Na krawędzi

Page 1

d

on m m a H d r Richa

I D Z WĘ A A K R N

MOJA O POWIEŚ Ć



R ic h a rd H a m m o n d oraz

M in d y H a m m o n d

NA KRAWĘDZI M OJ A OP OWI EŚĆ

tłumaczenie Anna Gralak

Wydawnictwo Znak Kraków 2010



Rozdział drugi

C

Dzieciństwo kolesia uzależnionego od adrenaliny

prawdopodobieństwo wzbicia się w powietrze. Gdyby kaskaderski wyczyn się nie udał i gdybym za szybko uderzył o rampę, istniało spore ryzyko, że poszybuję wyżej, niż trzeba. Mocniej zacisnąłem dłonie na kierownicy i głośno przełknąłem ślinę. Zgromadził się duży tłum. Lepiej było nie okazywać strachu. Być może oderwę się od krawędzi rampy i naprawdę wzbiję się w powietrze, pofrunę nad naszą ulicą, spoglądając na ogrody za domami sąsiadów, na ich szopy i huśtawki, zerkając na płaskie dachy garażów z kolekcjami wypłowiałych piłek futbolowych i szarzejących starych piłek do tenisa, które wylądowały poza linią boiska. Pokręciłem głową z nadzieją, że wyglądam jak bohater szykujący się do naprawdę niebezpiecznego wyczynu. Nie wiedziałem o tym – albo nie chciałem wiedzieć – ale cała reszta świata dostrzegała we mnie jedynie ośmiolatka na patykowatych nogach siedzącego na czerwonym rowerku. Rower prezentował się wspaniale, tego byłem pewien. Przywiązałem z tyłu dwie szkolne torby na ramię, mocując je na bagażniku, aby zwisały po bokach jak motocyklowe sakwy. Świeży kawałek tektury był już na swoim miejscu, wydarty z opakowania po płatkach śniadaniowych i przymocowany do dolnej rurki tylnego trójkąta ramy kawałkiem taśmy izolacyjnej, którą znalazłem przyklejoną do podłogi w garażu. Gdy ruszę w stronę rampy, tekturka zacznie uderzać o szprychy, upodabniając ZEKAŁEM I PO CICHU PRÓBOWAŁEM OSZACOWAĆ


Na krawędzi. Moja opowieść | 12

mój rower do motocykla z patrolu autostradowego w Kalifornii ścigającego jakiegoś złoczyńcę na ekranie telewizora. Tak przynajmniej podpowiadała mi wyobraźnia ośmiolatka. I miałem nadzieję, że dokładnie to samo ujrzą oczy i usłyszą uszy zgrai dzieciaków z sąsiedztwa, które gapiły się na mnie i po cichu liczyły na to, że próba przeskoczenia przez figurkę Action Mana i zapisania się w podręcznikach historii przyniesie widok krwi, a być może i prawdziwej kości wystającej z ciała – tak jak ubiegłoroczny wyczyn dzieciaka ze starszej klasy, który podobno spadł z płotu i złamał rękę na ustawionej pionowo płycie chodnikowej. Często o tym rozmawialiśmy zbici w grupki pomiędzy kubłami na śmieci znajdującymi się w wąskich przejściach między bliźniakami wybudowanymi wzdłuż ulicy. Uwielbialiśmy rozmawiać o krwawych jatkach. I uwielbialiśmy nasze dwa kółka. Pewnego razu wstawiłem rower w wąską przestrzeń między dwoma murami i wykorzystałem go jako drabinkę, żeby wspiąć się pomiędzy ścianą naszego garażu a bokiem sąsiedniego domu. Podźwignąłem się z siodełka, spojrzałem w dół, wyciągnąłem ręce nad głową i przycisnąłem dłonie do ściany, a stopy do muru po drugiej stronie. Zacząłem przesuwać się w górę, czując pod palcami szorstką, zaskakująco ciepłą powierzchnię czerwonych cegieł, słysząc nylonowy szelest kurtki ocierającej się o mur i szukając oparcia dla gładkich podeszew gumowych trampek. Po chwili rower runął na ziemię, a ja zsunąłem się po ścianie i dołączyłem do niego, tworząc bezładną stertę kół, nóg i ram. Właściwie nie bolało, a wyglądało wspaniale. Widziało mnie mnóstwo kolegów i mój wyczyn zapoczątkował nową modę na wspinanie się po murach w przejściach między domami. Punkt dla mnie. Kilka lat później dałem początek podobnemu trendowi w szkole. Odkryliśmy, że można się przedostać z jednego balkonu na drugi w dużej szkolnej auli, gdzie odbywały się apele i gdzie podczas przerw na lunch utalentowane dzieciaki spotykały się na recitalach muzyki klasycznej. Kiedy one piłowały na skrzypcach albo charczały na klarnetach, ja balansowałem nad ich głowami i wyłoniwszy się zza ciężkiej kotary z czerwonego aksamitu, okalającej coś w rodzaju teatralnej loży, próbowałem wymacać stopą drewnianą krawędź progu


Rozdział 2 | Dzieciństwo kolesia uzależnionego od adrenaliny | 13

sąsiedniej galerii. Gdy uznałem, że nadeszła właściwa chwila – z nadzieją, że nikt nie patrzy – przenosiłem ciężar ciała na wyciągniętą nogę i kończyłem manewr na krawędzi balkonu obok. Rany, to dopiero był szał! Moje regularne wyczyny kaskaderskie, te publiczne i te prywatne, były tylko zwyczajnym popisywaniem się. Stworzoną przeze mnie techniką przetrwania. Jeśli jesteś małym kolesiem i nie możesz zdominować innych pod względem fizycznym, powiedz coś zabawnego. Gdy to zawodzi albo skończyły ci się dowcipy, rąbnij się w twarz pompką do roweru. To zawsze wywołuje salwę śmiechu. Będą cię uwielbiać. Dowcip to wspaniały sposób kompensowania różnych życiowych niedostatków – zapytaj któregokolwiek komika. Robienie sobie krzywdy ku uciesze innych jest jeszcze lepsze. Zapytaj nadwornego błazna, jeśli uda ci się takiego znaleźć. Tylko nie pytaj gladiatora – jest chyba dość drażliwy na tym punkcie. Bardzo szybko przyswoiłem sobie tę lekcję i wtedy, w wieku ośmiu lat, byłem mistrzem pokracznych upadków, udawanych poślizgnięć, komicznych potknięć i aranżowanych omdleń. Pewnie pomagało mi to, że byłem mały i lekki. Kiedy zlatywałem z drzewa, wywalałem się na rowerze albo wpadałem prosto na słup latarni, wytwarzałem mniej energii kinetycznej niż duże dziecko w podobnym przypadku. Gdy ono zlatywało z drzewa, łamały się kości i tak dalej. Kiedy ja spadałem, po prostu odbijałem się od ziemi, śmiałem się i sprawdzałem, czy ktoś to widział. Całymi godzinami próbowałem zaimponować córce sąsiadów. Była kilka lat starsza ode mnie, wysoka, mądra i obdarzona intrygującymi, podłużnymi dołeczkami w policzkach. Znudzona siedziała na huśtawce, a ja krążyłem po drugiej stronie płotu, opowiadałem kawały, wymyślałem historyjki, powtarzałem te same dowcipy i recytowałem kwestie z ulubionych kreskówek. Gdy skończył mi się zapas żartów, historyjek i podsłuchanych przekleństw, po prostu rzucałem się na ziemię po próbie wzbicia się w powietrze albo przeskoczenia przez grządki kwiatów. To zawsze działało. Kilka upadków, poślizg na ogrodowej ścieżce, szaleńczy skok na oślep prosto w krzaki i już patrzyła zafascynowana jak dziewczyna Bonda, gdy jej chłopak wdrapuje się


Na krawędzi. Moja opowieść | 14

na urwisko i wybija zgraję oprychów uzbrojony jedynie w otwieracz do butelek i cięty dowcip. Po lekcjach inne dzieciaki włóczyły się i budowały modele z wielkich słomek, żeby zrobić wrażenie na nauczycielach. Prawdziwe łobuziaki podkładały ogień pod drzewami na boiskach albo włamywały się do szkolnych budynków, w których nie powinny się znaleźć. A ja budowałem rampy i próbowałem przeskakiwać na rowerze przez różne przeszkody, usiłowałem wdrapywać się po murach, chwytając się wszystkiego, co można znaleźć między cegłami albo w okiennych ramach, podchodziłem do absolutnie niewykonalnych skoków przez ogromne rozpadliny i wdrapywałem się na drzewa, dopóki nie nabrałem pewności, że otacza mnie rozrzedzone powietrze. Moją pierwszą miłością był jednak rower. Uwielbiałem każdy dwukołowy środek transportu, który trafiał do mnie na różnych etapach życia. Nadal je uwielbiam, tyle że teraz, rzecz jasna, są to pojazdy silnikowe. W wieku ośmiu lat usiadłem sobie z ojcem i obliczyliśmy, za ile dni będę mógł prowadzić samochód. Kiedy odkryłem, że aby jeździć motorem, trzeba czekać 365 dni krócej, motocykle stały się moją nieokiełznaną i nigdy niesłabnącą pasją. Ściany pokoju, który dzieliłem z dwoma braćmi, Nickiem i Andym, ozdobione były plakatami chopperów. Wpatrywałem się w nie przed snem, a potem o nich śniłem. Kaskaderska legenda i motocyklowy bohater Evel Knievel był moim idolem, choć tak naprawdę nigdy nie widziałem go w akcji. Działo się to w odległych czasach, zanim jeszcze kanały sportowe telewizji satelitarnej oświetliły blaskiem jupiterów wszystkich świrów i pomyleńców próbujących zrealizować jakiś zwariowany plan, który budzi podziw lub wywołuje śmiech. Może i nigdy nie widziałem go w akcji, ale znałem jego dokonania i wielbiłem go za nie. Moją wyobraźnię rozpalało chyba to połączenie gwiazdorskiej charyzmy, umiejętności aktorskich i kompletnie szalonej odwagi. Pojazd, na którym wtedy siedziałem zdenerwowany i w głębi duszy przerażony, patrząc, jak tłum zaczyna się niecierpliwić, a mój najlepszy kumpel dłubie w nosie i prztyka wydobytymi stamtąd glutami w swoją siostrę, był rowerem marki Puch. Wówczas o tym nie wiedziałem, ale Puch


Rozdział 2 | Dzieciństwo kolesia uzależnionego od adrenaliny | 15

był austriackim producentem wytwarzającym przede wszystkim motorowery i zwyczajne rowery wyposażone w malutki silniczek ułatwiający dotoczenie się z winiarni do domu. Ja miałem mały czerwony rower stylizowany na kolażówkę, lecz niestety niezasługujący na takie miano od strony technicznej. Koła były dość wąskie, ale równocześnie miały małą średnicę, przez co nigdy nie wyglądały jak te kształtne, wąziutkie koła prawdziwych kolażówek parkowanych w szkolnym garażu dla rowerów przez większych, starszych właścicieli. Byłem dumny ze wspaniałej żółtej taśmy, którą owinąłem wokół kierownicy typu „baranek” i przymocowałem na końcach niebieskimi plastikowymi zatyczkami. Te jednak zawsze się zsuwały i w końcu postanowiłem je przykleić odrobiną kleju kauczukowego podprowadzonego z zestawu do łatania dętek. Klej zakrzepł i trochę wyciekł, a potem ciągle przyklejały się do niego brud i błoto, aż ostatecznie rączki sczerniały na dobre i zawsze się lepiły. Jednak moim największym zmartwieniem był chyba brak przerzutek. Rower wyglądał jak kolażówka, choć trochę mała, a podstawowym elementem kolażówek były przecież przerzutki. Choppery i griftery ze szpanerskimi manetkami przerzutek na górnej rurze ramy i piastami w stylu Sturmey Archera radziły sobie jedynie z trzema prędkościami, ale prawdziwa kolażówka – no cóż, ta miała ich ze dwanaście. Co najmniej dziesięć. A czasami tylko pięć, ale nawet to zapewniłoby mi awans do dosyć elitarnego klubu na naszej ulicy. Mój rower nie miał żadnej. Ani jednej przerzutki. No, w zasadzie miał jedną, ale jeździł na niej bez przerwy. Była to stała prędkość z jednym jedynym trybikiem z tyłu, bez szans na wprowadzenie jakichkolwiek zmian. Wszędzie jeździłem z maksymalną prędkością – nie żeby dojechać szybciej, lecz w nadziei, że ci, którzy jeszcze nie wiedzą, nie zauważą, iż mój skądinąd wspaniały i dobrze wyglądający wierzchowiec nie ma przerzutek. Ten fakt nie ostudził jednak mojej miłości. Nadal miałem najlepszy, najdoskonalszy, najładniejszy i oczywiście najszybszy rower na całym świecie. Moi rodzice kupili go z drugiej ręki w ogromnym sklepie rowerowym niedaleko Robin Hood Island na peryferiach Birmingham. Był to najbardziej emocjonujący zakup, w jakim kiedykolwiek uczestniczyłem, a potem każdy nowy samochód albo motor pojawiający się w moim życiu usiłował przyćmić podniecenie, dumę i magię tamtej chwili.


Na krawędzi. Moja opowieść | 16

Tamtego dnia duma i radość zaczynały mi ciążyć, wydawały się zagrożone, choć nadal nieskończenie drogie sercu. Nie chciałem runąć na ziemię i poharatać roweru – albo siebie samego – gdyby coś poszło nie tak. Przede mną, w odległości jakichś siedmiu, dziesięciu metrów, czekała rampa. Zbudowaliśmy ją z kawałka cienkiego lakierowanego drewna, prawdopodobnie melaminowego odpadku z czyjejś kuchni. Podpierało go parę cegieł podwędzonych ze sterty obok naszej szopy. Za rampą leżały graty, przez które miałem przeskoczyć. A oprócz tego zgromadziło się mnóstwo ludzi, którzy niecierpliwie na to czekali. Rozwydrzona zgraja dzieciaków z naszej ulicy na przedmieściach Shirley w West Midlands rozpoczęła tamto sobotnie popołudnie tak samo jak zwykle: pędząc na rowerach, tocząc kłótnie nad blaszanymi samochodzikami i ostrzeliwując się nawzajem z zabawkowych karabinów maszynowych zza niskich murków otaczających nasze domy. Kiedy to nam się znudziło, zaproponowałem zbudowanie skoczni. Możliwe, że w międzyczasie zdarzyło mi się ze dwa razy wspomnieć, jaki to jestem świetny w przeskakiwaniu przez różne rzeczy. Ktoś twierdził, że jego tata przeskoczył nad autobusem, ktoś inny powiedział, że bez trudu mógłby zrobić to samo, i koniec końców, zbudowaliśmy rampę. Na początku zadanie polegało na przeskoczeniu figurki Action Mana, który należał do mojego kumpla i spoczął na krańcu rampy wyprostowany i odziany w mundur do walk pustynnych. Dołączył do niego drugi Action Man, potem trzeci, a na końcu mój własny, olśniewający, w rynsztunku mojego pomysłu składającym się z butów nie do pary, kurtki w maskujące ciapki i hełmu w stylu takiego, jaki żołnierze gwardii konnej wkładają podczas parad przed królową. Oczywiście uznałem, że to nie wystarczy. Skok musiał być większy, a spektakl mrożący krew w żyłach. Dziewczyny próbowały pewnie dorzucić jakieś lalki, ale to nie była impreza dla Barbie. Dołożyłem plastikowy helikopter z karabinkami, które strzelały małymi kulkami z papieru, kiedy pociągnęło się za sprężynkę z plastikową pętelką z boku, oraz fantastycznego drewnianego jeepa, zbudowanego przez dziadka dla Action Mana, żeby mógł w nim pędzić wokół wymyślonych stref walk. Pokonanie takiej sterty przeszkód wymagało wielkiego skoku. Pewność siebie, którą czułem,


Rozdział 2 | Dzieciństwo kolesia uzależnionego od adrenaliny | 17

kiedy pyszniłem się swoimi umiejętnościami, ulotniła się. Siedziałem i zbierałem odwagę, żeby wykonać zadanie. Przygotowania pochłonęły jednak dużo czasu i uwaga widzów gwałtownie słabła. Między paroma chłopakami doszło do przepychanki. Traciłem ich zainteresowanie. Próbowałem powstrzymać łzy. Zatem aby uniknąć bólu związanego z utratą podziwu tłumu, postanowiłem skoczyć i zaryzykować ból fizyczny. Nie muszę dodawać, że było to żałosne. W połowie drogi na rampę lekko się zachybotałem. Odzyskanie równowagi zakłóciło drogocenny pęd, a sama platforma okazała się zbyt giętka, by utrzymać ciężar roweru. Gdy wtoczyło się na nią przednie koło, wygięła się do samego chodnika. Drugi koniec rampy wsparty na dwóch cegłach nie mógł się wygiąć, więc dumnie tkwił tuż przed moim kołem. Doszło do zderzenia, gwałtownie się zatrzymałem i runąłem na bok, prosto na ziemię. Nie był to porywający lot, rower nie uległ zniszczeniu, głowa Action Mana pozostała na swoim miejscu, helikopter oraz jeep nie doznały szwanku i nadal były gotowe do kolejnych bitew, nie tryskała ze mnie krew i nie było najmniejszych szans na widok prawdziwej kości wyzierającej z poszarpanych kawałków ciała. Zanim zdążyliśmy ponownie ukryć cegły za szopą, wpasować kawałek drewnopodobnego plastiku w szczelinę obok garażu sąsiada i po raz ostatni obejrzeć moje kolana w poszukiwaniu zadrapań, całe zdarzenie zostało zapomniane i znów rozmawialiśmy o tamtym dzieciaku ze starszej klasy, który spadł z ogrodzenia, a krawędź postawionej pionowo chodnikowej płyty odrąbała mu obydwie ręce i głowę. Dużą zaletą spędzania pierwszych lat życia na wykonywaniu niskobudżetowych popisów kaskaderskich ku uciesze kolegów jest to, że szybko odkrywasz, iż nie potrzeba do tego absolutnie żadnych umiejętności. Nie musisz być uzdolniony w żadnej dziedzinie, żeby robić sobie krzywdę ku radości innych. W zasadzie brak zdolności jest nawet pomocny. Jasne, byłem trochę szalony, ale w wieku dziesięciu lat oznaczało to tylko tyle, że jestem gotów upaść na ziemię i nie przejmować się zbytnio podrapanym kolanem albo łokciem. Nie było sensu godzinami ćwiczyć podbijania piłki ani układania kostki Rubika w czasie krótszym niż dwie


Na krawędzi. Moja opowieść | 18

minuty, skoro mogłem zyskać znacznie większy podziw, przeskakując przez rów pełen stojącej wody i wymyślonych aligatorów ku brzegowi porośniętemu bardzo prawdziwymi, kłującymi pokrzywami. Jeśli o mnie chodzi, zawsze wybierałem skok. Można by zatem pomyśleć, że gdy pojawiała się jakaś nowa, ekscytująca i najwyraźniej niebezpieczna moda, znajdowałem się wśród tych, którzy pierwsi witali ją z otwartymi ramionami i bez siatki asekuracyjnej. Ale nie, tak naprawdę nigdy nie lubiłem zmian. Kiedy byłem mały, mój świat obracał się wokół samochodów na pedały, a potem wokół mojego roweru. Gdy nastał szał na deskorolkach, wszyscy moi przyjaciele zaczęli jeździć po okolicznych ulicach i alejkach, trenować skoki, obroty i ten wyjątkowo wnerwiający manewr z wyskokiem i obróceniem deskorolki pod stopami przed ponownym lądowaniem. Ja natomiast jeździłem sobie rowerem i od czasu do czasu wpadałem na jakiś żywopłot z nadzieją, że ktoś patrzy. Tylko raz zamieniłem dwa kółka na te cztery malutkie. Pożyczyłem deskorolkę sąsiada: solidną, drewnianą konstrukcję z wyraźnie widocznymi słojami i porządnymi kółkami przypominającymi osprzęt fotela biurowego – nie taką jak te bajeranckie kolorowe deskorolki z włókna węglowego i tytanu, które kupuje się dzisiaj. Po krótkiej rundce po chodniku przed naszym ogrodem uznałem, że to nie dla mnie, i wróciłem na rower. Gdy tylko opanowałem chybotliwą jazdę na desce po chodniku i uświadomiłem sobie, ile czasu zajęłoby mi ćwiczenie sztuczek kaskaderskich na tym pojeździe, doszedłem do wniosku, że zbyt dużo, i dałem sobie spokój. Od tamtej pory nie wchodzę na deskorolki. Potem pojawiły się rowery BMX. Wszyscy wokół, nawet dorośli, śmigali na małych, kolorowych rowerkach i uważali, że są fajne. Ja nigdy takiego nie miałem. Nie chciałem. Podczas gdy moi przyjaciele ćwiczyli przewroty i obroty na własnoręcznie zbudowanej półrurze, ja gnałem na kolażówce – już z dziesięcioma przerzutkami – i miałem frajdę z szybkiej jazdy. W programie dla dzieci Blue Peter zawsze pojawiał się gościnnie jakiś mupet, który skakał przed kamerą i pokazywał nam, jaki jest wspaniały, bo umie jeździć bmx-em, siedząc na kierownicy albo stojąc na siodełku. Mnie do szczęścia wystarczało pędzenie w dół wzgórza


Rozdział 2 | Dzieciństwo kolesia uzależnionego od adrenaliny | 19

między moim domem a kioskiem z gazetami, gdzie lubiłem jeździć najbardziej, oraz ściganie się z samochodami. Niemniej istniała jedna dziedzina, dla której byłem skłonny usiąść i poświęcić się nauce. Nie uwielbiałem rowerów tylko i wyłącznie dla tego, co można było na nich zrobić. Uwielbiałem je za to, jak są skonstruowane. Fascynowały mnie zachodzące w nich mechaniczne procesy i już jako ośmiolatek potrafiłem złożyć rower z zamkniętymi oczami. Nim skończyłem dziesięć czy jedenaście lat, czułem się w tym na tyle pewnie, że rozkręcałem rowery do ostatniej śrubki i nakrętki, a potem przywracałem je do działającej bez zarzutu doskonałości. Tak naprawdę nigdy nie byłem bardziej szczęśliwy niż wtedy, gdy siedziałem po szyję w przetyczkach, łożyskach, klockach hamulcowych i łańcuchach. Przez kilka tygodni przebudowywałem kolażówkę mojego brata Andy’ego. Był to czerwony peugeot o metalicznym połysku, więc wymagał trochę uwagi. Andy’ego interesował chyba raczej jako środek transportu. Liczyło się to, dokąd może na nim pojechać i co może zrobić, kiedy już tam dotrze, a nie związane z tym procesy mechaniczne. Mimo to mój brat bez żadnych oporów zsiadł z roweru i pozwolił mi trochę w nim pogrzebać. Byłem zachwycony kolejnym zadaniem, w które można się zagłębić, zwłaszcza że chodziło o grzebanie w cudzym rowerze, dzięki czemu mój pozostawał nietknięty i później mogłem pojechać nim do szkoły albo poszpanować. Pracowałem przede wszystkim na werandzie, tuż obok szopy w ogrodzie. Siedząc na betonowych płytkach, siłowałem się z opornymi śrubami, często żłobiłem sobie dziury w dłoniach ostro zakończonym kluczem uniwersalnym i śrubokrętem z plastikową rączką, które tworzyły mój zestaw narzędzi. Jeśli sytuacja wymagała użycia broni ciężkiej, tata z radością pozwalał mi spustoszyć swoją dużą metalową skrzynkę narzędziową stojącą w szopie, pod warunkiem że odłożę wszystko na miejsce. O czym niezmiennie zapominałem. Po okresie, który wydawał mi się długimi miesiącami pracy, lecz prawdopodobnie był jedynie kilkoma dniami, robota dobiegła końca. To było cudowne: lśniący asortyment działającego bez zarzutu, dobrze naoliwionego, sprawnego sprzętu. Każda ruchoma część została


Na krawędzi. Moja opowieść | 20

wykręcona, obejrzana, nasmarowana olejem i przykręcona z powrotem. Andy był zachwycony, chociaż teraz podejrzewam, że po prostu chciał mi zrobić przyjemność. Trzeba było przeprowadzić jazdę próbną, a to bez wątpienia było zadanie dla mnie. Jazda próbna to oczywiście najlepsza część pracy mechanika rowerowego. Podczas jazdy próbnej można się dużo nauczyć, i to nie tylko o testowanym rowerze, lecz także o fizyce i życiu w ogóle. Pewnego razu przykręciłem kierownicę od choppera do kolażówki i ruszyłem na próbny zjazd ze wzgórza na końcu naszej ulicy. Kiedy lekko nacisnąłem przedni hamulec, ciężar mojego ciała przeniósł się na kierownicę. Kierownica choppera była dłuższa niż zwykły „baranek” kolażówki, więc punkt ciężkości ciała przesunął się daleko za główkę ramy. To z kolei zwiększyło nacisk na główkę podczas hamowania. Główka zadziałała jak sworzeń. Odebrałem cenną lekcję na temat dźwigni i różnych sił, kiedy wyrżnąłem twarzą w główkę ramy, po tym jak kierownica runęła do przodu i przestawszy dawać mi oparcie, skazała na wyrzucenie z siodełka i bolesne spotkanie rodzinnych klejnotów z ramą w przerwie krótkiego lotu ku ziemi. Przednie koło najechało na bardzo niski murek. Koło wraz z niskim murkiem zadziałało jak następny sworzeń i na końcu cały ten kram – ja, rower i moje świeżo nabyte uznanie dla podstawowych zasad fizyki – poszybował nad murkiem i wylądował w krzakach. Miałem okazję połączenia tej lekcji kinetyki z lekcją ogrodnictwa, gdyż krzaki miały mnóstwo paskudnych dwucentymetrowych kolców, które bez wątpienia wyewoluowały dla ochrony przed jakimś drapieżnikiem grasującym w ich naturalnym środowisku. Jednak w tamtej chwili straciłem już zapał do nauki i zamiast tego chciało mi się płakać. Następny w kolejce do jazdy próbnej był rower Andy’ego, więc ostrożnie wyprowadziłem go z ogrodu za domem, minąłem kubły na śmieci i wyszedłem na ulicę, szykując się, by go przetestować. Kilka domów dalej biegła boczna uliczka. Odchodziła od głównej drogi, okrążała trójkątną połać trawnika otoczonego domami, a dalej łączyła się z naszą ulicą. Wszystkie dzieciaki nazywały ten teren „Trójkątem”. Niektórzy lubili się tam włóczyć, inni bawili się w berka, a jeszcze innym służył za scenerię,


Rozdział 2 | Dzieciństwo kolesia uzależnionego od adrenaliny | 21

gdzie mogli inscenizować wojskowe eskapady. Ja używałem go do przeprowadzania testów. Mieszkańcy tamtego zakątka zdążyli już pewnie przywyknąć do tego, że cofając na podjeździe, powinni rozglądać się na boki dwa razy, bo istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że właśnie pędzę ulicą z prędkością 300 kilometrów na godzinę w skali rowerowej na podrasowanej kolażówce, skuterze, w samochodzie na pedały albo na blaszanej tacy wyposażonej w kółka i sznurek do kierowania. Tego dnia zamierzałem jednak pobić wszelkie rekordy. Rower działał wspaniale, a ja zmieniałem przerzutki, żeby sprawdzić, czy właściwie podłączyłem linki. Łańcuch rytmicznie cykał, kiedy przestawałem pedałować, ale przeważnie wtłaczałem moc w koła, szaleńczo pedałując nogami w trampkach. Znajdowałem się w Trójkącie, więc droga miała trzy zakręty. Gnałem główną ulicą, minąłem dom z psem i ten z asfaltem na podjeździe upstrzonym małymi białymi plamkami, które zawsze wydawały mi się bardzo wyszukane. Pokonałem pierwszy łagodny zakręt sąsiadujący z aleją, która prowadziła na szkolne boisko za domami (ta aleja skrywała pewną tajemnicę: o ile wiem, była ostatnim miejscem w Wielkiej Brytanii, gdzie można było zobaczyć białą psią kupę). Potem wyjechałem na prostą i pomknąłem na mniej znajome terytorium. Gdybym na skrzyżowaniu skręcił w lewo zamiast w prawo, pewnie nigdy nie odnalazłbym drogi do domu w labiryncie ulic i uliczek. Skręciłem w prawo i pognałem ku ostatniemu zakrętowi. W Trójkącie nigdy nie panował zbyt duży ruch i dlatego rodzicie pozwalali nam się tam bawić. Oznaczało to również, że musi minąć dużo czasu, nim resztki żwiru pozostawione po niedawnych robotach drogowych zostaną wprasowane w powierzchnię drogi. Kiedy przechyliłem rower, żeby wejść w zakręt, i wtłoczyłem w korbę jeszcze większą moc, wjechałem na głęboką łatę wypełnioną miałkim żwirem. Przednie koło zaczęło się ślizgać i sprawa była przesądzona. Szykowała się kolejna kraksa. Pierwszą częścią mojego ciała, która zetknęła się z nawierzchnią, była prawa dłoń. Straciłem większość skóry z kilku palców i kawał mięsa w kształcie monety z prawego ramienia. W szpitalu musieli odciąć martwą skórę i oczyścić rany. Klnę się na wszystko, że można było


Na krawędzi. Moja opowieść | 22

dostrzec białą kość małego palca wyzierającą spomiędzy poszarpanego i umęczonego ciała. Piekło jak diabli, gdy smarowali go jodyną, ale nie mogłem się doczekać, kiedy wrócę i pochwalę się kumplom z podwórka. Widziałem kość. Oczywiście, kiedy ktoś wypada z toru, nawet tak jak ja – w pojeździe z silnikiem odrzutowym – bardzo łatwo obarczyć rodziców winą za to „wykolejenie”. W tym przypadku nie byłbym jej jednak taki pewien. Mama i tata nigdy nie zachęcali mnie do szalonych popisów, choć z drugiej strony nie próbowali wybić mi ich z głowy. Wychowywali trzech synów, więc przywykli do tego, że jeden z nas zawsze będzie miał resztki żużlu w kolanach, plastry na łokciach i siniaki na twarzy. Zazwyczaj byłem to ja. Rodzice z pewnością nie trzymali mnie pod kloszem. Mieli jednak do czynienia z produktem swoich genów i właśnie w tym tkwił problem. Mówię wam: nie wińcie rodziców, wińcie dziadków. Ojciec mojego ojca, dziadek George Hammond, był wysokim, na pozór łagodnym człowiekiem. Przez wiele lat żyłem w przekonaniu, że tak naprawdę jest Johnem Le Mesurierem z sitcomu Dad’s Army, gdyż tak jak on miał łagodne, spokojne usposobienie i miękki głos, co niezmiernie fascynowało jego małoletnich wnuków i działało na nich kojąco. W dzieciństwie nie doceniałem jednak tego, że ten spokojny, miły mężczyzna jest także zdolny do ogromnej i wręcz szaleńczej odwagi. Gdy służył w RAF-ie podczas drugiej wojny światowej, zgłosił się na ochotnika do rozbrajania niewybuchów. Oznaczało to wielogodzinne ślęczenie w ciemnych, wilgotnych dziurach albo pospiesznie zbudowanych, prowizorycznych szybach i unieszkodliwianie bomby, która w każdej chwili mogła wybuchnąć, zabijając jego wraz z kumplami. Podczas gdy mój niedawno narodzony ojciec leżał sobie w domu w Birmingham, dziadek gmerał przy niemieckich bombach, próbując ocalić przed nimi ludzi. Pewnie po zakończeniu wojny dziadkowi ciężko było wypełnić tę dotkliwą pustkę w życiu, którą pozostawiły tamte emocje. Choć było mu bardzo daleko do poszukujących mocnych wrażeń i adrenaliny kolesi w workowatych spodniach, którzy w dzisiejszych czasach zjeżdżają na snowboardzie ze stoków, ten dżentelmen o łagodnym usposobieniu podchodził


Rozdział 2 | Dzieciństwo kolesia uzależnionego od adrenaliny | 23

do niewiarygodnie niebezpiecznych sytuacji ze spokojem, siłą i godnością, a w dodatku robił to na ochotnika. Nie wykoleił się, nie kłócił się z rodziną ani nie zszedł na złą drogę. Wydaje mi się, że wracał do domu złakniony ciszy i spokoju. Od czasu do czasu przypominał jednak światu, że niebezpieczeństwo nie jest czymś, co może napędzić mu stracha. I z tego, co ustaliłem na podstawie opowieści o czasach, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie, zawsze stawiał mu czoła czynem, nigdy słowami. Mój ojciec twierdzi, że dziadek ani razu nie wyłączał korków, kiedy naprawiał włącznik światła albo kontakt. Stał, spokojnie trzymał śrubokręt w silnej dłoni i robił swoje. Czasami zdarzało mu się dotknąć przewodu śrubokrętem i przez jego ciało z pełną siłą przebiegał prąd. Raz odrzuciło go tak mocno, że przeleciał przez szklany dach warsztatu, innym razem spadł z poręczy, na której balansował, i runął ze schodów. W takich sytuacjach klął pod nosem, wstawał, otrzepywał się i wracał do pracy. Jestem pewien, że nie było to celowe szukanie silnych wrażeń, lecz w głębi serca mój łagodny, troskliwy dziadek musiał skrywać miłość do adrenaliny. I jestem równie przekonany, że odrobinę tej miłości dostałem po nim w spadku. Po drugiej stronie naszej rodziny, po ojcu mojej matki, odziedziczyłem zamiłowanie do maszyn, inżynierii, a w szczególności do samochodów. Dziadek szkolił się na stolarza wyspecjalizowanego w produkcji mebli, a później budował samochody w fabryce Mullinera w Birmingham, gdzie tworzył z drewna szkielety automobilów podtrzymujące ręcznie wykonaną aluminiową karoserię. Później pracował w fabryce Jensena i przez cały czas poszerzał imponujący zakres umiejętności, aż w końcu bez trudu mógł pracować chyba z każdym używanym ówcześnie materiałem. Umiał rzeźbić w drewnie, toczyć metal, wyprawiać skórę i na zawołanie stworzyć coś z niczego. Strych domu w Birmingham, w którym mieszkał wraz z moją babcią i prababcią, był dla sześcioletniego chłopca siedliskiem najprawdziwszej magii. Dziadek prowadził mnie przez warsztaty pełne imadeł, tokarek i innych narzędzi, których nie znałem. Ogromne wiertarki kolumnowe połyskiwały w ciemnych zakamarkach, a na półkach stały wymyte słoiki po dżemie i puszki po tytoniu pełne śrubek, sworzni, podkładek i elementów instalacji w każdym rozmiarze


Na krawędzi. Moja opowieść | 24

i kształcie. Nic się nie marnowało. Gdy w końcu nawet on nie był w stanie czegoś naprawić, rozkładał to na części i wrzucał je do starannie oznakowanych puszek, twierdząc, że pewnego dnia się przydadzą. I ten dzień zawsze nadchodził. Dziadek potrafił zrobić wszystko. Samochodziki na pedały, gokarty, kredensy, karnawałowe przebrania, podnóżki, stoły, podpórki pod książki, szafki i rzeźby wypływały z jego warsztatu nieprzerwanym strumieniem. Czułem podziw dla jego wszechstronności, umiejętności i inżynierskiej inteligencji. Byłbym naprawdę dumny, gdybym dziś mógł powiedzieć, że odziedziczyłem ułamek tego wszystkiego wraz z zamiłowaniem do samochodów, które bez wątpienia mu zawdzięczam. Jednak nie sposób zaprzeczyć; dowody nie pozostawiają złudzeń – po tych dwóch dżentelmenach odziedziczyłem dwie rzeczy: miłość do samochodów i inżynierii oraz niemal równie wielkie zamiłowanie do śmiałych popisów i niebezpieczeństw. Proszę zatem, nie obwiniajmy moich rodziców. Obarczmy winą ich rodziców.


Spis treści:

7

Rozdział pierwszy:

Przed wyprawą na biegun północny 11

Rozdział drugi:

Dzieciństwo kolesia uzależnionego od adrenaliny 25

Rozdział trzeci:

Z lokalnego radia do Top Gear 46

Rozdział czwarty:

To dopiero praca! 57

Rozdział piąty:

Samochód z silnikiem odrzutowym – kolejny zwyczajny dzień w pracy


67

Rozdział szósty:

Dwudziesty września 2006 roku 95

Rozdział siódmy:

Opowieść Mindy 117

Rozdział ósmy:

Szpital w Leeds 126

Rozdział dziewiąty:

On nie umrze 137

Rozdział dziesiąty:

Cześć, kochanie 179

Rozdział jedenasty:

Gra w czekanie 201

Rozdział dwunasty:

Przeprowadzka do Bristolu 208

Rozdział trzynasty:

Wiesz, że łabędzie łączą się w pary na całe życie? 241

Rozdział czternasty:

Ucieczka do Szkocji 260

Rozdział piętnasty:

Domek w górach 284

Rozdział szesnasty:

Powrót do domu


291

Posłowie

296

Podziękowania

298

Źródła zdjęć zamieszczonych na wkładkach


Richard Hammond, jedna z gwiazd Top Gear, opowiada o uzależnieniu od adrenaliny, biciu rekordu prędkości i wypadku, którego omal nie przypłacił życiem.

20

WRZEőNIA

2006 ROKU podczas kręcenia jednego z odcinków

Top Gear Hammond próbował pobić rekord prędkości lądowej Wielkiej Brytanii. Kiedy bolidem Vampire z silnikiem odrzutowym pędził z prędkością ponad 450 kilometrów na godzinę, w pewnym momencie samochód oderwał się od ziemi, wypadł z toru i kilkakrotnie przekoziołkował. Życie Hammonda zawisło na włosku… Książka opowiada nie tylko o okolicznościach wypadku, ale także o wcześniejszych kaskaderskich wyczynach autora: poczynając od sińców i zadrapań zdobywanych podczas dziecięcych akrobacji rowerowych, a kończąc na zatapianiu samochodu z Hammondem w środku na planie jednego z odcinków Top Gear. To również niezwykle dramatyczna historia dochodzenia do zdrowia po wypadku. O przebudzeniu Hammonda ze śpiączki, próbach odzyskania utraconej w wyniku wstrząsu mózgu pamięci i mozolnej rekonwalescencji niezwykle ciepło i wzruszająco opowiada jego żona Mindy. Jak trudne było to dla niej doświadczenie, niech świadczą słowa, które usłyszała od Richarda tuż po przebudzeniu: „Jesteś zbyt urocza, by być czyjąś żoną. Moja żona jest Francuzką”.

Nakładem Znaku ukazuje się również inna książka Richarda Hammonda Jak zostać arktycznym ninja... Cena detal. 39,90 zâ


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.