Przymknięte oko Opaczności. Memuarów części wszystkie

Page 1



Przymknięte oko Opaczności Memuarów części wszystkie Dzieła (niemal) wszystkie Tom 3

Wydawnictwo Znak Kraków 2016



Spis treści Wstęp: Konstanty Przybora, Ulice . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7

Przymknięte oko Opaczności. Memuarów część I. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15 Wstęp, czyli eksplikacja tytułu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 Prolog. Hotel Pod Orłem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 Memuarów część I . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 27

Przymknięte oko Opaczności. Memuarów część II . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 227 Trzej wspaniali z ulicy Zielnej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 229 Na Sadybie nie łapią . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 258 Powrót do Adrii . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 291 Tour de Pologne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 322 Dziewczęta zakwitające w cieniu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 343 Bydgoszcz, mój Neapol . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 373 Rozśmieszanie Stalina, czyli Teatrzyk „Eterek” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 399 Dwa pogrzeby i weselej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 441 Alicja jeszcze daleka. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 462 Kabaret Starszych Panów, czyli rozśmieszanie Gomułki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 471

Zdążyć z happy endem. Memuarów część III . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 483 Post scriptum. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 705 Epilog, czyli happy end . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 707

Indeks osób. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 713 Źródła ilustracji . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 749



Przymknięte oko Opaczności. Memuarów część I



Wstęp, czyli eksplikacja tytułu Mój życiorys mógłby się komuś wydać jednym pasmem dobroczynnych interwencji Opatrzności. Lecz chociaż przyznaję, że – pominąwszy to i owo – moje życie było w sumie szybkie, łatwe i przyjemne, nie sądzę, bym, jak na przykład pewna moja ciotka, był ulubieńcem Nieba. Ta ciotka wraz ze swym mężem uważali się za pieszczochów, Matki Boskiej konkretnie. Kiedy moja matka na widok nowych, kosztownych mebli w ich salonie powiedziała: „Nic mi nie wspominałaś, Julu, że kupujecie sobie te piękne chippendale”, ciocia wyjaśniła: „Bo to niespodzianka od Matki Boskiej”. Otóż ja nigdy nie tłumaczyłem sobie w ten sposób żadnego pomyślnego faktu w moim życiu. Nie pozwalały mi na to wrodzona skromność oraz obserwacja losów bliźnich. Nie wynikało z niej bowiem, by nawet tych dużo bardziej ode mnie wartościowych spotykało szczególnie życzliwe zainteresowanie Czynników Nadprzyrodzonych. Przeciwnie – jeżeli już spotyka, to raczej nieżyczliwe. A więc nie Opatrzności, lecz Opaczności. To ona, Opaczność, skuteczna konkurentka Opatrzności, patrzy swym nieżyczliwym okiem na losy ludzkie i jakże często się jej udaje kierować nimi po swojemu, na opak. Nie tylko losami jednostek, ale i całych krajów. Weźmy choćby naszą pechową ojczyznę. Od kiedy król pewien, nie mogąc sobie z jej pechem poradzić, oddał ją pod opiekę Opatrzności, dopieroż to posypały się na nieszczęsną dopusty ogromniaste, jeden za drugim, aż do utraty państwowości włącznie. Najwidoczniej Opaczność, rozeźlona na króla za apel do Opatrzności, pokrzyżowała jej dobre intencje. A może kraj nasz nie zasłużył sobie na względy Opatrzności? Owszem, zmartwychwstał, ale na dwadzieścia lat ledwie, za pierwszym razem. A za drugim…? A moja skromna osoba to już na pewno nie zasługuje na względy tej pierwszej Pani O. I cokolwiek spotkało mnie pomyślnego, zawdzięczam to – moim zdaniem – oku tej drugiej. To znaczy temu konkretnie, że na ogół przymykało się na mnie, nie zwracając na moją osobę szczególnej uwagi.



Prolog. Hotel Pod Orłem Pociąg przyjechał o czasie, więc moja podróż do B kończyła się niecodziennie. Nie było wprawdzie żadnych kataklizmów, jakie zdarzają się w grudniu: ostrych mrozów, paraliżujących komunikację gwałtownych opadów śniegu czy powodzi. Strajki też się skończyły przed rokiem. Ale przecież pociągi nasze spóźniają się bez żadnych obiektywnych przyczyn, więc fakt, że ten przyszedł zgodnie z planem, o jedenastej wieczór z minutami, był zaskakujący sam w sobie. W mroku przed dworcem (B jest miastem kilkusettysięcznym, ale mrocznym o tej porze, jak wszystkie zresztą nasze miasta) majaczył zarys tramwaju, do którego wsiadłem z moją niezbyt dużą walizką. Wiedziałem z doświadczenia, że czekanie na taksówkę w kolejce przybyłych podróżnych jest zajęciem długotrwałym, przygnębiającym i często nieskutecznym. W zatłoczonym tramwaju przecisnąłem się pośród milczących pasażerów na przednią platformę i stanąłem za plecami motorniczego. Po chwili odwrócił się do mnie i zapytał: –  Dokąd zawieźć? W ustach taksówkarza pytanie takie byłoby oczywiście na miejscu, ale u tramwajarza zaskoczyło mnie nieprzyjemnie jakoś. Tak że kiedy ruszył, nie czekając na moją odpowiedź, postanowiłem wysiąść na najbliższym przystanku z tego ponurego, milczącego pojazdu. Wysiadając, usłyszałem za sobą chichot motorniczego. Czyżby więc to był żart z jego strony? Nie wyglądał na facecjonistę. Pamiętałem z dawnych czasów jeszcze, że hotel Pod Orłem, w którym telefonicznie zarezerwowałem sobie pokój, znajduje się niedaleko wylotu ulicy Dworcowej, przy głównej arterii miasta. Wydawało mi się to niezbyt daleko i ruszyłem Dworcową pieszo, nie oglądając się już za jakimkolwiek pojazdem. Ale pamięć mnie zwiodła i szedłem długo. Szedłem i szedłem wąską rozpadliną między domami, kanionem wyznaczonym szeregiem latarń. Ich mdłe światła rozpuszczały się, niczym tabletki sacharyny, w czarnym napoju nocy, nie docierając do dna kanionu. Mrok wymieszany z mgłą stawał się tutaj rodzajem mglistej mazi, z której wyłaniały się z rzadka ciemniejsze od niej sylwetki ludzkie, zastygłe na przystankach lub sunące mi naprzeciw i znikające natychmiast za mną. U kresu mojej wędrówki, niby gwiazdka Prolog. Hotel Pod Orłem

19


przewodnia, która przypomniała sobie nagle o swoich obowiązkach, zajaśniała litera „O”, jedyna pełgająca jeszcze niebieskawo resztka neonowego szyldu „  Pod Orłem” nad wejściem do hotelu. Przypominało ono raczej na głucho zawarte wrota więzienia, zaopatrzone w zakratowane okienko, przez które cerber obrzuca pogardliwym wzrokiem gromadkę osób pragnących odwiedzić więźniów. Ale nie byli to oczywiście wizytujący skazanych, lecz tłumek młodzieży złaknionej hotelowej rozrywki. Kusiła ich ona i nęciła przytłumionymi tonami muzyki dobywającymi się z głębi niedostępnego przybytku dolce vita. Kiedy udało mi się wykrzyczeć w kratę okienka, że mam zarezerwowany pokój, w zamku zazgrzytał klucz i wrota się uchyliły na tyle, żeby mnie wpuścić, a śmiałkowi, który usiłował wcisnąć się za mną, o mało nie przyciąć nosa. Fagas, który mnie wpuścił, nie miał na sobie liberii. Zastępowały mu ją wyświechtane portki i pocerowany sweterek, jakby trochę przyciasny na potężny tors wykidajły. Znalazłem się w hallu. O jego dawnej świetności świadczyły już tylko resztki starej boazerii i niedobitki secesyjnych witraży, łatanych zwykłym szkłem. Wypełzły chodnik zaprowadził mnie do panienki za kontuarem recepcji. Panienka budziła współczucie chorowitą cerą i wysłużonym uniformem wszechkrajowej centrali hotelowej. Uśmiechnęła się jednak na mój widok tak ładnie, jakby w tym przygnębiającym otoczeniu zatrzepotał nagle koliber. –  To pan wczoraj telefonował? Zarezerwowałam dla pana pokój 223. Niczym lepszym niestety nie rozporządzamy – powiedziała, wręczając mi klucz z niejakim zażenowaniem, i dodała na pocieszenie: – Życzę przyjemnych snów. –  Dziękuję. Jeżeli pani mi życzy, to na pewno będą przyjemne – odpowiedziałem, wdzięczny za ten jej uśmiech. W głębi hallu przez wahadłowe drzwi (wahało się jedno skrzydło) przecisnął się wraz z tonami orkiestry i wonią frytury pijany facet. Na widok recepcjonistki zboczył z obranego kursu i zataczając się, podszedł do kontuaru recepcji. Jedną ręką oparł się oń, a drugą sięgnął zachłannie w stronę siedzenia mojej rozmówczyni. –  Panie Józiu! – zwróciła się do portiera właścicielka przedmiotu pożądania, czyniąc zgrabny unik przed wyciągniętą dłonią flirciarza. – Niech pan pomoże gościowi trafić do toalety. Na widok zbliżającego się zwalistego wykidajły pijak z trudem oderwał się od lady i podążył w odnośnym kierunku. 20

Przymknięte oko Opaczności. Memuarów część I


Szerokimi drewnianymi schodami (na drzwiach windy napis: „Dźwig w remoncie”) o wyślizganych ze starości stopniach, niepomnych już chyba pieszczoty froterek, wszedłem na drugie piętro. Wnętrze pokoju 223 było niejako puentą tego, na co się zanosiło w estetycznym wystroju hallu i klatki schodowej. Na wyposażenie numeru składały się dwa wysłużone łóżka z pawilonu meblowego zasłane kocami w brudnoburej kolorystyce wytworów uspołecznionej produkcji, szafa ze sklejki z drzwiami, w których tkwił zwitek gazety, żeby się same nie otwierały, żyrandol wyposażony w trzy gołe żarówki (dwie się nie świeciły), stolik ze śladami po rozlewanych obficie płynach, wreszcie znamię „luksusu” – wyleniały dywan, utrzymany w kolorystyce tej samej szkoły zdobniczej co koce. Uchylone drzwi do łazienki napełniały pokój zapaszkiem sanitariów poddanych działaniu radykalnych środków dezynfekujących. Trzeci element „luksusu”, usprawiedliwiający zapewne wraz z dywanem i łazienką wysoką cenę numeru, stanowił czarno-biały telewizor. Było jednak w tym obskurnym wnętrzu coś, co sprawiło mi autentyczną frajdę: pachnąca świeżością, czysta pościel, z której też skwapliwie skorzystałem. Rezygnując z kolacji w hotelowej knajpie, głodny położyłem się spać. Z rozkoszy pierwszego snu, w jaki natychmiast zapadłem, wyrwało mnie ciche pukanie do drzwi. Otworzyłem oczy. W pokoju panowała zupełna ciemność, z jednym jedynym jasnym akcentem – wąską smugą światła pod drzwiami. Dwa ciemne punkty przerywały tę smugę. Nie mogąc zmacać lampki na nocnej szafce, wstałem z łóżka, chwyciłem szlafrok i skierowałem się w stronę smugi światła. Za drzwiami stała pokojówka o dziwnie znajomej mi buzi, nie na tyle wszakże znajomej, bym pamiętał jej imię. Jej połyskujący czernią jedwabnej sukienki i jaśniejący bielą fartuszka uniform „  młodszej” byłby przez swą elegancję zdumiewającym anachronizmem na tle obskurnego korytarza, gdyby nie to, że ten korytarz zmienił się nie do poznania. Pachnącą świeżą froterką posadzkę zdobił czerwony puszysty chodnik biegnący między dwoma rzędami białych lakierowanych drzwi z błyszczącymi mosiężnymi klamkami. –  Ojczulek pana, pan prezes, zatrzymał się w apartamencie 113 i czeka – powiedziała pokojówka. – Przepraszam, że obudziłam, ale pan prezes koniecznie chce się z panem zobaczyć. Proszę za mną. Prolog. Hotel Pod Orłem

21


Jej zgrabne nóżki w czarnych gazowych pończochach, które wzdłuż łydek przecinał równiutko szew, poprowadziły mnie, sędziwego „panicza”, korytarzem ku schodom. Na stopniach czerwony chodnik przytrzymywały mosiężne pręty. Na pierwszym piętrze, podobnie zresztą jak na drugim, towarzyszył mojej wędrówce szpaler butów czekających przed drzwiami pokoi na wyczyszczenie przez hotelową służbę: damskich pantofelków, męskich półbutów i kamaszy, a czasem wysokich butów do konnej jazdy, jakie nosili oficerowie konnych broni (chociaż nie nazywały się wtedy oficerkami). Hotel więc musiał być, wbrew pozorom, zapełniony. Opięte czarnym aksamitem pośladki, które energiczny krok wprawiał we wdzięczne półobroty (tak, to niewątpliwie była Kazia), zatrzymały się przed drzwiami z numerem 113. Kazia zapukała, a kiedy usłyszeliśmy „  proszę”, wypowiedziane głosem, do którego mój był bliźniaczo podobny, uchyliła drzwi… Ojciec często stawał w hotelu Pod Orłem, kiedy w latach dwudziestych zatrzymywał się w B w drodze do położonego dwadzieścia kilometrów dalej majątku M, który wtedy nabył. I oto, po raz pierwszy od jego śmierci przed półwiekiem, zobaczyłem ojca. Siedział na rozłożystym leniwcu, w kręgu światła stojącej obok lampy. Na tym samym leniwcu, na którym spędził parę tygodni odchodzącego życia, zanim choroba przykuła go ostatecznie do łóżka. Lampa, niczym teatralny punktowiec, wydobywała z mroku jedynie ten fotel i ojca spoczywającego na nim z rozpostartym numerem „Wiadomości Literackich” na kolanach. Nie był jeszcze chory, chociaż najwyraźniej był przygnębiony. –  Wracam z M – powiedział na mój widok. – Sytuacja jest beznadziejna. Człowiek, któremu oddałem majątek za marny zadatek, nie zapłaci mi już więcej ani grosza. Wygląda na to, że nie ma rzeczywiście pieniędzy… Żebyś ty wiedział, jak to tam wszystko teraz wygląda, zmienione nie do poznania w tak krótkim czasie. Te budynki, ten inwentarz… Jedna rozpacz. Żal mi tych zasmarkanych, brudnych dzieciaków, ale w końcu będę musiał oddać sprawę do sądu. Skończy się licytacją i może choć trochę pieniędzy uda mi się wycofać. Żadnych pieniędzy nie udało mu się wycofać. Umarł wkrótce po wniesieniu sprawy. Ale nie mogłem mu przecież tego mówić. 22

Przymknięte oko Opaczności. Memuarów część I


–  Wiesz – odezwał się po chwili – nawet nie chciało mu się zasadzić nowych drzewek, kiedy wymarzła ostatniej zimy czereśniowa aleja. Nie masz pojęcia, jak przykro teraz wygląda, po wycięciu wymarzłych drzew, kilometrowa łysa droga z domu do szosy. Czereśniowa aleja… Stadka szpaków zrywają się z drzew, odganiane strzałami z chłopięcego flowerka od nabrzmiałych słodkim sokiem purpurowych lub złotopomarańczowych owoców. Szlak pierwszych doświadczeń przesytu, kiedy przepełniony czereśniowymi owocami żołądek malca nie wytrzymywał już dalszego obżarstwa. Czereśniowa aleja – tunel radości, kiedy okryte bujnym kwiatem drzewa prowadziły małego jeźdźca na kucyku na spotkanie samochodu, który sunął pod ich gałęziami ku domowi na wzgórzu. –  Poczytam sobie jeszcze chwilę – głos ojca stał się senny i przygas­ł y – i pójdę spać. Sięgnął po binokle, które zdjął, gdy wchodziłem, i pogrążył się w lekturze „Wiadomości”. Raz jeszcze ogarnąłem go spojrzeniem. Miał na sobie spodnie i jedwabną koszulę z odpiętym kołnierzykiem. Te piękne spinki w mankietach… Kto dzisiaj nosi takie spinki? Kazia skończyła słać łóżko w głębi pokoju i ukazała się w kręgu lampy. Poprawiła pled, którym ojciec miał okryte nogi, i wyszła, zostawiając za sobą uchylone drzwi… Ze ściśniętym gardłem wyszedłem za nią. Dzień, który nadszedł po nocy, był jakby nieco rozjaśnioną tej nocy wersją: ciemny, ponury. Był też jak noc, która go poprzedzała, pełen błota. Błoto pokrywało chodniki i jezdnie. Jego bryzgi znać też było na twarzach apatycznych przechodniów. Skąd błoto na twarzach tych ludzi? – zadawałem sobie pytanie, na które nie umiałem znaleźć odpowiedzi. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, chociaż wyglądać musiałem w tym tłumie prowokująco – czysty i kompletnie nie zabłocony. Nagle przemaszerował oddziałek żołnierzy w polowych mundurach, z bronią gotową do strzału, waląc butami w bruk z taką siłą, że błoto pryskało również na twarze przechodniów. Nie oszczędziło i mojej. Zanim nadszedł następny patrol stanu wojennego, skręciłem w przecznicę, którą skierowałem się do urzędu. Prolog. Hotel Pod Orłem

23


W urzędzie sympatyczna urzędniczka powitała mnie nie tyle chlebem i solą, co mydłem i ręcznikiem. Wręczyła mi też szczotkę do czyszczenia odzieży i wskazała drogę do łazienki. –  Mocno pana ochlapali – powiedziała współczująco. – Kazali im, to chlapią. W wojsku nie ma to tamto, rozkaz trzeba wykonać. Ale w gruncie rzeczy to porządne chłopaki, niech mi pan wierzy. Starców i dzieci oszczędzają, a jak się okaże, że ochlapali wdowę po kombatancie, to przeproszą. Dobre mają serca. Kiedy się doprowadziłem do porządku i wyłuszczyłem sprawę, oświadczyła: –  Zezwolenie na ekshumację nie jest panu właściwie potrzebne. Matka pana pochowana została, jak pan twierdzi, ponad dwadzieścia lat temu, a pozwolenie wymagane jest przed upływem dwudziestu lat. Skoro jednak już się pan do nas pofatygował, wydam panu taki dokument, na wszelki wypadek. To potrwa dosłownie chwilkę. Kiedy wręczała mi wypełniony i ostemplowany druk, zapytała: –  Pan teraz stale w Warszawie? –  Od urodzenia właściwie. Tutaj, w B, spędziłem trzy lata tuż po wojnie, z rodziną. Po trzech latach wróciłem do Warszawy, a matka tu została z siostrą i szwagrem. I tu umarła. Chcę teraz przenieść jej prochy do rodzinnego grobu pod Warszawą. Nie mogę powiedzieć, żebym oddawał się zbyt sumiennie pielęgnacji grobów bliskich, ale odległość tego miasta… Urzędniczka zdecydowanie traciła zainteresowanie tematem, który ja z kolei chciałem rozwinąć z wdzięczności za jej życzliwość. Zrezygnowałem więc, podziękowałem i wyszedłem. Zmierzch już zapadał, kiedy zjawiłem się na cmentarzu. Wkrótce nadszedł zarządzający w towarzystwie grabarza. Nie był to grabarz zawodowy. Pracował w innej branży i po godzinach dorabiał sobie tutaj. Po alejkach cmentarza snuły się cmentarne smutki. Stare już przeważnie i w związku z tym mało dokuczliwe, mieszały się z resztkami gasnącego dnia i z ostatnimi grudniowymi liśćmi, które wraz z mżawką czy mgłą, prześwietloną słabym światłem zapalających się właśnie latarń, miękko opadały na nagrobki. 24

Przymknięte oko Opaczności. Memuarów część I


Zawsze na cmentarzu najtrudniej mi myśleć o pochowanych tu bliskich. No ale tym razem sytuacja była wyjątkowa. Za chwilę miała się ukazać moim oczom mama, a właściwie to, co po niej zostało po ponad dwudziestu latach spoczynku w tej obcej jej ziemi obcego miasta. Grabarz amator zaczął rozkopywać trawnik, którym pokryty był skromny, schludnie utrzymany grób. Pracując z pewnym pośpiechem, dość szybko zapadał w powstające zagłębienie, by wkrótce zniknąć z oczu. Jedynie bryłki ziemi wylatujące raz po raz z głębi i opadające na krawędzie wykopu świadczyły o jego trudzie. Przysiadłem na skraju pobliskiego nagrobka i czekałem. Ale zamiast szczątków mamy ukazała mi się ona nagle w całej okazałości swoich czterdziestu lat, taka, jaką pamiętam z dni najdawniejszych. A w ślad za nią z otwartego łona ziemi wyłaniać się zaczęły postacie bliskich, przyjaciół, znajomych, którzy w niej spoczywali. Rozchodzili się promieniście we wszystkich kierunkach, mieszając się z mgłą, zmierzchem i niknąc w perspektywie alejek. Szli raz jeszcze, i już po raz ostatni, zająć swe miejsca w krajobrazie moich wspomnień. Tego wieczoru późno wróciłem do hotelu Pod Orłem. Zmęczony, położyłem się na łóżku w ubraniu i patrzyłem na usypiający film, pogryzając nabytą po drodze kanapkę. Kiedy tym razem zapukała Kazia, ekran telewizora jaśniał pustką. Musiałem zasnąć podczas filmu. –  Pan prezes czeka na panicza na dole, w samochodzie. Chce pana zabrać ze sobą na wieś. –  O tej porze na wieś? – na moim zegarku była pierwsza po północy. Kazia nie odpowiedziała. Stała przy uchylonych drzwiach w pozycji wyczekującej. Kiedy szedłem przez hall ku drzwiom prowadzącym na ulicę, stwierdziłem, że zapomniałem włożyć palto. Obejrzałem się, żeby poprosić Kazię… Ale pokojówki już za mną nie było. W tej samej chwili portier uchylił przede mną drzwi i buchnął zza nich blask słonecznego wiosennego dnia. Przede mną stała w całej swej krasie kwitnąca czereśniowa aleja. Ojciec skinął na mnie z głębi samochodu. Usiadłem obok niego i ruszyliśmy aleją ku wzgórzu, na którym majaczyły w dali zarysy domu wśród wysokich drzew ogrodu…


Zwłaszcza że ta ucieczka wtajemniczonych, w tajemnicy przed nie wtajemniczonymi, w której o mało nie wziąłem udziału, nie była zbyt fair. Tej samej nocy pułkownik Umiastowski kazał przez radio mnie wraz z innymi młodymi ludźmi kopać rowy przeciwczołgowe na Polu Mokotowskim. Snuliśmy się bezładnie w ciemnościach z łopatami, które jednak rzadko i bez przekonania zanurzały się w ziemi. I nic dziwnego, skoro potem, w kolejnym radiowym przemówieniu pułkownik zmienił zdanie i kazał nam, poborowym, już bez łopat ruszyć na wschód. Przez most Poniatowskiego szedłem wraz z tym milczącym tłumem, który w wyobraźni pułkownika miał się przeobrazić w armię rezerwową, a stał się skutecznym korkiem, który zakorkował dokładnie wschodnie arterie komunikacyjne Warszawy. I muszę przyznać, że ten tupot tysięcy stóp w mroku owej pamiętnej nocy nie budził tak budujących refleksji i nie biła od niego dla mnie tak „wstrząsająca siła”, jak dla podpułkownika Wacława Lipińskiego, który pisał w swej Wrześniowej obronie Warszawy: Wśród czarnych, głuchych ulic słyszało się szum i szelest stóp dziesiątków tysięcy ludzi… Od tej masy tysięcy ludzi, ludzi nieznanych, których twarze okrywał mrok nocy – biła wstrząsająca siła. Na szosie do Starej Miłosnej całą szerokością płynął skłębiony wąż ciężarówek, wozów taborowych, samochodów osobowych, obciążonych ponad miarę ludźmi i bagażem warszawskich dorożek i taksówek, wozów straży ogniowej, policji, karetek pogotowia, wyładowanych ludźmi i bagażem platform konnych, wózków rowerowych – wszystko to wymieszane, splątane, co chwila zatrzymywane tworzącymi się nagle zatorami; ludzie pchający wózki dziecinne, dźwigający walizy, plecaki, sznury ludzi płynących szosą, poboczem, rowami, polem i lasem, aby następnie się rozdzielić i spłynąć szosą lubelską lub mińską. Lecz większość pojazdów tkwiła w gigantycznym kilkukilometrowym splocie, nad który za dnia nadleciały samoloty, siejąc śmierć i zniszczenie. W Celestynowie ucichł „szum i szelest” znużonych stóp moich, gdy dzień po owej nocy wygnańca miał się ku końcowi i znalazłem pod gościnnym 218

Przymknięte oko Opaczności


dachem gościnne legowisko, i zasnąłem snem, jakim zasypia się po czterdziestokilometrowym marszu z krótkimi jedynie przerwami na naloty, kiedy to legiwało się pod jakimiś krzaczkami przydrożnymi, wzdłuż miedzy lub w stogu siana. I chociaż tak sytuacja generalna, jak i osobista były nieciekawe, obudziłem się z zasłużonego snu najradośniej, jak mogłem sobie wyobrazić, bo zbudził mnie płynący z głośnika radia gościnnych moich gospodarzy sygnał Warszawy! Po sygnale odezwał się głos spikera: „Tu Warszawa II…”. Więc nie zniszczono nadajników! W każdym razie jeden z nich, ten mokotowski, działał. Czyżbym nadal miał posadę? I oto z bezrobotnego wygnańca cudem przywrócony na łono posady mojej wracam do Warszawy! Powrotne 40 kilometrów odbyłem w nie tak licznym już towarzystwie. Przeciwnie – jako indywidualny raczej pieszy turysta. Pamiętam tylko dwa epizody tej drogi wstecz, ku punktowi wyjścia, który był jednak początkiem innego już rozdziału, rozdziału pod tytułem „Oblężenie Warszawy”. Kiedy przechodziłem (może to było w Otwocku, może w Józefowie) koło żydowskiej piekarni, w której półki były już opustoszałe, o czym się przekonałem, zaglądając do wnętrza, piekarz znikł na mój widok na zapleczu. Pomyślałem, że znudziło mu się odpowiadanie na pytania w sprawie pieczywa. Kiedy jednak zrezygnowany odszedłem już parę kroków, usłyszałem za sobą: –  Poczekaj pan chwilę! Obejrzałem się. Na progu piekarni stał piekarz z cudowną rumianą chałką w ręce, którą wyciągnął ku mnie. Wydawało mi się, że owionął mnie zapach tej chałki. Kiedy ją brałem, była jeszcze ciepła. –  Dziękuję – powiedziałem. – Ile panu płacę? –  Nic pan nie płacisz, smacznego. Uścisnęliśmy sobie dłonie, chociaż poczułem niedosyt takiego skwitowania jego szlachetnego czynu. Chętnie bym go ucałował w oba czerwone od pieca policzki, bo nie jadłem jeszcze nic tego dnia, a ten z Czterech Jeźdźców Apokalipsy, który zajmuje się organizowaniem głodu, zaczynał już pustoszyć sklepy i ustawiać przed nimi ogonki niezaspokojonych klientów. Dlaczego na mnie właśnie padł wybór żydowskiego piekarza, który dla mnie postanowił uszczknąć co nieco z osobistych zapewne rezerw? Nie wiem. Epizod z chałką, która była moim podstawowym posiłkiem tego dnia, stał się symbolicznym pożegnaniem z czasami żydowskiego pieczywa, tak Memuarów część I

219


ważnego elementu życia w przedwojennej Warszawie. Przynajmniej dla mnie, który je (pieczywo) tak wysoko ceniłem. Posyłał mnie ojciec zawsze w niedzielę, kiedy chrześcijańskie piekarnie były nieczynne, po znakomite kajzerki do żydowskiej piekarenki u zbiegu Kopernika z Tamką. Często trzeba było tam chwilę zaczekać na kolejną partię bułek, które wyciągała z pieca kilkunastoletnia pomocnica czy córka piekarza na drewnianej szufli o długim trzonku. W piekarence panowała temperatura tropikalna, więc kruczowłose dziewczę pewno niczego nie miało na sobie prócz przewiązanego w talii białego kitla, który rozchylał się wdzięcznie pod szyją, ilekroć pochylała się, by zsypać gorące bułki do kosza. Dzisiaj, kiedy wspominam ową dziewczynę z piekarni na rogu Tamki i Kopernika, widzę ją też, jak tą samą szuflą, którą wyjmowała upieczone bułki, ładuje nowe, jeszcze nie upieczone, do pieca. Do pieca… Drugi epizod mojego powrotu to widok Warszawy lewobrzeżnej z Wału Miedzeszyńskiego, kiedy się zbliżałem do mostu Poniatowskiego. W tak krótkim odstępie czasu już drugi raz wracałem do Warszawy. Za pierwszym razem – z autokaru, który odjechał beze mnie, wracałem do Warszawy pierwszych wojennych nocy. Teraz już – do Warszawy wojennych dni, otoczonej ze wszystkich niemal stron wieńcem dymów, pióropuszem pożarów, które wzniecały naloty, głównie jeszcze na jej przedmieściach. Oba wizerunki stolicy – i ten nocny, i ten dzienny – nie były zachęcające, ale miały w sobie jakieś ponure, pociągające piękno. Służąca pani doktorowej wykrzyknęła radośnie na mój widok. Była młoda, miła i niebrzydka, a ja zawsze wolałem w takich właśnie budzić uczucie radości, więc dlatego wspomniałem o niej, a nie o radości, jaką mój powrót wzbudził w samej pani doktorowej. Zdążyłem raz jeszcze, ostatni raz przed bardzo długą przerwą w takich rozkoszach, wykąpać się. Ale to już była kąpiel z nalotem, a nalot w domu położonym tuż przy moście jest szczególnie przykro odbierany z wanny. Po pożegnalnej nocy we własnym łóżku, z którym również na długo miałem się rozstać, podążyłem do rozgłośni na Zielną, by tam brać udział w pierwszej bitwie o Warszawę – w pierwszym akcie jej zagłady. Tak się zakończył ten krótki dzień powrotu, następny po tym bardzo długim, bo tydzień trwającym pierwszym moim dniu wojennym, tak 220

Przymknięte oko Opaczności


jak go mam w pamięci. Kiedy zaś konfrontuję zapis pamięci ze źródłami historycznymi, na jakich oparte jest choćby dzieło profesora Macieja Józefa Kwiatkowskiego, to wynika z tego, że moje rozstanie z macochą i jej mężem nie mogło nastąpić pierwszego dnia wojny, bo ewakuacja warszawskich instytucji najwcześniej chyba mogła się rozpocząć 4 lub 5 września. Przed nią, w obrębie pierwszych kilku dni wojny, musiał się przecież znaleźć czas na euforyczne manifestacje przed ambasadami Anglii i Francji po wypowiedzeniu przez nie wojny Niemcom. „Karawana Karaffy…” zgodnie ze wspomnianymi źródłami historycznymi wyruszyła 5, a więc na dobę przeszło przed ową nocą exodusu z 6 na 7 września, co odnotowuję dla ścis­łości i ostrzeżenia Czytelnika przed traktowaniem niniejszego tekstu jako historycznego przyczynku do czegokolwiek. Teraz staję przed arcytrudnym dla amnetyka zadaniem, jak odróżnić we wspomnieniach moich dwa tak dla mnie podobne do siebie kataklizmy, jak oblężenie Warszawy i Powstanie Warszawskie. Oba przeżyłem, że tak to dumnie określę, na posterunku „Radio Warszawa”. Oba pod dowództwem tego samego w obu przypadkach dowódcy, jednego z dwóch wspaniałych szefów, jakich spotkałem w życiu: Edmunda Rudnickiego. Pod jego okiem w monoklu, ostatnim chyba monoklu, jaki widziałem w oku Polaka. W takich samych – choć nie tych samych – dekoracjach, przy takich samych – choć nie tych samych – odgłosach bombardowania z lądu i z powietrza, w gronie tych samych przeważnie kolegów, choć nie w takim samym dokładnie składzie, w takim samym strachu i mniej więcej od połowy każdego z tych kataklizmów – w takim samym przeświadczeniu o beznadziejności sytuacji. Zanim więc wybrnę z dylematu tych podobieństw i analogii, a próbować tego będę w drugiej części mych memuarów, zajmę się znów przez chwilę losami małej Alicji, dla której takie wątpliwości są nie do pomyślenia. We wrześniu 1939 roku była dwunastoletnią zaledwie dziewczynką, choć już całkiem przecież świadomym uczestnikiem toczących się wydarzeń. Natomiast w sierpniu 1944 roku – żołnierzem AK, by po paru dniach walki, jako siedemnastoletnia dziewczyna, przejść przez piekło Zieleniaka, a potem przez trzy kacety: Ravensbrück, Oranienburg i Sachsenhausen. ● ● ● Memuarów część I

221


W czerwcu 1939 roku Alicja zdała do Gimnazjum Słowackiego i dostała piękny mundurek, w którym nie dane już jej było chodzić do szkoły. Rodzice w przewidywaniu, że to, co wisiało w tym czasie nad Polską, w każdej chwili może spaść, zdecydowali, że ich córka spędzi wakacje blisko Warszawy, w mająteczku pod Sochaczewem. Ponieważ jednak nie był to pensjonat i nie było tam żadnego rówieśnego Alicji towarzystwa, mama jej podjęła się misji znalezienia towarzyszki wakacyjnych zabaw dla córki. W tym celu obie złożyły kilka wizyt rodzicom koleżanek Alicji. Szkoła, do której uczęszczała, była – jak już o tym pisałem – tzw. szkołą publiczną, dostępną dla ubogich przedstawicieli proletariatu i drobnych sklepikarzy, czyli środowiska, któremu instytucja wakacji poza miastem była raczej niedostępna, więc wydawało się, że łatwo znajdzie się dziewczynka łasa na „letniaki”, skoro koszty pobytu na wsi miała pokryć strona zapraszająca, czyli rodzice Alicji. Okazało się coś zupełnie przeciwnego. Nie było chętnych. Chyba obcość klasowa stawiała jakąś barierę nieufności, której nie można było pokonać. Może też była to sprawa dumy, odrzucającej taką ofertę jako rodzaj jałmużny. Dziewczynka, której rodzice, właściciele mydlarni, dali się wreszcie zjednać dla idei wspólnych wakacji ich córki z koleżanką, nie wytrzymała jednak egzotyki nie znanego sobie kompletnie środowiska wiejskiego. Tak dalece bała się wszystkiego, co na wsi się rusza: od pająków, żab i gąsienic poczynając, a na krowach kończąc, że już po tygodniu błagała o odwiezienie jej nad swojskie rynsztoki ulicy Grójeckiej – tam, gdzie już nic jej nie będzie zagrażało. Nie wytrzymała przymusu świeżego wiejskiego powietrza, dzielonego z przerażającymi, nie znanymi jej potworami. Nie zawsze dzieci nieprzejednanych demokratów dobrze wychodzą na zasadach, którymi kierują się ich rodzice, zważywszy, jak źle wspominam moje podróże szkolne w towarzystwie baniek z mlekiem, a Alicja – samotne wakacje pod Sochaczewem po ucieczce córki mydlarzy. Ciekawy to przyczynek socjologiczny do przedziału między proletariatem i najniższymi warstwami miejskiej społeczności ówczesnej Warszawy a wsią i jej mieszkańcami. Były to nie znane sobie nawzajem, obce światy. Dzisiaj, kiedy przytłaczająca część populacji stolicy wywodzi się ze wsi, sprawy wyglądają inaczej. Tyle że dawny, rdzenny lud warszawski prawie wyginął, podobnie jak rdzenna warszawska inteligencja, a ich miejsce zajęła bezosobowa masa 222

Przymknięte oko Opaczności


ludzka, już nie wiejska, a jeszcze nie ukształtowana po miejsku, z wiejskimi tradycjami. Alicja spędziła samotnie, bez koleżanek lato pod Sochaczewem. To były ostatnie wakacje jej dzieciństwa. Odtąd będzie wzrastać i dojrzewać w okupowanej stolicy, by po pięciu latach wyrosnąć na siedemnastoletnią dziewczynę gotową (nareszcie!) złożyć siebie w ofierze ojczyźnie. Na szczęście Opaczność, która odebrała dziewczynce dzieciństwo, łaskawie przymknie oko na ten ofiarny akt. Ofiara ocaleje. Wtedy, 8 września, kiedy wracałem z Celestynowa, rodziny Tomaszewskich nie było już w domu na Glogera. Inżynier Leonard nie wrócił spod Warszawy jak ja, ale wraz z masą uchodźców przekraczał granicę Rumunii. Doktor Hannę z córkami ewakuowano, podobnie jak mieszkańców całej dzielnicy, do Śródmieścia. Spodziewano się bowiem, że wzdłuż ulicy Wawelskiej przebiegać będzie linia obrony miasta. Zamieszkały u znajomej, na Hożej. Ale właściwie to zamieszkała tam Alicja, która odtąd będzie pełniła obowiązki opiekunki swej małej, trzyletniej siostry Magdy, nie tylko podczas oblężenia Warszawy, ale i podczas okupacji, aż do powrotu ojca w połowie wojny. I zapomni w tym czasie, czym jest dzieciństwo. Będzie gotowała, prała, zdobywała żywność. Doktor Hanna spędzi Wrzesień, pełniąc służbę w szpitalu na Śliskiej, a i potem, w czasie okupacji praca w zawodzie pozostawi jej niewiele czasu na życie rodzinne. I to, że tak niepomiernie dużo będą dźwigać na sobie wątłe barki małej dziewczynki, stworzy między Alicją i tyle jej zawdzięczającą matką więź szczególną. Ale ja owego dnia powrotu patrzyłem z Wału Miedzeszyńskiego na miasto, w którym zdążyłem spędzić szczęśliwie i beztrosko moje dzieciństwo i młodość. Nie, chyba nie z Wału… To musiał być jakiś inny punkt, położony wyżej, bo dający możność ogarnięcia miasta spojrzeniem znacznie szerszym, rozleglejszym – od Wierzbna po Młociny, od Woli po Powiśle. Może to był po prostu praski przyczółek mostu Poniatowskiego? Nie. Już wiem. Owym punktem wydaje mi się to wzniesienie, z którego dzisiaj patrzę na tamtą Warszawę, o pół wieku wyższe od tamtego sprzed lat. Dlatego widzę ją całą, lewobrzeżną, w chwili, kiedy pierwsi podpalacze zaczęli przykładać płomień do stosu, na którym została złożona. Świadczyły Memuarów część I

223


o tym pierwsze pióropusze dymów na jej obrzeżach. Nie wiedziałem wtedy, że po raz ostatni patrzę na tamten mój świat tuż przed pierwszym aktem jego całopalenia. ● ● ●

Po kompocie Gdzie ta chwila, gdy pospołu zasiadaliśmy do stołu twarzą w twarz? Gwar sąsiadów, czar sąsiadek –  gdzie ta chwila, ten obiadek śliczny nasz? Po kompocie, po kompocie… Po chlupocie śliw i grusz. Po kompocie, po kompocie, po kompocie już. Gdzie ta chwilka mknąca bosko, gdy spojrzenie po żydowsku karp nam słał? W szronie białym stała czysta, a kawiorek oczywista w lodzie stał. Po kompocie, po kompocie. Po pozłocie vol-au-vent 48.

48 Lekki pasztecik z ciasta francuskiego z nadzieniem.

224

Przymknięte oko Opaczności


Po kompocie, po kompocie… Un p’tit peu navrant 49. Gdzie ten móżdżek, co na grzance mądrzył się, a w filiżance kraśniał barszcz? Pierś bażanta, gorycz wina i ta z vis-à-vis dziewczyna… I ten farsz! Po kompocie, po kompocie. Po pieszczocie wonnych mięs. Po kompocie, po kompocie. Ot i łza u rzęs… Gdzie ta chwila po toastach, lekka jak złotego ciasta lotny puch? I już kompot, moi złoci? Jak to? Jak to? Już kompocik? Wszelki duch! Po kompocie, po kompocie… Po odlocie z tortów róż. Po kompocie, po kompocie. I w tęsknocie już.

49 Troszeczkę smutno.



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.