Anna Arno KONSTANTY ILDEFONS
Niebezpieczny poeta
Wydawnictwo Znak Kraków 2025
Projekt okładki
Wojtek Janikowski
Fotografie na okładce
Muzeum Literatury/East News
Adobe Stock
Opieka redakcyjna
Elżbieta Kot (wydanie 2013)
Dorota Gruszka (wydanie 2024)
Wybór ilustracji
Anna Arno
Współpraca
Dorota Gruszka
Adiustacja
Anna Szulczyńska
Korekta
Urszula Horecka
Beata Trebel-Bednarz
Indeks
Wojciech Bonowicz
Opracowanie typograficzne
Irena Jagocha
Łamanie
Edycja
© Copyright by Anna Arno, 2025
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-235-9
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Wydanie II przejrzane, Kraków 2025. Printed in EU
Gdyby Gałczyński miał napisać autobiografię, o szóstej rano zasiadłby przy biurku i zamaszystymi literami, zielonym atramentem spisałby niewiarygodną historię. Rymowaną, fantastyczną, pełną przygód w egzotycznych krajach. We wstępie do Utworów poetyckich z 1937 roku Gałczyński informował, że jest synem zakrystiana, pisać zaczął w wieku lat szesnastu, studia zaś odbywał w Moskwie i Teodozji. Z kolei przewodnik Czy wiesz kto to jest?1 podaje, że poeta urodził się w Dublinie w 1906 roku (sam musiał przekazać redaktorowi tę informację). Gdyby Gałczyński miał napisać swoją biografię, stworzyłby siebie od początku, tak jak kiedyś wymyślił nieistniejącego barokowego liryka Morrisa Gordona Cheatsa łącznie z kompletem oryginalnych wierszy. Nie przypadkiem angielskiemu poecie nadał nazwisko pochodzące od czasownika „oszukiwać”. Gałczyński sam siebie nazywał hochsztaplerem, słodkim szarlatanem. Najbardziej przypominał jednak wędrownego kramarza. Pisał obficie, na termin, na zamówienie, popędzany przez redaktorów. Jego straganem była gazetowa szpalta, na której rozkładał i zachwalał swoje błyszczące towary: „Mam lalki od miłości, maści od samotności (...) i poudre de pourlimpimpim” (Kryzys w branży szarlatanów).
Gałczyński właściwie napisał autobiografię i to niejedną. Wracał do niej wiele razy, tworząc kolejne wersje Żywota Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Mówił o sobie bez taryfy ulgowej, złośliwie, odkrywając słabości, jakby uprzedzając wścibskich potomnych. „Poeta-alkoholik”, „pies-na forsę” – przyznawał bezwstydnie, wyzywająco, z przywar czyniąc składnik lirycznej osobowości. Z takim samym wdziękiem dopominał się o pieniądze, podkreślając, że pisze
nie na czyjąś próżną chwałę, lecz by zarobić ździebełko na bułeczkę i masełko.
Mimo to nikomu nie wydawał się przyziemny. Przeciwnie: był nie z tego świata, jakby żył tylko poezją. Z niej się utrzymywał i poza nią nie miał innych rozrywek.
„»Przyjechałem do Francji: szukam papieża... Dzwonię do Watykanu: papieża nie ma. Dzwonię do Awinionu: papieża nie ma... I tak w kółko, aż przyjechałem do Polski...«. Tylko on mógł w ten sposób rozpocząć rozmowę”2. Marian Eile zapamiętał, że Gałczyński pojawiał się jakby znikąd. „Nigdy nie widziałem, żeby Konstanty przyszedł z kwiatkiem czy z jakimś prezencikiem. Zawsze zjawiał się nagle, jakby gdzieś z Plant, z Błoń, z chmury, z mgły, jakby przyszedł z innego świata (...) nie miałeś wrażenia, że on przyszedł z domu do drugiego domu. On jakby przychodził z nicości, jak taki chłopiec z deszczu”3.
Imię pierwsze cesarskie, drugie imię niebiańskie
Najpierw był ojciec. Każdy ojciec jest zły. Miał swoje wyrachowania, swoje serce, Potem mieli w sercach po iskierce i za miesiąc już byli na ty.
(Bal u Salomona)
Pan Konstanty Gałczyński, technik kolejowy, nosił sumiaste wąsy, a bujne włosy zaczesywał w elegancką falkę. Miał bystre, niespokojne oczka, gotowe w każdej chwili uciec poza kadr. Oczy Wandy z Łopuszyńskich są ukryte pod niskim, wiecznie zasępionym czołem. Krótko przed ślubem narzeczeni zrobili sobie zdjęcie na wycieczce w Ojcowie. On nonszalancko przysiadł na skale, na kolanie oparł letni kapelusz. Ona stoi obok, w chusteczce na głowie, długiej spódnicy i koszuli z bufiastymi rękawami. Oboje dzierżą pasterskie laski – zapewne wręczone im przed chwilą rekwizyty. Nie patrzą na siebie, nie łączy ich żaden gest. I tak już chyba między nimi było. Konstanty uchodził za przystojniaka, chociaż tego nie widać na fotografiach. Grywał na skrzypcach, ładnie śpiewał, był lubiany w kolejarskich knajpach. „Neurastenik i fantasta, bystry w żarcie i nie panujący nad sobą w gniewie, łatwo i szybko poddający się skrajnym uczuciom przyjaźni i nienawiści” – taki portret
starego Gałczyńskiego ułożył sobie Aleksander Maliszewski ze strzępków opowieści syna. Nic dziwnego, że pani Gałczyńska wychodzi na zdjęciach lekko naburmuszona. „Wyglądam tu jak stara babcia”, napisała na odwrocie fotografii, którą w 1912 roku wysłała siostrze do Pragi1. Ta niepiękna panna była jednak majętna: do jej matki należało kilka nieruchomości oraz jadłodajnia „U Wróbla”. Ten niedrogi lokal, tuż obok słynnej „Małej Ziemiańskiej”, stał się później karmnikiem bohemy, gdzie chodziło się na śledzie i flaki po warszawsku. Kiedy w 1904 roku panna Łopuszyńska wychodziła za Gałczyńskiego, knajpa była już sprzedana, ale posag żony wciąż przedstawiał się kusząco. Młodzi zamieszkali przy ulicy Mazowieckiej, w jednej z kamienic należących do teściowej. 23 stycznia 1905 roku państwu Gałczyńskim urodził się syn. O swoich imionach napisze po latach, że „pierwsze było cesarskie, drugie niebiańskie”. Konstantego odziedziczył po ojcu, natomiast fantazyjny hiszpański patron trafił mu się przypadkiem: w dniu jego urodzin Kościół wspomina świętego Ildefonsa. W pisanym w 1952 roku Życiorysie ciasnym, ale własnym Gałczyński figlarnie przedstawiał swoje pierwsze chwile:
Chciałbym zwrócić Waszą uwagę, Krytycy, i Wy, łaskawi Czytelnicy, Na to, że urodziłem się w Warszawie w ponurej czynszowej kamienicy. Szczęśliwi, którzy rodzą się w zespole, np. jako trojaczki, ja niestety urodziłem się sam w pokoiku oświetlonym skąpo światłem naftowych lamp.
Lampy filowały. Ojciec schwycił się za głowę i wygłosił pod adresem matki następującą allokucję, czyli mowę:
„Szczęście jedyne, gwiazdo jedyna, darzysz mnie synem, dzięki za syna!”.
W rzeczywistości ojciec Gałczyńskiego nie wyróżniał się lirycznym talentem ani rodzicielską czułością. Prawdziwa jest za to ponura czynszówka, gdzie rodzina
Imię pierwsze cesarskie, drugie imię niebiańskie 11 przeniosła się krótko po narodzinach poety. Babce Łopuszyńskiej nie wiodło się w interesach, sprzedawała kolejne nieruchomości, a rodzina przeprowadzała się pod coraz mniej prestiżowe adresy. Młodszy o jedenaście miesięcy brat Konstantego Mieczysław Zenon urodził się jeszcze w Śródmieściu, przy ulicy Hortensji, ale wkrótce potem rodzina wylądowała na Woli, na gwarnej ulicy Towarowej. To tutaj Gałczyński widział „księżyc nad elektrownią”. Całą nieparzystą stronę ulicy zajmowały tory, a rampy i magazyny zgrupowane wokół stacji towarowej nazywano „Syberią” – ponoć na pamiątkę rekrutów, którzy odjeżdżali stąd na wojnę rosyjsko-japońską. Okolica ulicy Towarowej słynęła też z browarów, a w zaułkach kwitły lupanary. „Dzielnica proletariacka, zapylona i zadymiona, pełna fabryk, warsztatów, drobnych sklepików, łomotu wozów ciągnionych przez potężne perszerony. Wielkie fabryki: Orthweina, Handtkego, Szwedego, Lilpopa, warsztaty kolejowe »Parowóz«. Ulica Żelazna, Srebrna, Miedziana, Złota, Twarda, Chmielna, Pańska, Sienna, Prosta – wspominał tę okolicę sąsiad i przyjaciel Stefan Flukowski. – Nasza ojczysta dzielnica – Gałczyńskiego, Wiecha... Tam to właśnie, gdzieś w wielkiej kamienicy pełnej robotników, kolejarzy, węglarzy i tak zwanych »elementów«”2, w jakimś zwyczajnym skromnym lokalu mieszkał autor Ulicy Towarowej. Z finezją godną kolejarskiego syna dwudziestoletni Gałczyński wyłożył Flukowskiemu sens życia: „Coś, czego nie można by przeskoczyć. Finis. Koniec toru, jak to bywa na stacjach kolejowych. To bardzo wesoła rzecz stacja kolejowa. Wiesz, ten oddech parowozów – buffo! – sygnały, dziurkowanie biletów, nie wiadomo, z kim spotkamy się w przedziale, no i ta czerwona czapka zawiadowcy. Puścisz się jakimś torem i nagle tor kończy się głupim zawijasem w górę zawsze równoległych szyn. Poprzeczna belka i nic tu nie pomoże: ani straszna lokomotywa, ani wesoły jak polny mak zawiadowca”3. Okolice swojego dzieciństwa Gałczyński opisywał w latach studenckich, kiedy jeszcze tam mieszkał. Ulica Towarowa jest miejscem melancholijnych objawień, ciężkiej pracy i ubogiej rozrywki:
Tutaj wieczorem faceci grają na mandolinach i ręka wiatru porusza ufarbowane wstążeczki. W ogóle tu jest inaczej i gwiazdy są jak porzeczki, i jest naprawdę wesoło, gdy księżyc wschodzi nad kinem.
(Ulica Towarowa)
Mandoliniarze rzeczywiście grywali po bramach, a do mieszkania dochodził też huk tramwajów, dźwięk fabrycznych syren, odgłosy awantur czy melodyjki z knajp. Wspomniane w wierszu kino to zapewne „Helios” przy ulicy Wolskiej, którego bramę poeta mógł podglądać z balkonu. Tam po pracy przychodziły „anioły proletariackie”, dziewczęta o „oczach z ukrytym szafirem”, które
jedzą pestki i piją wodę sodową niezgrabnie, pierś pokazując słońcu, piękną jak lirę.
Ale na ulicy Towarowej często gości smutek:
A kiedy wieczór znowu wyłoni się z mandolin, a księżyc, co był nad kinem, za elektrownią schowa, mgłami i alkoholem ulica Towarowa rośnie i boli.
Kiedy w latach studenckich Gałczyński zapraszał do siebie przyjaciół, jego dom sprawiał ponure wrażenie. Przeciętnie urządzone pokoje kontrastowały z barwną osobowością Kostka. „Pamiętam, jak głęboko, choć naiwnie, byłyśmy zdziwione, że tu właśnie, w tym brzydkim mieszkaniu, wśród tych pospolitych sprzętów i u boku tej pospolitej kobiety rozwijał się ten niepospolity chłopak, obdarzony niezwykłym ukochaniem i subtelnym odczuwaniem wszystkiego, co piękne” – wspominała uniwersytecka koleżanka4. Także Natalii Gałczyńskiej rodzinny dom męża wydał się okropną mieszaniną zaniedbania i złego gustu: „Na ścianach wisiały jakieś wąsate fotografie, haftowane makatki. Nie wierzyłam własnym oczom, że właśnie ON mieszka wśród podobnej brzydoty. On sam śmiał się i mówił: »To jeszcze nic. Zobacz, tu jest obraz od pierwszej komunii (Jezus z napęczniałym sercem) i Wernyhora, i Czachórski, i Wyspa umarłych Böcklina«. Ta Wyspa była dla niego zawsze symbolem ohydy wnętrza”5.
Gałczyński nie dorastał w wyrafinowanym otoczeniu i gładkich obyczajach. Jego podwórkiem był Kercelak, przed wojną największe stołeczne targowisko. Można tu było dostać węgierską słoninę, zegarek, królika, broń palną i chleb świętojański, ale też garnitur „zupełnie nowy, po jednem samobójcem, co się zakochał, frajer w nóżkę kopany”6. Kwitł handel trefnym towarem, a pomiędzy budkami działały szulernie. W napisanym w „wieku męskim” quasi-autobiograficznym wierszu Bibrowski poeta wspominał swój warszawski matecznik:
Eeech młodość! młodość... serce boli wspominać te dziewczęta z Woli, stare akacje z Kercelaka i z Ogrodowej bzy.
Dziecięcą wyobraźnię cieszyły jaskrawe kolory, tandeta i bałagan. Gałczyński wielokrotnie przywoływał jarmarczną atmosferę swojej dzielnicy. W Pieśniach o szalonej ulicy opisywał serce ludowej Warszawy, gdzie wre praca, trwa polityczna agitka i kwitnie pokątny handel:
Nad Kercelakiem słońce wschodzi, sztajera w blachach dachów gra; budzi się oszust, wstaje złodziej i cyrk „Chevalier François”.
Jeszcze po wojnie, w Krakowie, w poetyckim widowisku Plac Merkurego Gałczyński przywoływał z pamięci orientalny przepych nieistniejącego już Kercelaka:
Solidni rzemieślnicy hodują ptaszki, a przed sklepami mają wywieszki; Klucze, okulary, nożyce, dzbanuszki; w klatkach: kanarki, kosy, śmieciuszki.
Wokół dzbanuszków, nożyc i kluczy zefir wiruje świeży
Na tym bazarze skarby mieszają się z gratami, dziwactwo sąsiaduje z pospolitością, a zwykli oszuści wydają się czarodziejami. Gałczyński opowiada o tym bez tchu, niczym zachwalający swoje towary przekupień:
Kto nie widział placu merkurego ten nic nie widział ujrzeć plac merkurego i umrzeć gołębie katarynki szopenfeldziarze pająki koniki wróżbici sprzedawcy pyz gorących gramofonów perkolatorów fotografowie z tłem z brzozami nad wodą zdjęcia ślubne w samolocie założyciele sekt religijnych głupi jasio skórka panieńska stoliki z wirującym piórkiem można wygrać sto cukierków można przegrać życie uważajcie.
Gałczyński niechętnie opowiadał o rodzinnym domu. Ojca nigdy nie przedstawił znajomym, a kiedy o nim mówił, „czuło się kpinę, gniew, urazę, ale wszystko to było jakby w otoczce uśmiechu, podziwu, utajonej miłości. Nikt z nas tego gwoździa nie poruszał – wspominał Aleksander Maliszewski. – Przeczuwaliśmy, że w sercu Kostka ćmiła tęsknota do »dziwnego« ojca, który był i którego jednocześnie nie było”7. Stary Gałczyński nie mógł usiedzieć w domu. Włóczył się po knajpach, brylował wśród kolejarzy, jeździł na tajemnicze wycieczki. Coraz częściej znikał z domu, aż w końcu całkiem się ulotnił. Nic dziwnego, że matka była swarliwa, wiecznie poirytowana, zdarzały jej się napady histerii. Natalia Gałczyńska wspominała, że teściowa patrzyła na nią krzywym okiem: „Była na pewno dzielnym i dobrym człowiekiem, ale nigdy jej nie polubiłam ani ona mnie. Miała zresztą tysiące żalów do świata i do Konstantego”8. Obawiała się, że syn wda się
15 w ojca. Aleksander Maliszewski wpadł kiedyś na Towarową, ale nie zastał przyjaciela. Przyjęła go tylko roztrzęsiona pani Gałczyńska: „Nagle padła na wałek kanapy i zaniosła się spazmatycznym płaczem. Wśród bezładnego potoku słów zdołałem zrozumieć, że jeśli Konstanty będzie podobny do ojca, to ona się zabije”9. „Ojciec lubił lenistwo”, pisał Gałczyński w 1934 roku, osiem lat po śmierci seniora. W ironicznym, ale też czułym Portrecie ojca artysty ukazywał znudzonego, nieobecnego emocjonalnie mieszczucha:
To zagwiżdże, to muchę zdusi pod Obrazem i marsz w gąszcz pod oknami do czytania gazet.
Najchętniej lubił czytać o mordach. Im więcej przelał jaki wisielec rzewnej krwi dziewczęcej, im zabawniej nakrajał do walizki głowę, tym piękniej się paliły oczy szmaragdowe.
Gnuśny ojciec wyjada ze słojów konfitury „z róży bułgarskiej, z motyla, z ostu, z berberysa / i z truskawki zrywanej podczas półksiężyca”, a w jego łakomstwie jest jednak cień poezji, zaklęty choćby w egzotycznych nazwach przysmaków. Zamknięty w sobie, nieomal widmowy rodzic budzi respekt i strach, ale także pobudza dziecięcą fantazję:
Byłem wtedy nie większy od pszczoły. Gdy w dymach zmierzchu ujrzałem w oknie łeb ojca-olbrzyma, strach i śmiech mną wstrząsały, bo krzywa szlafmyca ciągnie – myślałem – ojca prosto do księżyca.
Zawstydzony brakiem ojca godnego podziwu i uszanowania Gałczyński stworzył sobie własną genealogię. W zależności od humoru opowiadał kolegom, że tata jest zakrystianem, organistą, wędrownym golibrodą czy też zapalaczem latarni. „Nieuchwytność, niematerialność elementów portretu sprzyjały bezustannym zmianom i poprawkom – wspominał Aleksander Maliszewski. – Nikt się nie dziwił, że »stary« tak szybko zmienia zawody i kontynenty. Mógł być Chińczykiem, który niezgrabnie łopocąc wielkimi skrzydłami, sfrunął właśnie z przewracającej się na rzece dżonki, ale mógł też być starszym helikonem u Jana Sebastiana Bacha, jak to Konstanty zwierzył pewnej miłej koleżance uniwersyteckiej. Wiem o tym, bo mnie potem pytała, co to jest helikon”.
Pewnego razu Gałczyński nie poprzestał na konfabulacji, lecz po prostu adoptował sobie tatusia i w jego towarzystwie odwiedził Aleksandra Maliszewskiego.
„Był to niewielki, różowy, wesoły, krzepki staruszek z siwymi wąsami. O ile pamiętam, dość gruba tombakowa dewiza w dwóch zakosach biegła przez całą szerokość kamizelki. Nosił buty z cholewami. Trochę seplenił”10. „Stary Gałczyński” opowiadał o hodowli róż, a „syn” dopowiadał baśniowe nazwy odmian. Przyjaciel przejrzał mistyfikację, jeszcze zanim „stary Gałczyński” napomknął o swojej córce, która wyszła za mąż za elektrotechnika. Podobno poeta spotkał „ojczulka” w drodze na wykłady, kiedy z zatroskaną miną nastawiał swoją cebulę...
Zapytany, czy jest do ojca podobny, Gałczyński posępnie przyznawał się do trudnego dziedzictwa: „O, na pewno tak, bo widzisz... i on ma także, no... (kilka ruchów dłonią, jak lot ptaka) odloty i te rzeczy... A potem rachunki mu się nie zgadzają. Zawsze z tego było dużo zmartwień. (...) Tylko że, widzisz, on coraz rzadziej powraca, a matka czeka na balkonie...”11. W swoim fantastycznym Żywocie Gałczyński uczynił ojca „cesarzem w Azji Mniejszej”: „od pijaństwa potem ogłuchł, / co dzień ścinał tysiąc głów”. Alkohol przyspieszył zgon seniora: w marcu 1927 roku ojciec zmarł na wylew. Poeta, który odbywał w tym czasie służbę wojskową, dostał przepustkę na pogrzeb. Z nieomal cynicznym humorem przedstawił później ten moment w Balu u Salomona:
A gdy ojciec umrze, to jest naprawdę sympathique: stary cylinder w odwiecznym futerale... Krucyfiks wpadł do wanny. Matka w krzyk.
A ja nie płakałem wcale.
W 1930 roku siostra Wandy Gałczyńskiej wyswatała ją ze swoim siedemdziesięcioletnim szwagrem, czeskim urzędnikiem pocztowym. Matka poety zmarła przed Bożym Narodzeniem 1938 roku. Gałczyński był bardzo przybity jej śmiercią, dręczyły go wyrzuty sumienia. Nie odwiedził jej w Pradze i nie był na pogrzebie (przyczyniły się do tego z pewnością trudności paszportowe oraz sytuacja polityczna: miasto okupowali wówczas Niemcy). Dopiero w 1949 roku podczas pobytu w Czechosłowacji szukał jej mogiły na cmentarzu Olszańskim. „Ale najbardziej lubię w Pradze pewną kukułkę, / co kuka latem nad matki mojej grobem” (Lubię...) –wspominał wówczas w wierszu. Spotkanie z matką napisał dopiero w 1950 roku. Zainspirowała go osobowość pani Zofii Popowskiej, matki gospodarza mazurskiej leśniczówki Pranie. Stara chłopka, która opiekowała się synem kawalerem, a wieczorami snuła fantastyczne opowieści, wywołała tęsknotę za matczyną czułością:
Ona mi pierwsza pokazała księżyc i pierwszy śnieg na świerkach, i pierwszy deszcz.
Byłem wtedy mały jak muszelka, a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.
Dom z kwiatami w oknach, gdzie zaniepokojona matka wygląda powrotu syna, to nie leśniczówka, lecz mieszkanie na Towarowej:
A tam w rogu, w mieszkaniu z balkonem, w jednym oknie, gdzie kwiat czerwony, a to drugie okno z drugim kwiatem...
tam ty mieszkasz. I pogrzebaczem fajerki przesuwasz. I płaczesz Bo tak długo czekasz na mnie z obiadem.
Idę do ciebie. W twoją zieleń.
Najcieplejsze wspomnienia Gałczyńskiego były związane z młodszym bratem. Szkolny kolega Jan Hoppe zapamiętał, że Mietek żył w jego cieniu: „Naśladował zawsze jego sposób mówienia i operował tym samym ironicznym uśmieszkiem”12. Mietek miał jasne włosy i wielkie, jakby lekko wystraszone oczy. Chyba jedyną po nim pamiątką jest zeszycik zatytułowany okrągłym dziecinnym pismem: Sto najnowszych anekdot, konceptów i żartów. Tom I. Zebrał i uporządkował Miecz. Gałczyński. Wydanie pierwsze13. Chłopak zebrał w nim dowcipy dla dorosłych, zapewne przepisane z humorystycznych pisemek. Pod numerem 12 wpisał anegdotę „Przy rozstaniu”: „– A będziesz mi, Maniu, wierną aż do mojego powrotu? –Naturalnie, w każdym razie pospiesz się...”.
Mietek zmarł w wieku czternastu lat na szkarlatynę. Niedługo później jeden ze swoich pierwszych opublikowanych w prasie utworów Gałczyński podpisał pseudonimem Mieczysław Zenon Trzciński. Odejście brata upamiętnił także w przejmującym wierszu.
Skonał braciszek, skonał, skonał, skonał. Zostało po nim serce z kory i okaryna stłuczona (Śmierć braciszka)
Na Wigilię 1947 roku Gałczyński sentymentalnie powracał do rodzinnego domu. Wyobrażał sobie zastygłą chwilę, kiedy milkną spory i wszystko wydaje się możliwe:
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: „Gdzieś pan był tyle lat?”. „Wędrowałem przez głupi świat”.
Więc na górę szybko po schodach Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na szkarlatynę.
(Przed zapaleniem choinki)
Dyscypuł
W 1913 roku Gałczyński rozpoczął naukę w Szkole Technicznej Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej przy ulicy Chmielnej. „Jasne jest, że byłem w latach, kiedy o wyborze kierunku decyduje wola rodziców” – tłumaczył potem w podaniu na Uniwersytet Warszawski1. Z tego samego dokumentu wynika, że w roku 1914 rodzina spędziła miesiąc w Kijowie, gdzie ojciec „przebywał w służbie państwowej”. Trwała już wojna, kiedy podobnie jak wiele kolejarskich rodzin ewakuowano ich do Moskwy, a Kostek i Mietek zostali zapisani do szkoły Komitetu Polskiego. Historyczna zawierucha sprawiła, że z proletariackiej podstawówki Gałczyński trafił pod opiekę wybitnych pedagogów. W szkole zaprzyjaźnił się między innymi z rok młodszym Jerzym Liebertem, który jeszcze nie zapowiadał się na autora religijnej poezji.
Mały Gałczyński miał burzę czarnych włosów i ciemne oczy. Jan Hoppe wspominał, że „był »nie z tej ziemi«”2. Cieszył się powodzeniem, pomimo że stronił od grupowych zajęć. Nie grywał w piłkę na kremlowskim placu, nie wdawał się w bijatyki, nie angażował
w harcerstwo. Z butą oczytanego, nad wiek dojrzałego dziecka napominał kolegów, zwracając się do nich z pewną wyższością: „Jacy wy jesteście śmieszni – mawiał. – Chcecie przerabiać stary świat? Samowychowanie? Praca zbiorowa – wzajemna pomoc, ależ to bujda, panowie!”3.
Czasami Gałczyński przerywał namiętną dysputę o francuskich zapasach, wtrącając jakieś poetyckie zdanie. Już wówczas znał aktorskie sztuczki: dla wzmocnienia efektu przestawiał akcenty lub podwajał ostre głoski. Jego własne wiersze koledzy nazywali „dziwolągami”. Z tej dziecięcej twórczości nic się nie zachowało. Jan Hoppe zapamiętał tylko fragment dedykowanego mu utworu, gdzie Gałczyński bronił swojej odrębności:
Ty mówisz, Janku, że poezji czary
Są to znikome i puste wyrazy, Mówisz, poeta to człowiek bez wiary...
Hoppe zapamiętał też, że kiedy on sam próbował opisać harcerską wycieczkę, kolega ganił go za nazbyt kwiecisty styl: „Po co te krzyki zastępowych, gwizdki, zbiórki, hałasy? Po co takie długie zdania? Redukuj uroczyste przymiotniki. Musi być znacznie mniej tych »pięknych«, »oślepiających«, »nadzwyczajnych«. To dobre dla sentymentalnych dziewczyn. Trzeba wypowiadać się prosto, prawdziwie”. Gałczyński mówił nie tylko własne wiersze. Łapczywie czytał rosyjskich poetów, szczególnie Puszkina i Lermontowa: „Cytował ich przy każdej okazji. Bierze na przykład któregoś z kolegów pod rękę i spacerując po klasie, deklamuje: »Oniegin, dobryj moj prijatiel«*. Albo słuchając krzyku nieco histeryzującej nauczycielki, szepce: »to kak zwier’ ona zawojet«**, wskazując na zadumanego czy zmartwionego kolegę, recytował: »Na bieriegu pustynnych wołn / Stojał on dum wielikich połn / I w dal gladieł«***”. Gałczyński był oczytany i brylował intelektualnymi zainteresowaniami. „Ty lubisz kotleta, / a ja wolę Hamleta” – chełpił się przed szkolnymi kolegami; „Ty marzysz o chałwie, forsie i pełnej kiesie, / a ja o Sofoklesie”. Chętnie przytaczał też pesymistyczne refleksje Schopenhauera. Nic więc dziwnego, że wybitnie zdolny, choć niesforny uczeń zaskarbił sobie sympatię nauczycieli. Na plastyce pozwalano mu malować na „temat dowolny”, a stary ksiądz najchętniej wywoływał go do paciorka. Najważniejszą postacią w szkole stała się jednak dla niego pani od przyrody Kazimiera Grabowska. Jak zapamiętał uczeń z późniejszych czasów, „nie tylko uczyła botaniki. Na jej lekcjach o liściach i jaszczurkach poznawało się nie jedynie
* „Oniegin, mój przyjaciel bliski”, A. Puszkin, Eugeniusz Oniegin, przeł. L. Belmont.
** „To jak dziki zwierz zawyje”, A. Puszkin, Wieczór zimowy, przeł. J. Tuwim.
*** „Na brzegu, nad pustkowiem fal, / Stał On – i z wielką patrzał w dal / Zadumą”, A. Puszkin, Jeździec miedziany, przeł. J. Tuwim.
chromosomy i budowę jądra komórki, uczyło się życiowej logiki, poznawało wartości ponadmaterialne”4. Wraz z mężem Józefem, który również uczył w szkole, Grabowscy stworzyli Gałczyńskiemu coś w rodzaju drugiego domu. Podobno to oni przekonali jego ojca, aby kupił mu skrzypce. Pani Kazimiera prowadziła też amatorski teatr, gdzie Kostek zagrał rólkę w Kordianie. Ulubionej nauczycielce Gałczyński zadedykował swoje pierwsze, egzaltowane wiersze. Nie zachował się niestety poświęcony jej Sonet do miłości, który sam uważał za swój debiut, ułożony „z tworzywa uczuć miłosnych”. Dwadzieścia lat później publikowany w tygodniku „Prosto z mostu” wiersz Wilno, ulica Niemiecka poeta opatrzył dedykacją: „Poświęcam mojej drogiej niezapomnianej nauczycielce – Pani Kazimierze Grabowskiej”.
Z „miłosnego tworzywa” powstały także wiersze dedykowane Jadwisi. Była daleką kuzynką Gałczyńskiego, bodajże po kądzieli. Poznali się po powrocie rodziny Konstantego z Rosji, w Boże Narodzenie 1919 roku. Gałczyńscy odwiedzali wówczas stryja Lucjana w Aleksandrowie Kujawskim oraz rodzinę matki w pobliskim Szkleńcu. Nic więcej nie wiadomo o dziewczynie, dla której Gałczyński układał afektowane erotyki. W wierszu Do Alraune zmieniał się w namiętnego wampira. Obiecywał: „nóż ci wbiję w gardło, aż krew czerwona tryśnie / (...) I pożrę twoje usta – czerwone, słodkie wiśnie”. Zakochany nastolatek zachwycał się zielonooką dziewczyną; zapewne podejrzał lub tylko wyobrażał sobie jej kobiece rytuały: „W miesięcznych płynach drgają wężowe twoje ręce / Twój pusty śmiech jak metal w powietrza błękit brzęczy”. Tajemnicze imię ukochanej, Alraune, wywodzi się ze średniowiecznej niemieckiej legendy o korzeniu mandragory, który zapłodniony nasieniem wisielców przybiera ludzką postać: dzieci zrodzone z tego korzenia nie doświadczą miłości. Ten niemiecki mit Gałczyński mógł znać z filmu z 1918 roku albo z wcześniejszej powieści Hannsa Heinza Ewersa. Z pewnością spodobało mu się brzmienie słowa, ale także ciężka, zmysłowa symbolika Alraune. W „gotyckim” sylwestrowym wierszu nieszczęśliwy kochanek ponownie się użalał:
Jam szedł do parku sam, smutny śmiertelnie
Całować kiście trzcin i płakać sam nad sobą I marzyć, śnić i być choć duchem z Tobą... (...)
Wiedzą o Tobie znikające zorze, Albo szpieg-księżyc zoczył Cię wśród krzaków, Gdyś tęsknym wzrokiem patrzała w oddalę, A miesiąc srebrzył Twoich ust korale, Może o Tobie wiedzą stada ptaków... (Na pamiątkę)
Młodzieńcze zauroczenie ćmiło się może jeszcze jakiś czas: pięć lat później Jadwisi zadedykował Gałczyński wiersz Rozstanie, w którym znowu nazwał ją „miesięczną Alraune”. Tej nieznanej panience poeta zawdzięczał zapewne pierwsze czułości:
Już niebieską emalią drzewa księżyc pokrył, Twoje kroki szeleszczą jak miesięczne blaski, Twój pocałunek cichy, pieściwy i mokry, spływa jak melodia przenajświętszej łaski.
Po wojnie Gałczyńscy wrócili do Warszawy. Do kraju przeniosła się także moskiewska szkoła – ulokowana w sporym parku na Wierzbnie była znana jako Gimnazjum Giżyckiego. Kostek i Mietek nadal do niej uczęszczali, pomimo nalegań ojca, aby czym prędzej przyuczali się do zawodu kolejarza.
Jeśli oceniać podług cenzurek, Gałczyński był uczniem słabym, nie więcej niż dostatecznym5. Psocił, ale był lubiany – miał piątki z zachowania, chociaż w jednym z arkuszy ktoś zapisał, że przeszkadza na lekcjach. O dziwo, ledwie prześlizgiwał się z francuskiego, chociaż miał naturalną łatwość uczenia się języków i w późniejszych latach nadrobił braki... W tym okresie Gałczyński wyróżniał się na lekcjach polskiego. Wykładów o Słowackim słuchał jak zaczarowany, a z jego twarzy znikał cień kpiny. Trafił mu się zresztą wybitny polonista: Leon Pomirowski, który wkrótce zdobędzie uznanie jako krytyk. W swoim wydanym w 1933 roku opracowaniu Nowa literatura w nowej Polsce nauczyciel wspomni o „oryginalnej i bujnej indywidualności” dawnego ucznia6. Z kolei jako literacki debiutant Gałczyński chwalił się na łamach pisemka „Czerwony Lew”, że literaturę polską wykładał mu „obecny Ten (Taine) krytyków warszawskich”. Z groteskową pychą dodawał: „Zapowiadał się wtedy Pomirowski świetnie, toteż popierałem go w miarę możności. Wydaliśmy wtedy dramat gnostyczny pt. Odstępstwo pod wspólnym pseudonimem »Leon Pomper«”. Kiepskie oceny Gałczyńskiego nie wynikały z braku zdolności; miał po prostu ważniejsze zajęcia. W szkole założył pisemko „Dyscypuł”, które redagował i w znacznej mierze wypełniał własnymi utworami. Tytuł oznacza po prostu
„ucznia”, a Gałczyński dodał jeszcze motto: „De omni re scibili et quibusdam aliis” („O wszystkich rzeczach, które poznać można, i niektórych innych”). We wstępniaku redakcja zapowiadała: „pragniemy, aby »Dyscypuł« stał się zwierciadłem nas samych. Niech na jego łamach pojawiają się nasze spostrzeżenia, nasze smutki, nasze radości i bóle. Wreszcie niech pismo to nas zbliży, w jeden łańcuch nierozerwalny spoi, niech nas uczyni jedną masą zwartą, w której jeden duch niech będzie: »Hej! Ramię do ramienia! Spólnymi łańcuchy opaszmy ziemskie kolisko! Zestrzelmy myśl w jedno ognisko! I w jedno ognisko duchy!...«”. W pierwszym numerze poeta-naczelny zainaugurował rubrykę Typów naszych galeryjka, a podtytuł Prolog sugeruje, że planował cały cykl szkolnych karykatur. Tymczasem w zręcznych rymach prosił czytelników o wyrozumiałość:
Posłuchajcie, dyscypuły, Posłuchajcie – rzecz ciekawa –Podobnego nic nie było, Jak na świecie jest Warszawa.
Ku radości bowiem waszej Redaguję wam portrety –Nie wiem, czy podobne będą... Bądźcie względni dla poety.
W 1922 roku Konstanty Ildefons Gałczyński rozpoczął studia na wydziale filologicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Szerokiego curriculum, obejmującego liczne przedmioty humanistyczne, mógłby mu dziś pozazdrościć niejeden student. Te złote lata Uniwersytetu Warszawskiego wspominał ze wzruszeniem Stefan Flukowski: „Pamiętam, jakby to było wczoraj: profesor Władysław Witwicki z gołą głową, w płaszczu narzuconym na ramiona idzie wolnym krokiem przez dziedziniec pałacowy. W dłoni parę książek, może Platon, którego właśnie przekładał i sam ilustrował. Tak, w owym czasie było na Warszawskim Uniwersytecie coś z helleńskiej atmosfery – piękno swobodnej myśli, niezależność dociekań naukowych, powaga człowieka nauki. A wszystko opromienione łagodnym, złocistym blaskiem mądrego humanizmu”7.
Gałczyński najpilniej uczęszczał na zajęcia anglisty profesora Andrzeja Tretiaka, ale w jego indeksie znalazły się również wykłady z języka polskiego u Jana Baudouina de Courtenay oraz językoznawstwo u Karola Appela. Młody poeta nie ograniczał się zresztą do filologii. Nie mógł sobie odmówić zajęć z dramatu rzymskiego u profesora Zielińskiego, seminarium z logiki u profesora Tatarkiewicza, wykładów o Goethem i Rembrandcie. „Chadzało się bezładnie, zależnie
Spis treści
Imię pierwsze cesarskie, drugie imię niebiańskie
się zostać wieszczem
byłoby małżeństwa, gdyby nie nasza miłość
Wstawiony czy symulant
w Berlinie Konstanty...
Jest tajemnicze Wilno, pomarańczowo-zielone
O naszym gospodarstwie
Jeść chce si
Na nowe cię pchniemy tory
Ten Gałkiewicz
Zaśpiewałem i miałem przykrości
Pięć lat milczałem jak głaz
Cóżem winien, żem tak się nabłąkał
Więc wróciłeś, oszuście, słodki szarlatanie
Gęś z fiołkami
Dobra propaganda
Zaczarowana dorożka
Moim departamentem jest księżyc
Tutaj mój port
Poeta i mandarynki
Zlata Praha
Sąd nad królem Midasem
Czego ode mnie chcecie
Wiersz tego wieszcza niedostępny
A ty jesteś zdrajca
Śpiewam dzieło snycerza
Pochwaleni niech będą ornamentatorzy
Gdy odejdę, nie płacz, moja żono
Przypisy
Nota bibliograficzna
Indeks nazwisk
Spis ilustracji