Eduardo
Mendoza Niezwykła
podróż
Pomponiusza
Flatusa
Eduardo
Mendoza Niezwykła
podróż
Pomponiusza
Flatusa
przekład Marzena Chrobak
wydawnictwo Znak Kraków 2009
4 Kozy, Fabiuszu, należą, przez naturalny układ swych członków i organów, do tego samego rodzaju zwierzęcego co owce, lecz podczas gdy te drugie są posłuszne, spokojne, płochliwe i, jeśli wierzyć Arystotelesowi, głupie, kozy są buntownicze, zapalczywe, odważne i złośliwe. Zaraz po przebudzeniu, o pierwszym pianiu koguta udałem się na poszukiwanie mej gospodyni i pokazałem jej na migi, że nęka mnie głód, na co ona, odsłaniając dziąsła w okropnym grymasie, wskazała na wiadro i zydel, następnie na mą osobę, a w końcu na dwie kozy skaczące po dziedzińcu, dając tym samym do zrozumienia, że powinienem je wydoić. Protestuję, a ona nalega, uwydatniając straszliwy grymas i gestykulację, z których dedukuję, że tak ustalono wczoraj za mym milczącym pozwoleniem. A jako że nie mam innego wyjścia, a głód jest dręczący, próbuję wykonać rzecz, której ode mnie żąda. Na nieszczęście, cała moja wiedza na temat zwierząt pochodzi wyłącznie z licznych i pożytecznych lektur, w związku z czym w praktyce manipulowanie nimi idzie mi kiepsko, zwłaszcza kiedy nie życzą sobie tego. Gdy próbuję schwytać jedną z kóz, druga atakuje mnie od tyłu. Spadam z zydla, a wówczas ta pierwsza, stając na zadnich nogach, wali mnie wymionami w twarz jak rasowy pięściarz, po czym obie umykają, mecząc, a stary bazyliszek okłada mnie miotłą, miotając obelgi w swym niezrozumiałym narzeczu. Po pewnym
20
czasie, zmęczony, odchodzi, pozostawiając mnie na ziemi, sponiewieranego i upokorzonego. Leżałem tak przez chwilę, zbyt słaby, by się podnieść, i zbyt skołowany, by snuć plany na przyszłość. Wówczas usłyszałem cichy głosik mówiący mi do ucha: – Powstań, Pomponiuszu. Usiadłem z wysiłkiem i zobaczyłem u mego boku chłopca o rumianych, pyzatych policzkach, jasnych oczach, kręconych włosach koloru blond i odstających uszach. Uznałem, że to wnuczek harpii, i spróbowałem odpędzić go gniewnymi gestami, lecz on, nie przejmując się mymi groźbami, powiedział: – Przyszedłem prosić cię o pomoc. Jestem Jezus, syn Józefa. Mój ojciec został niesłusznie skazany na śmierć na krzyżu dziś wieczorem. – A cóż to mnie obchodzi? – odparłem. – Twój ojciec popełnił morderstwo, Sanhedryn wydał wyrok, rzymski trybun go uprawomocnił. Czy to nie wystarczy? – Ale mój ojciec nie dokonał zbrodni, którą się mu przypisuje – nalegał blondynek. – Skąd wiesz? – Sam mi powiedział, a mój ojciec nigdy nie kłamie. Poza tym nigdy nie zrobiłby nic złego. – Posłuchaj, Jezusie, wszystkie dzieci w twoim wieku wierzą, że ich rodzice są inni niż reszta ludzi. Ale tak nie jest. Kiedy dorośniesz, odkryjesz, że w twoim ojcu nie ma nic niezwykłego. Co do mnie, nie widzę powodu, żeby mieszać się w coś, co mnie nie dotyczy. Jezus poszperał między fałdami tuniki i wyciągnął sakiewkę. – W środku jest dwadzieścia denarów. To niewiele, ale wystarczy, żeby opłacić dach nad głową i wikt bez konieczności dojenia kóz. – Kusząca oferta. Powiedz, co powinienem zrobić. Uprzedzam cię jednak lojalnie, że ani Apiusz, ani arcykapłan Annasz nie wysłuchają prośby o łaskę płynącej ode mnie. – O nic nie musisz prosić – oznajmił Jezus. – Wystarczy udowodnić, że mój ojciec nie zabił tego człowieka.
21
– Tak? A jak niby mam to zrobić? – Odnajdując prawdziwego winnego. – Niemożliwe. Nic nie wiem o miasteczku i jego mieszkańcach. Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. Poszukaj kogoś innego. – Nie mam wyboru. Żaden Nazarejczyk nie kiwnie palcem, żeby pomóc memu ojcu, jeśli ma to oznaczać narażenie się Sanhedrynowi. Twój przypadek jest inny: jesteś Rzymianinem, a tym samym człekiem mądrym. Coś wymyślisz. – Nie łudź się. Prawdę mówiąc, zawsze dążyłem do zdobycia mądrości, lecz ani me naturalne przymioty, ani wysiłek, ani szczęście nie doprowadziły mnie do niczego. Wystarczy na mnie spojrzeć. – Ja w ciebie wierzę – stwierdził Jezus. – Poza tym mogę ci pomóc w śledztwie. – Ależ będę miał pomocnika, na Herkulesa! – zaśmiałem się, wyciągając rękę po sakiewkę. Zanim jednak udało mi się ją pochwycić, Jezus schował ją między fałdami tuniki i rzekł: – Kiedy wykonasz pracę, otrzymasz zapłatę. Przystałem niechętnie na ten układ, powstałem, cisnąłem zydel w jedną z kóz, wziąłem blondynka za rękę i wyszliśmy na ulicę. – Zaprowadź mnie do domu – zażądałem. – Zaczniemy od rozmowy z twoim ojcem. Po drodze zapytałem, jak dowiedział się o moim istnieniu, na co odrzekł, że Nazaret to mała mieścina, gdzie nowiny i plotki rozchodzą się bardzo szybko i gdzie od wczoraj mówi się o Rzymianinie, który zachorował, szukając wód leczniczych, a teraz wałęsa się po ulicach, puszczając bąki. Jedni twierdzą, że jestem mędrcem, i nazywają mnie rabi czy raboni, co w ich języku znaczy „nauczyciel”. Inni uważają mnie po prostu za imbecyla. – A ty co myślisz? – zapytałem chłopca. – Ja myślę, że jesteś mężem sprawiedliwym – powiedział Jezus. – Co do tego mylisz się. Ja nie wierzę w sprawiedliwość. Sprawiedliwość to pojęcie platońskie. Nie wiem, czy mnie rozumiesz: to idea, nic więcej. Z drugiej strony, choć nie kryję mego pociągu do filozofii,
22
jestem tylko badaczem praw Natury, tym, kogo Arystoteles słusznie zowie fizjologiem. I jeśli nauczyłem się czegoś w życiu, to tego, że Natura nie jest sprawiedliwa i że sprawiedliwość nie przynależy do porządku naturalnego. W porządku naturalnym, w świecie przyrody, którego cząstką wszyscy jesteśmy, silniejszy zwierz zjada słabszego. Na przykład lew, gdy jest głodny, pożera jelenia lub strusia i nikt mu nie robi wyrzutów z tego powodu. A kiedy się zestarzeje i opadnie z sił, jelenie czy strusie mogłyby go zjeść, gdyby chciały. Tym samym wymierzyłyby sprawiedliwość, ale czy tak robią? – Nie, bo są roślinożerne – powiedział Jezus. – No właśnie. W porządku naturalnym nie ma sprawiedliwości. W nadprzyrodzonym zresztą też nie. Bogowie także zjadają się nawzajem. Niezbyt często, to prawda. Z tego, co wiem, tylko Saturn zjada, czy też zjadł swoje dzieci. Ale widzisz, że nawet bogowie nie są wolni od nierówności. Z tym że wy nie wierzycie w bogów. Ale przypowieść o lwie powinna przemówić i do wierzących, i do niewierzących. Zrozumiałeś ją? – Nie, raboni. – Mniejsza. Kiedyś zrozumiesz. I nie nazywaj mnie raboni. Pogrążeni w rozmowie docieramy do lepianki identycznej jak sąsiednie, nie licząc dwóch strażników Sanhedrynu przed progiem i zgrzytu piły świadczącego o tym, że mieści się tu warsztat cieśli. Jezus otwiera drzwi i zaprasza mnie do środka. W chłodnym mroku wnętrza dostrzegłem mężczyznę w sile wieku, łysego i brodatego, pochylonego z piłą w ręku nad deską, i jego małżonkę, znacznie młodszą, zamiatającą starannie strużyny, by izba pozostała schludna. Na mój widok mężczyzna przerwał cięcie deski i oznajmił oschle: – Nie przyjmuję żadnych zleceń. – Nie przychodzę zamawiać mebli, lecz by ci pomóc – wyjaśniłem. – Twój syn Jezus wynajął mnie, bym dowiódł twej niewinności, i na początek chciałbym zadać ci kilka pytań. Powiedz mi prawdę, Józefie, zabiłeś tego człowieka?
23
– Nie – odrzekł, odkładając piłę na klepisko i wycierając łysinę połą prostej tuniki. – Bóg powiedział: nie zabijaj, a ja wiernie wypełniam wolę Boga. Z natury jestem mało skłonny do przemocy. Jeden jedyny raz zwątpiłem w uczciwość mej małżonki i zamierzałem sprawić jej cięgi. Na szczęście nie zrobiłem tego, a wszystko się wyjaśniło. Od tego czasu zachowuję przykładną łagodność. – Ale ludzie mówią, że zmarły i ty wdaliście się w sprzeczkę i że groziłeś mu. – Ludzie opowiadają wiele nieprawdziwych rzeczy o mnie i o mojej rodzinie. To prawda, że w niezbyt odległej przeszłości doszło między mną a zmarłym do krótkiej wymiany zdań, w trakcie której wyrażaliśmy rozbieżne opinie. Jednakże rozstaliśmy się w pokoju. Nie ucałowaliśmy się na pożegnanie, gdyż obok łagodnego usposobienia cechuje mnie czystość, lecz nie żywiliśmy do siebie urazy. – Skąd zatem wzięła się kalumnia? To pierwsze, co powinniśmy ustalić. – Nie wiem jak. – Pytając. – To na nic się nie zda. Nikt nie odpowie na twe pytania, a gdyby nawet ktoś odpowiedział, to nie powie prawdy. W tym momencie wtrąciła się żona: – Nie bądź nastawiony tak negatywnie, Józefie. Cieśla rzucił jej spojrzenie wyrażające stoicyzm. – Kobieto, po co to mówisz? Wiesz dobrze, że powinienem milczeć. – Na jaki temat powinieneś milczeć? – drążyłem. – Czy chodzi o coś związanego z twoją dyskusją ze zmarłym? – Chodzi o coś, co powinienem przemilczeć – powtórzył Józef. – To wszystko, co mam do powiedzenia. Nie nalegaj, proszę. – Jeśli ty mi nie pomożesz, niewiele zdziałam – stwierdziłem zniecierpliwiony. – W takim razie niech się stanie wola Boga – powiedział cieśla. – O jakim bogu mówisz? – zapytałem, zirytowany jego fatalistyczną abulią. – Wy macie jednego boga. My mamy wielu i gdyby miała
24
stać się ich wola, cudzołożylibyśmy od rana do wieczora. Porzuć nieufność, Józefie, wysłuchaj głosu twej małżonki i twojego syna i nie mieszaj żadnego boga w tę sprawę. Stawką jest twoje życie, nie życie boga. A co do jego woli, jak ją poznamy, skoro nie raczy nam jej objawić? A może Jahwe chce cię ocalić za moim pośrednictwem? Wydawało się, że me wyważone argumenty uczynią wyłom w jego uporze. Otworzył usta, jakby szykując się do ujawnienia czegoś istotnego. Powstrzymał się jednak, spojrzał na żonę, wzruszył ramionami i powrócił do przerwanego zajęcia. Niewiasta odprowadziła nas do drzwi. Za progiem zwróciła się do mnie tymi słowy: – Nie czuj się obrażony mową mego męża i nie przypisuj jego postawy faktowi, że jesteś Rzymianinem. W tym domu szanujemy wszystkich, płacimy skrupulatnie podatki obu administracjom, przestrzegamy świąt i co roku udajemy się na Paschę do Jerozolimy. Jeśli upiera się przy zachowaniu milczenia, to dlatego że ma ku temu ważkie powody, a ja jestem ostatnią osobą, która zrobiłaby coś wbrew jego woli. – Po czym skłoniła się skromnie, weszła do chatki i zamknęła drzwi, zostawiając Jezusa i mnie na środku ulicy. – Dobrze – powiedziałem. – Sam widziałeś, że moje starania okazały się bezskuteczne. Jeśli główny zainteresowany ujawnieniem prawdy wykazuje największy upór, by ją zataić, ja jestem bezsilny. Daj mi pieniądze i zostawmy sprawy ich biegowi. – W żadnym wypadku – odparł Jezus. – Jeszcze nie wywiązałeś się ze swojej części umowy. Zatrudniłem cię, byś wykrył prawdziwego winowajcę, i dopóki tego nie uczynisz, umowa pozostaje w mocy. Ze względu na obecność przechodniów nie odważyłem się wymierzyć mu siarczystego policzka i wyrwać zasłużoną sakiewkę. Po krótkim namyśle powiedziałem: – Zgoda. I tak nie mam lepszego zajęcia. Poprowadzę śledztwo jeszcze przez chwilę. Przede wszystkim należy ustalić, skąd pochodzą fałszywe oskarżenia, czy rzeczywiście są fałszywe i jaka jest przyczyna rozsiewania oszczerstw. Ponadto wypadałoby dowiedzieć się czegoś więcej o samej zbrodni. Czas nagli: słońce już dochodzi do
25
zenitu, a o zmierzchu ma zostać wykonany wyrok. Rozdzielmy siły, aby podwoić skuteczność. Ja spróbuję ustalić źródło kalumnii. Ty dowiedz się najwięcej, jak możesz, na temat zmarłego: czym się zajmował, skąd pochodził jego majątek, kim są jego krewni i służący, zwłaszcza wyzwoleńcy. Wypytaj także o przyjaciół i o wrogów. Gdy coś ustalisz, odszukaj mnie. Nie wiem, gdzie będę, lecz skoro taką ciekawość budzę u pospólstwa, znajdziesz mnie z łatwością. Ach, i jeszcze jedno, zanim się rozstaniemy: jeśli naszych wysiłków nie uwieńczy powodzenie i twój ojciec zostanie stracony, pieniądze są moje. – Umowa stoi, raboni – powiedział Jezus.
5 Jak w większości miast, Fabiuszu, także i w tym Świątynia wznosi się na umocnionym wzgórzu. Jest to budynek sporych wymiarów, gdyż służy nie tylko kultowi i jego kapłanom, lecz także jako cytadela i siedziba załogi. Tam też mieści się sala obrad Sanhedrynu i biuro poborców podatkowych, tam przechowuje się archiwa, rejestry i skarb publiczny. Otacza go mur długi na trzysta łokci, posiadający jedną tylko bramę, co czyni go praktycznie niezdobytym, chyba że atakujący dysponowałby potężnymi machinami wojennymi. Najważniejszą częścią Świątyni jest atrium, gdzie znajduje się ołtarz, na którym codziennie składane są ofiary. W czasach pokoju wrota Świątyni są otwarte od świtu do zmierzchu. W tym momencie są otwarte. Strażnikowi, który zagrodził mi drogę, powiedziałem, że chcę zobaczyć się z Apiuszem, a gdyby był nieobecny, z arcykapłanem Annaszem. Trybun wyszedł, lecz Arcykapłan zgodził się mnie przyjąć po zakończeniu porannych rytuałów. W powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsiwa, którym pewnie zajadali się teraz kapłani. Po krótkiej chwili Annasz zaprasza mnie do pomieszczenia, gdzie przebiera się z lnianej tuniki zachlapanej krwią jagnięcia świeżo ofiarowanego Jahwe w czysty ubiór wieśniaka. Na me pytania odpowiada w sposób wyważony, lecz wyczerpująco. O oskarżonym wie niewiele,
27
a i to ze słyszenia. Że nazywa się Józef, syn Szymona, i jak twierdzą niektórzy, przypisuje sobie znakomite pochodzenie. – Ni mniej, ni więcej, tylko z domu Dawidowego – mówi z przekąsem Arcykapłan. – To tak, jakby Rzymianin chełpił się pochodzeniem od Eneasza albo wilczycy kapitolińskiej: czysty obłęd. Nie licząc tej oznaki pychy, w postawie i w zachowaniu cieśli nie ma nic nagannego: przestrzega praw, opłaca w terminie ofiary i podatki, dobry rzemieślnik, dotrzymuje terminów, wyznacza rozsądne ceny, dyskretny, szorstki w obejściu, z pewnością nieco tępy. – Chociaż w jego przeszłości nie brak pewnych niejasnych epizodów – dodaje czcigodny starzec, obniżając głos. – Czy możesz przedstawić mi, Annaszu, przykład takich epizodów, jeśli je znasz lub doszły do twych uszu? – Pan jest moim pasterzem! – woła Arcykapłan, wznosząc ku niebu ręce splamione jeszcze krwią. – On powstrzyma mój język przed powtarzaniem kalumnii. Zresztą nie chodzę po targach, tawernach ani innych miejscach, gdzie rozsiewane są plotki. Jednakże, co logiczne, nie mogłem uniknąć, by w którymś momencie nie doszły do mnie powtarzające się pogłoski, jakoby Józef, wdowiec w pewnym wieku, wszedł w związek małżeński z młodziutką panną o imieniu Maria, która po krótkim czasie przejawiła nieomylne oznaki bycia brzemienną, i choć prawdę znają tylko zainteresowani oraz, rzecz oczywista, Jahwe w swej boskiej wszechwiedzy, nie brakło złośliwych języków, przypisujących sprawę czynnikom zewnętrznym. Gdyby przypuszczenie to się potwierdziło, mielibyśmy do czynienia z poważnym przestępstwem, karanym według prawa mojżeszowego śmiercią przez ukamienowanie, lecz sam zainteresowany nie wniósł żadnego oskarżenia, a okoliczności nie pozwoliły, by tajemnica wyjaśniła się samoistnie. – Jakże się to stało? – W owym czasie – wyjaśnił Arcykapłan – wielkorządca Kwiryniusz zarządził dokonanie spisu ludności Palestyny. Józef oświadczył wówczas, że powróci w tym celu do rodzinnego Betlejem, i zabrał ze sobą Marię, choć moment rozwiązania był bliski. Mijały dni, lecz
28
ani Józef, ani Maria, ani ich dziecko nie powracali do Nazaretu. Ludzie, którzy przybywali z Betlejem, zapytani o rodzinę, twierdzili, że nigdzie ich nie widziano. Być może nie znaleźli miejsca w gospodzie i musieli się zatrzymać gdzie indziej. Dni przerodziły się w miesiące, a te w lata, a rodzina Józefa nie wracała. – Prawdopodobnie przeprowadzili się do innej miejscowości, by uciec od plotek – zasugerowałem. – Możliwe, lecz jeśli było tak, jak mówisz, postąpili nieroztropnie, ponieważ zostawili tu wszystkie swoje dobra, nie licząc tych potrzebnych podczas krótkiej podróży, a także warsztat ciesielski z wszystkimi narzędziami. Niejaki Zachariasz, mąż Elżbiety, krewniaczki Marii, dbał o dom, jakby wierzył w powrót krewnych lub wiedział coś na ten temat. Jakakolwiek była przyczyna całej historii, po upływie trzech lat od wyjazdu powrócili, a z nimi synek, któremu dali na imię Jezus. – I nie podali żadnego wyjaśnienia tak długiej nieobecności? – O ile wiem, nie. Odzyskali dom, otworzyli warsztat i żyli, jakby nigdy nie opuszczali miasteczka. Oczywiście snuto domysły i komentowano, ale czas uczynił swoje i gdy minęło kilka lat, wszyscy zapomnieli o tym epizodzie, dziwnym, lecz nieistotnym. – I od tamtego momentu zachowanie Józefa i jego rodziny nie dało pożywki żadnym plotkom? – Nie, chyba że nazwiesz pożywką dla plotek zamordowanie zacnego obywatela i poniesienie za to kary poprzez ukrzyżowanie dziś o zachodzie słońca. – Czyli nie ma wątpliwości co do autorstwa tej zbrodni, Annaszu? – Żadnych – oznajmił Arcykapłan. – Sanhedryn rozpatrzył sprawę, znalazł rozstrzygające dowody i jednogłośnie wydał wyrok. – A czy mógłbym poznać naturę owych dowodów? – Rozważ to jedno: w całym mieście jedynie Józef, jako cieśla pracujący dla Epulona, miał dostęp do posiadłości i domu zmarłego. Otóż gdy został zatrzymany, znaleziono przy nim klucz do domu. A teraz muszę cię zostawić, gdyż wzywają mnie inne pilne sprawy.
29
Eduardo
Mendoza
(ur. 1943)
jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy hiszpańskich. Pracował jako adwokat, radca prawny i tłumacz przy ONZ. Autor między innymi Prawdy o sprawie Savolty, Miasta cudów i Mauricia, czyli wyborów. W Polsce najbardziej znany z niezrównanej trylogii detektywistycznej: Przygody fryzjera damskiego, Sekretu hiszpańskiej pensjonarki i Oliwkowego labiryntu.
Latający cyrk Eduardo Mendozy, czyli alternatywna historia początków naszej ery. Na wesoło. W roku I n.e. pewien niewydarzony rzymski patrycjusz Pomponiusz Flatus, filozof z zamiłowania, wprawny orator o duszy detektywa, przypadkiem trafia na rubieże Cesarstwa Rzymskiego, do Ziemi Świętej. Szuka źródła o cudownych właściwościach, ale jedyne, co znajduje, to problemy gastryczne i nieprzychylna mu karawana Arabów. Ograbiony, głodny i wycieńczony skutkami cudownego działania wody źródlanej, szuka ratunku wśród krajanów zamieszkujących Nazaret, ale z pomocą nieoczekiwanie przychodzi mu pewien miejscowy chłopiec. Dwunastolatek o imieniu Jezus zleca mu przeprowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa, o które oskarżony został jego ojciec o imieniu Józef, a w którego winę nie wierzy ani syn, ani jego matka o imieniu Maria. Nos detektywa prowadzi Flatusa krętymi ścieżkami ku rozwiązaniu zagadki. Wszyscy wokół wyglądają Mesjasza, kapłani i trybun mają własne problemy, w dodatku cieśla nie zamierza się bronić i gdyby nie pomoc Sary zgrabnołydkiej wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. W najnowszej powieści Eduardo Mendoza powraca w swej najlepszej formie. Przymrużone oko i szelmowski uśmieszek na twarzy to znak rozpoznawczy autora. W Niezwykłej podróży Pomponiusza Flatusa sięga do apokryfów i mitologii, żongluje faktami historycznymi, imionami i miejscami, zapraszając do doskonałej zabawy literackiej. Współczesny kryminał, wolterowska powiastka filozoficzna, komedia qui pro quo – Pomponiusz Flatus i Eduardo Mendoza proponują spojrzenie na początek naszej ery w nieco mniej zobowiązujący sposób.
cena detal. 27,90 zł ISBN 978-83-240-1168-1
9 788324 011681
www.mendoza.interia.pl