Listonoszka z Apulii

Page 1

Kraków 2024 Przełożyła Agata Pryciak

Tytuł oryginału

La Portalettere

Copyright © 2023 Casa Editrice Nord s.u.r.l.

Gruppo editoriale Mauri Spagnol

Dzieło przetłumaczone przy wsparciu

Centrum Książki i Czytelnictwa (CEPELL ) Ministerstwa Kultury Republiki Włoskiej.

Copyright © for the translation by Agata Pryciak

Projekt okładki

Beata Kulesza-Damaziak, Studio KARANDASZ

Gra ka na okładce

Andrus Ciprian by Adobe Stock

Redaktorka nabywająca

Eliza Kasprzak-Kozikowska

Redaktorka prowadząca

Katarzyna Kolowca-Chmura

Adiustacja

Mirosław Dąbrowski / Wydawnictwo JAK

Korekta

Aneta Tkaczyk / Wydawnictwo JAK

Łamanie

Andrzej Choczewski / Wydawnictwo JAK

Opieka redakcyjna

Natalia Hipnarowicz

Opieka promocyjna

Paulina Sidyk

ISBN 978-83-240-9478-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I , Kraków 2024

Druk: Anczyca

Lizzanello (prowincja Lecce) czerwiec 1934

Niebieski autobus, pokiereszowany i przyrdzewiały, zatrzymał się z piskiem opon na asfalcie rozgrzanym od słońca wczesnego popołudnia. Wilgotny, gorący wiatr poruszał liśćmi wielkiej palmy na samym środku opustoszałego placyku. Z pojazdu wysiadło troje podróżnych, nikogo innego prócz nich nie było: jako pierwszy Carlo, ze zgaszonym cygarem między zębami, wystrojony w garnitur z kamizelą i wyglancowane buty wiedenki z brązowej skóry, na których nawet dwudniowa podróż – najpierw pociągiem, wreszcie autobusem –nie zdołała odcisnąć śladu. Przygładził wąsy i z zamkniętymi oczami upajał się szczególnym zapachem, którym zawsze przesiąknięte było jego miasteczko, mieszanką aromatu domowego makaronu, oregano, wilgotnej ziemi i czerwonego wina. Jakże mu tego brakowało przez pierwsze lata życia na północy – w Piemoncie, a później w Ligurii; ostatnio zwłaszcza tęsknota, do której przecież zdążył przywyknąć, naprzykrzała się szczególnie boleśnie niczym kamień w piersi. Ściągnął z głowy lcowy kapelusz i zaczął się nim wachlować, choć zdołał tylko rozwiać nieco gorące powietrze. Latem sirocco wiejące z Afryki nie znało litości – zresztą dokładnie tak pamiętał lato na południu. Anna miała odkryć to dopiero teraz, gdy jej stopa sięgnęła wyschniętej ziemi. Miała na sobie długą, czarną sukienkę na znak żałoby,

17 1

którą uparcie nosiła od trzech lat. W ramionach z wysiłkiem trzymała Roberta – rocznego malucha o żywym spojrzeniu.

Carlo wyciągnął rękę, by jej pomóc, ale Anna potrząsnęła głową. – Dam radę sama – rzuciła oschle, nie próbując nawet kryć poirytowania. Zadowolenie Carla, jego entuzjazm, jak gdyby właśnie zwrócono mu ulubioną zabawkę, po długiej karze, pozostawały dla niej niezrozumiałe. Poza tym chciała wyłącznie się wyspać: podróż okazała się wyjątkowo wyczerpująca. Omiotła wzrokiem plac, zatrzymała spojrzenie na dziwnej, słomkowej żółci okalających go budynków, na poblakłe szyldy sklepów, szarawą wieżę kanciastego zamku. Oto roztaczała się przed nią nowa scenogra a życia, każdy zaś jej element różnił się od tego, co już znała… W tamtej chwili ze ściśniętym sercem zdała sobie sprawę, jak daleko stąd jest jej Liguria, jej małe miasteczko drzemiące na szczycie wzgórza, jej lasy kasztanowe.

– Antonio miał tu na nas czekać – burknął Carlo, rozglądając się dookoła. – Przecież wie, że autobus przyjeżdża o trzeciej. – Podniósł oczy na zegar na wieży ratusza. – A jest już kwadrans po…

– Nie zdziwiłabym się, gdyby w waszych stronach zegary poruszały się w zwolnionym tempie – zauważyła Anna, ocierając mankietem sukienki spocone czółko Roberta.

Carlo rzucił jej rozbawione spojrzenie i potrząsnął głową z uśmiechem; kochał wszystko w swojej żonie – również jej cięty, ironiczny żart.

Antonio, zdyszany, zjawił się ledwie kilka minut później. Czoło zroszone miał potem, a pomada nie zdołała poskromić jednego kosmyka włosów, który opadał mu na oczy.

– Proszę, proszę! – wykrzyknął Carlo, uśmiechając się szeroko. Wybiegł mu na spotkanie, zarzucił ramiona bratu na szyję i uściskał go mocno, a wreszcie na niego skoczył, tak że Antonio stracił równowagę i zatoczył się niebezpiecznie.

Anna obserwowała tych dwóch dorosłych mężczyzn zaśmiewających się jak dzieciaki. Sama nie ruszyła się z miejsca, ta chwila należała do nich, i tylko do nich. Nie było dnia, by Carlo nie wspomniał o bracie: „Antonio zrobiłby to tak…”, „Antonio oceniłby to siak…”, „Mówiłem ci już, jak pewnego razu ja i Antonio…”. Pomimo lat rozłąki, wypełnionych

18

regularnie przesyłanymi paczkami z południa, wyładowanymi najróżniejszymi wiktuałami i butelkami z oliwą, dziesiątkami pocztówek, telegramów i listów, ich więź nie ucierpiała, ba, zdawała się jeszcze silniejsza. Carlo chwycił Antonia za łokieć i zaciągnął go przed oblicze Anny. Uderzająco podobny do jej męża, pomyślała, gdy znalazł się od niej o krok: taka sama pociągła twarz, pomijając tych kilka zmarszczek więcej i brak wąsów; takie same tęczówki, zupełnie czarne, okrągła końcówka nosa, dolna warga odrobinę pełniejsza niż górna… jak portret, wiernie odtworzony z oryginału.

– A to moja Anna – oznajmił Carlo, wesoły jak skowronek. – A ten prześliczny chłopczyk to twój bratanek. Wreszcie masz okazję go poznać.

Antonio uśmiechnął się zakłopotany, po czym wyciągnął do niej rękę. Anna uścisnęła ją lekko. Nie, nie zgadzało się spojrzenie, pomyślała, w niczym nie przypominało wzroku Carla, przebiegłego i uwodzicielskiego. Oczy Antonia skrywały nieustępliwość i melancholię, i w tamtej chwili odniosła wrażenie, że przeszywają ją na wylot. Anna poczuła, jak na policzki wstępuje jej rumieniec, i spuściła wzrok. „Niech to szlag, zaczerwieniłam się” – pomyślała.

Również Antonio oderwał od niej oczy.

– Jestem twoim wujem – zwrócił się z uśmiechem do Roberta, gładząc go po główce. Złota obrączka na palcu błysnęła w oślepiającym słońcu. Ze spojrzeniem wbitym w ziemię Anna podała mu dziecko.

Och, ależ jesteś ładniutki – rozpromienił się Antonio, chwytając go pod pachy i unosząc do góry.

– Cała mama – wtrącił się Carlo i pogłaskał Annę wierzchem dłoni po policzku.

Nie odsunęła się, choć jasne było, że nie jest w nastroju na komplementy.

Kierowca autobusu w przepoconej koszuli oblepiającej mu klatkę piersiową skończył wyładowywać walizki i kartonowe pudło, po czym pozdrowił podróżnych, unosząc nieco daszek czapki, aż wreszcie sapiąc z gorąca, ruszył ociężale w stronę jedynego baru na placu – Baru Zamkowego.

Carlo dźwignął obie walizy.

19

–Ty zabierz pudło – nakazał Antoniowi i ruszył z miejsca.

Anna przejęła Roberta z ramion wuja.

– Uważaj, proszę. W środku znajdują się najcenniejsze przedmioty, jakie posiadam – zaleciła. Z ledwie zauważalnym ukłuciem wstydu dotarło do niej, że to pierwsze słowa, z jakimi się do niego zwraca.

– Będę uważał, obiecuję – odparł. Uniósł ostrożnie pudło, podtrzymując rękoma jego dno, i poszedł w ślad za bratem. Anna zrównała się z nim krokiem: stukotanie obcasów na wyszlifowanym bruku zdawało się rozlegać równo z jego nieco przyspieszonym oddechem.

– Już prawie jesteśmy na miejscu – zapewnił ją Antonio z nieśmiałym uśmiechem.

Dom, w którym mieli zamieszkać Carlo i Anna, znajdował się przy via Paladini, ledwie kilka kroków od placu. Kiedyś mieszkał tu Luigi, wuj Carla i Antonia ze strony matki, zwany gospodorzem – przez mnogość hektarów wchodzących w skład jego roli. Pieniędzy mu nie brakowało, ale nie dorobił się dzieci, przez co wszystko pozostawił w spadku Antoniowi i Carlowi: ziemię, dom i pokaźną sumkę, która miała im wystarczyć na spokojne życie przez jakiś czas.

Jeśli miała już szukać przyczyny, dla której musiała porzucić swoje życie i swoich uczniów w Ligurii i przeprowadzić się na południe, to wszystkiemu winien był ten przeklęty wuj, myślała Anna. Jakżeż ona go nienawidziła – i wszystko jedno, czy był żywy, czy martwy. Antonio, postawiwszy pudło przed wejściem, przetrząsał kieszenie spodni w poszukiwaniu klucza. Wsunął go w zamek drewnianych drzwi i otworzył je na oścież: smuga światła z zewnątrz przecięła urokliwy dziedziniec, częściowo kryty sklepieniem zbiegającym się w kształt gwiazdy, o ścianach w miodowym kolorze, z marmurowym okrągłym stolikiem i dwoma krzesłami z kutego żelaza ustawionymi na środku; w kącie stała donica z terakoty z zasuszoną rośliną, zapomnianą pewnie od wielu miesięcy.

Carlo porzucił walizki tuż przy wejściu i zaczął kręcić się po domu –wbiegł na górę po schodach, zbiegł na dół; zaglądał do wszystkich kątów i unosił prześcieradła zarzucone na meble w przestronnym

20

salonie z kominkiem. Oparty o futrynę drzwi wejściowych, Antonio wodził za bratem wzrokiem, czując, jak narasta w nim fala wzruszenia. Tak bardzo tęsknił za swoim Carlettem – braciszkiem, urwisem, tym poczciwym łobuziakiem. Dopóki miał go u swojego boku, nikogo więcej nie było mu trzeba. Braterska więź nie ma sobie równych, to jasne, lecz Carlo był również jego najbliższym przyjacielem, ulubionym kompanem szalonych eskapad, jedyną osobą, która znała go na wskroś. Gdy wyjechał, Antonia dopadła samotność tak dotkliwa, jak gdyby nie ostał mu się nikt inny w świecie. I w rzeczywistości nikt nie zdołał mu jej osłodzić, nikomu nie udało się przywrócić barwy jego dniom. Nawet – pomyślał z ukłuciem żalu – jego żonie Agacie i córce Lorenzy.

Anna rozglądała się dookoła, przyciskając Roberta mocno do piersi i myśląc, że to zbyt duży dom na zaledwie trzy osoby; ściany miał przesadnie wysokie jak na jej gust. Przekonana była, że miłość nie potrzebuje wielu pokoi i drzwi zamykanych na klucz: pierwsze lata małżeństwa upłynęły im w mieszkanku z dwoma sypialniami, o niskich stropach, i jakże byli w nim szczęśliwi. „Przestrzeń, a w zasadzie jej nadmiar, powiększa tylko dystans dzielący serca: czy ktokolwiek słyszał o szczęśliwych księżniczkach zamieszkujących przepastne zamki?” – pomyślała.

– Anno, chodź tylko i zobacz! – wykrzyknął Carlo, podchodząc do niej i ciągnąc ją za rękę. – Anto’, ruszże się i ty!

Przeszli przez salon, jadalnię i kuchnię, z której tylne drzwi prowadziły do małego ogrodu pełnego drzewek granatu.

Twarz Anny rozjaśniła się w uśmiechu – po raz pierwszy, odkąd wsiedli do pociągu jadącego na południe. Nareszcie symbol nadziei, której upatrywała w tej podróży: czerwone kwiaty o kielichowej formie i żółtej koronie, spiczasto zakończone liście w żywym odcieniu zieleni, ostry kontrast barw, powyginane gałęzie… Wpatrywała się w nie z zachwytem. Mogła posadzić tutaj też krzewy bazylii, pozwolić, by powietrze wkrótce nasyciło się ich aromatem. „Tyle wystarczy, bym poczuła się jak w domu. Choć odrobinę”.

21

– Quel délice! Mon jardin secret! * – wykrzyknęła i ucałowała z przejęciem rumiany policzek synka.

Antonio spojrzał na nią zdumiony, po czym przeniósł pytający wzrok na Carla.

– Tak, mojej Annie czasem wyrywa się jakieś zdanie po francusku. Wiesz…

– W moich stronach to akurat nic dziwnego, w końcu dorastałam tuż przy granicy z Francją – przerwała mu Anna, odwracając się do nich na moment. Jej duże oczy o kolorze liści drzewa oliwkowego zatrzymały się na twarzy Antonia – ich odcień podkreślała czerń włosów, splecionych w luźny warkocz. Skórę miała bladą, wręcz porcelanową, w takich miejscach jak to, do którego właśnie tra ła, zupełnie niespotykaną, lecz teraz policzki oblały się purpurowym rumieńcem. Antonio nie potra ł odgadnąć, co sprawia, że Anna się czerwieni – upał czy może on sam.

Ona zaś odwróciła się do obu braci plecami i delikatnie, samymi opuszkami palców zaczęła wodzić po korze drzewka granatu.

„Ciekawe, czy w gminnej bibliotece dostanę podręcznik z francuską gramatyką” – myślał Antonio. Postanowił jutro tam zajrzeć i się przekonać.

No i? Jaka jest? – Tamtego wieczoru Agata, żona Antonia, ani na chwilę nie przestawała zadawać pytań. – Jest wysoka? Jak była ubrana? Spodobał się jej dom? Co mówiła? Zdała ci się zadowolona?

Antonio wstał z fotela.

– Nie wiem – westchnął. – Myślę, że tak. – Pytania Agaty czasem uderzały w niego jak grad.

–Jest ładna? – ciągnęła, nie odstępując go na krok.

Czy była ładna? Antonio takich kobiet w życiu na oczy nie widział. Jakby ktoś wymierzył mu policzek, od którego zakręciło mu

* Jak cudownie! Mój tajemniczy ogród! [fr.] (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

22
* –

się w głowie. Te zielone oczy… nie potra ł przestać o nich myśleć: o palących, świetlistych tęczówkach, dotkniętych ledwo dostrzegalnym strabizmem, dodającym jej tylko uroku. Bliźniacze bruzdy w kącikach nadawały jej spojrzeniu łagodność; wreszcie nos – prosty i dumny jak u greckiej rzeźby; podobnie jej ruchy – pełne pewności siebie i zdecydowane, pomimo smukłych jak u małej dziewczynki pęcin.

– Normalna – odparł. – Nie zwróciłem uwagi.

– A toć dlaczego? – jęknęła Agata z rozczarowaniem. Marzyła o szczegółowym raporcie, a zamiast niego musiała zadowolić się kilkoma monosylabami na krzyż.

– Siadaj, ino już – sapnęła. – Lorenza! – wykrzyknęła, zadzierając głowę. – Kolacja na stole!

Gdy Agata wynurzała się z kuchni z dymiącym garnkiem w rękach, rozległy się szybkie dziecięce kroki na schodach.

–Cześć, tatusiu – zawołała Lorenza i ucałowała go w policzek.

Antonio pogładził ją po głowie, a kiedy tylko córka zajęła miejsce, zapytał, czego dowiedziała się tego dnia w szkole. Za wszelką cenę chciał jak najszybciej zmienić temat i liczył na to, że obecność dziewczynki uciszy Agatę na dobre.

Matka nałożyła na talerz Lorenzy dwie chochle warzywnej potrawki, następnie zaś obsłużyła męża. „Te jej dłonie… – pomyślał Antonio –zawsze zaniedbane, z pozdzieraną skórą na knykciach. Paznokcie takie nierówne, nie przestaje ich obgryzać”. Minęło dziesięć lat od ich pierwszego spotkania, a on nadal z przykrością odwracał oczy od jej rąk. – Czegóż ode mnie chcesz, to spracowane ręce – ucięła krótko Agata poirytowana, gdy Antonio ten jeden jedyny raz nieśmiało doradził jej, by się o nie zatroszczyła.

Dłonie Anny wyglądały inaczej. Rzuciły mu się w oczy, i to jeszcze jak. Wypielęgnowane, gładkie. Nie trzeba było ich dotykać, by domyślać się ich miękkości.

– Włochy to półwysep, który morza opływają z trzech stron… –recytowała Lorenza monotonnie, jakby zmawiała pacierz.

–Kiedy ją poznamy? – przerwała jej Agata, zasiadając do stołu.

23

– Dajmy im trochę czasu na zrobienie porządku z rzeczami – odpowiedział Antonio i dmuchnął na łyżkę z gorącą strawą.

– Obiad powitalny! – wykrzyknęła Agata, udając, że nie słyszała słów męża. – Właśnie tego nam trzeba. W niedzielę!

Nadeszła niedziela i Agata obudziła się o pierwszym brzasku. Zamknęła za sobą drzwi do sypialni, żeby nie zbudzić Antonia, i skierowała się do łazienki. Zrzuciła z siebie białą halkę opinającą się na jej wydatnych biodrach i założyła sukienkę z brązowej bawełny – wygodną i z krótkimi rękawkami, tę samą, którą poprzedniego wieczoru zdjęła i zawiesiła na haczyku obok ręcznika. Zerknęła na siebie w lustrze, przeczesała naprędce włosy o miedzianym połysku i związała je w niski kucyk, a następnie obmyła wodą twarz.

Krocząc cicho jak kot, zeszła po schodach i skierowała się do kuchni. Naszykowała kawiarkę i ustawiła ją na kuchence; w międzyczasie zabrała się do siekania cebuli, marchwi i łodygi selera. Nalała oliwy do wysokiego garnka o szerokim dnie i wrzuciła na spód warzywa. W chwilę później po całej kuchni zaczął rozchodzić się zapach rumieniącej się cebuli, mieszając się z aromatem kawy. Dolała do warzyw pomidorowej passaty z dwóch szklanych butelek, dodała soli i przykryła garnek pokrywką. Usiadła na moment, żeby napić się kawy i uporządkować w myślach wszystko to, co pozostało jej jeszcze do zrobienia: trzeba było zagnieść ciasto na drobniutkie orecchiette w kształcie muszelek – tym też trzeba było ręcznie nadać kształt, jednej po drugiej. („Ile, pewnie z kilogram? Powinno starczyć…”), następnie utoczyć kotlety z chleba i sera, usmażyć i obtoczyć w sosie. Wyobraziła sobie obiad – siebie, panią domu, serwującą do stołu swoje specjały, jeden po drugim, i reakcje Carla i Anny: „O niebiosa, ileż pyszności – powtarzał Carlo, wymachując entuzjastycznie ręką w powietrzu. – Ach, jakże tęskniłem za kuchnią z naszych stron. A te kotlety… Toć zdaje się, że są z najprawdziwszego mięsa!”. Wreszcie, gdy wszyscy wycierali resztki sosu chlebem prosto z talerza, by nie

24
*

zmarnowała się ani kropelka, Antonio wpatrywał się w nią z dumą, myśląc o tym, jakim jest szczęściarzem, że tra ła mu się taka żona, taka wspaniała kucharka.

– Musisz mnie wszystkiego tu nauczyć – Anna zwracała ku niej pełne zachwytu spojrzenie. Agata zaś z uśmiechem odpowiadała, że chętnie, naprawdę chętnie to zrobi. To będzie początek ich wielkiej przyjaźni, była tego pewna.

Dopiła ostatni łyk kawy, wstała i odstawiła liżankę do zlewu, sięgnęła po bochenek chleba z kredensu i zaczęła wydłubywać z niego miękisz.

Postanowiła, że deserem zajmie się Antonio. Kiedy tylko się zbudzi, pośle go po tacę migdałowych ciastek do Baru Zamkowego.

Anna i Carlo zapukali punktualnie o wpół do pierwszej.

– Już są! – oznajmiła Agata, z błyskiem radości w oczach. Rozsupłała węzeł fartucha, rzuciła go na krzesło w kuchni i pobiegła do wejścia. Antonio, który dotąd siedział w fotelu i czytał „Corriere della Sera”, złożył dziennik na pół, wstał i wsunął ręce w kieszenie spodni.

Agata otworzyła drzwi.

–Witajcie! – wykrzyknęła piskliwym głosem. Policzki poczerwieniały jej z emocji. Carlo uśmiechnął się szeroko na jej widok i objął ją serdecznie. Przez ostatnich dziesięć lat widzieli się ledwie trzykrotnie – i to tylko przez kilka dni: po raz pierwszy, gdy wrócił do Apulii, by stanąć z nimi przed ołtarzem jako świadek, później, kiedy urodziła się Lorenza, i wreszcie gdy przyjechał na pogrzeb ojca.

Anna zatrzymała się na progu, balansując z uśpionym głęboko Robertem w ramionach.

– Anno, moja droga – powitała ją Agata, odciskając wilgotne ślady ust na obu jej policzkach. – Nareszcie, nie mogłam się doczekać, kiedy cię poznam – ciągnęła drżącym głosem. – Proszę, proszę, wchodźcie – nalegała, rozpościerając ręce. – Sadowcie się, gdzie wam przyjdzie chęć. – Otarła palcem pot spomiędzy nosa i górnej wargi.

Antonio wyszedł im na spotkanie. Przyciągnął do siebie brata w mocnym uścisku i pozdrowił Annę, unosząc podbródek.

–Jak się masz? – zapytał, uśmiechając się lekko.

25

–Dobrze – odparła, rozglądając się dookoła, nieco oszołomiona zamieszaniem. – O ile można dobrze się miewać w…

– A gdzież to się podziała moja bratanica? – przerwał jej Carlo. –To już pewnie panienka jak się patrzy!

–Lorenza! – zapiszczała Agata w kierunku schodów.

Anna wykrzywiła się w grymasie i odruchowo zakryła dłonią ucho Roberta, który nadal spał głębokim snem.

– Schodźże! Wujostwo już są!… – I nieco ciszej zwróciła się do Anny: – Zawsze trzeba ją wołać setki razy. Taka już ta moja córa. Żeby to choć raz była gotowa na czas! – zachichotała.

Carlo natychmiast zaczął krążyć po salonie, rozglądając się dookoła z dłońmi zaplecionymi na plecach.

– Anno, moja droga, nie stójże tak. Usiądź sobie – nalegała Agata, wskazując na obitą zielonym aksamitem sofę na środku pokoju.

Anna podziękowała za zaproszenie i ruszyła w stronę kanapy.

– A może pierwej byśmy zaniosły dziecko do pokoju. Tutaj to pewnie się wnet obudzi – zaproponowała Agata.

–Tak, może tak będzie lepiej, dziękuję – przytaknęła Anna.

– Nie trza dziękować. Chodź, proszę – Agata objęła jej plecy ramieniem i wskazała kierunek. – Przynajmniej pospieszymy trocha moją córkę. – Zaczęła wspinać się po schodach.

– Wszystko zostawiłeś tak, jak było – zauważył Carlo nieco zdumiony, kiedy tylko został sam na sam z bratem.

Antonio nadal mieszkał w domu, w którym obaj dorastali, może ze sto metrów od posesji wuja Luigiego. Dopóki żył ojciec, Antonio wraz z żoną i córką mieszkali razem z nim, zajmując jedną sypialnię, w której teraz urzędowała tylko dziewczynka. Te same meble, niezbyt wyszukane i nieco przyciężkie, stały na swoich dawnych miejscach. Matka i ojciec kupili je jeszcze przed ślubem: kanapa, obita zielonym aksamitem, wytarta już na podłokietnikach, pamiętająca czasy, gdy Carlo i Antonio jako dzieci sadowili się na kolanach ojca zimowymi wieczorami przed kominkiem; obrazy namalowane przez matkę, gdy ta była zdrowa, młoda i w pełni sił, przedstawiające równiny pełne drzewek

26

oliwnych i wiszące tam, gdzie zawsze, tuż obok komina; bibeloty wszelkiego rodzaju, bo ojciec uwielbiał je zbierać, zwłaszcza te maleńkie, z kutego żelaza – nikt nie ruszył ich z miejsca; nawet wełniana narzuta matki leżała na jej fotelu obok okna, tym samym, w którym uwielbiał przesiadywać Antonio.

–Mnie się tak podoba – wzruszył ramionami Antonio.

Piętro wyżej Roberto został ułożony na małżeńskim łóżku i zabezpieczony dwoma poduszkami, po jednej z każdej strony. Następnie Agata ruszyła korytarzem i zaprowadziła Annę do pokoju Lorenzy. Otworzyła na oścież przymknięte drzwi: dziewczynka siedziała na podłodze i pochłonięta była zabawą szmacianą lalą.

–Ciebie to można wołać i wołać! – zbeształa ją Agata.

Anna weszła do pokoiku, minęła Agatę i kucnęła obok dziewczynki.

Lorenza wybałuszyła na nią oczy.

–Cześć – uśmiechnęła się do niej Anna. – Jestem Anna, twoja ciotka. – Podała jej rękę.

Dziewczynka odwzajemniła uśmiech i uścisnęła dłoń Anny swoją małą rączką.

–Ja się nazywam Lorenza.

–Tak, już wiem.

–Ile masz lat?

–Dwadzieścia siedem – odparła Anna.

Lorenza półgłosem zaczęła coś liczyć, rozkładając paluszki.

– Osiem mniej niż mama – powiedziała z namysłem. – A ja mam dziewięć, o tyle! – Pokazała na obu dłoniach.

–To też wiem.

–Czy to prawda, że przyjechaliście z daleka? Z bardzo daleka?

–O tak, z bardzo, bardzo daleka.

–Czyli z Ameryki?

Anna wybuchnęła śmiechem i pieszczotliwie klepnęła ją w policzek.

–Nie do końca – odpowiedziała.

Lorenza miała takie same oczy jak Antonio i Carlo: ciemne i przenikliwe, pełne wewnętrznych iskierek, które migotały w ich głębi.

27

– Jesteś naprawdę śliczną dziewczynką, wiesz o tym? – Anna przesunęła palcami po włosach bratanicy męża. Miały ten sam miedziany odcień, co włosy jej matki.

–Ty też, ciociu. Jesteś okropecznie śliczna.

– Och, dziękuję. – Anna przyciągnęła ją do siebie i uściskała czule. Właśnie tak wyobrażała sobie Claudię, swoją utraconą córeczkę, gdyby tylko zdążyła podrosnąć.

– Lorenzo! Czy ty mnie w ogóle słyszysz? – Agata, stojąca na progu, zawołała ją zniecierpliwionym głosem. – Zakładaj buty i pofatyguj się na dół. Wuj Carlo czeka, żeby się z tobą przywitać.

Gdy na schodach rozległy się kroki, Carlo i Antonio zerwali się z kanapy. Antonia uderzyła nadąsana mina Agaty, jak gdyby ktoś jednym ruchem starł jej z twarzy niedawną wesołość. Z kolei Lorenza zdawała się wyjątkowo zadowolona, trzymając Annę za rękę – a i ta wreszcie się uśmiechała. „Powinna uśmiechać się częściej” – pomyślał. Jej uroda jeszcze bardziej na tym zyskiwała…

–Wuju! – zapiszczała Lorenza, biegnąc mu naprzeciw. Carlo roześmiał się i rozpostarł ramiona, wreszcie złapał ją, podniósł wysoko do góry i zakręcił się jak bączek w pokoju, a dziewczynka zanosiła się śmiechem.

–Ostrożnie, bo jej się zrobi niedobrze – upomniała go Anna. – Jużże, siadajcie wszyscy do stołu – oznajmiła Agata. – Woda na makaron już wrze, a że to ten domowy, to ledwo się go wrzuci, a już trza wyciągać.

Ruszyła w stronę kuchni, spodziewając się, że Anna pójdzie za nią i zaproponuje pomoc. Ujrzała jednak, że szwagierka odsuwa krzesło i zajmuje miejsce. „A cóż to za obyczaje” – pomyślała, potrząsając głową. Jeśli wśród biesiadników znalazła się druga kobieta, jej zadaniem była pomoc gospodyni w podawaniu do stołu. Taki przecież był zwyczaj: niektórych rzeczy wszak nie trzeba objaśniać.

– Ja koło cioci! – wykrzyknęła Lorenza, siadając na krześle obok Anny.

– Lorenza, pójdź no tu do mnie, do pomocy! – Agata szorstko zawołała córkę.

28

– Spokojnie, tata się tym zajmie – zwrócił się do dziewczynki Antonio, gestem pokazując jej, że może zostać przy stole, i udał się do kuchni, do żony.

Kiedy talerze znalazły się już na stole, wszyscy jak na sygnał usiedli.

Agata przeżegnała się, złożyła ręce i ze spuszczonym wzrokiem zaczęła odmawiać Ojcze nasz. Carlo i Antonio równocześnie odłożyli łyżki, które już dzierżyli w dłoniach, i dołączyli do niej w modlitwie.

– Ciociu, ty nie zmawiasz pacierza? – zapytała nieoczekiwanie Lorenza.

Agata podniosła oczy znad stołu.

–Nie jestem wierząca – odparła lakonicznie Anna.

Carlo zakaszlał i rozejrzał się dookoła.

– Co to znaczy, że nie jesteś wierząca? – naciskała dziewczynka oszołomiona.

–Jedzcie, jedzcie, bo wystygnie – przerwała jej Agata.

Antonio wlepiał spojrzenie w Annę, jakby coś się w nim zacięło, i oderwał od niej oczy dopiero, kiedy poczuł na sobie nieruchomy wzrok żony, wpatrującej się w niego ze zmarszczonymi brwiami. Uśmiechnął się tylko przepraszająco, złapał za łyżkę, opuścił głowę i zaczął jeść.

Kilka godzin później w błogiej ciszy odpoczynku po niedzielnym obiedzie, w świetle popołudniowego słońca wdzierającego się nieśmiało przez zaciągnięte zasłony Antonio siedział na swoim fotelu z podwiniętymi nogami i dłońmi zaplecionymi na brzuchu. Zamyślony i nieobecny, wbijał wzrok w podłogę. Z kuchni dochodził go brzęk naczyń i jednostajny szmer wody, którą Agata spłukiwała namydlone talerze. Zdawała mu się dziwnie milkliwa, a mimo to co chwilę prychała ze złością. Lorenza odpoczywała w swojej sypialni.

– Skończyłam, nareszcie – oznajmiła Agata, stając na progu salonu. Wyglądała na umęczoną. – Może i ja się na chwilę położę.

Antonio otrząsnął się z letargu i podniósł spojrzenie na żonę.

29
*

–Idź, idź. Tyle się narobiłaś…

– I ile z tego miałam? – warknęła uszczypliwie. – Tyle trudu na nic.

–Dlaczego na nic ? Powiedziałbym, że wszystko się udało. Było pysznie, jak zawsze zresztą.

–Miło mi to słyszeć, przynajmniej komuś smakowało.

Antonio rozplótł dłonie i pochylił się nieco do przodu, opierając łokcie o kolana.

– Co się dzieje, Agato? – zapytał z nutą zniecierpliwienia w głosie. Żona wykrzywiła się w odpowiedzi i machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć, że nie ma o czym mówić. Ruszyła w stronę schodów, ale postawiwszy nogę na pierwszym stopniu, zatrzymała się i obróciła.

– Jedno ci powiem, mają rację co do tych z północy – rzuciła tylko, po czym zniknęła mu z widoku za ścianą.

Spis treści

Prolog (13 sierpnia 1961) .

CZĘŚĆPIERWSZA (czerwiec 1934 – grudzień 1938) .

CZĘŚĆDRUGA (kwiecień 1945 – czerwiec 1949) .

CZĘŚĆTRZECIA (listopad 1950 – maj 1952) .

Epilog (13 sierpnia 1961) .

. . . . . . . . . . . 9
. . . 15
. . . . 183
. . . . . . 343
. . . . . . . . .
.
.455

Znalazłam w szufladzie wizytówkę mojej prababci Anny. Oczywiście wiedziałam, kim była, ale nie znałam jej historii.

Pomyślałam, że w tej szufladzie, wśród notatek, zdjęć, dokumentów i listów, jest życie do opowiedzenia.

Francesca Giannone, wywiad dla „Corriere della Sera”

Włochy, lata trzydzieste.

Maleńka społeczność na południu i niezależna kobieta z północy.

Anna jest tam nowa i inna. Kocha książki, zna francuski, nie chodzi do kościoła, nie plotkuje, zawsze mówi to, co myśli. A myśli odważnie. W dodatku zostaje listonoszką, choć praca w męskim fachu „nie przystoi kobiecie”!

Doręcza listy miłosne, pocztówki, pisma urzędowe, wiadomości z frontu i emigracji. Rozmawia z adresatami, a niepiśmiennym czyta listy i pomaga na nie odpisywać, nikt więc nie wie o życiu Lizzanello tyle co ona.

Autorka tej wielokrotnie nagradzanej bestsellerowej powieści przedstawia

nie tylko portret kobiety, która chciała żyć na własnych warunkach, ale też trzy dekady losów włoskiej rodziny i miasteczka. A w tle rodzący się faszyzm, wojnę i rewolucję obyczajową.

To historia ludzi i epoki, latami skrywanych sekretów i miłości niemożliwych, które nie powinny były się wydarzyć… i nie mogły spełnić.

Cena 59,99 zł

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.