szymon
wiesenthal prawo, nie zemsta wspomnienia
przełożył z języka niemieckiego Andrzej Albrecht
wydawnictwo znak kraków 2010
Do grobu i z powrotem
W połowie lipca 1944 roku Sowieci dotarli w okolice Lwowa. W obozie koncentracyjnym słyszeliśmy już odgłosy walki. Co noc, około godziny jedenastej, rozpoczynało się bombardowanie miasta i było tak gwałtowne, że esesmani uciekali z wież strażniczych, aby szukać schronienia. W tych okolicznościach mocniejsi spośród nas postanowili podjąć próbę ucieczki. Wybraliśmy noc z 16 na 17 lipca. Zgodnie z oczekiwaniami około jedenastej wieczorem rozpoczęło się bombardowanie i pod osłoną ciemności opuściliśmy nasze baraki. Byłem tak osłabiony, że z wysiłkiem mogłem utrzymać się na nogach. Prawdopodobnie mogłem iść tylko dlatego, że prowadziła mnie Lola. Również Lola była Żydówką, ale miała siostrę, która uchodziła za Polkę, i niegdyś ukrywałem się w jej mieszkaniu, wraz z Lolą i jej szwagrem Józefem Buschem. Wówczas wykryto nas i osadzono z powrotem w obozie koncentracyjnym Janowska, z którego uciekłem w 1943 roku. Teraz dreptaliśmy po ciemku, jedno za drugim, i Lola trzymała mnie za rękę, żebym nie został z tyłu. Wydawało mi się, że trwa to wieczność, zanim dotarliśmy do ogrodzenia z drutu kolczastego. Stanowiliśmy dość dużą grupę, ale nikt nas nie widział ani nie słyszał, huk dział zagłuszał 41
bowiem wszelkie inne odgłosy, a esesmani, którzy przebywali jeszcze na wieżyczkach strażniczych, ukryli się także. Pełniący służbę poza linią frontu nie należeli do najodważniejszych. Jeden z nas, sądzę, że był to Mołdawianin, wyciął obcęgami dziurę w ogrodzeniu, dostatecznie dużą, aby mógł się przez nią przedostać człowiek. Byłoby mądrzej zrobić większy otwór, ale na to nie pozwoliły już nasze nerwy. Tak więc tylko z wysiłkiem, pojedynczo można było forsować to wąskie przejście. Jedenasta z kolei była Lola, a po niej ja powinienem, z jej pomocą, przepełznąć. Tak się jednak nie stało. Załoga wartownicza wykryła naszą ucieczkę i otworzyła ogień. –Uciekajcie! Uciekajcie! – zawołałem do Loli i innych, znajdujących się już po drugiej stronie drutu. Potem zebrałem wszystkie siły, aby jak najszybciej wrócić do swojego baraku. Wyprowadzono nas z baraków, gdy skończyło się bombardowanie. Musieliśmy się ustawić w szeregu do apelu i zostaliśmy przeliczeni. Między nami esesmani położyli na ziemi zwłoki dwóch kolegów zastrzelonych podczas ucieczki. Wraz z nimi było nas dwudziestu siedmiu. Byliśmy przekonani, że za kilka godzin wszyscy będziemy trupami. Byliśmy ostatnimi więźniami tego obozu, który miał być wkrótce rozwiązany. Także wartownicy byli już zdziesiątkowani, a mimo to esesmanów było jeszcze dwukrotnie więcej niż nas. Z karabinami gotowymi do strzału esesmani prowadzili nas przez przejście, korytarz z obu stron ogrodzony kolczastym drutem, na którego końcu znajdowały się doły, owe masowe groby, które więźniowie musieli sami kopać dla siebie, aby następnie wpaść do nich na wznak z krawędzi rowu. Być może, miałem szczęście, że przeżywałem tę sytuację już po raz drugi. Raz już, mniej więcej przed rokiem, stałem w kolejce przed takim „dołem”, gdy nagle ktoś wywołał moje nazwisko i wyprowadził mnie stamtąd. Nadinspektor Kohlrautz z Zakładów Naprawczych Kolei Wschodniej wezwał mnie do prac malarskich, ratując mi w ten sposób życie. Pisałem o tym w książce Doch die Mörder leben. I oto znowu stałem w kolejce. Niektórzy z nas załamali się i przykucnęli na brzegu dołu – częściowo z osłabienia, częściowo ze strachu. Niektórzy płakali. Wiele lat po wojnie opowiadał mi Isak Lehmann, który wtedy stał razem ze mną w kolejce, że starałem się wówczas pocieszać płaczących. 42
Nie powinniście się martwić – miałem mówić – wprawdzie nie pożyjemy długo, ale wojna będzie wygrana. Wygrana przez nas. – Być może użyłem jeszcze innych patetycznych słów. Zupełnie nie pamiętam tego przemówienia i byłem zdumiony, kiedy Lehmann opowiadał mi o tym po wojnie. Możliwe, że gdy to mówiłem, myślami byłem gdzie indziej – przy mojej żonie, o której nie wiedziałem, gdzie jest i czy jeszcze żyje. Może to nie ja mówiłem, lecz coś mechanicznie przemawiało we mnie, podobnie jak dzieje się to czasem w kościele, gdy ktoś bezwiednie odmawia pacierze. Esesmani stali z karabinami gotowymi do strzału i czekaliśmy tylko, kiedy padnie komenda. Nie dziwiliśmy się, że czekamy tak długo. W obozach koncentracyjnych czekało się niemal zawsze. Żyd w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy jednego tylko mógł być pewien – kres oczekiwania stanowiła śmierć. Była właśnie godzina dziesiąta przed południem. Nie staliśmy już dłużej, lecz leżeliśmy. Esesmani nie mieli nic przeciwko temu, tak jak nie ma się nic przeciwko temu, żeby skazany na śmierć zapalił ostatniego papierosa, stojąc pod szubienicą. Również oni przykucnęli nad brzegiem grobu, w którym leżały już setki zwłok, przykrytych cienką warstwą ziemi, spod której gdzieniegdzie wystawała jakaś ręka lub noga. Nie wiem już, co czuliśmy, kiedy pojawił się Hauptsturmführer Warzog. Być może, byliśmy nawet zadowoleni, że padnie wreszcie rozkaz, żeby nas rozstrzelać, i skończy się ten stan między życiem a śmiercią. Być może, strach falą krwi uderzył nam do głowy i oszołomił nas. Nie wiem już nic więcej. Los jest łaskawy i obdarza skazanych na śmierć stanem ekstazy, psychicznego wyobcowania, niemal utratą świadomości. A może i to nie jest ścisłe. Może są to chwile tak ogromnego strachu, że wzdragamy się później przed jakimkolwiek wspomnieniem, że nie chcemy dopuścić, aby nasze obecne myśli i uczucia zbiegły się choćby z jedną sekundą tamtych uczuć i myśli. Gdyby Warzog powiedział: „Ognia”, nasz strach roztopiłby się w tym ogniu i zniknął. – SS-Polizeiführer w Galicji Katzmann – oznajmił Warzog – postanowił darować wam życie. Wrócicie teraz do obozu i opuścicie go następnie 43
razem z załogą wartowniczą. Zanim wysadzimy w powietrze urządzenia i magazyny obozowe, żeby nie wpadły w ręce Rosjan, każdy z was może wziąć dla siebie, co zechce. Potrzebujecie prowiantu na długą drogę. Myśleliśmy, że zwariujemy. Obawialiśmy się nawet, że może istotnie już zwariowaliśmy, że wszystko to istniało tylko w naszej wyobraźni – cała droga przez przejście, oczekiwanie na skraju grobu, a może cały ten obóz i cały ten czas są tylko naszym urojeniem. Lub że jesteśmy już martwi i oto istnieje życie po śmierci. Dlatego możemy fantazjować, że zostaliśmy uratowani. To nie była droga obozowa, którędy wracałem; wlokłem się oszołomiony przez coś zupełnie nierealnego, co kręciło się wokół mnie, zderzało, rozpływało, zbliżało się i oddalało, jakbym był pijany. Chwilami miałem uczucie, że patrzę na siebie z zewnątrz i że nie jestem już sobą. W końcu dotarliśmy do wzgórza, na którym znajdował się obóz, i weszliśmy do magazynu z żywnością, gdzie – jak w hipnozie – wykonaliśmy rozkaz pobrania prowiantu. Wziąłem z półki jakąś dużą, okrągłą blaszaną puszkę i udałem się z nią do naszego baraku. Obok mnie ktoś niósł bochenek chleba, a ktoś inny przyciskał do piersi główkę kapusty. Ci dwaj widocznie szybciej ode mnie zdołali się ocknąć. Nagle zobaczyłem idącego naprzeciw nas esesmana. Był szczupły, młody, w czapce nasadzonej na bakier, co nadawało mu zawadiacki wygląd. – No, cóż masz tam dobrego? – zapytał i wskazał na moją puszkę. Otworzyłem ją i ujrzałem mnóstwo kolorowych cukierków. Esesman kazał mi postawić puszkę na ziemi. Wziął kanister z benzyną i polał nią cukierki. – Chciałbym, żeby ci to lepiej smakowało – powiedział. W ten sposób powróciłem do rzeczywistości. Widywałem tego esesmana w obozie wielokrotnie. Uchodził za Niemca sudeckiego i nazywał się Ritschek. Wyróżniał się tym, że niemal zawsze towarzyszył mu owczarek, którego szczuł na wynędzniałych więźniów. Dla człowieka jego pokroju ułaskawienie nas tego poranka musiało być niezwykle irytujące. Jemu podobni uważali to za oznakę słabości – zresztą zgodnie z prawdą – i nie mogli się z tym pogodzić, że raptem obdarzono nas statusem ludzi, nie Żydów, których bez większych ceregieli można było zastrzelić jak wiewiórkę, gdy próbuje wdrapać się na drzewo. Ponieważ nie mógł zabijać, Ritschkowi czegoś zabrakło. 44
Kilka godzin później, stojąc przed swoim barakiem, zobaczyłem go ponownie. Szedł w naszym kierunku wraz z małą grupką ludzi. Przed nim kroczył jakiś mężczyzna, kobieta i dziecko. Myśleliśmy, że prowadzi ich do naszego baraku, ale minął nas i zniknął wraz z nimi gdzieś za kuchnią. Potem rozległy się pojedyncze strzały i Ritschek powrócił sam. Szedł tak, jak chodził zwykle; zastrzelił trzy wiewiórki. Rozstrzelani byli żydowską rodziną – małżeństwo z dzieckiem, ukrywające się w pewnym polskim domu. Zostali przez kogoś wydani i gdy Rosjanie wkraczali już do Lwowa, osadzeni przez Schutzpolizei w obozie. O resztę zatroszczył się Ritschek. Prawie dwadzieścia lat później prokurator Rolf Sichting z prokuratury w Stuttgarcie pokazał mi listę, na której figurowali esesmani z getta i obozu we Lwowie. Uderzyło mnie nagle nazwisko – Viktor Ritschek, Niemiec sudecki. Dałbym wiele, żeby go odnaleźć. Zwróciliśmy się natychmiast do Ziomkostwa Niemców Sudeckich, jednak bez skutku. W rok później Rolf Sichting dowiedział się, że matka Ritschka mieszka w Niemczech, a on sam osiedlił się gdzieś w Szwecji. Odnaleziono starszą panią i usiłowano się czegoś od niej dowiedzieć, ale – jak można było oczekiwać – nic z tego nie wyszło. Udałem się nawet z fotografią Ritschka do Szwecji i wraz z przyjaciółmi wertowałem książki telefoniczne większych miast – również bez skutku. Gazety szwedzkie opublikowały wiadomość o Ritschku, sugerując, że jako miłośnik psów być może i obecnie jest właścicielem jakiegoś owczarka. Doprowadziło to do zadenuncjowania wielu niewinnych właścicieli psów, ale Ritschka wśród nich nie było. Mimo to, nie wiem dlaczego, jestem przekonany, że Ritschek żyje i ukrywa się gdzieś w Szwecji pod fałszywym nazwiskiem. Zapewne chcę, żeby żył, ponieważ chcę go odnaleźć. Znaleźć i popatrzeć mu w twarz – twarz człowieka, w którym nic nie drgnęło, kiedy zastrzelił troje ludzi znajdujących się właśnie u progu wolności.
Wyzwolenie i życiowa misja
Nie poznałbym go na ulicy. Minęło już przecież czterdzieści lat od czasu naszego krótkiego spotkania wówczas w Mauthausen. Również on przeszedłby koło mnie, nie spojrzawszy nawet, gdyby nie oglądał od czasu do czasu moich zdjęć w rozmaitych gazetach. – Opowiadałem o panu często moim dzieciom – mówił teraz niemal tak nieśmiało jak ja, gdy po raz pierwszy odezwałem się do niego. – Opowiadałem im, jak pana wówczas w Mauthausen do mnie przyprowadzono. Ciągle jeszcze widzę pana takim, jakim stał pan przede mną – podtrzymywany przez dwóch ludzi szkielet, w zwisającym, pasiastym stroju więźnia. Tylko pańskie oczy mówiły. I nagle przypomniałem sobie moje oczy w tamtych dniach. Zobaczyłem je po raz pierwszy, kiedy wpadł mi w ręce kawałek stłuczonego lustra. Poza nimi był tylko obciągnięty skórą kościsty trójkąt, w którym usta wyglądały jak otwarta rana. – On nie przeżyje – powiedział tłumacz do amerykańskich oficerów. Ale ja byłem zdecydowany nie tylko przeżyć, byłem zdecydowany mówić. Po cóż miałbym przekuśtykać tę długą drogę z baraku i całkowicie wyczerpany przekroczyć próg biura amerykańskiej komendantury obozu, 46
w której jeszcze przed kilku dniami panował niemiecki komendant Ziereis. Dwóch więźniów musiało mnie podtrzymywać, a następnie jeden z nich, lekarz, chwycił mnie mocno, żebym nie upadł. Postawiono za mną krzesło i posadzono mnie na nim. Trzymać mnie nie było trudno, ważyłem wtedy niecałe pięćdziesiąt kilogramów. Po minucie, potrzebnej na złapanie oddechu, powiedziałem: – Zostałem uderzony. – Przez kogo? – Przez pisarza obozowego. – Esesmana? – Nie, przez więźnia. Siedzący naprzeciw mnie amerykański oficer spojrzał na mnie, nie rozumiejąc, o co chodzi. Ten oto przeżył piekło, że ledwie może utrzymać się na nogach, a teraz przekuśtykał aż tutaj, żeby poskarżyć się o kilka uderzeń. W dodatku uderzeń, których nie zadał mu nazista. Nie rozumiał, że właśnie dlatego, że trzy dni temu nastąpiła klęska Trzeciej Rzeszy, te uderzenia tak bardzo mnie zabolały. Ale postanowiłem, że nigdy więcej – nigdy – nie pozwolę się nikomu uderzyć. Teraz, po czterdziestu latach, znowu stałem naprzeciw niego. W Los Angeles wydano uroczystą kolację na cześć wyzwolicieli z 1945 roku i zaproszono nas obu: pułkownika Richarda Seibla jako amerykańskiego komendanta obozu i mnie jako przedstawiciela więźniów z Mauthausen. Wówczas, w 1945 roku, nie miałem nawet odwagi dotknąć jego ręki. Teraz padliśmy sobie w objęcia. Pułkownik Richard Seibel pociągnął do odpowiedzialności owego polskiego pisarza obozowego, który mnie uderzył, i w ten sposób przywrócił mi świadomość, że prawo i sprawiedliwość znowu panują na ziemi. Nie wiedząc o tym, przyczynił się decydująco do odnalezienia przeze mnie sensu życia – przywracania sprawiedliwości przez postawienie przed sądem tych, którzy poniewierali, torturowali i mordowali moich kolegów w gettach i obozach koncentracyjnych. Nie była to nagła decyzja, raczej powolny proces. Chociaż nasi strażnicy uciekli lub zostali wzięci do niewoli, żyliśmy ciągle w obozie i ciągle jeszcze widzieliśmy dokoła śmierć. Do tych, którzy umarli z braku pomocy, 47
dołączyli ci, którym jej udzielono. Amerykanie rozdzielali konserwy ze słoniną i wołowiną, o wiele bardziej kaloryczne niż nasza dotychczasowa strawa obliczona na czterysta kalorii dziennie. Wygłodzeni rzucali się na jedzenie, pragnąc wreszcie najeść się do syta, i umierali u wrót raju, mimo że udało im się przeżyć piekło. Trzeba było kopać nowe groby. Z mojej pryczy obserwowałem przez okno, jak żołnierze amerykańscy wprowadzali do obozu grupy cywilów – ujętych nazistów – i kazali im grzebać umarłych. I nagle okazało się, że nie są oni w stanie stanąć oko w oko z grozą sytuacji; wzdragali się przed dotykaniem nagich trupów, wkładali rękawiczki, nie mogli znieść zapachu rozkładających się ciał, unoszącego się w całym obozie. Lata przeżyli w najbliższym sąsiedztwie tego obozu, wąchali słodkawy dym z krematorium, oglądali wynędzniałe kolumny więźniów idących do pracy i słuchali w okolicznych knajpach chełpliwych opowieści esesmanów o dokonywanych mordach. A teraz w czasie przerw na jedzenie próbowali podchodzić do nas i rozmawiać z nami. Przede wszystkim przysięgali, że o niczym nie wiedzieli. Do wstąpienia do partii zostali zmuszeni. W głębi duszy zawsze przeciwni byli Hitlerowi. Jeden z nich opowiadał z dumą, że przez wiele miesięcy wiedział, iż miejscowy proboszcz słucha angielskich audycji radiowych, i mimo to nie zadenuncjował go. Jeszcze rok i ten człowiek zacznie prawdopodobnie nazywać siebie bojownikiem ruchu oporu. Po raz pierwszy przekonałem się, jak niezwykle tchórzliwi byli ci ludzie. Zamiast tłumaczyć się ze swych win, woleli im całkowicie zaprzeczać, tak że w końcu sami nie mogli ich dostrzec. Nie mieliśmy specjalnej ochoty rozmawiać z nimi, ale stało się dla nas jasne, że Niemcy i Austriacy nie przyjmą łatwo do wiadomości tego, cośmy przeżyli, że będą zaprzeczać prawdzie. Każdy z nas, który przeżył, był świadkiem i jego obowiązkiem było złożenie zeznania. Był to zwłaszcza obowiązek każdego ocalonego Żyda. Świadomość, że się przeżyło, podczas gdy tylu bardziej utalentowanych, mądrzejszych, lepszych umarło, zdawała się chwilami urągać sprawiedliwości. Warunkiem powrotu do równowagi było dla mnie oddanie sprawiedliwości zmarłym. 48
Dlatego zwróciłem się do pułkownika Seibla, aby pozwolił mi przebywać w charakterze gościa w swoim biurze, w którym Amerykanie starali się rozwiązać niemal nierozwiązywalne problemy zbrodni wojennych. Większość oficerów, którzy tu pracowali, była jeszcze bardzo młoda. Byli przerażeni tym, co zobaczyli, i bezradni wobec spraw związanych z ustaleniem winy i odpowiedzialności. Niektórzy nie widzieli różnicy między esesmanem a zwykłym żołnierzem, lecz starali się szybko uzupełnić swoje wiadomości. Aby poznać charakter państwa totalnego bezprawia, zastosowali metody obowiązujące w państwie praworządnym – badali, sprawdzali, uwzględniali sprzeciwy i zastrzeżenia i sporządzali protokoły. Było to żmudne, przewlekłe i uciążliwe, prawdopodobnie wielu spośród największych i najprzebieglejszych zbrodniarzy zdołało uciec, ale metoda ta przywracała zaufanie do praworządności. Czuję się zobowiązany do wdzięczności wobec każdego z tych młodych oficerów. Kiedy przesiedziałem już z nimi wiele godzin, asystując im przy pracy, jeden z nich wdał się ze mną w rozmowę, wypytując o zawód, pochodzenie, rodzinę, a potem usiłował powiedzieć mi coś miłego. – Teraz wyślemy pana do sanatorium, żeby pan wypoczął, a potem pojedzie pan do domu, do Polski, i znowu będzie pan budował domy. – Do domu? – zapytałem, stawiając to pytanie także samemu sobie. Gdzie jest ten dom? Co zawiera to pojęcie? Rodzinę, przyjaciół, mieszkanie, krewnych? Dla mnie wszystko to już nie istnieje. Nie miałem już nikogo wśród żywych, nie było mogił na cmentarzu, gdzie mógłbym się wypłakać. Nagrobki mojej rodziny i przyjaciół dźwigam w sobie i póki żyję, będą one częścią mojej osobowości. Polska jest dla mnie jedną wielką ruiną. Czy można żyć w takiej ruinie? Domy, które zbudowałem, zostały zburzone razem z innymi. Tacy ludzie jak ja, wyrwani z korzeniami i pozbawieni wszelkich związków z życiem, nie potrzebują domów. – Wątpię, żebym jeszcze kiedykolwiek budował domy – powiedziałem powoli i w tym momencie uświadomiłem sobie, że nie wrócę już więcej do swojego zawodu. Wiedziałem, co jest moim powołaniem – żyć dalej dla zmarłych, którzy ciągle istnieli we mnie. Postanowiłem spróbować działalności w Wydziale Zbrodni Wojennych.
49
Ciężarówka z ładunkiem odzieży przybyła z Linzu i została wyładowana w jednym z baraków. Rzeczy pochodziły z narodowosocjalistycznej opieki społecznej, a teraz miały stać się naszym pierwszym cywilnym ubraniem. To, co wybrałem, pasowało na długość, ale nie na szerokość. Spodnie były tak obszerne, że jeszcze ktoś drugi mógłby się w nich zmieścić. Idąc do baraku z odzieżą, znalazłem w trawie odłamek rozbitego lustra. Dopiero teraz mogłem w nim zobaczyć moje oczy i kawałek nosa. Właśnie te oczy zapadły tak głęboko w pamięć pułkownika Seibla. Kilka miesięcy wcześniej próbowałem naszkicować ołówkiem na świstku papieru własną twarz z wyobraźni. Nie mieliśmy wówczas twarzy. Trójkąt z poziomą linią oczu i ostry kąt brody. Z oczami nie miałem kłopotu, wszyscy więźniowie mieli jednakowe. Teraz po raz pierwszy mogłem spokojnie przyjrzeć się sobie. Rzadko kiedy byłem tak zaszokowany, patrząc na kogoś. Pomyślałem, że nikt nie zechce mnie z taką twarzą widzieć i że w Wydziale Zbrodni Wojennych wyrzucą mnie za drzwi. Powinienem nadać mojej skórze nieco zdrowszy kolor, aby nie myśleli, że jestem bliski śmierci. Następnego dnia znalazłem porzucony przez kogoś kawałek czerwonego papieru z jakiegoś opakowania. Natarłem nim twarz, przeglądając się w kawałku lustra. Mój sąsiad z pryczy, Belg, który właśnie czekał na odwiezienie do szpitala, powiedział: – Chyba wybierasz się w konkury. – Nie wiem, czy moja wybranka ci się spodoba – odpowiedziałem. – Chcę się zgłosić do pracy w Wydziale Zbrodni Wojennych. Belg nie wiedział w ogóle, że coś takiego istnieje, a gdy mu wyjaśniłem, czym się tam zajmują, oświadczył z satysfakcją: – Tak, zrób to dla nas wszystkich, dla żywych i martwych. – Z wyrazu jego twarzy zrozumiałem, że nie wie, do której z tych dwóch grup ma zaliczyć siebie. – Wyzdrowiejesz, Albercie – powiedziałem. – Masz rodzinę, która będzie cię pielęgnować. Zanim wyjedziesz, daj mi swój adres. Przyjadę w odwiedziny. Wprawdzie Albert mi nie wierzył, ale spróbował się roześmiać: – Dobra, zgoda. Ale skończ z tą maskaradą i umyj twarz. Tak nie możesz się nikomu pokazać. 50
Miał rację. Usiłowałem zmyć wodą czerwone plamy, ale udało mi się to tylko częściowo i ślady zostały. – Wiesenthal, wygląda pan, jak gdyby ktoś pana uderzył! Całą twarz ma pan czerwoną. Zakłopotany stałem w biurze porucznika Manna, gdzie chciałem znów asystować przy przesłuchaniach nazistów. – Nie, nikt mnie nie uderzył. To tylko plama, która zniknie do jutra. Czy ma pan chwilę czasu, żeby ze mną porozmawiać? – Za pół godziny. Zmoczyłem chustkę do nosa, którą miałem od kilku dni, i starałem się usunąć czerwone ślady z twarzy. Uwagę moją zwrócił pewien esesman, którego wprowadzili do pokoju dwaj żandarmi. Mimo jego żądań nie zgodzili się zdjąć mu kajdanek. – Proszę do mnie, panie Wiesenthal – usłyszałem głos porucznika. – Co chciałby mi pan powiedzieć? – Otóż uwolniliście mnie, uratowaliście mi życie, ale nie wiem, co dalej z tym moim życiem robić. Nie mam nikogo, dla kogo chciałbym żyć. Przyglądałem się temu, co robicie w tym biurze, i chciałbym w tym uczestniczyć. Byłaby to praca, która przywróciłaby sens mojemu życiu. Byłem przez cztery lata w różnych obozach koncentracyjnych, w gettach, w więzieniach Gestapo, wiele widziałem i mam dobrą pamięć. Mogę pomagać w szukaniu zbrodniarzy, przesłuchiwać ich, stawiać im właściwe pytania. Nie chcę za to żadnej zapłaty – byłaby to moja zapłata za ocalenie. Zebrałem wszystkie siły, żeby przekonać porucznika, ale on spytał tylko: – Ile pan waży? – Sześćdziesiąt kilogramów – zełgałem. – Nie wygląda pan na to. Nie chcę pana zmartwić, ale musi pan najpierw wrócić do sił – uśmiechnął się do mnie, żeby osłodzić mi odmowę. – Czy mogę przyjść znowu? – Tak. – To, co tu widzę, wyleczy mnie szybciej niż jakiekolwiek lekarstwo. Czy pan mi wierzy? – Mogę pana zrozumieć. Ale dlaczego nie napisze pan tego, o czym pan wie? To da panu satysfakcję. 51
– Czy miałby to być list? – Tak. – Do kogo mam go zaadresować? – Do mojego szefa, komendanta obozu, pułkownika Seibla. Wreszcie miałem zadanie. Tak jak dawniej opracowywałem plany budów, podobnie przygotowywałem się do napisania tego listu. Najpierw obmyśliłem szkic, żeby samemu sobie wyjaśnić mój projekt. W liście chciałem podać wszystkie informacje, jakie miałem w pamięci. Wiedziałem, że w odniesieniu do osób, które miałem opisać, wszystko może okazać się ważne. Znałem na przykład adres kolejarza, który w mojej obecności zastrzelił starą kobietę. Adres ten napisał na paczce, którą wysyłał do domu, a ja go podpatrzyłem. Wiedziałem również, przynajmniej częściowo, skąd pochodzą niektórzy inni przestępcy. Zdarzali się funkcjonariusze obozowi i więźniowie, mający kontakty z esesmanami i dzięki temu coś o nich wiedzący. Wiadomości te notowałem w pamięci. Także w getcie ludzie wiedzieli często, skąd pochodzą ich nadzorcy. W ciągu czterech lat życia na krawędzi śmierci wiele tego typu informacji wbiłem sobie do głowy, teraz nadszedł czas, aby przelać je na papier. Siedziałem na słońcu przed barakiem i notowałem z pamięci nazwiska i fakty. Podzieliłem je według konkretnych obozów koncentracyjnych. Właściwy list zawierał nazwiska dziewięćdziesięciu jeden osób, które należało pociągnąć do odpowiedzialności, jeśli sprawiedliwości miałoby stać się zadość. Po trzech dniach list był gotów. Napisałem go po polsku i nie zachowałem żadnej kopii, ponieważ o kalce nie było co marzyć, a nie przyszło mi do głowy, aby przepisać list jeszcze raz dla siebie. W wiele lat później, kiedy odnalazłem jego kopię w Archiwum Narodowym w Waszyngtonie, sporządzoną w języku angielskim, mogłem stwierdzić, że tłumaczenie było wierne. Gdy kilka dni później odwiedziłem porucznika Manna, wiedział już o moim liście. – Czy mogę teraz przyjść do was? – spytałem. – Naturalnie – odpowiedział. – Jest pan już u nas od dawna.
Spotkanie
Na początku 1947 roku otrzymałem od rządu krajowego Górnej Austrii miejsce na moje biuro w Linzu, w baraku przy ulicy Goethego 63. Moim sąsiadem był niejaki doktor Wasyl Stroncickij, który założył w dwu pokojach organizację dla uchodźców ukraińskich. Od razu na wstępie przedstawił się i opowiedział, że działał jako lekarz w małym miasteczku Mosty Wielkie, gdzie popadł w konflikt z Niemcami. Wysłali go najpierw do Lwowa, potem do Oświęcimia, a następnie do Mauthausen czy też Ebensee. Ogółem spędził ponad trzy i pół roku w obozach koncentracyjnych. Utkwiło mi to szczególnie w pamięci, ponieważ nigdy przedtem nie spotkałem żadnego ukraińskiego więźnia politycznego. Najogólniej rzecz biorąc, Ukraińcy w zdumiewająco szybkim tempie przeszli na stronę Niemców i współdziałali z nimi. Szczególnie policja ukraińska, po wkroczeniu wojsk niemieckich do Galicji w końcu czerwca, na początku lipca 1941 roku odegrała nikczemną rolę. Większość tych ludzi służyła już poprzednio w milicji sowieckiej, ponieważ po zajęciu tych terenów w 1939 roku Rosjanie oparli się przede wszystkim na ludności ukraińskiej, składającej się z parobków, chłopów i robotników, a więc 53
niejako z założenia podatnej na właściwą ideologię. Kiedy Rosjanie musieli się wycofać, wystarczyły zaledwie dwadzieścia cztery godziny, aby dotychczasowi milicjanci podporządkowali się nowym, narodowosocjalistycznym władcom i stali się ich najwierniejszymi pomocnikami. Istniała wszakże pewna liczba ukraińskich nacjonalistów przeciwstawiająca się Sowietom. Jednakże grupa ta również rzuciła się w ramiona Niemców, w nadziei na otrzymanie od nich własnego państwa. Wewnętrzne powiązania były oczywiste, gdyż Ukraińcy ci już na długo przed niemiecką napaścią na ZSRR wiedzieli, że wojna wisi w powietrzu. Dzięki temu wielu z nich udało się we właściwym czasie uciec na tereny polskie, zajęte przez Niemców, a potem powrócić razem z Niemcami i zemścić się na komunistach. Tak czy owak nienawidzili oni Żydów, którzy stanowili górną warstwę społeczną tego regionu. Krótko przed niemiecką napaścią z 22 czerwca 1941 roku nadano audycję radiową w języku ukraińskim, zapowiadającą rychłe wyzwolenie Galicji i zawierającą następujący apel: „Witajcie nas nie kwiatami, ale odrąbanymi żydowskimi głowami”. Ukraińska policja pomocnicza w Galicji, często oznaczona jedynie żółto-niebieskimi opaskami na rękawach i wyposażona przez Niemców w niezbędną broń, stanowiła awangardę wojsk niemieckich i oddziałów SS. Jej zadaniem, które wypełniała z zapałem, było chwytanie Żydów i przedstawicieli polskiej inteligencji i przekazywanie ich, że tak powiem, grupowo nazistom do likwidacji. Te ścisłe związki ukraińsko-niemieckie sprawiły, że ukraińscy więźniowie w obozach koncentracyjnych należeli do wyjątków. Ukraińcy trafiali do obozów głównie za naruszenie przepisów gospodarczych wprowadzonych przez Niemców, jeśli zostali przyłapani na nielegalnym uboju lub pędzeniu bimbru. Ukraiński więzień polityczny stanowił więc rzadkość i dlatego postanowiłem przy nadarzającej się okazji porozmawiać z doktorem Stroncickim na temat jego losów. Rozmowa istotnie doszła do skutku, jednak bardzo okrężną drogą. A było to tak. Pewnego dnia odwiedziło mnie małżeństwo – Adolf i Antonina Weilerowie. Oboje poszukiwali ocalałych krewnych i chcieli w naszym biurze przejrzeć spisy uciekinierów, nadchodzące do nas ze 54
wszystkich stron wyzwolonej Europy. W sposób rutynowy pytaliśmy ich przy tej okazji, jak udało im się przeżyć i czy mogą sobie przypomnieć nazwiska jakichś prześladowców. Okazało się, że małżeństwo to pochodzi z Mostów Wielkich, podobnie jak Stroncickij. W tym niewielkim polskim miasteczku żyło około półtora tysiąca Żydów. Kiedy w 1939 roku wkroczyli tam Rosjanie, mianowali burmistrza Ukraińca i podporządkowali mu lokalną milicję ukraińską, wyróżniającą się nienawiścią do Żydów. Antycypując niejako politykę Niemców, milicjanci w służbie sowieckiej przeprowadzali masowe aresztowania, obejmując nimi ukraińskich nacjonalistów, Polaków i Żydów. Nagły atak niemiecki 22 czerwca uniemożliwił Rosjanom ewakuację więźniów, wobec czego wymordowali ich na miejscu. Tysiące więźniów zostało zastrzelone w celach przez uciekających Rosjan. I oto w tej sytuacji zaowocowało jedno z najbardziej obłędnych pomówień tej epoki – wśród zdecydowanie antysemicko nastawionej ludności nacjonaliści ukraińscy rozpowszechniali pogłoskę, jakoby wszyscy Żydzi byli bolszewikami, a wszyscy bolszewicy – Żydami. W ten sposób zbrodnie popełnione przez Rosjan usiłowano przypisać Żydom. Niemcy wykorzystali natychmiast sprzyjającą atmosferę. Od razu po wkroczeniu dali Ukraińcom na trzy dni „wolną rękę” dla oczyszczenia terenu z Żydów. Dziwnym trafem wypłynął znów przy tej okazji burmistrz – swego czasu osadzony przez Rosjan, a potem przez krótki czas nieobecny – ponownie mianowany przez Niemców na to stanowisko. – Niejaki doktor Stroncickij, jeden z najbardziej zawziętych prześladowców Żydów. Łatwo można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywarło na mnie to nazwisko. Poprosiłem Weilerów, aby opowiedzieli mi wszystko, co wiedzą o tym człowieku. Przekroczyło to moje najgorsze oczekiwania. Według relacji Adolfa Weilera Stroncickij nie tylko pozwolił szaleć ukraińskiej policji, ale i sam przyłączył się do zbrodni. – Słyszeliśmy – mówił Weiler – że razem ze swymi policjantami wyciągał Żydów z mieszkań i prowadził ich następnie do pobliskiego lasu zwanego Babka. Tam zmuszano ich do kopania grobów, ustawiania się na ich brzegu i rozstrzeliwano tak długo, aż wszyscy legli w grobach. Podobno Stroncickij po powrocie z lasu był cały zbryzgany krwią. 55
Zakładając, że ten splamiony krwią Stroncickij był istotnie moim Stroncickim, o czym świadczyłoby zarówno samo rzadko spotykane nazwisko, jak i moje instynktowne wyczucie, to jakim sposobem znalazł się w niemieckim obozie koncentracyjnym? Małżeństwo Weilerów zdołało rozwiązać również tę zagadkę. Niemcy urządzili w Mostach Wielkich ogromny magazyn łupów wojennych, gdzie gromadzili broń zdobytą lub porzuconą w czasie sowieckiego odwrotu. Komendantem wojskowym miasta i magazynu był Austriak, porucznik Johann Kroupa. Należał do tych, którzy pokazywali, że również niemiecki żołnierz potrafi się przyzwoicie zachować. Robił to nie w sposób bohatersko-samobójczy, lecz z rozwagą, a w decydujących momentach z zimną krwią i fantazją. Kroupa nie mógł ścierpieć, że pracujący w magazynie broni Żydzi byli maltretowani. Byli oni do tej pracy zobowiązani na podstawie niemieckiego zarządzenia o pracy przymusowej i – zdaniem Kroupy – dlatego właśnie powinni mieć zapewnione odpowiednie wyżywienie i opiekę lekarską. Porucznik posunął się jeszcze dalej – kiedy dowiedział się, że robotnicy przymusowi w drodze do pracy są bici i szykanowani przez SS i ukraińską policję, zakazał tego natychmiast jako komendant miasta. Powołał się na przepis, według którego również robotnicy przymusowi powinni być przyzwoicie traktowani. Stroncickij znienawidził Kroupę za jego postawę. Represjonował Żydów wszędzie tam, gdzie sięgała jego władza. Polecił ukraińskiej policji przeprowadzić obławę na wszystkich niepracujących Żydów i zgromadzić ich w drewnianym domku należącym do drewnianej synagogi. Oba budynki wraz z ludźmi zostały spalone. Gdy w 1944 roku przybyli Rosjanie, znaleźli w spalonych ruinach zwęglone szkielety. Dla wszystkich Żydów, którym jeszcze udało się przeżyć, stało się jasne, że jedynie ucieczka może ich uratować. Jednakże tylko nieliczni zdołali to uczynić. Małżeństwo Weilerów przedostało się do Lwowa i znalazło kryjówkę. Tam również dotarły do nich wieści o narastającym sporze między Stroncickim a Kroupą. Otóż Stroncickij postanowił zadenuncjować Kroupę u jego zwierzchników, zarzucając mu „sprzyjanie Żydom”. Wysłał w tej sprawie list także do nowego gubernatora Galicji 56
doktora Lascha, domagając się, aby Mosty Wielkie stały się „wolne od Żydów” – Judenrein. Przeciwko Kroupie wszczęto dochodzenie. Jednakże porucznik ani na moment nie stracił nerwów. Oświadczył, że jego zadanie polega na racjonalnym zarządzaniu magazynem broni, która powinna być szybko zdolna do ponownego użytku, i w tym celu robotnicy żydowscy muszą zachować pełną sprawność fizyczną. Poprawne traktowanie tych ludzi dyktują potrzeby wojenne. Komisja dochodzeniowa Wehrmachtu zadowoliła się tą odpowiedzią. Jest to jeszcze jeden przykład na to, że również w Wehrmachcie można było prezentować rozmaite postawy. Komisja mogła równie dobrze uwierzyć Stroncickiemu i ukarać Kroupę. Uważam także za możliwe, że niektórzy członkowie tej komisji zdawali sobie sprawę, iż Kroupa usiłuje chronić Żydów – podobne poglądy występowały w Wehrmachcie – i zaakceptowali jego postępowanie. W każdym razie Kroupa wrócił i postanowił uwolnić się od Stroncickiego. Trzy dni po powrocie zaprosił Stroncickiego na „pojednawczą rozmowę”. Tam, jak później opowiadał swoim przyjaciołom, wymierzył mu dwa tęgie policzki i... urwał sobie dwa guziki z kurtki mundurowej, wzywając jednocześnie gromkim głosem ordynansa. – Ten człowiek – oświadczył ordynansowi – napadł na mnie, potargał mi mundur, wymyślał na Niemcy i na Führera. Żołnierze ujęli Stroncickiego i przekazali go Gestapo we Lwowie, skąd prawdopodobnie wysłano go do tamtejszego obozu koncentracyjnego. – Cała sprawa nabrała błyskawicznie wielkiego rozgłosu i być może, została nieco upiększona, ale w istocie jest prawdziwa – zakończył opowiadanie Adolf Weiler. – Czy poznalibyście obecnie Stroncickiego? – spytałem. – Oczywiście, spotykaliśmy go niestety dość często. Mój sekretarz Weissmann, obecny podczas rozmowy, sporządził z niej notatki, a następnie spisał wypowiedzi Weilerów na maszynie. Oboje złożyli podpisy pod protokołem. Było około jedenastej przed południem, kiedy zatelefonowałem do Organizacji Uchodźców Ukraińskich i zapytałem spokojnym głosem doktora Stroncickiego, czy mógłby 57
wstąpić do mojego biura, ponieważ chcę mu coś pokazać. Zgodził się i zapowiedział wizytę za pięć minut. Posadziłem Weilerów w sąsiednim pokoju i zapowiedziałem, że ich zawołam, kiedy będzie trzeba. Wkrótce przybył Stroncickij. – Pochodzi pan z Mostów Wielkich? – zapytałem. – Czy mógłby pan mi powiedzieć, co stało się z tamtejszymi Żydami? – Niestety, nie wiem nic na ten temat – odpowiedział. – Naziści już w marcu 1942 roku zamknęli mnie w obozie koncentracyjnym we Lwowie. Stamtąd wywieziono mnie do Oświęcimia, a potem do Mauthausen. Ogółem prawie cztery lata przesiedziałem w obozach. – Dlaczego nie wrócił pan po wojnie do domu? – spytałem. – Z powrotem do Galicji? Przecież tam są bolszewicy. Nie są lepsi od nazistów. W tym momencie dałem znak Weissmannowi. Otworzył drzwi i do pokoju wkroczyło małżeństwo Weilerów. – Panie doktorze – powiedział Adolf Weiler – nas pan nie zdołał złapać. Stroncickij, osłupiały, wytrzeszczył na niego oczy i milczał. – Uciekliśmy panu – ciągnął Weiler – i młody Gleicher także. Od niego dowiedzieliśmy się, co dalej działo się w Mostach Wielkich. Dlaczego naprawdę znalazł się pan w obozie koncentracyjnym. Znamy całą historię z Kroupą. Wtedy Stroncickij stracił panowanie nad sobą. – Co, ten Gleicher to powiedział? Przecież ja sam go wypuściłem. I to jest podziękowanie... On by już dawno nie żył, gdybym nie... W ten sposób Stroncickij stracił szansę nazwania świadków oskarżenia kłamcami i oszczercami. Zadzwoniłem do policji w Linzu i przekazałem jej podpisane zeznania świadków. Godzinę później Stroncickij został aresztowany, a następnego dnia w „Linzer Tagblatt” ukazał się obszerny artykuł o „sensacyjnym aresztowaniu”. Moje szczególne zadowolenie budził fakt, że w sprawozdaniu prasowym opisano także bohaterskie i ludzkie zachowanie się porucznika Kroupy. Postanowiłem go odszukać, złożyć mu podziękowanie i oferować swoją pomoc, jeśliby jej potrzebował. Należy on do tych ludzi, którzy 58
umożliwili mi zamieszkanie w Austrii po tym wszystkim, co się tu stało. Kiedy mówi się o poruczniku Waldheimie, to trzeba także wspomnieć porucznika Kroupę. „Przypadek Stroncickij” jest również jednym z wielu przykładów mogących nieco podważyć samochwalstwo niektórych Amerykanów co do roli, jaką odgrywali w przezwyciężaniu przeszłości. Po upływie trzech dni od swego aresztowania Stroncickij znajdował się już z powrotem na wolności i siedział w swoim biurze. Nie omieszkał mi tego osobiście zakomunikować. Oświadczył ironicznym tonem, że zeznania małżeństwa Weilerów są pozbawione znaczenia, ponieważ Amerykanie nie dali im wiary. Nie mogłem tego pojąć. Zeznania były konkretne i precyzyjne. Wydawało się po prostu niemożliwe zlekceważenie ich. Odszukałem więc szefa CIC w Linzu, z którym miałem dobre kontakty, wywodzące się z okresu mojej krótkiej powojennej pracy w tej organizacji. – Jak mogliście uwolnić Stroncickiego? – zapytałem. Mój rozmówca uchylił się jednak od dyskusji. – Stroncickij nie jest przypadkiem dla CIC – oświadczył. – Jest on ważnym informatorem innej amerykańskiej placówki, znajdującej się przy Harrachstrasse 16. Kompetentny w tej sprawie jest major Bromberg i tylko on może udzielić informacji. Udałem się więc do Bromberga, który – jak się okazało – był kierownikiem jednej z grup wywiadu i zaliczał Stroncickiego do swoich informatorów. W tym czasie w obozach dla uchodźców znajdowali się Amerykanie zakonspirowani po cywilnemu i zbierający wiadomości na temat rozmaitych miejscowości i spraw na terenach wschodnich. Nikt z nas początkowo nie pojmował, do czego te wiadomości mają służyć. Natomiast Stroncickij zrozumiał to widocznie bardzo szybko... – Pan aresztował Stroncickiego, a ja go uwolniłem – oświadczył, śmiejąc się, Bromberg, jakby chodziło o rzecz samą przez się zrozumiałą. – Panie majorze, mamy zeznania świadków, według których ten człowiek własnoręcznie dokonał wielu morderstw. – To możliwe – odpowiedział Bromberg – ale moim zadaniem jest zbieranie informacji. Kto mi je przekazuje, jest mi obojętne. 59
To mówiąc, Bromberg przybrał niezwykle wyniosłą pozę, jak człowiek, który wyżej stawia rację stanu niż dziecinnie naiwne wyobrażenia o sprawiedliwości, gdyż stopień jego wiedzy i wtajemniczenia czynią go niedostępnym dla stojącego przed nim nieuświadomionego, mizernego Żyda. Wielokrotnie zastanawiałem się, do czego właściwie Amerykanom potrzebny był Stroncickij. Większość czasu wojny spędził w obozach, nigdy nie był na froncie wschodnim. Istniały bez porównania lepsze źródła obozowych wiadomości niż on. Przypuszczalnie udało się Stroncickiemu, tak jak poprzednio wobec Rosjan, a potem wobec Niemców, pokazać się Amerykanom we właściwym świetle, jako człowiek, który jest zdolny i gotowy wykonać każde postawione przed nim zadanie. Na przykład zorganizować komitet przyjmujący Ukraińców, a następnie zbierać informacje od tych, którzy rzeczywiście coś wiedzą. Również takie zadanie, według mnie, można było powierzyć jakiemuś przyzwoitemu człowiekowi o przekonaniach antykomunistycznych. Z pewnością istnieje jednak coś takiego, co można by określić jako sympatię ludzi tak zwanego aparatu do wszystkich innych ludzi aparatu. Stroncickij oddziaływał na Bromberga zarówno posłuszeństwem, jak i efektywnością. W porównaniu z jego talentami organizacyjnymi skłonność do mordowania ludzi zdawała się błahostką. Nie pozostawało mi nic innego, jak poskarżyć się mojemu przyjacielowi z CIC na afront ze strony Bromberga. – Wiem – mówiłem – jak wielki jest wasz wkład w zwycięstwo w tej wojnie. Wiem, że nikt z nas by nie przeżył, gdybyście nas nie uwolnili. Dlatego nie mogę po prostu pojąć, że po tak krótkim czasie możecie ochraniać wielokrotnego mordercę tylko dlatego, że w jakiś sposób można go wykorzystać. Wierz mi, że wyrządzi on wam więcej szkód, niż przyniesie pożytku. Jeśli komuś, kto ma krew na rękach, podaje się rękę, to samemu ma się ręce zakrwawione. Mój przyjaciel nie mógł i nie chciał temu zaprzeczyć. – Wczorajsi alianci – powiedział – nie są już obecnie aliantami. Zobaczysz, jak szybko czasy się zmienią. Niemcy potrzebni są przeciw Rosjanom. Samych dobrych Niemców jest za mało. – Jednakże, jakby przecząc swoim własnym słowom, dał mi adres, pod który powinienem się zwrócić. W pewnym 60
zamku w Gmunden znajduje się placówka, której podlega Bromberg. Tam powinienem się udać i, być może, spotkam się ze zrozumieniem. Istotnie, w Gmunden było bardzo uprzejmie i przyjacielsko. Kiedy już przeszedłem liczne posterunki austriackie i amerykańskie, przyjął mnie pewien sympatyczny młody człowiek, który zapewne uważał, że musi coś dobrego dla mnie zrobić, i zaprosił mnie na obiad. – Dziękuję – powiedziałem – nie odczuwam potrzeby jedzenia. Tym, czego potrzebuję, jest wasza pomoc, żeby utorować drogę sprawiedliwości. To także nie wytrąciło mojego rozmówcy z równowagi. Chętnie wysłuchał mojego opowiadania o „przypadku Stroncickij”, łącznie z relacją o rozmowie z Brombergiem. Czekałem na jakąś reakcję. Była ona również przyjacielska i dawała nadzieję: – Zajmiemy się Stroncickim. – Były to ostatnie słowa, jakie w tej sprawie usłyszałem od Amerykanów. Po powrocie stamtąd chciałem się pocieszyć, odszukując porucznika Kroupę. Wraz ze współpracownikami przeszukałem książki telefoniczne i połączyliśmy się z wieloma Kroupami. Wreszcie w Korneuburgu w Dolnej Austrii jakiś kobiecy głos odpowiedział: – Niestety, nie może pan mówić z moim mężem, bo jest jeszcze ciągle w niewoli sowieckiej. Napisałem zatem list do sowieckiego wysokiego komisarza, generała Swiridowa, który był jednocześnie przedstawicielem ZSRR w Radzie Alianckiej w Austrii. Opisałem zasługi Kroupy i prosiłem o możliwie szybkie zwolnienie go z niewoli. Nigdy nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Stroncickij żyje prawdopodobnie w USA lub w Kanadzie pod zmienionym nazwiskiem, o co zatroszczyli się Amerykanie. Staliśmy wówczas na początku „zimnej wojny” i alianci zmienili priorytety.
Spis treści
Słowo wstępne Zamiast autoportretu Kim jest Szymon Wiesenthal?
5 11 12
Do grobu i z powrotem Wyzwolenie i życiowa misja Spotkanie „Operacja Sacharyna” ODESSA Zawodowiec W poszukiwaniu Eichmanna Ile warte są zwłoki? Oświadczyny Ucieczka przed samym sobą Uznany za zmarłego Przysięga Hipokratesa Lekarz i zmarli Także pewien lekarz
41 46 53 62 72 84 93 111 121 131 140 156 165 170 455
Czy Hitler miał syfilis? Chirurgia plastyczna „Jedna z najsympatyczniejszych kobiet, jakie znamy” Moral duties have no terms Morderca, który nie chciał nim zostać Łgarstwo Zabójstwo Trockiego Sprawa Wallenberga Żydzi i Ukraińcy Żydzi i Polacy Żydzi i Cyganie Żydzi i Palestyńczycy Żydzi i Żydzi Prawa ręka diabła Zaraza w policji Zaraza w sądownictwie Kto ma prawo mordować? Główny doradca prawny Himmlera Pewna aleja w Berlinie Heil Hitler, panie profesorze „To jest kara za dzieci z Warszawy” Kawiarnia w Klagenfurcie Minister sprawiedliwości wzrusza ramionami Brunatne żniwo Kreiskiego Afera Petera Miłośnik zwierząt „Afera Waldheima” In dubio contra ebreo Kłamstwo o Oświęcimiu Dowód prawdy Tak zwane bezpieczeństwo O traktowaniu przeciwników Do młodych
171 175 181 203 211 223 230 235 251 258 272 278 285 289 312 317 322 327 331 335 338 345 350 357 363 376 382 398 407 413 420 425 429
Niezwykłe wspomnienia człowieka nazywanego „łowcą nazistów”. Szymon Wiesenthal cudem ocalał z Holokaustu, lecz stracił w nim ponad osiemdziesięciu członków rodziny. Sam zdołał przeżyć getto i obozy koncentracyjne, trzykrotnie stawał przed plutonem egzekucyjnym – za każdym razem udawało mu się jednak ujść z życiem. Po wojnie poświęcił się ściganiu zbrodniarzy hitlerowskich. Doprowadził do schwytania ponad tysiąca ukrywających się na całym świecie nazistowskich przestępców, m.in. odpowiedzialnego za eksterminację europejskich Żydów Adolfa Eichmanna czy komendanta obozu śmierci w Treblince Franza Strangla. Dzięki rozległej sieci informatorów Wiesenthala rozbito również tajną organizację ODESSA, zajmującą się przerzutem byłych nazistów do Ameryki Południowej. W swych wspomnieniach Wiesenthal odsłania przed nami kulisy drobiazgowych śledztw w sprawie ukrywających się zbrodniarzy oraz najbardziej spektakularnych akcji prowadzących do ich schwytania. Opisuje również przebieg procesów sądowych oraz żmudne zmagania z władzami austriackimi, które po wojnie chroniły wielu nazistowskich funkcjonariuszy. To nie tylko pełna sensacyjnych wydarzeń i trzymająca w napięciu opowieść, ale również ważny głos w dyskusji o rozliczeniach z przeszłością. Jak bowiem podkreśla Wiesenthal, w pościgu za zbrodniarzami zawsze kierował się prawem, nie zemstą. Cena detal. 39,90 zł