było coś głupiego, małostkowego i afektowanego. Jątrzyło to jego próżność. Rozpalało zazdrość. W końcu gdy nadszedł lipiec, zdecydował się podjąć gwałtowną próbę odzyskania jej względów, a być może i wyrugowania obcego. Nie wiedział, jak osiągnąć ten podwójny cel, i nie mógł tego zaplanować. Nagle 8 lipca uczucia zwyciężyły. Rzucił się na pana Browninga i ukąsił go wściekle. Nareszcie jego zęby wpiły się w nieskazitelny materiał spodni pana Browninga! Lecz noga w środku była twarda jak stal – noga pana Kenyona w porównaniu z tamtą była jak masło. Pan Browning strząsnął go z siebie błyskawicznym ruchem dłoni i kontynuował rozmowę. Wydawało się, że ani on, ani panna Barrett nie uznali ataku za godny uwagi. Całkowicie pokonany, poniżony i rozbrojony Flush opadł na swoje poduszki, dysząc z wściekłości i rozczarowania. A jednak nie docenił wnikliwości panny Barrett. Kiedy pan Browning wyszedł, przywołała go do siebie i wymierzyła mu najcięższą karę, jakiej do tej pory doznał. Po pierwsze, trzepnęła go po uszach – to nic poważnego; o dziwo, klaps sprawił mu raczej przyjemność, chętnie otrzymałby jeszcze jeden. Ale potem oświadczyła mu poważnym, stanowczym tonem, że nie będzie go już nigdy kochała. To ostrze sięgnęło serca. Przez wszystkie te lata byli razem, wszystkim się dzielili, a teraz ta niefortunna 46
chwila sprawiła, że ona nie będzie go już nigdy kochać. Potem, zupełnie jakby chciała przypieczętować wyrok, wzięła kwiaty przyniesione przez pana Browninga i zaczęła układać je w wazonie. Flush uznał to za akt wyrachowanej i rozmyślnej złośliwości; akt podjęty, aby dać mu odczuć jego nikczemność. „Ta róża jest od niego”, wydawało się, że mówi, „i ten goździk. Niech czerwień jaśnieje przy żółci, a żółć przy czerwieni. A zielony liść niech leży tutaj...” I zestawiając kwiaty, cofnęła się, by spojrzeć na nie tak, jakby stał przed nią on – człowiek w żółtych rękawiczkach – mnóstwo olśniewających kwiatów. Ale nawet wtedy, nawet gdy zestawiała liście i kwiaty, nie mogła pominąć nieruchomego spojrzenia Flusha. Nie mogła zaprzeczyć, że „na jego pyszczku malował się wyraz całkowitej rozpaczy”. Musiała ulec wzruszeniu. „W końcu powiedziałam: – Jeśli będziesz grzeczny, Flush, możesz podejść i przeprosić. – Na te słowa rzucił się przez pokój i cały drżący pocałował jedną moją dłoń, potem drugą, podawał łapy i patrzył mi w twarz takim błagalnym wzrokiem, że gdybyś to widział, z pewnością byś mu wybaczył, tak jak ja wybaczyłam”. Taka była jej relacja o sprawie zdana panu Browningowi; ten, oczywiście, odpowiedział: „Och, biedny Flush, czy myślisz, że nie kocham go i nie szanuję za jego zazdrosne czuwanie – za to, że raz ciebie poznawszy, ociąga się z zawieraniem nowych znajomości?”. Panu Browningowi wielkoduszność przyszła z łatwością, ale właśnie ta łatwa wielkoduszność była cierniem, który najbardziej doskwierał Flushowi. Kilka dni później inny przypadek pokazał, jaki dystans dzielił teraz tych, którzy kiedyś byli tak blisko, i jak niewiele mógł teraz Flush liczyć na współczucie panny Barrett. Pewnego popołudnia po wyjściu pana Browninga panna Barrett zdecydowała się pojechać w towarzystwie siostry do Regent’s Parku. 47
Kiedy wysiadali przed bramą Parku, łapę Flusha przycięły drzwiczki dorożki. „Krzyknął żałośnie” i podał ją swej pani, oczekując od niej współczucia. W dawnych czasach nawet z mniejszego powodu współczucie spłynęłoby nań w obfitości. Teraz zobaczył obojętny, kpiący i krytyczny wyraz twarzy. Śmiała się z niego. Myślała, że udaje: „... kiedy tylko dotknął trawy, zaczął biegać, zapomniawszy o wypadku”, napisała. I sarkastycznie skomentowała: „Flush zawsze wyolbrzymia swoje nieszczęścia: należy do szkoły bajronowskiej – il se pose en victime”. Tu jednak panna Barrett, zaabsorbowana własnymi uczuciami, pomyliła się co do Flusha zupełnie. Nawet gdyby złamał łapę, skakałby mimo wszystko. Ta buńczuczność była odpowiedzią na jej kpinę: odwdzięczyłem ci się – to właśnie chciał jej zakomunikować, biegając. Kwiaty pachniały cierpko, trawa paliła łapy, pył wypełniał nozdrza rozczarowaniem. On jednak biegał i galopował. „Psy należy prowadzić na łańcuszkach” – głosiła jak zwykle tabliczka; dozorcy parkowi w cylindrach i z pałkami gotowi byli wymusić przestrzeganie przepisu. Ale to „należy” nie miało już dla niego znaczenia. Łańcuch miłości został zerwany. Będzie biegał, gdzie zechce, ścigał kuropatwy, ścigał spaniele; skoczy w sam środek klombu dalii, połamie wspaniałe, czerwono i żółto kwitnące róże. Niech strażnicy rzucają pałkami, jeśli chcą. Niech roztrzaskają mu mózg. Niech padnie martwy, z wyprutymi jelitami u stóp panny Barrett. Nie dbał o nic. Naturalnie, nic takiego się nie zdarzyło. Nikt go nie ścigał; nikt go nie zauważył. Samotny strażnik parkowy rozmawiał z jakąś niańką. W końcu Flush wrócił do panny Barrett, a ta bezwiednym ruchem założyła mu łańcuszek na szyję i odprowadziła do domu. Po dwóch takich upokorzeniach duch zwykłego psa, a nawet duch zwykłego człowieka mógłby upaść. Ale Flush przy 48
całej swej miękkości i jedwabistości miał pałające oczy; jego namiętności nie tylko płonęły jasnym płomieniem, ale też wybuchały i niszczyły. Postanowił spotkać wroga twarzą w twarz, w pojedynkę. Żadna postronna osoba nie powinna przeszkadzać w ostatecznym starciu. Walka winna być stoczona przez samych przeciwników. We wtorkowe popołudnie 21 lipca ześlizgnął się zatem na dół i warował w holu. Nie musiał czekać długo. Wkrótce usłyszał stąpanie znajomych kroków na ulicy; usłyszał znajome stukanie do drzwi. Wpuszczono pana Browninga. Jakby przeczuwając zagrażający mu atak i zdecydowany przeciwstawić się mu w bardzo pojednawczym duchu, pan Browning przybył zaopatrzony w paczkę ciastek. W holu czekał Flush. Pan Browning podjął, widocznie w najlepszej intencji, próbę obłaskawienia go; być może posunął się aż tak daleko, że zaproponował mu ciastko. Ten gest wystarczył. Flush skoczył na swego wroga z niezrównaną gwałtownością. Jego zęby jeszcze raz zacisnęły się na spodniach pana Browninga. Na nieszczęście w chwili podniecenia zapomniał o najważniejszym – o ciszy. Szczeknął; rzucił się na pana Browninga, głośno szczekając. Ten dźwięk wystarczył, by zaalarmować domowników. Wilson zbiegła na dół. Wilson przetrzepała mu skórę. Wilson pokonała go zupełnie. Wilson wyprowadziła go pohańbionego. Była to hańba – zaatakować pana Browninga, dostać lanie od Wilson. Pan Browning nie ruszył nawet palcem. Razem ze swymi ciastkami poszedł nietknięty, nienaruszony, całkowicie spokojny na górę, sam do sypialni. Flusha odprowadzono. Po dwóch i pół godzinach ohydnego uwięzienia w kuchni, wśród papug i chrząszczy, paproci i rondli, został wezwany przed oblicze panny Barrett. Leżała na sofie; obok siedziała 49
jej siostra Arabella. Świadom słuszności swej sprawy Flush podszedł prosto do niej. Powiedziała tylko: – Niegrzeczny Flush, idź stąd. – Wilson również tu była: groźna, nieubłagana Wilson. To do niej panna Barrett zwróciła się po informacje. Dostał lanie, powiedziała Wilson, „bo tak było trzeba”. I dodała, że zbiła go tylko ręką. Wyrok skazujący opierał się tylko na jej zeznaniu. Panna Barrett orzekła, że atak nie był sprowokowany; przypisała panu Browningowi wszystkie cnoty, najwyższą szlachetność; Flush został zbity przez służącą, bez użycia bata, ponieważ „tak było trzeba”. Nie pozostało nic więcej do powiedzenia. Panna Barrett rozstrzygnęła sprawę na jego niekorzyść. „Potem leżał na podłodze u moich stóp, patrząc na mnie spode łba”, napisała. Ale Flush mógł sobie patrzeć; panna Barrett nie chciała nawet spojrzeć mu w oczy. Ona leżała na sofie; Flush leżał na podłodze. I kiedy tak leżał na dywanie, wygnany, wpadł w jeden z tych wirów wzburzonego uczucia, w których dusza albo uderza o skały i roztrzaskuje się na nich, albo znalazłszy drobinę gruntu pod nogami, powoli i z bólem wyciąga się, dociera na suchy ląd i w końcu pojawia się na wierzchołku zrujnowanego wszechświata, po to aby przyjrzeć się światu stworzonemu na nowo i według innego planu. Czymże więc to miało być – zniszczeniem czy odbudową? Oto pytanie. Możemy tu prześledzić jedynie ogólne zarysy rozterki, ponieważ spór wewnętrzny odbywał się w milczeniu. Po dwakroć Flush zrobił wszystko, co w jego mocy, aby zabić wroga; po dwakroć mu się nie udało. „Dlaczego się nie udało?” – pytał sam siebie. Dlatego że kochał pannę Barrett. Spoglądając na nią spode łba, kiedy tak leżała na sofie, poważna i milcząca, wiedział, że musi kochać ją wiecznie. Sprawy nie są proste, lecz złożone. Kiedy ukąsił pana Browninga, ukąsił także ją. Nienawiść 50
jest nie tylko nienawiścią; nienawiść jest także miłością. Tu Flush zastrzygł uszami w udręce zakłopotania. Obrócił się niespokojnie na podłodze. Pan Browning był panną Barrett – panna Barrett była panem Browningiem; miłość jest nienawiścią, a nienawiść miłością. Wyciągnął się, zaskomlał i podniósł łeb z podłogi. Zegar wybił ósmą. Przez ponad trzy godziny leżał tam miotany kolejnymi rozterkami. Nawet panna Barrett, poważna, chłodna, nieubłagana, odłożyła pióro. „Nikczemny Flush!”, pisała do pana Browninga, „... jeśli ludzie podobni do Flusha zachowują się jak wściekłe psy, muszą ponosić konsekwencje, tak jak ponoszą je psy! A Ty, taki dobry, taki miły dla niego! Każdy poza Tobą pozwoliłby sobie przynajmniej na »porywcze słowa«”. Pomyślała, że dobrze byłoby kupić kaganiec. I wtedy podniosła wzrok, i zobaczyła Flusha. W wyglądzie psa musiało ją uderzyć coś niezwykłego. Przerwała. Odłożyła pióro. Kiedyś wyrwał ją z zadumy pocałunkiem, a ona myślała, że jest Panem. Zjadał kurczaki i pudding ryżowy zagęszczony śmietaną. Dla niej porzucił blask słońca. Przywołała go i powiedziała, że mu przebacza. Jednak nie mógł przyjąć w ten sposób rozgrzeszenia niczym za drobne przewinienie; nie mógł z powrotem wejść na sofę, jakby nie nauczył się niczego z męczarni na podłodze, jakby pozostał tym samym psem – gdy w istocie był zupełnie odmieniony. Przez moment Flush, wyczerpany, poddał się. Jednak kilka dni później między nim i panną Barrett nastąpiła znamienna scena, która ukazała głębię jego uczuć. Pan Browning był i wyszedł; Flush został sam z panną Barrett. Normalnie dałby susa na sofę, do jej stóp. Teraz jednak, zamiast wskakiwać jak zwykle i żądać pieszczot, Flush zbliżył się do mebla, który obecnie nazywano „fotelem pana Browninga”. 51
Zwykle ów fotel był mu nienawistny, nosił na sobie odciśnięty kształt jego wroga. Teraz tak ważna była bitwa, którą wygrał, takie miłosierdzie go przepełniało, że nie tylko spojrzał na fotel, ale patrząc, „nagle wpadł w zachwyt”. Panna Barrett, która obserwowała go bacznie, dostrzegła to dziwne zjawisko. Następnie zobaczyła, że zwrócił wzrok w stronę stołu. Na stole wciąż leżała paczka z ciastkami od pana Browninga. „Przypomniał mi, że ciastka, które zostawiłeś, są na stole”. Były to teraz stare czerstwe ciastka i nie stanowiły żadnej pokusy dla ciała. Intencja Flusha była oczywista. Odmówił zjedzenia świeżych ciastek, ponieważ ofiarował je wróg. Zje ciastka teraz, kiedy są czerstwe, ponieważ ofiarował je wróg zmieniony w przyjaciela, ponieważ były symbolem nienawiści zmienionej w miłość. Tak, dawał do zrozumienia, że zjadłby je teraz. Panna Barrett wstała i sięgnęła po ciastka. Dając mu je, upomniała go: „Wyjaśniłam mu więc, że Ty przyniosłeś je dla niego, że powinien naprawdę się wstydzić dawnej złości, pokochać cię i nie kąsać w przyszłości – i pozwoliłam mu korzystać z owoców Twojej dobroci”. A kiedy Flush przełykał zeschnięte kawałki owych niesmacznych ciastek – były stęchłe, paskudne, cierpkie – z namaszczeniem powtarzał w swoim języku słowa, które ona wypowiedziała: przysięgał, że będzie kochał pana Browninga i nie ugryzie go w przyszłości. Natychmiast został wynagrodzony – nie czerstwymi ciastkami, nie skrzydełkami kurczaków, nie pieszczotami, które teraz mu się należały, ani też pozwoleniem powrotu na sofę do stóp panny Barrett. Został wynagrodzony duchowo; a jednak efekty były, o dziwo, fizyczne. Przez wszystkie te miesiące nienawiść przygniatała jego duszę niczym zardzewiała żelazna sztaba, jątrząca i zabijająca wszelkie przyrodzone życie pod sobą. Teraz dzięki cięciom ostrych noży i boles52
nym zabiegom sztabę usunięto. Krew zaczęła znowu krążyć; nerwy napinały się i świerzbiły; ciało odzyskało dawny kształt. Natura odradzała się jak na wiosnę. Flush znowu słyszał śpiew ptaków; czuł, jak rosną liście na drzewach. Kiedy leżał na sofie u stóp panny Barrett, chwała i rozkosz tętniły mu w żyłach. Teraz był z nimi, nie przeciw nim; ich nadzieje, ich życzenia, ich pragnienia były jego nadziejami, życzeniami i pragnieniami. Mógł teraz szczekać na znak solidarności z panem Browningiem. Krótkie, ostre słowa sprawiały, że sierść jeżyła mu się na grzbiecie. – Chcę, aby cały tydzień składał się z wtorków, cały miesiąc, rok, życie! – wykrzykiwał pan Browning. – Chcę, żeby miesiąc, rok, życie! – powtarzał jak echo Flush. Chcę wszystkiego, czego chcecie wy oboje. Wszyscy troje jesteśmy spiskowcami najchwalebniejszej sprawy. Łączy nas współczucie. Łączy nas nienawiść. Łączy nas sprzeciw wobec mrocznej, przygniatającej tyranii. Łączy nas miłość. Krótko mówiąc, Flush pokładał wszystkie nadzieje w jakimś niejasno pojmowanym, niemniej zbliżającym się tryumfie, w jakimś chwalebnym zwycięstwie, które miało być ich wspólnym zwycięstwem, kiedy nagle, bez słowa ostrzeżenia, w ośrodku cywilizacji, wśród bezpieczeństwa i przyjaźni – był w sklepie przy Vere Street z panną Barrett i jej siostrą, we wtorkowy poranek 1 września – wrzucono go jak worek w ciemność. Drzwi lochu zamknęły się za nim. Skradziono go.
Spis treści
1. Three Mile Cross 5 2. Sypialnia na tyłach domu 21 3. Mężczyzna w kapturze 35 4. Whitechapel 55 5. Italia 77 6. Koniec 101 Źródła 113 Przypisy 115
W serii
ukazały się:
Jarosław Hašek, Losy dobrego żołnierza Szwejka czasów wojny światowej Jarosław Iwaszkiewicz, Matka Joanna od Aniołów
W przygotowaniu: Fiodor Dostojewski, Opowieści fantastyczne Angela Carter, Mądre dzieci Ernesto Sábato, Abaddón, Anioł Zagłady Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow Juan Rulfo, Pedro Paramo. Równina w płomieniach Joseph Conrad, Lord Jim
50 książek na 50-lecie Znaku Przedstawiamy najlepszy przewodnik po świecie literatury. Wybitni autorzy, ważne dzieła. Te dobrze znane i te niesłusznie zapomniane. Kultowe, prowokacyjne i refleksyjne. Seria 50 na 50 to książki, które po prostu trzeba znać. Flush jest spanielem. Wyjątkowym spanielem. I głównym bohaterem książki Virginii Woolf. To przewrotna biografia psa i jego właścicielki, słynnej dziewiętnastowiecznej brytyjskiej poetki, a także historia wielkiego romansu pewnej ekscentrycznej pary z epoki wiktoriańskiej. Przede wszystkim jednak to parodia typowych biografii. Flush zrodził się z lektury listów miłosnych Elizabeth Barret i Roberta Browninga, choć zapewne niemały wpływ na książkę miał również pies samej Virginii Woolf – prezent od ukochanej Vity Sackville-West. Virginia Woolf (1882–1941) – jedna z największych powieściopisarek i wyzwolonych kobiet XX wieku. Autorka m.in. Pani Dalloway, Do latarni morskiej, Fal, Orlanda. Reprezentantka modernizmu, członkini słynnej Bloomsbury Group, znanej z podważania konwenansów, pacyfi zmu i promowania postimpresjonizmu w sztuce.
Cena detal. 27,90 zł
• isbn 978-83-240-1236-7