Eric-Emmanuel
Schmitt
Marzycielka z Ostendy
Eric-Emmanuel Schmitt
Marzycielka z Ostendy
przekład Anna Lisowska
W Y DAW N IC T WO Z N A K K R A KÓW 2 0 0 9
– Cóż to za szczęście być leczonym przez piękną kobietę... Kiedy po raz pierwszy wyszeptał te słowa, pomyślała, że musiała się przesłyszeć, i miała do siebie żal. Jak mogła zamienić jęk pacjenta w komplement? Jeśli jej podświadomość znów zrobi jej takiego psikusa, pójdzie skonsultować się z psychoanalitykiem. Kompleksy nie mogą przeszkadzać jej w pracy, nie ma mowy! Wystarczy, że przeszkadzają jej żyć... Niezadowolona Stefania, kiedy tylko pozwalał jej na to wolny czas między obowiązkami, próbowała zrekonstruować prawdziwe słowa pacjenta z sali 221. Początek zdania musiał być prawidłowy: „Cóż to za szczęście być leczonym...”, końcówka musiała jej umknąć. „Piękną kobietę”? Nikt nigdy nie mówił o Stefanii, że jest piękną kobietą. I nie bez powodu! – pomyślała. Opuszczając szpital Salpêtrière, młoda pielęgniarka nie znalazła żadnej odpowiedzi. Spacerowała zamyślona pod niebem ciężkim od M
177 M
deszczowych chmur, prawie czarnym, pośród strzelistych wieżowców. Położone u ich stóp aleje wysadzane smukłymi akacjami wydawały się płaskie i opuszczone. Mieszkała w kawalerce w Chinatown, na południu Paryża, w dzielnicy o zielonoszarych murach, z czerwonymi tablicami reklamowymi. Na tych ulicach, pełnych Azjatów, wydawała się sobie ogromna w porównaniu z malutkimi, delikatnymi kobietami, które uwijały się w pracy niczym zwinne mrówki. Przy tych gibkich sylwetkach jej zupełnie normalny wzrost robił z niej olbrzymkę, a krągłości wydawały się wręcz przesadzone. Wieczorem, nie mogąc skoncentrować się nad programami telewizyjnymi, odrzuciła pilota i uznała swoje uporczywe myśli za dość podejrzane. „Cóż to za szczęście być leczonym przez piękną kobietę”! Moja biedna Stefanio, dopatrujesz się tych słów w zupełnie innym zdaniu, ponieważ pozwala ci to na powtarzanie kwestii, która ci się podoba, tyle tylko, że ona nigdy nie została wypowiedziana. A więc w rzeczywistości niczego sobie nie tłumaczysz. Roztrząsasz, pochlebiasz sobie, nadymasz się. Z tą myślą rozpoczęła wielkie pranie – zawsze ją to odprężało – i zabrała się do zaległego prasowania. Nastawiła głośniej radio, ponieważ właśM
178 M
nie nadawano audycję z piosenkami z czasów jej dzieciństwa. Z żelazkiem w ręku wykrzykiwała zwrotki, które sobie przypominała. O północy, kiedy już poradziła sobie ze stosami ubrań, była tak zmęczona śpiewaniem, że kręciło jej się w głowie, a pod powiekami tańczyły gwiazdy. Położyła się spać pogodna, w poczuciu, że zapomniała o wszystkim. Jednakże nazajutrz, przekraczając próg sali 221, drżała. Piękno tego mężczyzny peszyło ją. Karl Bauer leżał na oddziale intensywnej terapii od tygodnia, wychodził ze wstrząsu. Ponieważ w czasie wypadku samochodowego jego kręgosłup uległ częściowemu zmiażdżeniu, lekarze wątpili, czy uda mu się odzyskać zdrowie. Niczego jednak nie przesądzali. Na razie pobudzali nerwy, szacując, jak rozległe są obrażenia. Choć leżał pod przykryciem, a oczy zakrywał mu bandaż, to i tak wszystkie fragmenty jego ciała i twarzy, które mogła dojrzeć, poruszały ją do szpiku kości. Stefania widziała długie, męskie dłonie, eleganckie palce, z owalnymi, prawie perłowymi paznokciami. Dłonie przeznaczone do dotykania drogocennych przedmiotów albo muskania włosów... Następnie kolory – ciemnobrunatna skóra, ciemne owłosienie okalające twarde muskuły, świetlista czerń loków. Również jego M
179 M
usta, wyraźnie zarysowane i krągłe, które tak ją pociągały... A przede wszystkim nos, niczym ostrze, precyzyjny, mocny, przykuwający uwagę i tak bardzo męski, że Stefania nie mogła na niego patrzeć, nie czując mrowienia w podbrzuszu. Był wysoki. Nawet bardzo. Trzeba było przynieść z piwnicy specjalne łóżko, które mogłoby go pomieścić. Mimo że był unieruchomiony, jego wzrost robił na Stefanii ogromne wrażenie. Widziała w nim spełnienie szlachetnej męskości. „Podoba mi się do tego stopnia, że mój mózg zaczyna mi płatać figle. Gdyby był brzydki, nie zniekształciłabym jego wczorajszych słów”. Dzisiaj bardziej wytęży słuch, by lepiej go zrozumieć. Podczas gdy odmierzała jego kroplówki i liczyła pastylki, obudził się, wyczuwając jej obecność. – Jest pani tutaj? – Dzień dobry, jestem Stefania. Jej nozdrza pulsowały. Korzystając z tego, że mężczyzna jej nie widzi, Stefania spojrzała na swój nos, który niespodziewanie zaczął żyć własnym życiem. – Była już tu pani wczoraj rano, prawda? – Tak. – Jestem szczęśliwy, że pani tu jest, Stefanio. Jego usta rozpromienił uśmiech. M
180 M
Stefania milczała, wzruszona tym, że ciężko ranny pacjent, tak bardzo cierpiący, był na tyle subtelny, by jeszcze znaleźć siły na wyrazy wdzięczności. Ten pacjent był inny niż pozostali. „Może właśnie to powiedział mi wczoraj – pomyślała – coś miłego, zaskakującego. Tak. To musiało być to”. Uspokoiła się i powróciła do rozmowy, opowiadając o drobnych sprawach, leczeniu, któremu miał być poddany, organizacji dnia, o tym, że nazajutrz będzie mógł już przyjmować gości. Po dziesięciu minutach szczebiotu Stefania stwierdziła, że jej zachowanie w jego obecności wróciło do normy. Tym mocniej odczuła skurcz, który złapał ją za serce, kiedy usłyszała: – Cóż to za szczęście być leczonym przez piękną kobietę... Tym razem była pewna tego, co usłyszała. Nie, nie oszalała. Identyczne słowa – wczoraj i dzisiaj. I zwracał się do niej. Stefania pochyliła się nad Karlem, by przyjrzeć się jego twarzy – wyrażała rozkoszne zadowolenie, potwierdzające złożoną deklarację. Jego usta poruszały się w rytmie oddechu. Mimo zasłoniętych oczu wyglądał tak, jakby patrzył na nią z przyjemnością. M
181 M
Co robić? Nie była w stanie kontynuować rozmowy. Odpowiedzieć na komplement? Co mógłby dorzucić? Dokąd miałoby ich to zaprowadzić? Poruszona natłokiem pytań, uciekła. Kiedy wyszła na korytarz, zalała się łzami. Zobaczywszy ją przykucniętą na podłodze, Maria Teresa, jej czarnoskóra koleżanka, Martynikanka z pochodzenia, pomogła jej się podnieść i wsunęła do ręki chusteczkę. Zaprowadziła ją do małego pomieszczenia służącego jako schowek na opatrunki. – No co tam, moja mała, co się dzieje? Ta niespodziewana czułość spotęgowała smutek Stefanii, która szlochała w puszystych ramionach koleżanki. Nie przestałaby, gdyby nie zapach wanilii, którym pachniała skóra Marii Teresy. Uspokoił ją. Przypominał jej szczęśliwe chwile dzieciństwa, urodziny u dziadków i wieczory nad jogurtem u sąsiadki Emmy. – Skąd ten wielki smutek? – Nie wiem. – Coś w pracy czy w życiu prywatnym? – I to, i to – powiedziała Stefania, szlochając. Wydmuchała głośno nos, chcąc ukryć swoje zmieszanie. – Dziękuję, Mario Tereso, już mi dużo lepiej. M
182 M
Chociaż jej oczy przez resztę dnia pozostały już suche, wcale nie czuła się lepiej. Tym bardziej że nie rozumiała swojego zachowania. W wieku dwudziestu pięciu lat Stefania miała ukończone studia pielęgniarskie, ale niewiele o sobie wiedziała. Dlaczego? Bo obawiała się siebie. Po matce, która nie patrzyła na córkę zbyt przychylnym okiem, odziedziczyła powściągliwość w ocenie siebie. Jak miała uważać się za kogoś ważnego, jeśli osoba, która wydała ją na świat i która powinna ją kochać najbardziej ze wszystkich, oczerniała ją? Istotnie, Léa nie uważała swojej córki ani za ładną, ani za inteligentną, specjalnie też nie krępowała się, by o tym mówić. Za każdym razem kiedy wygłaszała swoje sądy, dodawała: „Cóż mam zrobić? To, że jestem matką, nie znaczy, że mam być bezkrytyczna!”. Opinia matki w niewielkim tylko stopniu odbiegała od opinii córki na własny temat. Jeśli nawet dzięki inteligencji obnażyła przyczynę szyderstw matki – Léa, która nigdy nie zdobyła żadnego dyplomu, wciąż zajmowała się sprzedażą ubrań, a Stefania miała maturę i wykształcenie paramedyczne – to jednak w kwestii wyglądu zewnętrznego była ofiarą kanonu estetycznego przejętego po niej. Ponieważ piękna kobieta musiała być szczupła, mieć wąskie biodra i krągłe piersi jak Léa, Stefania nie mogła być piękną kobietą, M
183 M
zaliczała się raczej – jak utrzymywała jej matka – do kategorii pasztetów. Była o dwanaście kilo cięższa, przy zaledwie siedmiu dodatkowych centymetrach wzrostu! Dlatego też Stefania zawsze odtrącała propozycje Léi, „aby zrobić się na bóstwo”, obawiając się, że zrobi z siebie jeszcze większe pośmiewisko. Przekonana, że koronki, jedwabie, treski, kucyki, kolczyki, klejnoty, bransoletki, klipsy czy kolie zawieszone na niej szokowałyby tak samo jak na transwestycie. Wiedziała, że z fizjologicznego punktu widzenia jest kobietą, ale uważała, że ma w sobie tyle powabu co mężczyzna. Najbardziej odpowiadał jej biały fartuch i białe spodnie, które, po odwieszeniu na wieszak w szpitalnej szatni, zamieniała na ich czarne lub granatowe odpowiedniki, a ortopedyczne sandały na wielkie białe adidasy. Co się wydarzyło w sali numer 221? Powinna czuć radość czy rozpacz? Radość, że ktoś uważał ją za piękną? Czy rozpacz, że jest piękna tylko dla ślepca? W rzeczywistości chodziło o emocje, zdała sobie z tego sprawę, zagrzebując się pod kołdrą. Emocje wywołane szokującymi słowami, zdaniem, które przeniosło Stefanię na rynek uwodzenia, na ten słoneczny plac, gdzie kobiety podobały się mężczyznom. Tę Stefanię, która żyła M
184 M
na uboczu, w przekonaniu, że jest z tego rynku wykluczona. Stefanię, która zdecydowała się nie prowokować spojrzeń ani deklaracji miłości. Była uporządkowaną młodą kobietą, jeśli można nazwać „uporządkowaną” osobę, która nigdy nie była roztargniona. Ascetyczna z powodu kompleksów, nie miała za grosz odwagi, uciekała przed imprezami, barami i klubami nocnymi. Oczywiście zdarzało jej się, oglądając film, marzyć o związku uczuciowym, wiedziała jednak, że są to tylko fantazje, że to się nie zdarza w prawdziwym życiu. „W każdym razie nie w moim”. Czuła się jak staruszek na emeryturze, spokojna, poza zasięgiem, obdarzona martwym lub prawie martwym ciałem. I oto, mówiąc o jej uroku, w jej życie wprowadzono zamęt. Było to nieoczekiwane, nagłe i gwałtowne.
M
185 M
Spis treści Marzycielka z Ostendy . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zbrodnia doskonała . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ozdrowienie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kiepskie lektury . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kobieta z bukietem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
5 121 175 239 297
Inne książki Erica-Emmanuela Schmitta w Znaku: Oskar i pani Róża Pan Ibrahim i kwiaty Koranu Dziecko Noego Małe zbrodnie małżeńskie Opowieści o Niewidzialnym Moje Ewangelie Oskar i pani Róża w wersji audio Kiedy byłem dziełem sztuki Przypadek Adolfa H. Małe zbrodnie małżeńskie z ilustracjami Moje życie z Mozartem Odette i inne historie miłosne Tektonika uczuć
Kim jest marzycielka z Ostendy? Starą, samotną kobietą czy osobą, która odrzuciła lęk i zagrała z losem o najwyższą stawkę? Położywszy na szali własne szczęście, zaryzykowała i zrealizowała swe największe pragnienie. Nagrodą była miłość. Pięć opowiadań. Pięć marzeń. Pięć historii. Potęga pamięci, miłości, a może dotyku? Uczucie silniejsze niż upływający czas. Piękno odkryte w słowach, małżeństwo scalone przez śmierć, książka obarczona fatum, a wreszcie pamięć, jedyny strażnik naszych wspomnień. Literatura, która przywraca wiarę w marzenia. Bohaterowie najnowszych opowiadań Erica-Emmanuela Schmitta są zwyczajnymi ludźmi. Wyróżnia ich jedno – ryzykują, by spełnić swoje marzenia. Nie zawsze wygrywają, ale gdy już im się uda – nic nie może stanąć na ich drodze do szczęścia. Są podobni do nas, bo przecież wszyscy mamy pragnienia. Te małe, codzienne i ogromne, o podboju świata. O tym, że warto w nie wierzyć, nie trzeba nikogo przekonywać.
Cena detal. 29,90 zł ISBN 978-83-240-1230-5
9 788324 012305