
Tytuł oryginału
We Are the Ants
Copyright © 2016 by Shaun David Hutchinson. All rights reserved
Adaptacja okładki
Anna Slotorsz
Ilustracja na okładce
© photo by cubird / Getty Images
Opieka redakcyjna
Karolina Pawlik
Bartłomiej Nawrocki
Opieka promocyjna
Maria Adamik-Kubala
Adiustacja
Marta Stochmiałek
Korekta
Aneta Iwan
Joanna Kłos
Opracowanie typograficzne i łamanie
Katarzyna Leja
Copyright © for the translation by Agnieszka Myśliwy
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023
ISBN 978-83-240-8857-7
Znak Horyzont www.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Wydanie I, Kraków 2023. Printed in EU
Chemia: praca na dodatkową ocenę
Życie nie ma żadnego sensu.
Zastanów się przez chwilę nad swoim życiem. Pomyśl o tych wszystkich rytuałach, które towarzyszą ci każdego dnia – od momentu, kiedy się obudzisz, aż do tej ostatniej samotnej nocnej godziny, kiedy żłopiesz syropek na kaszel litrami, żeby uciszyć ten uporczywy głos w swojej głowie. Ten, który podpowiada, że trzeba się poddać, zrezygnować, że jutro wcale nie będzie lepiej. Zastanów się nad absurdalnością mycia zębów, kłócenia się z matką o to, czy wypada tak iść do szkoły, absurdalnością zadań domowych, średnich ocen, posiadania chłopaka i przerw obiadowych. Życia.
Zastanów się nad absurdalnością życia.
Kiedy rozłożysz codzienne czynności na czynniki pierwsze, zaczniesz rozumieć, jakie są niedorzeczne. Na przykład całowanie. Nie pozwolisz, żeby obca osoba na ulicy napluła ci do ust, ale wymieniasz płyny ustrojowe z chłopakiem lub dziewczyną, którzy sprawiają, że przyspiesza ci puls, zaczynasz się pocić i staje ci w najgorszych możliwych chwilach. Wkładasz język do jego ust, jej ust, ich ust i pozwalasz im się odwzajemnić, nawet się nie zastanawiając,
gdzie jeszcze był ten język, czy przekaże ci opryszczkę, mono, czy może resztki kanapki z tuńczykiem.
Golimy nogi, wyrywamy sobie brwi, nacieramy ciała kremami i balsamami. Głodzimy się, żeby wbić się w idealną parę dżinsów, zanieczyszczamy swoje ciała prochami, aby zwiększyć masę mięśniową i lepiej wyglądać bez koszuli. Jeździmy szybko, dużo imprezujemy i uczymy się do egzaminów, które gówno znaczą w szerszym planie wszechświata.
Fizyka głosi, że żyjemy w nieskończonym i nieustannie rozszerzającym się wszechświecie i że ostatecznie wszystko się powtórzy. Istnieją nieskończenie liczne kopie twojej mamy i twojego taty, a także twojej podwędzającej ci ubrania młodszej siostry. Istnieją nieskończenie liczne kopie ciebie. Wbrew temu, w co przez całe życie wierzysz, wcale nie jesteś unikatowym płatkiem śniegu.
Gdzieś tam twoja kopia żyje twoim życiem. Spora szansa, że robi to lepiej od ciebie. Uczy się francuskiego albo bzyka do nieprzytomności, zamiast wylegiwać się na kanapie w bokserkach i opychać się miskami kolorowych płatków, zastanawiając się, dlaczego jest sama w piątkowy wieczór. Ale nie to jest najgorsze. To, co zepchnie cię na krawędź najbliższego mostu, to świadomość, że to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Ja umrę, ty umrzesz, wszyscy umrzemy, a to, co robimy – wybory, jakich dokonujemy – absolutnie nic nie znaczy.
Gdzieś tam w polu, na obrzeżach jakiejś gównianej dziury o nazwie Shoshoni albo Medicine Bow żyje sobie mrówka. Nic ci o niej nie wiadomo. Nie wiesz, czy to truteń, robotnica czy królowa. Nie obchodzi cię, czy szuka pożywienia, aby je zanieść do mrowiska, czy buduje nowe tunele dla larw. Aż do tej chwili
ta mrówka po prostu dla ciebie nie istniała. Gdybym o niej nie wspomniał, twoje życie dalej toczyłoby się od jednego nużącego zadania do następnego – wpychania języka w bakteryjne pole minowe ust twojej dziewczyny, gryzmolenia waszych połączonych imion na ostatniej stronie zeszytu – w oczekiwaniu, aż powietrze przeszyje impuls elektryczny, który powie ci, że ktoś o tobie myśli. Że przez jedną ulotną chwilę jesteś najważniejszą osobą w czyimś całkowicie nieważnym życiu. Obchodzi cię to czy nie, ta mrówka jednak nadal gdzieś tam jest i wykonuje swoje mrówcze obowiązki, podczas gdy ty czekasz na kolejną wiadomość tekstową, która pokaże, że pośród siedmiu miliardów egocentrycznych osób na tej planecie ty coś znaczysz. Całe twoje poczucie własnej wartości opiera się na wierze, że coś znaczysz, że znaczysz coś dla wszechświata.
Tyle że nie znaczysz.
Bo wszyscy jesteśmy mrówkami. Nie traciłem czasu na rozmyślania o przyszłości, dopóki pomrowy mnie nie uprowadziły, by mi powiedzieć o końcu świata.
Nie zwariowałem. Kiedy mówię, że ludzkość jest ugotowana, nie hiperbolizuję, tak jak robią to ludzie powtarzający, że umieramy od dnia, w którym nasze matki wypędzą nas ze swoich ciał na świat, gdzie wszystko wydaje się trudniejsze, jaskrawsze i zbyt głośne. Mówię, że jutro – 29 stycznia 2016 roku – możesz się pożegnać ze swoją obżerającą się chipotle i opijającą frappuccino tłustą dupą.
Pewnie mi nie wierzysz – ja na twoim miejscu bym nie uwierzył.
Ale miałem 143 dni na pogodzenie się z tą nieuniknioną zagładą,
a przez większość tego czasu myślałem o przyszłości. Zastanawiałem się, czy mam jakąś, czy chcę jakąś mieć, próbowałem zdecydować, czy koniec wszelkiego istnienia to tragedia, komedia czy zdarzenie równie nieistotne co zadanie z chemii, którego nie oddałem w zeszłym tygodniu.
Największa ironia polega jednak na tym, że pomrowy nie tylko zdradziły mi datę końca świata, one dały mi możliwość, by mu zapobiec.
Miała być opowieść, więc oto ona. Zaczyna się tej nocy, kiedy pomrowy powiedziały mi, że Ziemia jest ugotowana, a w finale możemy razem zaczekać na koniec świata.
7 września 2015
Największe rozczarowanie, kiedy porywają cię kosmici, to istnienie grawitacji na ich statku. Przez pierwsze dziewięć miesięcy życia
unosimy się nieważcy i niewidomi w worku owodniowym, zanim padniemy ofiarą grawitacji, więc o uwodzicielskim uroku podróży kosmicznych stanowi między innymi obietnica powrotu do tego stanu doskonałej lekkości. To wszystko kit. Grawitacja jest zazdrosna, sadystyczna i nieskończona.
Czasami wydaje mi się, że grawitacja to śmierć w przebraniu. Czasami wydaje mi się, że grawitacja to miłość, dlatego tak często wiąże się z nią upadek.
Pomrowy nie są szare. Nie mają wielkich jak spodki oczu ani cienkich, pozbawionych warg ust. Według mojej wiedzy w ogóle nie mają ust. Ich skóra jest szorstka jak mokra derma, ma kolor zakwitających glonów. Czarne sferyczne oczy są umieszczone na czubku głowy na chwiejnych czułkach. Zamiast rąk mają wyrostki, które wykwitają z ciała, kiedy zajdzie potrzeba. Jeśli kluczyki do UFO spadną z konsoli – bum – wyrasta nibynóżka. Jeśli trzeba mnie
skrępować albo uciszyć moje przerażone zawodzenie, pojawia się
tuzin wici do wykonania zadania. Bardzo skuteczne.
Co dziwne, pomrowy mają sutki. Małe brązowe guziczki wydają się u nich równie bezużyteczne jak u większości mężczyzn. Pomimo dzielących nas ogromnych różnic i lat świetlnych łączą nas sutki.
Powinienem drukować to na koszulkach. Copyright by Henry Jerome Denton.
Zanim zapytasz: nie, pomrowy nigdy nie badały mi odbytu. Jestem przekonany, że tę kurację zostawiają dla osób, które rozmawiają przez komórkę w kinie albo esemesują, kiedy prowadzą samochód.
Odbywa się to tak: najpierw pojawiają się cienie. Nawet w ciemnym pokoju, przy zamkniętych oknach i zaciągniętych zasłonach krążą po ścianach niczym muchy nad cuchnącym posiłkiem.
W moim kroczu pojawia się uczucie parcia, jak na siku, wzmaga się boleśnie i nieustępliwie, choć błagam mózg, aby je zignorował.
Potem jest bezradność. Paraliż. Niezdolność do sprzeciwu. Walki. Oddychania.
Nie mogę krzyczeć.
Na jakimś etapie pomrowy przenoszą mnie do laboratorium. Uprowadzono mnie przynajmniej dziesięć razy, lecz nadal nie wiem, jak przenoszą mnie z mojej sypialni na swój statek. Dzieje się to w mroku pomiędzy mrugnięciami, w pustce pomiędzy oddechami.
Na pokładzie zaczynają się eksperymenty.
Przynajmniej tak mi się wydaje, że to są eksperymenty. Próby zrozumienia motywacji wysoce rozwiniętej obcej rasy dysponującej technologią umożliwiającą podróże kosmiczne, są jak rozmyślania żaby, której robiłem sekcję w dziewiątej klasie, na temat tego, dlaczego ją otworzyłem i przyszpiliłem jej flaki do stołu. Pomrowy mogłyby porazić mnie śmiertelną dawką promieniowania albo wypchać swoimi pomrowimi jajeczkami tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie. Kurde, może to ja jestem projektem naukowym jakiegoś młodego pomrowa.
Raczej nigdy się tego nie dowiem.
Pomrowy nie mówią. W tych długich okresach, kiedy nie sprawuję żadnej kontroli nad swoim ciałem, często zastanawiam się, jak się ze sobą komunikują. Może za pomocą feromonów znacznikowych jak owady, może ruchy czułek ocznych to rodzaj języka podobny do tańca pszczół. A może są jak moi rodzice, którzy komunikowali się wyłącznie trzaskaniem drzwiami.
Miałem trzynaście lat, kiedy pomrowy uprowadziły mnie po raz pierwszy. Mój starszy brat Charlie chrapał w pokoju obok, a ja leżałem w łóżku i próbowałem przetłumaczyć sobie kłótnię rodziców. Można by pomyśleć, że wszystkie drzwi brzmią tak samo, kiedy ktoś nimi trzaśnie, ale to nieprawda.
Mój ojciec stosował metodę klasyczną, utrzymywał kontakt z drzwiami aż do całkowitego zatrzaśnięcia. Dawało mu to pełną kontrolę nad poziomem i tonacją dźwięku, dawało donośne, solidne walnięcie, od którego trzęsły się drzwi, futryna i ściana.
Mama stawiała na różnorodność. Czasami szła w dramatyczne dupnięcie, czasami wolała te drzwi kopnąć. Tamtej nocy
zdecydowała się na serię trzaśnięć, głośną i skuteczną, lecz całkowicie pozbawioną niuansów.
Pomrowy uprowadziły mnie, zanim dowiedziałem się, o co poszło rodzicom. Policja odnalazła mnie dwa dni później, włóczyłem się po bezdrożach na zachód od Calypso, miałem na sobie papierową torbę zamiast bielizny i byłem pokryty malinkami, których pochodzenia nie potrafiłem wyjaśnić. Ojciec odszedł trzy tygodnie później, zatrzasnąwszy za sobą drzwi ten ostatni raz. To nie wymagało przekładu.
Do teraz nie oswoiłem się z nagością w otoczeniu kosmitów. Jesse Franklin często widywał mnie nago i twierdził, że to lubi, ale był moim chłopakiem, więc się nie liczy. Mam świadomość, że jestem za chudy, i wyobrażam sobie, że pomrowy wyśmiewają wszystkie moje wady –pieprzyk pośrodku mojej klatki piersiowej, który ma kształt Abrahama Lincolna, wystające obojczyki i żałośnie płaski tyłek. Raz, kiedy stałem w kolejce do lady podczas przerwy obiadowej i czekałem na swoją zapiekankę, Elle Smith powiedziała mi, że w życiu nie widziała równie płaskiego tyłka. Nie jestem pewien, ile tyłków mogła tak realnie obejrzeć dwunastolatka z Calypso w swoim krótkim życiu, ale zaraziła mnie tymi słowami jak opryszczką, która wychodzi od tamtej pory raz na jakiś czas, nieustępliwie wskazując mi moje miejsce.
Zastanawiam się czasami, czy pomrowy przesyłają zboczone fotki na swoją planetę, żeby dostarczyć rozrywki kumplom. Patrzcie, jakiego złapaliśmy mutanta. Mówią na to: nastolatek. Ma pięć odnóży, ale jedno jest małe i zdeformowane.
Nie ma żadnych deformacji, przysięgam!
Kiedy tamtej nocy pomrowy zakończyły już eksperymenty na mnie, stół operacyjny, na którym spoczywałem, zamienił się w krzesło. Podczas wcześniejszych uprowadzeń kosmici zamykali mnie w ciemnym pomieszczeniu, próbowali mnie utopić, a raz wysycili powietrze gazem, od którego śmiałem się tak, że się porzygałem, ale nigdy wcześniej nie dali mi krzesła. Od razu nabrałem podejrzeń.
Jeden został, pozostali rozpłynęli się w cieniach. Do tej pory
widywałem tylko laboratorium, którego prawdziwe kształty i rozmiary i tak niknęły w mroku. Samo pomieszczenie było bardzo
skromne: szara podłoga w zawijasy, które dawały wrażenie ruchu, punkty świetlne – cztery lub pięć – wynurzające się z cienia. Stół, a teraz krzesło, były czarne jak obsydian.
Poczułem mrowienie w kończynach i zrozumiałem, że znów mogę się ruszać. Strzepnąłem je, żeby pozbyć się kłucia, ale nie mogłem pozbyć się niemocy spowijającej moją głowę, przypominającej mi, że kosmici mogliby mnie obedrzeć żywcem ze skóry i mięśni, aby zobaczyć, jak działa mój organizm, a ja nie mógłbym w żaden sposób ich powstrzymać. Jako istoty ludzkie rodzimy się w przekonaniu, że jesteśmy szczytowym osiągnięciem ewolucji, że jesteśmy niezwyciężeni, że nie ma problemu, którego nie zdołalibyśmy rozwiązać. Ostatecznie jednak umieramy odarci z tych przekonań.
Czułem drapanie w gardle. Nawet szczurom w laboratoriach podaje się wodę i karmę.
– Jeśli testujecie moją cierpliwość, ostrzegam, że kiedyś przez trzy tygodnie mieszkałem w kamperze pełnym karaluchów z całą rodziną, bo zamarzyła się nam wycieczka z piekła rodem.
Dwadzieścia jeden dni w trasie z tatą, który wiecznie się gubił, wkurzoną mamą i bratem, który nie potrzebował wymówki, aby mnie walnąć, a to wszystko przy cudownym akompaniamencie skrzywionej przegrody nosowej babci.
Nic. Zero reakcji. Pomrów obok mnie pomachał czułkami ocznymi, szkliste kulki wykonały obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni. Były jak kamery monitoringu ukryte pod kopułą, nie sposób było określić, na co są skierowane w danej chwili.
– To była najgorsza wycieczka mojego życia, powaga. Każdej nocy musieliśmy leżeć nieruchomo i udawać, że nie słyszymy, jak Charlie woskuje lufę na swojej pryczy. Jestem przekonany, że pobił światowy rekord w kategorii masturbowania się w tym samym pomieszczeniu, w którym przebywają rodzice, brat i babcia.
Nad moim ramieniem wystrzelił strumień światła, a na jego końcu kilka metrów przede mną ukazała się projekcja trójwymiarowej Ziemi. Odwróciłem się, żeby znaleźć źródło światła, ale pomrów wytworzył wyrostek i zdzielił mnie nim w kark.
– Mam szczerą nadzieję, że to była ręka – mruknąłem, rozcierając ślad po uderzeniu.
Projekcja była bardzo szczegółowa. Kłębiaste chmury przemykały po powierzchni, kiedy obraz leniwie obracał się wokół własnej osi. Bezczelne skupiska świateł buchały z każdego miasta, jasne niczym gwiazdy. Chwilę później obok z podłogi wyrósł gładki postument o wysokości mniej więcej metra. Był zakończony czerwonym guzikiem.
– Mam go wcisnąć? – Kosmici nigdy nie zdradzili się z tym, że rozumieją to, co mówię i robię, ale uznałem, że nie pokazaliby mi takiego wielkiego błyszczącego guzika, gdyby nie chcieli, żebym go nacisnął.
Kiedy tylko się podniosłem, impuls elektryczny przeszył moje stopy. Osunąłem się na podłogę w ataku drgawek. Z mojego gardła wyrwał się zdławiony jęk. Pomrów nie spieszył się z pomocą, choć mógł wyhodować sobie tyle rąk, ile tylko chciał, więc zaczekałem, aż drgawki miną, zanim znów usiadłem na krześle.
– Dobra, niczego nie dotykam.
Hologramowa Ziemia eksplodowała, zalewając mnie strumieniem iskier i światła. Podniosłem rękę, aby ochronić twarz, ale nie poczułem bólu. Kiedy otworzyłem oczy, obraz powrócił.
– Czyli bardzo nie chcecie, żebym go dotykał?
Pod czujnym wzrokiem mojego pozaziemskiego oprawcy jeszcze siedem razy widziałem, jak planeta wybucha, ale już nawet nie drgnąłem. Przy ósmej eksplozji pomrowy znów poraziły mnie prądem. Straciłem kontrolę nad pęcherzem i osunąłem się na podłogę w kałuży moczu. Szczęki bolały mnie od zaciskania, nie byłem pewien, ile jeszcze wytrzymam.
– Wiecie co, gdybyście mi po prostu powiedzieli, czego ode mnie chcecie, moglibyśmy pominąć tę część eksperymentu, kiedy odczuwam przeszywający ból.
Obraz znów powrócił, tyle że kiedy próbowałem usiąść, porazili mnie prądem i wysadzili Ziemię. Następnym razem kiedy Ziemia znów była cała, podczołgałem się do guzika i nacisnąłem go dłonią.
Nagrodzono mnie za to wybuchem intensywnej euforii, która wezbrała od stóp w górę nóg po czubki palców i koniuszki uszu. Była to czysta błogość, jakby ze wszystkich porów mojego ciała trysnął ejakulat złożony z małych aniołków.
– To nie było takie złe.
Straciłem rachubę, ile razy naciskałem guzik. Raz razili mnie prądem, raz zanurzali w czystej rozkoszy, lecz nigdy nie wiedziałem, czego się spodziewać. Aż w końcu zauważyłem prawidłowość. Była tak oczywista, że poczułem się jak debil, bo nie widziałem jej wcześniej. Choć rażenie kogoś prądem, aż ten się posika, pewnie nie wspomaga racjonalnego myślenia.
Elektrowstrząsy i wybuchy euforii nie były karami i nagrodami, ale nie były też przypadkowe. Po prostu miały mnie zmusić do dostrzeżenia, że istnieje związek przyczynowy pomiędzy wciskaniem guzika a wybuchami planety. Pomrowy próbowały się ze mną porozumieć! Byłby to o wiele donioślejszy moment w historii ludzkości, gdybym nie miał na sobie mokrych majtek.
Postanowiłem sprawdzić tę teorię.
– Wysadzicie planetę?
WSTRZĄS.
– Ja ją wysadzę?
WSTRZĄS.
W końcu się poddałem i zostałem na podłodze.
– Coś zniszczy Ziemię?
EUFORIA.
– Możecie to powstrzymać?
ALLELUJA!
Oczy uciekły mi w tył czaszki, kiedy przeszył mnie dreszcz rozkoszy.
– Jak to powstrzymać? – Spojrzałem na pomrowa, szukając wskazówki, ale nie poruszył się, odkąd mnie walnął. Wiedziałem jedno: kiedy naciskałem guzik, Ziemia nie wybuchała. Kiedy nie naciskałem, wybuchała. Nie mogłem uwierzyć, że to takie proste.
Naciśnięcie guzika zapobiegnie zniszczeniu planety?
OBEZWŁADNIAJĄCA ROZKOSZ.
– Czyli kiedy naciskałem guzik, to były ćwiczenia?
CHÓRY ANIELSKIE.
– Świetnie. No to kiedy ta apokalipsa? – Nie byłem pewien, jak kosmici mieliby odpowiedzieć na pytanie otwarte, zwłaszcza że nigdy dotąd na żadne nie odpowiedzieli, ale potrafili podróżować po wszechświecie, mogli więc chyba zdobyć się na podsunięcie mi daty. Chwilę później hologram Ziemi zastąpił odcinek programu telewizyjnego Bunkier, a ze wszystkich stron zaatakował mnie donośny głos prowadzącego.
„Piętnaście osób zostało zamkniętych w bunkrze na sześć miesięcy. Zostały jeszcze tylko sto czterdzieści cztery dni, nie traćmy więc ani minuty i zobaczmy, jak walczą o jedzenie, wodę, papier toaletowy i swoje serca”.
– Łapiecie tu straszną telewizję. – Reklama zniknęła, a wróciła Ziemia. – Czyli zostały sto czterdzieści cztery dni? – Wstyd przyznać, ile zajęło mi policzenie tego w głowie. – A to oznacza, że świat skończy się dwudziestego dziewiątego stycznia dwa tysiące szesnastego roku?
SŁODKA EUFORIA.
Uwielbiam mieć rację.
Kiedy już rozjaśniło mi się w głowie, doszedłem do wniosku, że pomrowy robią sobie ze mnie jaja. To było jedyne logiczne wyjaśnienie. Nie mogłem uwierzyć, że miały możliwość zapobiec końcowi świata i postanowiły pozostawić tę decyzję szesnastoletniemu nołnejmowi.
Tyle że jeśli to nie był żart, jeśli wybór należał do mnie, los świata spoczywał w moich spoconych rękach. Kosmitom i tak pewnie było wszystko jedno.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli: do dwudziestego dziewiątego
stycznia mam czas, żeby nacisnąć guzik?
EUFORIA.
– Jeśli to zrobię, zapobiegnę zniszczeniu planety?
EUFORIA.
– A jeśli go nie nacisnę?
Ziemia eksplodowała, hologram zniknął, wszystkie światła zgasły.
8 września 2015
Przemknąłem przez mokry od rosy trawnik przed naszym bliźniakiem. W dusznym żarze Florydy lał się ze mnie pot, a intymne części ciała zasłaniałem pokrywą od kosza na śmieci, którą ukradłem z domu dwie ulicy dalej. Miałem nadzieję, że pan Nabu – który każdego ranka siedział na patio i czytał gazetę – będzie zbyt zajęty przeczesywaniem nekrologów w poszukiwaniu znajomych nazwisk, aby zwrócić uwagę na moją białą dupę podskakującą na trawie.
Po drugim uprowadzeniu zacząłem chować worek z ubraniem na zmianę za klimatyzatorem pod oknem mojej sypialni. Nie zawsze wracałem całkiem nagi, ale jestem przekonany, że czasami pomrowy bawiło obserwowanie, jak przekradam się z jednego końca Calypso na drugi, próbując uniknąć aresztowania za publiczne obnażanie się.
Kiedy się ubierałem, próbowałem oswoić się z myślą, że być może zbliża się koniec świata, i absurdalnością pomysłu, że to mnie kosmici wybrali, abym podjął decyzję, czy apokalipsa wydarzy się zgodnie z planem, czy zostanie przesunięta. Na pewno nie byłem na tyle ważną postacią, by podejmować tak kluczowe decyzje. Mogli porwać prezydenta, papieża albo Neila deGrasse’a Tysona.
Nie wiem, dlaczego nie nacisnąłem guzika od razu, kiedy miałem okazję – chyba uznałem, że skoro kosmici dają mi tyle czasu, to po to, bym przemyślał sprawę. Większość z was uważa pewnie, że w tej sytuacji by go nacisnęła – przecież nikt nie marzy o końcu świata, co nie? – ale prawda jest taka, że nic nie jest takie proste, jak się wydaje. Włączcie wiadomości, poczytajcie niektóre blogi. Świat jest do dupy, więc muszę wziąć pod uwagę, że może lepiej byłoby wymazać to wszystko i dać cywilizacji, która wyewoluuje z naszych prochów i kości, możliwość ułożenia tego tak, jak należy.
Za pomocą zapasowego klucza ukrytego pod martwą begonią przed drzwiami dostałem się do domu. Powitał mnie zapach
dymu papierosowego i smażonych jaj, wszedłem więc do kuchni, jakbym właśnie się obudził i był jeszcze trochę zaspany. Mama podniosła na mnie wzrok znad telefonu. W palcach trzymała papierosa, jej kręcone rozjaśnione włosy były zebrane w niedbały kucyk.
– Najwyższa pora. Wołałam cię, Henry. Nie słyszałeś? –Mama ma sylwetkę jak bakłażan, a pod oczami worki w bakłażanowym kolorze.
Oparłem się o drzwi, bo nie zamierzałem zostać długo. Po uprowadzeniach zawsze mam wrażenie, że powinienem się wygotować w wybielaczu pod prysznicem.
– Przepraszam.
Nana uśmiechnęła się do mnie znad kuchenki. Przerzuciła na talerz porcję oprószonej pieprzem jajecznicy, a obok postawiła majonez.
– Jedz. Jesteś za chudy. – Babcia jest szorstka i twarda, jej zmarszczki i plamy wątrobowe są jak blizny z wojny, której nigdy
nie przestanie toczyć. Jest jak ziarnko piasku, które utknęło pomiędzy zębami Czasu, i kocham ją za to.
Mama zaciągnęła się papierosem, po czym wymierzyła go w moją stronę.
– Wołałam cię chyba sto razy.
Zanim zdołałem odpowiedzieć, do kuchni wpadł Charlie i zwinął mi talerz. Jedno jajko zjadł palcami, zanim usiadł na krześle, a potem zabrał się do reszty mojego śniadania. Czasami trudno uwierzyć, że mamy tych samych rodziców. Ja jestem wysoki, on niski, ja jestem chudy, on kiedyś był muskularny, potem mięśnie zastąpił tłuszcz. Ja potrafię policzyć do pięciu bez użycia palców, a Charlie… ma palce.
– Henry cię nie słyszał, ponieważ nie było go w domu. – Charlie wykrzywił się do mnie złośliwie, po czym chwycił palcami garść bekonu z talerza ustawionego na środku stołu. Odwrócił się do mamy. – Musisz palić, kiedy jem?
Mama go zignorowała.
– Gdzie byłeś, Henry?
– Tutaj.
– Kłamiesz – wtrącił Charlie. – Twoje łóżko było puste, kiedy wczoraj wróciłem od Zooey.
– Po cholerę włazisz do mojego pokoju?
Mama zaciągnęła się, po czym zgasiła niedopałek w popielniczce. Zacisnęła wargi niczym jasnoróżowy zwieracz, jej cisza przemawiała głośniej niż trzaskanie drzwiami. W kuchni unosił się tylko odgłos smażenia jaj i pogwizdywanie babci, która nuciła sobie motyw muzyczny z Bunkra.
– Nie mogłem spać, więc poszedłem na spacer. O co ta afera?
Charlie mruknął „gówno prawda” pod nosem, na co pokazałem mu palec.
– Nie… lunatykujesz znowu, prawda?
– Poszedłem na spacer, mamo, ale nie spałem.
Charlie rzucił we mnie grzanką, która trafiła mnie tuż pod okiem.
– Dwa punkty!
– Czy ty właśnie próbowałeś oślepić mnie grzanką? Normalny jesteś? – Podniosłem grzankę z podłogi, żeby ją wyrzucić, ale Charlie wyciągnął do mnie rękę.
– Brachu, nie marnuj żarcia.
Mama zapaliła kolejnego papierosa.
– Nikt by mi złego słowa nie powiedział, gdybym udusiła was obu poduszką we śnie. – Mama była chyba kiedyś ładna, ale upływ czasu odarł ją z młodości, urody i entuzjazmu wobec wszystkiego, co nie jest co najmniej dwunastoprocentowym alkoholem.
Nana podała mi papierową torbę poplamioną tłuszczem.
– Twój lunch, Charlie.
Zajrzałem do środka. Babcia wrzuciła do niej dwa smażone jajka, trzy kawałki bekonu i trochę przesmażonych ziemniaków. Żółtko rozlało się niczym ropa słonecznej barwy.
– Ja jestem Henry, babciu.
Kiedy tylko się odwróciła, wyrzuciłem torebkę do kosza na śmieci.
– Trzeba cię podrzucić do szkoły, Henry? – zapytała mama.
Zerknąłem na zegarek na mikrofalówce. Gdybym się pospieszył, miałbym dość czasu, żeby wziąć prysznic i iść spacerem do szkoły.
– Kuszące. Czytałem gdzieś, że rozpoczęcie dnia czymś, co cię
absolutnie przeraża, może być dla ciebie korzystne, ale tym razem zrezygnuję.
– Mądrala.
– A możesz podrzucić mnie do Zooey? – Charlie pożarł resztę mojej jajecznicy i pocisk z grzanki, wepchnął je sobie na raz do tej grubej gęby.
– Nie masz porannych zajęć? – zapytałem, wiedząc doskonale, że Charlie rzucił naukę, tylko jeszcze nie powiedział o tym mamie.
– Mogę zahaczyć o college po drodze do pracy – oświadczyła mama.
– Super. Dzięki. – Charlie uśmiechnął się sztucznie, zaciskając zęby. Widać było, że wymyśla sto sposobów na zadanie mi ogromnego bólu, z których większość ogranicza się zapewne do jego pięści na mojej twarzy. Braciszek nie jest szczególnie kreatywny, za to konsekwentny.
Gdyby pomrowy uprowadziły Charliego, na pewno zafundowałyby mu badanie odbytu.
– Henry, zaraz po szkole wróć do domu.
– Dlaczego? – Przerwałem boleśnie powolną ewakuację z kuchni, z której trzeba było się zmywać w podskokach, jeśli chciałem jeszcze wziąć prysznic i nie spóźnić się do szkoły.
– Mam podwójną zmianę w restauracji, więc wieczorem musisz zająć się babcią.
Charlie wykrzywił się do mnie za plecami mamy i naszła mnie ochota, żeby walnąć go w tę zadufaną gębę.
– A jeśli mam już plany? – Nie miałem żadnych planów, ale opłakany stan mojego życia towarzyskiego to nie była jej sprawa. Mama zaciągnęła się papierosem, którego końcówka się rozżarzyła.
– Wróć po szkole do domu, dobrze? Czy możesz zrobić jedną cholerną rzecz, o którą proszę, bez dyskutowania ze mną?
