Mądre dzieci

Page 1

Angela MÄ…dre dzieci



Angela

Carter Mądre dzieci Przełożyła Joanna Jabłońska Bayro

Wydawnictwo Znak Kraków 2009



I

Dlaczego Londyn jest podobny do Budapesztu? Bo to dwa miasta podzielone rzeką. Dzień dobry! Pozwólcie, że się przedstawię. Nazywam się Dora Chance. Witajcie po gorszej stronie. Ujmijmy to inaczej. Jeżeli jesteście ze Stanów, przypomnijcie sobie Manhattan. A potem Brooklyn. Wiecie, co mam na myśli? Dla paryżanina byłaby to pewnie kwestia rive gauche, rive droite. Londyn to podział na stronę północną i południową. Ja i Nora, moja siostra, żyłyśmy zawsze po tej gorszej stronie, po stronie rzadko odwiedzanej przez turystów, po lewej stronie rzeki, którą londyńczycy nazywają Starym Ojcem. Dawno, dawno temu podział był prosty: bogaci mieszkali na północy, wśród przyjemnej zieleni, skąd liczne środki komunikacji publicznej zawoziły ich w mgnieniu oka na ekskluzywne zakupy, podczas gdy biedni, z trudem wiążąc koniec z końcem, wiedli marną egzystencję na południu; pozbawieni praw, skazani na czekanie godzinami na chłostanych wiatrem przystankach, słuchając echa odgłosów małżeńskiej przemocy, tłuczonego szkła i pijackich śpiewów, w zimnie i ciemności, wśród zapachu ryb i frytek. Ale nic nie trwa wiecznie. Trwa diaspora zamożnych; wskoczyli do swoich saabów dieslów i rozproszyli się po całym mieście. Nie uwierzycie, ile ostatnio kosztuje dom w tej okolicy. A co z drozdem, biedaczkiem? 11


Pieprzyć drozda! Co by się z nami stało, gdyby Babcia nie zostawiła nam tego domu? 49 Bard Road, Brixton, Londyn, Południowy Zachód 2. Błogosławiony dom. Gdyby nie on, Nora i ja wylądowałybyśmy już dawno na ulicy, wlokąc nasz dobytek w plastikowych torbach tam i z powrotem, pociągając na pocieszenie z butelki jak niemowlaki nieodstawione jeszcze od piersi, wybuchając radosną pieśnią na wieść, że wreszcie możemy nocować w przytułku, z którego wyrzucano by nas natychmiast za zakłócanie spokoju; i tak sapiąc i marznąc, niepostrzeżenie wyzionęłybyśmy w końcu ducha gdzieś na ulicy i rozpadłybyśmy się na strzępy jak stare łachmany. Co za myśl, w sam raz na siedemdziesiąte piąte urodziny. Tak! Siedemdziesiąte piąte. Sto lat niech żyję nam. Urodziłam się w tym właśnie domu, na tym poddaszu, dokładnie siedemdziesiąt pięć lat temu. Ujrzałam świat pięć minut wcześniej niż Nora, która jest teraz na dole i je śniadanie. Moja najdroższa siostra. Obyśmy żyły sto lat. Pokój jest mój. Nie dzielimy go. Zawsze szanowałyśmy wzajemnie naszą prywatność. Identyczne – pięknie; syjamskie – nie. Wszystko tu trochę brudnawe, przyznaję z żalem. Trudno ciągle myć, myć, myć, prać, prać, prać, teraz, gdy czas jest tak cenny; ale spójrzcie na te zdjęcia z autografami, na lustrze nad toaletką – Ivor; Noel; Fred i Adele; Jack; Ginger; Fred i Ginger; Anna, Jessie, Sonnie, Binnie. Przyjaciele i koledzy, dawno, dawno temu. Spójrzcie na najnowsze zdjęcie: wysoka dziewczyna, smukła, czarne loki, ogromne oczy, bez majtek, „wasza jedyna Tiffany” i mnóstwo całusów. Czyż nie jest śliczna? Nasza ukochana chrześniaczka. Próbowałyśmy trzymać ją z dala od show-biznesu, ale nie chciała nas słuchać. „Co dobre dla was, dobre i dla mnie”. W życiu nie widzieliście ładniejszej dziewczyny niż mała Tiff, ale czy trzeba się od razu fotografować na golasa? Czym się zajmowałyśmy? To proste. Śpiewałyśmy i tańczyłyśmy. Wciąż jeszcze umiemy podnieść nogę wyżej niż przeciętny pies, jeśli zajdzie potrzeba. 12


Witam, witam... Oto zbliża się jeden z kotów; wychodzi z szafy, przeciągając się i ziewając. Czuje boczek. Jest jeszcze drugi, biały w rude łaty, śpi na mojej poduszce. Tuziny innych – bezpańskich – się włóczą. Dom trochę pachnie kotem, choć bardziej może podstarzałą tancerką rewiową – krem, puder, środek na mole, stare pety, zwietrzała herbata. – Chodź, kotku, przytulę cię. Trzeba mieć coś, co można czasem przytulić. Czy kotek ma ochotę na śniadanie? Poczekaj chwileczkę, kotku, wyjrzymy przez okno. Zimno, bezchmurnie, wietrznie; wiosenna pogoda jak w dniu naszych narodzin, kiedy spadały zeppeliny. Prześliczne niebieskie niebo, prezent urodzinowy sam w sobie. Znałam kiedyś chłopca, miał oczy koloru tego nieba, skórę jak płatek róży, bez jednego włoska; był za młody na owłosienie. Z tego okna mam widok na całe miasto, prosto przez rzekę. Widzicie opactwo westminsterskie? Ze strzelającym dziś w górę krzyżem Świętego Jerzego. Pojedyncza pierś katedry Świętego Pawła. Big Ben mruga złotym okiem. Reszta nie bardzo mi już znajoma. Nadszedł czas, jak w każdym stuleciu, kiedy łapią wszystko, co mogą zabrać staremu drogiemu Londynowi, i burzą to. Potem to odbudowują, jak londyński most w tym wierszyku dla dzieci, ale to już nie to samo. Nawet stacje kolejowe zmieniły się nie do poznania, zeszły na psy. Waterloo. Victoria. Nigdzie nie dostaniesz przyzwoitej filiżanki herbaty, wszędzie tylko to podłe cappuccino. Sklepy z pończochami i budy z majtkami, jak sięgnąć okiem. Mówię do Nory: – Pamiętasz film W cieniu lipy? Ryczałam na nim jak bóbr. To ich nagłe spotkanie na dworcu... Nie mieliby się teraz gdzie zatrzymać, chyba że w jednym z tych cholernych sklepów z gaciami. Ich ręce szukałyby się nieśmiało pod osłoną spodenek bokserskich. – Daj spokój, sentymentalna staruszko – mówi Nora. – Jedynym nagłym spotkaniem, jakie się tobie przytrafiło podczas wojny, 13


była randka z tym jankesem za publicznym wychodkiem na stacji przy Liverpool Street. – To było moje skromne wsparcie działań wojennych – odpowiedziałam statecznie, ale Nora nie słuchała; zaczęła chichotać. – Dora, słuchaj, świetna nazwa dla sklepu z bielizną: W cieniu slipów, co ty na to? – Pokładała się ze śmiechu. Czasami myślę, że jeśli tylko bardzo się postaram, mogę spojrzeć w przeszłość. Znowu wieje wiatr. Trach! Przewrócony kosz na śmieci, rozsypane odpadki, puste puszki po karmie dla kotów, opakowania po płatkach kukurydzianych, podarte pończochy, fusy... Pracuję obecnie nad moimi wspomnieniami i badam historię rodziny – oto maszyna do pisania, pudło z aktami, kartoteki; z prawej, z lewej wszystkie te rodzinne brudy. Co za wiatr! Wyje i huczy na całej ulicy, taki wiatr przewraca wszystko do góry nogami. Siedemdziesiąte piąte urodziny. Właśnie dzisiaj świeci słońce, a wiatr przewraca wszystko do góry nogami. Taki wiatr przeszywa trzewia i doprowadza do szału. Do szału! Ciarki przechodzą mi po plecach, bo nagle czuję, czuję w kościach, że coś się dzisiaj stanie. Coś podniecającego. Coś miłego, coś paskudnego. Wszystko mi jedno. Byleby tylko coś się stało, żeby przypomnieć nam, że wciąż jesteśmy w krainie żywych. Jesteśmy dumnymi posiadaczkami jedynego w Londynie zegara kastrata. Tabliczka na cyferblacie naszego staruszka w przedpokoju informuje, że wykonano go w Iverness w 1846 roku. O ile wiem, jest on unikatowym egzemplarzem autentycznego szkockiego szafkowego zegara stojącego; jako taki był pokazywany na wystawie w roku 1851. Jego szkockość polega na pełnym zestawie rogów jelenich; osiem sztuk na szczycie. Czasem używamy tego poroża jako wieszaka na kapelusze, jeśli którejś z nas przytrafi się wyjść w kapeluszu, co nie zdarza się często, jedynie kiedy pada. Zegar ma dla mnie i Nory ogromną wartość sentymentalną. 14


Dostałyśmy go od ojca. To jedyny prezent od niego, a i ten trafił do nas przypadkiem. Wielki, wysoki, gburowaty, rogaty, mahoniowy stwór wybija zawsze złe godziny zabawnym falsetem, zawsze o jedną za dużo. Nigdy nie zdążyłyśmy oddać go do naprawy. Prawdę mówiąc, zawsze nas rozśmieszał. Był w porządku, dopóki jego naprawą nie zajęła się Babcia. Stuknęła go i zaraz spadły mu ciężarki. Zawsze tak działała na dżentelmenów. Lecz kiedy przechodziłam obok naszego zegara w ten wietrzny urodzinowy poranek, otoczona galopującymi kotami ogłupionymi zapachem boczku, zaczął nagle bić. I tym razem udało mu się dokładnie, w sam raz – ósma! – Nora! Nora! Coś się stało! Zegar w przedpokoju wybił ni stąd, ni zowąd właściwą godzinę! – Stało się coś jeszcze – mówi Nora z satysfakcją w głosie i podrzuca mi grubą, białą kopertę z herbem na odwrocie. – Nareszcie przyszło zaproszenie. Nora zaczyna rozlewać herbatę, a Wózencja syczy i stęka, patrząc, jak wyjmuję z koperty sztywną, białą kartkę, o której myślałyśmy, że nigdy nie przyjdzie. Mamy zaszczyt zaprosić Panny Dorę i Eleonorę Chance na uroczystość setnych urodzin Sir Melchiora Hazarda „Każdy z ludzi musi odegrać wiele ról w stosownym czasie”.

Wózencja syczała, prychała i skrzeczała; kipiała gotowa wybuchnąć, lecz Nora zaczęła ją uspokajać: – Przestań, złotko, nigdy nie zostawiłybyśmy cię samej! Tak, Kopciuszku, pójdziesz na ten bal, mimo że nie ma cię na zaproszeniu. Skończmy z tą rodzinną konspiracją, raz na zawsze! Bóg mi świadkiem, że po tych wszystkich latach zasłużyłyśmy na porządny kieliszek bąbelków. 15


Zerknęłam na prośbę o potwierdzenie przybycia do tego szykownego domu w Regent’s Park, zamieszczoną pod zaproszeniem przez Lady Hazard, trzecią i aktualną małżonkę jubilata. Nasza biedna stara Wózencja była pierwszą, co tłumaczy jej rozgoryczenie tym, że jako była żona nie figuruje na zaproszeniu. Panny Dora i Eleonora, czyli my, szczerze wam oddane, są oczywiście córkami pana Melchiora Hazarda, choć, hmm, nie zrodzonymi z żadnej z żon. Jesteśmy jego córkami naturalnymi, jak się to mówi, jak gdyby tylko pary bez ślubu robiły to w sposób przewidziany przez naturę. Córkami, do których nigdy oficjalnie się nie przyznał, a które – przez dziwaczny przypadek – obchodzą urodziny tego samego dnia co on. – Nie dali nam zbyt wiele czasu na odpowiedź – powiedziałam z wyrzutem. – To już dzisiaj, prawda? – Czyżby coś ci mówiło, że nie chcą, żebyśmy przyszły? – Nora straciła dwa zęby trzonowe; trudno nie zauważyć, kiedy się śmieje. Ja mam wszystkie. Poza tym jesteśmy podobne jak dwie krople wody, jak zawsze. Przed laty można nas było rozróżnić jedynie dzięki perfumom. Ona używała shalimar, ja mitsouko. Może jesteśmy identyczne, ale symetryczne – nigdy. Bo ciało samo w sobie nie jest symetryczne. Jedna noga zawsze będzie większa niż druga, w jednym uchu więcej woskowiny. Nora miewa sraczkę, ja zaparcia. Zawsze była rozrzutna, trwoniła pieniądze na facetów, biedactwo, a ja zawsze starałam się trochę odłożyć. Jej miesiączki były obfite do przesady, moje skąpe. Mówiła życiu „tak!”, ja zaś „może...” Ale teraz jedziemy na tym samym wózku. Zdane jedna na drugą. Dwie zwariowane stare jędze, kup nam drinka, to ci zaśpiewamy. Czasem udaje nam się nawet kankan, gdy się nadarza sposobność taka jak sylwester albo narodziny wnuka właściciela baru. Co za radość móc tańczyć i śpiewać! Zastygłyśmy, oczywiście, w naszych najlepszych pozach. Jak wszystkie kobiety. Czułybyśmy się niemal kalekie, gdyby kazano nam zetrzeć z ust szminkę w stylu Joan Crawford, a gdy 16


wychodzimy, układamy włosy w wielkie loki. Wciąż mamy ich dużo, dzięki Bogu, choć są siwe i chwilowo zawinięte w szaliki na kształt turbanu, aby ukryć papiloty. Zawsze się staramy. Makijaż na centymetr. Zanim zejdziemy na śniadanie, nakładamy na twarze puder Max Factor, sztuczne rzęsy z potrójną warstwą tuszu, wszystko. Kiedyś, jako dziewczynki, smarowałyśmy sobie powieki wazeliną, ale dałyśmy sobie z tym spokój podczas wojny i teraz używamy na dzień tylko zwykłego popielatego cienia z odrobiną tabaczkowego brązu dla podkreślenia tonu oraz czarnej kredki do oczu. Nasze paznokcie u rąk pasują do paznokci u nóg, które pasują do szminki, która pasuje do różu. Revlon, ogień i lód. Zwyczaj nakładania barw wojennych przetrwał, choć dawno już umilkły odgłosy bitwy; od lat nie pojawił się na naszym horyzoncie żaden facet, a my wciąż się pacykujemy. Siostry Chance nie poddają się łatwo, o nie. Z okazji urodzin włożyłyśmy nasze najlepsze kimona. Prawdziwy jedwab; moje fiołkoworóżowe z kwitnącą śliwą na plecach, jej – szkarłatne z chryzantemą. Nasz ukochany wujek Perry, to znaczy nieżyjący już, rzewnie opłakiwany przez swoje bratanice Peregryn Hazard, przysłał nam te kimona z Nagasaki przed bitwą o Pearl Harbor, w czasie jednej ze swoich podróży. Pod spodem bielizna, obszyta francuską koronką, bzowa satyna dla mnie, gnieciony różowy krepdeszyn dla Nory. Ponętne, co? Kombinacje nosiłyśmy oczywiście, zanim stały się znowu modne. Kości biodrowe wystają nam jeszcze bardziej niż przed laty; w bieliźnie wyglądamy dziś dość mizernie, ale Nora jest na szczęście jedyną osobą, która widuje mnie w dezabilu, a ja jedyną oglądającą ją; w ubraniu zdajemy jeszcze egzamin. Nasze kości policzkowe też wystają bardziej niż przed laty, ale musicie wiedzieć, że są to kości najlepszego gatunku, pochodzące z jednego z najbardziej pożytecznych złóż wapna na świecie. Jak wszyscy, którzy spędzają wiele czasu wystawieni na widok publiczny, nasz ojciec był zawsze zależny od swojego kośćca. Boże, błogosław wapno Hazardów; dzięki niemu nie nabawiłyśmy się 17


osteoporozy. Zawsze byłyśmy wysokie i szczupłe i takie pozostałyśmy, dzięki Bogu. – Co włożymy dziś wieczorem? – Nora zgasiła niedopałek na podstawce i nalała sobie następną filiżankę herbaty, którą pije litrami. Wózencja jęknęła. – Nie przejmuj się, kochanie – pocieszyła ją Nora. – Możesz włożyć kieckę od Hartnella i perły, co ty na to? Zrobimy cię na ślicznotkę. To ją uspokoiło. Biedna staruszka. Nam znana jako Wózencja, światu – przed laty – jako Lady Atalanta Hazard. Lady od urodzenia, nie myślcie sobie, prawdziwa dama, w przeciwieństwie do dwóch następnych żon naszego ojca. Wyszła za Melchiora Hazarda, gdy był zaledwie bożyszczem widzów przedstawień porannych, a rozwiodła się z nim przed nadaniem mu tytułu szlacheckiego, który dostał za „zasługi dla teatru”. Z domu Lady Atalanta Lynde, „najpiękniejsza kobieta epoki”, szlachetnie urodzona itp., itp., itp., a teraz zubożała rozwódka, mieszkająca na dodatek w suterenie przy 49 Bard Road. Wyjaśnię wam we właściwym czasie, jak do tego doszło, że dostałyśmy w spadku pierwszą żonę naszego nieprawowitego ojca, zdziecinniałą jak my same. Dość powiedzieć, że nikt inny jej nie chciał. Najmniej jej własne córki. Wredne małpiszony. Urocze dziewczęta Hazardów, jak o nich mówiono. Ha, gdyby wyglądały tak, jak się zachowują, straszyłyby małe dzieci. Przechowujemy Wózencję w suterenie od niemal trzydziestu lat. Przywiązałyśmy się do niej. Kiedyś Nora zabierała ją na zakupy, żeby pooddychała świeżym powietrzem, ale pewnego razu o mało nie wywołała burdy ulicznej, pytając faceta przy straganie z sałatą: Czy nie ma pan czegoś w kształcie ogórka, dobry człowieku? Od tego czasu trzymamy ją w domu dla jej własnego dobra. Czasami trochę się rusza – wte i wewte, wte i wewte, aż cholera bierze – złoszcząc się, że Melchior zabrał jej najlepsze lata życia, a potem zostawił dla jakiejś hollywoodzkiej ladacznicy, na18


rzeczonej numer dwa; że „urocze dziewczęta Hazardów” oskubały ją z pieniędzy i że spadła ze schodów, i nigdy nie będzie mogła chodzić. Aż w końcu chciałoby się przykryć ją kocem, jak to się robi z papugą, żeby zamknęła dziób. Lecz jest zupełnie nieszkodliwa, a poza tym mamy u niej długi z dawnych czasów. Nalałam sobie herbaty; za późno, dostało mi się pół filiżanki rozmokłych fusów. Poszłam do kuchni, żeby postawić czajnik na ogniu. Siedzimy sobie w naszych szlafrokach w pokoju śniadaniowym na skórzanych fotelach przy piecyku elektrycznym. Czasami tkwimy tu cały dzień, pijemy herbatę, gadamy. Wózencja układa pasjanse, tka gobeliny. Koty wchodzą i wychodzą. O szóstej przerzucamy się na dżin. Czasami po kolacji podłączamy Wózencję do telewizora – uwielbia reklamy, czeka na te, w których występuje Melchior, wtedy gada do ekranu – a same idziemy na górę, wdziewamy dawne stroje, na przykład te jednakowe futra ze srebrnych lisów, które dał nam Howard Hughes, i wyruszamy do lokalu, gdzie proszą nas od czasu do czasu o pokazanie jednego z tych numerów, które przed laty przyniosły nam sławę. Bywa też, że występujemy nieproszone. – Jeszcze coś z poczty? Nora podsunęła mi plik papierów. Znowu rachunek za prąd; znowu jakiś druk z administracji; znowu sąsiedzi skarżą się na koty; a jakiś dzieciak z New Jersey chce zrobić z nami wywiad do doktoratu o filmie; znowu ten cholerny Sen nocy letniej. W naszym wieku ma się uczucie, że się wszystko już kiedyś oglądało. Jak widzę, nasza mała Tiff, nasze kochanie, nasze kurczątko, obiekt naszej miłości, nasza chrześniaczka jest ostatnio zbyt zajęta swoim wielkim romansem, aby przysłać nam kartkę na urodziny. Ach, ta młodzież. Zadzwonił dzwonek, aż podskoczyłam. Czyżby to był facet od gazu? Nie, to na pewno nie on, ten nigdy nie opiera się o dzwonek całym ciężarem ciała, lecz pobrzękuje powściągliwie, od czasu gdy ujrzał Norę bez niczego, z wyjątkiem lakieru na paznokciach. 19


Wyskoczyła prosto z kąpieli, myślała, że to telegram. Nie. To było gwałtowne, długie dzwonienie. Potem jeszcze raz. I jeszcze. Zerwałyśmy się na równe nogi, zesztywniałyśmy. A ten ktoś za drzwiami wali pięściami i woła: – Ciocie! Najmłodszy syn naszego ojca, młody Trystram Hazard. Dlaczego nazywa nas ciociami, choć jesteśmy właściwie jego przyrodnimi siostrami, tyle że nieślubnymi? Dowiecie się w odpowiednim czasie. Czyżby przyszedł życzyć nam sto lat? Jeżeli tak, to skąd ta panika? Wrzeszczał tak, że cała się trzęsłam. Walczyłam z zamkiem, z ryglami, z łańcuchem – ten nasz dom to istny Fort Knox. Nigdy dość ostrożności w dzisiejszych czasach. W zeszłym roku przeżyliśmy tu zbiorową ucieczkę z lokalnego więzienia; przeskoczyli przez mur jak zespół baletowy. Gdy otworzyłam drzwi, młody Trystram padł mi w ramiona, jakby go nagle podcięło. Nieogolony, z obłędem w oczach; jego ryże włosy wyłaziły mu z tego śmiesznego mysiego ogonka i rozwiewały się na wietrze, który właśnie sunął śmieci przez frontową bramę. Wyglądał jak obłąkany. Przytył też sporo od czasu, gdy go ostatnio widziałam. Wisiał na mnie, ciężko dysząc. – Tiffany... – Zip, sap, zip. – ... Jest tu Tiffany? – Weź się w garść, Trystram, zrobiłeś wielką mokrą plamę na moim jedwabiu – powiedziałam surowo. – Widziałyście mój program wczoraj wieczorem? – Prędzej padnę, niż obejrzę ten twój syfiasty program. Wózencja ogląda go od czasu do czasu, chichocząc i rozkoszując się, mimo własnej postępującej zgrzybiałości, upadkiem rodziny Hazardów w ostatnim pokoleniu albo – jak to czasami dowcipnie ujmuje, chichocząc bardziej niż zwykle – ostateczną degeneracją tej dynastii. My też raz wytrzymałyśmy pierwsze pięć minut, czułyśmy się zobowiązane obejrzeć telewizyjny debiut naszej małej Tiff. Tiffany jest tam „hostessą”, cokolwiek to znaczy. Ciągle się uśmiecha, pokazuje cycki. Jaka szkoda. Byłaby świetną tancerką, 20


gdyby miała więcej samozaparcia. Obejrzałyśmy jej pięć pierwszych minut. To wystarczyło, mówię wam; następnie udałyśmy się do pobliskiego baru, złowrogo pomrukując. Program nadawany jest na żywo. Na tym polega jego wyjątkowość. – Mieliby lepszą oglądalność, gdyby nie żył – powiedziała Nora. – Jedyny pośmiertny prezenter telewizyjny. Cóż za ekstrawagancja. Trystram otarł oczy zewnętrzną stroną dłoni i wtedy zauważyłam, że płacze. – Tiffany zniknęła – powiedział. Zrobiło mi się łyso, mówię wam. Nora wrzasnęła z kuchni: – Co gryzie naszego młodego przyjaciela? Był w złym stanie, beczał i bełkotał. Tak zionął szkocką whisky, że jego oddech prawie mnie powalił. Kiedy udało nam się usadowić go w fotelu, wrzucił mi do rąk wideokasetę. – Obejrzyjcie sobie – mówi. – Nic z tego nie rozumiem. Obejrzyjcie, zobaczcie, co się stało. Potem spojrzał na zdjęcie małej Tiff w srebrnej ramce, które stoi na kominku w pokoju śniadaniowym, i znowu puściła mu kanaliza. Szkoda mi było biednego dzieciaka. Mówię „dzieciak”. Ma trzydzieści pięć lat; ani się obejrzy, a stuknie mu czterdziestka. A jednak jego kapitał to chłopięcy urok. Bóg wie, co się z nim stanie, gdy go straci. Trzęsłyśmy się całe, byłyśmy pełne obaw; co tu się, do cholery, dzieje? Nora wrzuciła kasetę do magnetowidu. Mamy wideo, żeby być na bieżąco z tymi musicalami Busby’ego Berkeleya, które pokazują w sobotę wieczorem. Nagrywamy je i oglądamy w kółko, robimy stop-klatki w naszych ulubionych miejscach. Doprowadzamy tym Wózencję do szału. No i oczywiście Ginger i Fred. Stary dobry Fred. Nostalgia, wada starców. Oglądamy tyle starych filmów, że mamy czarno-białe wspomnienia. Rozlega się bzyczenie i Wózencja zamiera w szoku wyrwana z transu, w który zwykle wpada, kiedy się tak przyjemnie ubabrze boczkiem przy śniadaniu. 21



W serii

ukazały się:

Jaroslav Hašek, Losy dobrego żołnierza Szwejka czasów wojny światowej Jarosław Iwaszkiewicz, Matka Joanna od Aniołów Virginia Woolf, Flush

W przygotowaniu: Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow Joseph Conrad, Lord Jim Fiodor Dostojewski, Biesy


50 książek na 50-lecie Znaku Przedstawiamy najlepszy przewodnik po świecie literatury. Wybitni autorzy, ważne dzieła. Te dobrze znane i te niesłusznie zapomniane. Kultowe, prowokacyjne i refleksyjne. Seria 50 na 50 to książki, które po prostu trzeba znać. Szalone jest życie staruszki. Dora i Nora, postrzelone bliźniaczki, to uosobienie radości, wdzięku, seksapilu, energii i apetytu na życie. Tyle że mają po siedemdziesiąt pięć lat. Ale czy komuś to w czymś przeszkadza? Mądre dzieci to komiczna opowieść o karierze dwóch zwariowanych kobiet, które najlepiej czują się na kabaretowej scenie. To szalony kankan na tle historii przełomu XIX i XX wieku. Kokieteryjny uśmiech zarezerwowany dla tych, którzy wiedzą, czym jest dystans do świata. I jedna z najzabawniejszych powieści Angeli Carter. Angela Carter (1940–1992) była między innymi dziennikarką, poetką, tłumaczką, feministką, podróżniczką, dwukrotną mężatką, ale przede wszystkim pisarką. Jedni w jej twórczości widzą surrealizm i realizm magiczny, inni odwołania do fantastyki, science-fiction, literatury gotyckiej, postmodernistycznej i feministycznej. Bez wątpienia Carter była jednym z najoryginalniejszych głosów literatury XX wieku. Mądre dzieci to wspaniała powieść, soczysta, zabawna i mądra na swój przewrotny sposób.

Cena detal. 32,90 zł

• ISBN 978-83-240-1245-9


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.