Rozczarowane

Page 1


Tytuł oryginału

Désenchantées

Copyright © Charleston, une marque des Éditions Leduc, 2022

Published by arrangement with Lester Literary Agency & Associates

First published in the French language by Charleston.

Copyright © for the translation by Agnieszka Dywan

Projekt okładki

Katarzyna Borkowska

Fotografia na okładce

Adobe Stock © The Singularity

Redaktorka nabywająca

Eliza Kasprzak-Kozikowska

Redaktorka prowadząca

Katarzyna Homoncik

Opracowanie tekstu i przygotowanie do druku

Wydawnictwo JAK

Opieka redakcyjna

Natalia Hipnarowicz-Kostyrka

Opieka promocyjna

Magdalena Sarapata

ISBN 978-83-240-9504-9

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, Kraków 2025

Druk: Wydawnictwo Jedność

DOKUMENT ROBOCZY

SPRAWA SARAH LEROY – ROK 1992

Na każdym z nas w jakimś stopniu ciąży odpowiedzialność za to, co stało się z Sarah Leroy. Ja też miałam w tym udział, mimo że musiało upłynąć dwadzieścia lat, bym zrozumiała i zaakceptowała rolę, jaką odegrałam w tej historii. Nie zdradzę mojej tożsamości, nie jest to moim celem, w każdym razie nie chcę, żeby ktokolwiek pomyślał, że wyjawiam prawdę, by oczyścić swoje imię, by oskarżyć innych, a nie siebie, czy po prostu po to, by się wyróżnić. Myślę, że trzeba zwyczajnie napisać prawdę. Dla nas, dla Sarah i być może dla was. Żebyśmy mogli w końcu żyć z tym, co zrobiliśmy.

Chociaż prawdopodobnie wszyscy uważają inaczej, to przecież wtedy mieliśmy jakąś tam moralność. Może nie taką, jaka powstrzymałaby nas przed okłamaniem policji, rodziny czy samych siebie. Taki rodzaj moralności, który wymyśla się, gdy człowiek ma piętnaście lat

i jeszcze nie pogodził się z całkowitym brakiem sprawiedliwości na tym świecie. To właśnie w imię tej moralności piszę dziś do was, dwadzieścia lat po tamtych wydarzeniach.

Zdjęcie dołączone do tych zapisków zostało zrobione kilka dni przed zniknięciem Sarah Leroy. Od lewej stoją na nim Angélique, która, Bóg mi świadkiem, nie była aniołkiem, Morgane – dziś uznano by ją za osobę z „dużym potencjałem”, Jasmine – w gazetach i raportach policyjnych współczująco przedstawiana jako „córka sprzątaczki”, oraz Sarah Leroy. Oczywiście nikomu nie trzeba przedstawiać Sarah Leroy, chyba że spędził ostatnie dwadzieścia lat, hibernując w igloo na Grenlandii.

Wiem, że chcielibyście wiedzieć, kim jestem, ale tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia. Jesteśmy podmiotem, jesteśmy „Rozczarowane”. Tak jak w gramatyce i w życiu rodzaj męski przeważa nad żeńskim, w naszej historii „my” zawsze wypierało „ja”, dlatego pozwalam sobie pisać w imieniu nas wszystkich.

Nikt nie może dziś oczekiwać, że ktokolwiek będzie z niezachwianą pewnością pamiętał o tym, co wydarzyło się tego lata, gdy zniknęła Sarah Leroy. Jeśli chodzi o mnie, tydzień temu odkopałam na strychu stos zeszytów Clairefontaine, w których prowadziłam pamiętniki; ćwiczenie, jakie wykonywałam niemal codziennie, od szóstej klasy aż do końca  studiów. Ponownie przeczytałam wszystko, co odnosiło się do tamtego okresu.

Ale zacznijmy od początku.

Sarah Leroy nie spotkała Angélique po raz pierwszy w klasie drugiej B w gimnazjum i liceum imienia Victora

Hugo. Nie znienawidziły się od pierwszej chwili, bo „wszystko je różniło”, jak pisano w gazetach, kiedy Angélique trafiła do aresztu. Angélique i Sarah poznały się na cmentarzu, kiedy miały siedem lub osiem lat. I prawdopodobnie nigdy nie zbliżyłyby się do siebie, gdyby to pierwsze spotkanie odbyło się w innych okolicznościach. To prawda, że nie miały ze sobą nic wspólnego. A chodzi mi o to, że Sarah była córką przedstawiciela klasy średniej, natomiast rodzice Angélique byli zadłużeni po uszy. Lecz cmentarze to miejsca neutralne, wywołujące empatię, dzięki czemu mogły poznać się bez uprzedzeń. Sarah, w przeciwieństwie do Angélique, miała dobry powód, by tego dnia być na cmentarzu w Bouville­sur­Mer: chowano tam jej matkę. Co do Angélique, była tam, bo, cytuję, „uwielbiała cmentarze”. Sama uznałabym to hobby za dość niepokojące, ale

Sarah to nie przeszkadzało.

Sarah była w tej fazie żałoby, którą nazywano wyparciem. Każdego ranka budziła się z przekonaniem, że miała zły sen, zdumiona, że ze snu wyrywa ją przenikliwy dźwięk budzika, a nie ciepłe ramiona matki. Jej ojciec, Bernard Leroy, musiał zaciągnąć ją na mszę pogrzebową, kiedy była w samym środku załamania nerwowego.

Szlochała tak głośno, że zagłuszała księdza. Jej babcia wyprowadziła ją z kościoła, a Sarah uciekła. Spontanicznie pobiegła na cmentarz. Jeśli nigdy nie byliście w Bouville­sur­Mer, musicie wiedzieć, że on wciąż istnieje. Leży na szczycie białego klifu, który opada stromo w stronę kanału La Manche, niedaleko Cap Gris­Nez. W pogodny dzień można stąd nawet zobaczyć Wielką Brytanię.

Angélique, siedząca po turecku na nagrobku obok pokrytego mchem mauzoleum, miała na sobie o wiele za dużą żółtą pelerynę przeciwdeszczową. Pierwszym uczuciem, które ogarnęło Sarah na widok Angélique, była gwałtowna niczym cios w brzuch zazdrość na myśl o tym, że matka Angélique musiała krzyknąć na nią, by włożyła coś na siebie, zanim wyjdzie z domu. Niektórzy mają jeszcze kochające mamy, które dbają o to, by dzieci nie złapały zapalenia płuc. Ale nie Sarah. Życie jest niesprawiedliwe. Sarah szybko jednak odkryła, że rodzice Angélique nie należeli do osób, które przejmują się tak błahymi sprawami jak zapalenie płuc. Lecz w tamtej chwili ta za duża peleryna przeciwdeszczowa była dla niej symbolem ogromnej miłości, której ona została pozbawiona. Zaczęła płakać jeszcze bardziej. Z wściekłością rzuciła kamieniem w stronę nieznajomej, która nie zdawała sobie sprawy, jaką jest szczęściarą. Angélique się odwróciła. Długo patrzyła na szlochającą Sarah, a potem wstała z nagrobka, wyciągnęła ramiona i mocno ją przytuliła. Pachniała morzem i gorącą czekoladą. Sarah poczuła, że jej oddech się uspokaja. Stała przez dłuższy czas w uścisku tej niedużej dziewczynki, której nigdy wcześniej nie widziała, a która jako pierwsza zaoferowała jej pozory pocieszenia.

– Kto umarł? – zapytała Angélique, przyglądając się czarnej sukience i czarnym rajstopom swojej rozmówczyni.

– Mama – wyszeptała Sarah.

– Och, przykro mi.

Zapadła cisza, a potem Sarah wymamrotała między kolejnymi szlochami:

– Wiesz, która kobieta jako pierwsza przepłynęła kanał La Manche?

Angélique potrząsnęła głową. Nie widziała związku.

– Gertrude Caroline Ederle, w tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym roku. Amerykanka. Wystartowała z Cap Gris­Nez i dopłynęła do Dover w czternaście godzin i trzydzieści jeden minut. Pobiła ówczesny rekord świata ustanowiony przez mężczyznę o godzinę i pięćdziesiąt dziewięć minut. Mama mi o tym opowiedziała. Znała dużo ciekawostek.

Chociaż ta informacja nie wydawała się jej szczególnie ekscytująca, Angélique skinęła głową pod wrażeniem tego pokazu erudycji, równie dziwnego, co niepotrzebnego, biorąc pod uwagę okoliczności. Wzięła Sarah za rękę i popatrzyła na nią z wielką powagą.

– Przykro mi, życie jest naprawdę okropne, zwłaszcza dla dziewczyn. Jedynym wyjściem jest solidarność, tak mi powiedziała Fanny.

– Kto to jest Fanny?

– Moja starsza siostra.

Sarah nie miała bladego pojęcia, co znaczy termin „solidarność”, lecz brzmiał jak ciąg nut, gama pełna nadziei, której bardzo potrzebowała w tym trudnym czasie, więc zaproponowała Angélique:

– Mogłabyś pójść ze mną na pogrzeb?

– Tak, oczywiście! – wykrzyknęła tamta, jakby ktoś zaprosił ją na lody.

Angélique była zachwycona perspektywą ujrzenia prawdziwego trupa. Poszły więc obie i stanęły obok świeżo wykopanego dołu na trumnę. Czekały w milczeniu.

Od czasu do czasu Angélique ocierała łzy Sarah zużytą

chusteczką higieniczną, którą znalazła w głębi kieszeni

peleryny. Potem rozdzwoniły się dzwony i szary kondukt złożony z członków rodziny, poprzedzony trumną, wkroczył na cmentarz niczym stado ponurych wron.

– To zbyt smutne, pożyczę ci mojego walkmana – wyszeptała Angélique. – Zwędziłam go siostrze.

Nie czekając na odpowiedź Sarah, założyła słu­

chawki na uszy swojej nowej przyjaciółki i podkręciła głośność na maksa.

I tak to się zaczęło: Angélique w żółtej pelerynie

przeciwdeszczowej sięgającej jej do kostek, trzymająca za rękę Sarah oszołomioną smutkiem, i Sensualité

Axelle Red w tle.

OBECNIE

FANNY

Ściskając w dłoni telefon, Fanny po raz setny czytała otrzymaną przed chwilą wiadomość.

Numer nieznany – 9.43

Wczoraj zmarła mama.

Pogrzeb we wtorek o 10.00.

Fanny nie rozmawiała z siostrą od lat, ale wiedziała, że wiadomość mogła wysłać tylko Angélique. Wolno podniosła głowę. Przez szybę swojego biura widziała krzątających się w porannym rozgorączkowaniu kolegów. Mama nie żyje. Kiedy widziała ją po raz ostatni? Na trzecich urodzinach Oscara, ponad dziewięć miesięcy temu. Marie-Claire zaproponowała, że weźmie wnuka na tydzień w następne lato, a Fanny o mało nie wybuchnęła śmiechem. Później, kiedy zdała sobie sprawę, że jej propozycja była na poważnie, grzecznie odmówiła.

Nawet nie pamiętała pod jakim pretekstem. Pokłóciły się i przestały do siebie dzwonić. Ręce jej drżały. Mama nie żyje. Chciałaby zapytać, co robić. Może z kimś porozmawiać? Nie. Nie miesza się pracy z życiem osobistym. Koledzy Fanny nie byli jej przyjaciółmi. Zwłaszcza odkąd awansowała na zastępczynię redaktor naczelnej magazynu i była typowana na przyszłą szefową wydania online

Potrzebowała kawy. Ostrożnie odłożyła telefon na nieskazitelnie uporządkowane biurko, jak przedmiot, który w każdej chwili może wybuchnąć. Przeszła przez open space, mając osobliwe wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie jak w akwarium, przy dźwiękach stukających klawiatur.

– To pewne, że gdy Carabosse* obejmie wydanie online, wyleje połowę zespołu.

To zdanie doleciało do niej i trafiło ją jak bumerang walący prosto w zęby. Pogaduszki przy ekspresie do kawy, których najwyraźniej była obiektem. Jej mama nie żyje, a koledzy mówią o niej „Carabosse”. Wielkie dzięki, wam też życzę dobrego dnia.

Rozmowa między Nathalie i Jeanne oczywiście zamarła, kiedy zdały sobie sprawę z jej obecności. Fanny jak gdyby nic wcisnęła przycisk „espresso bez cukru” i poczekała, aż filiżanka się napełni. Lekki i dość przyjemny zapach paniki i kawy wypełnił wnętrze. Fanny bez słowa wróciła do swojego gabinetu – nie miała czasu na plotki. Poza tym jej mama zmarła, co obiektywnie rzecz biorąc, było gorsze niż fakt, że dwie zazdrosne koleżanki nazywają ją czarownicą.

* Francuskie określenie Złej Wróżki ze Śpiącej Królewny (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Kilka minut później wyszła jednak do toalety i spojrzała w lustro. Nie przytyła. Od lat jej BMI utrzymywało się poniżej dziewiętnastu. Czy Carabosse była gruba? Prawdopodobnie nie, lecz musiała być brzydka. Wszystkie wiedźmy są brzydkie. Przyjrzała się swoim prostym plecom, piwnym oczom – zwyczajnym, ale powiększonym za sprawą delikatnego, dopracowanego makijażu – gładkiej cerze, dobrze skrojonej fioletowej sukience. Jej odbicie w niczym nie przypominało czarownicy. Obelga nie mogła dotyczyć wyglądu. Dzięki Bogu, miały na myśli jej charakter. Wzruszyła ramionami. To prawda, Fanny nie była ani łagodna, ani zbyt życzliwa, głównie z powodu braku czasu, ale żeby od razu porównywać ją do jakiejś jędzy… Ambitna, wymagająca, profesjonalna – to byłyby odpowiedniejsze określenia.

Wróciła do gabinetu i kiedy już miała zabrać się do pracy, zadzwonił telefon, którego nie odważyła się dotknąć, odkąd przeczytała SMS. Fanny odebrała. Pilne wezwanie z gimnazjum Lilou, jej pasierbicy. Fanny próbowała się dowiedzieć, o co chodzi, i zapytała, czy dałoby się przełożyć to spotkanie na przyszły tydzień, lecz szkolna pedagog oznajmiła, że to pilne.

– Proszę mi zatem dać czas na przeorganizowanie dnia –westchnęła Fanny.

Jednym haustem wypiła kawę i poinformowała asystentkę (Audrey? Ambre? Nigdy nie mogła sobie przypomnieć) o zmianach w harmonogramie. Kwadrans później szła w kierunku metra. Mama nie żyje. Później o tym pomyśli. Odpowie na wiadomość wieczorem, najpierw zapyta o radę Estebana. Esteban zawsze służy radą. Teraz musi zapomnieć o tym fakcie i jakoś przetrwać ten gówniany dzień. Zamknęła oczy, wzięła wdech i wyobraziła sobie, jak czułym gestem głaszcze Oscara po włosach. Kiedy była niespokojna, kiedy miała wrażenie, że jej

oddech przyspiesza, wystarczyło sobie wyobrazić, jak przytula swojego chłopczyka pachnącego mydłem dla dzieci, jak przybliża twarz do jego ciepłego i miękkiego policzka. Poczuła, że napięcie ustępuje. Zdecydowanie nie powinna teraz myśleć o Angélique. To nie czas, by panikować.

DOKUMENT ROBOCZY

SPRAWA SARAH LEROY – LATA 1992–1995

Co można powiedzieć o Angélique? Zasługiwała na swoje anielskie imię tylko przez krótki czas. Jako dziecko, z jej okrągłymi policzkami i błękitnymi niewinnymi oczyma, często była nazywana Złotowłosą. Każdej zimy, odkąd skończyła cztery lata, obsadzano ją w żywej szopce przy wyjściu z kościoła w roli Archanioła Gabriela z przyczepionymi tekturowymi skrzydełkami. W rezultacie Angélique przeżyła trochę mistyczny okres, podczas którego powiesiła nad łóżkiem portrety Teresy z Ávili. Przekonana o tym, że została wybrana przez Pana, entuzjastycznie głodziła się w okresie Wielkiego Postu, robiła cztery dobre uczynki i odmawiała trzy Zdrowaś Maryjo dziennie oraz skrupulatnie wrzucała całe kieszonkowe na tacę. Pewnego dnia podczas lekcji religii Angélique powiedziała, że chce zostać księdzem.

Została wyśmiana i gdy zdruzgotana, dowiedziała się, że do odprawiania mszy potrzebny jest penis, popadła w depresję, która położyła kres jej kościelnym ambicjom. Starsza siostra Fanny otarła jej łzy i pomogła zastąpić ikony i portrety świętych, które bezskutecznie próbowały spalić w zlewie, plakatami Backstreet Boys i 2Be3. Od tej chwili Angélique nie miała już ani Boga, ani mistrza i zaczęła robić dokładnie to, co chciała i kiedy chciała, i nie tolerowała żadnego zewnętrznego przymusu. Cały czas kłamała, kradła słodycze z piekarni, które potem zjadała w ukryciu w swoim królestwie, na cmentarzu. A potem doszło do wydarzenia dobrze znanego każdemu, kto uczęszczał do liceum Victora Hugo w latach dziewięćdziesiątych, wydarzenia nazwanego „Incydentem w hangarze na łodzie”, i sprawy wymknęły się spod kontroli. Ale odbiegam od głównego wątku, wróćmy zatem do tematu, czyli do Sarah Leroy.

Lipiec i sierpień 1992 roku minęły, jakby świat Sarah się nie zawalił, jakby upływające dni wciąż miały jakiś sens, nawet kiedy masz osiem lat i właśnie straciłaś mamę. W małym kinie w Bouville nadal grali Aladyna, który miał premierę zeszłej zimy. Aby oderwać Sarah od ponurych myśli, Angélique obejrzała z nią tę kreskówkę siedemnaście razy. Oczywiście bez płacenia. Nauczyła ją, jak przemknąć na salę w chwili, gdy widzowie wychodzili z wcześniejszego seansu. Po filmie wyśpiewywały piosenki z Aladyna, krążąc po cmentarzu; nagrobki pełniły funkcję latających dywanów. Odgrywały poszczególne sceny, które znały na pamięć, na pełnej szarego piasku plaży, bo ta za sprawą ich bujnej

wyobraźni zmieniała się w złotą pustynię z Baśni tysiąca i jednej nocy.

Sarah zaczęła spędzać większość czasu z nową przyjaciółką, która spadła jej z nieba. Większość jej koleżanek wyjechała na wakacje, a ojciec całymi dniami przesiadywał w swoim gabinecie. Bernard Leroy pracował w merostwie w Bouville­sur­Mer. „Był zaangażowany w przyszłość gminy” (to oczywiście ironia, zwróćcie uwagę na cudzysłów). Bardzo szybko księgowa z merostwa, Vanessa, zaczęła jadać obiady w ich domu. Akurat ją Sarah zapamiętała. Jej mózg nie zarejestrował za to ani imion, ani twarzy kilku innych kobiet, które poprzedziły macochę.

Ojciec Sarah był właścicielem jachtklubu i jedynego w Bouville­sur­Mer hotelu (wciąż istnieje, znajduje się tuż za molo, nie można go przegapić), trzech restauracji w Wimereux, jednej w Audinghen, dwóch w Audresselles i czterech lub pięciu domków letniskowych na Wybrzeżu Opalowym. Wszystkie te nieruchomości i biznesy odziedziczył po teściu, który zaczynał od zera, by w pocie czoła zbudować miniimperium małży i frytek. Bernard Leroy stał się zatem bogaty bez najmniejszego wysiłku, jeśli nie liczyć poślubienia właściwej osoby. Jego głównym talentem była umiejętność starannego dobierania i wykorzystywania takich osób, które będą najlepiej zarządzać jego majątkiem. Choć nie był tak do końca oszustem, bo to wymagałoby odwagi, której mu jak raz brakowało, miał na tyle elastyczną osobowość, że płynął tam, gdzie niósł go prąd tchórzostwa. Nic dziwnego, że skończył jako polityk.

Pozwólcie, że przedstawię wam naszego ukochanego burmistrza Bouville­sur­Mer, ponieważ mimo wszystko odegrał on pewną rolę w całej tej historii. Zrozumiecie też, dlaczego tak ważne jest dla mnie zachowanie anonimowości.

Początkowo Angélique uważała przyjaźń, jaką obdarzyła ją Sarah, za coś, co jej się należało, bez żadnej wdzięczności. Należy dodać, że Angélique przyciągała ludzi niczym magnes. To było niezwykle irytujące.

Sposób, w jaki spoczywające na niej spojrzenia natychmiast łagodniały, był zdumiewający. Jej uśmiech od razu jednał jej ludzi, a przynajmniej do incydentu w hangarze na łodzie… Ponieważ ten tekst ma na celu ustalenie prawdy, muszę przyznać, że bardzo długo zazdrościłam Angélique jej uroku. Chciałabym powiedzieć, że podziwiano ją za jej osobowość, inteligencję czy poczucie humoru, ale tak nie było.

Uosabiała to, czego oczekuje się od dziewczynki w jej wieku: była bardzo ładna i wydawała się rozsądna, przynajmniej na pozór, ponieważ miała niezrównany dar kłamania. Fascynacja ludzi Angélique zaczęła się bardzo wcześnie – komplementy, drobne prezenty od miejscowych sklepikarzy, ptyś w piekarni, plasterek kiełbasy u rzeźnika, „Jesteś taka ładna, masz ochotę na kawałek Maroilles?” w sklepie z nabiałem, morela ofiarowana przez sprzedawcę warzyw… Kiedy szła na miasto, jadła przez cały dzień. Każdy obsypywał ją słodkimi słówkami: ach te jej błękitne oczy, jej złote włosy i delikatne rysy twarzy, że o uśmiechu nie wspomnę, „prawdziwa Lolita”… A Angélique się uśmiechała,

dumna z tego przezwiska, zbyt niedoinformowana, by obrazić się za to całkiem niestosowne porównanie do bohaterki powieści Nabokova, zmanipulowanej i zgwałconej przez ojczyma pedofila.

Przyjaźń Angélique i Sarah była prosta. Czekały na siebie na rogu ulicy, by razem pójść do szkoły, jeździły rowerem na plażę, surfowały po zimnych i wzburzonych falach kanału La Manche i szły do domu Angélique, by napić się gorącej czekolady, przygotowanej przez jej starszą siostrę. Zimą po kryjomu wkładały leżące na strychu sukienki i szpilki zmarłej mamy Sarah. Angélique nalegała na otwarcie pudeł, a Sarah w końcu uległa. Sarah zawsze mówiła „tak” Angélique. Chętnie wcielała się w rolę czarownicy, wróżki czy księcia, pozostawiając Angélique, ze względu na jej olśniewającą urodę, rolę księżniczki w opałach. Dzwoniły do siebie zaraz po powrocie do domu, by porozmawiać o zadaniach domowych, kreskówkach, listach do Świętego Mikołaja, naklejkach, których im brakowało w albumie Panini z Królem Lwem (miały jeden wspólny, należał do Sarah). Brały udział we wszystkich konkursach Club Dorothée, głosowały na ulubiony serial przez telefon lub Minitel (wtedy szły do Sarah, bo gdy Angélique zadzwoniła raz na numer premium, dostała w twarz). Aż do piątej klasy ich największym marzeniem było to, by zadzwoniła do nich blondwłosa prezenterka i by mogły wygrać jedną ze wspaniałych nagród lub przynajmniej zdjęcie z autografem. Kiedyś Sarah wygrała czerwono­niebieskiego walkmana. Niestety, przegapiła telefon od Dorothée. Przez długi czas było to

jedno z najtragiczniejszych wydarzeń jej dzieciństwa.

Walkmana oddała Angélique, żeby przestała podkradać sprzęt siostry. Angélique miała niestety tendencję do podbierania rzeczy Fanny. Ten szczegół okaże się ważny później.

Sarah i Angélique zbudowały swoją przyjaźń na małych radościach i zmartwieniach, które dorosłym wydawały się błahe, ale które składały się na ich codzienność. Każdego roku po powrocie do szkoły z wakacji na pierwszej stronie podręcznika do literatury zapisywały ten sam cytat z Montaigne’a o jego przyjaźni z Étienne’em de la Boétie, który znalazły na starej pocztówce: „Bo to był on, bo to byłem ja”. I rzeczywiście ich przyjaźń była równie prosta i niezaprzeczalna jak ta z cytatu.

Rodzice Angélique (jej ojciec jeszcze nie zostawił rodziny), zajęci prowadzeniem restauracji, wciąż narzekali, kiedy przychodził rachunek za telefon stacjonarny. Ojciec Sarah, zajęty robieniem kariery, nie przywiązywał specjalnej wagi do towarzystwa córki.

Począwszy od szóstej klasy, trzeba było dojeżdżać autobusem do Saint­Martin, gdzie mieściło się gimnazjum i liceum imienia Victora Hugo. Można było dojeżdżać rowerem, lecz było trochę za daleko, zwłaszcza zimą. Sarah, która jako pierwsza wsiadała do szkolnego autobusu, zawsze zajmowała miejsce dla przyjaciółki, a ponieważ Angélique cierpiała na chorobę lokomocyjną, Sarah zawsze starała się wybierać dwa miejsca w pierwszym rzędzie, by zapobiegać przykrym incydentom. Kierowca autobusu, wzruszony lojalnością

Sarah, zalecał innym dzieciakom, które chciały tam usiąść, by przesunęły się o rząd dalej. Odtąd każdy wiedział, że dwa miejsca w pierwszym rzędzie po lewej należały do Angélique i Sarah. I tak trwało to aż do końca czwartej klasy*. Później już nigdy nie usiadły obok siebie.

* We Francji edukacja w szkole podstawowej obejmuje pięć lat w dwóch cyklach – podstawowym (klasa przygotowawcza, klasa podstawowa 1, klasa podstawowa 2) i konsolidacyjnym (klasa średniozaawansowana 1, klasa średniozaawansowana 2). Szkoła średnia trwa siedem lat od klasy szóstej (jedenastoletni uczniowie) do końcowej (osiemnastoletni uczniowie) i jest podzielona na dwa poziomy edukacyjne – szkolnictwo średnie I stopnia (cztery lata) realizowane w gimnazjach i szkolnictwo średnie II stopnia (trzy lata) realizowane w liceach.

OBECNIE

FANNY

Kiedy tylko weszła do gabinetu pedagoga w gimnazjum Lilou, w torebce Fanny zawibrował telefon. Wyjęła go w pośpiechu i rzuciła okiem na wyświetlacz. To była Catherine, szefowa grupy wydawniczej, zwana Królową Słońce. Zirytowana tym, że nie może odebrać, Fanny chłodno przywitała się z pedagog szkolną, zanim usiadła i położyła torebkę na kolanach. Lilou, siedząca na krześle obok, nawet nie drgnęła. Trzymając ręce w kieszeniach bluzy, ponuro kontemplowała czubki converse’ów.

Fanny powstrzymała się, by nie przewrócić oczami. Pomyślała o spotkaniu, które musiała przełożyć, by tu przyjść.

O wizycie u kosmetyczki, którą musiała poświęcić w przerwie na lunch. O artykule, który musiała oddać dziś wieczór.

O wywiadzie telefonicznym z amerykańskim aktorem, który był przejazdem w Paryżu – tygodniami zabiegała o jego przeprowadzenie, a teraz musiała go scedować na koleżankę. Cały

plan dnia został wywrócony do góry nogami przez kolejne wezwanie do szkoły. Kolejny raz wszystko przez Lilou. Jej stopa obuta w karmelową szpilkę poruszała się niecierpliwie pod stołem.

– Dzień dobry, nazywam się Ève Pocholle, jestem nowym pedagogiem.

Fanny uścisnęła wyciągniętą dłoń i zaczęła pisać SMS z przeprosinami do przełożonej. Dlaczego zadzwoniła? Zazwyczaj wolała pisać maile.

– Wolałabym, by nasze pierwsze spotkanie odbyło się w innych okolicznościach… Zatem jest pani matką Lilou?

– Macochą!

Fanny i Lilou powiedziały to jednocześnie. Podwójny krzyk prosto z serca. Ève Pocholle, która do tej pory przeglądała akta nastolatki, aż podskoczyła nieco zdumiona tym, jak ważne było to stwierdzenie dla obu jej rozmówczyń. Aby ukryć zakłopotanie, Fanny poprawiła kosmyk blond włosów w swojej nienagannej fryzurze, świadoma, że trochę zbyt szybko zaprzeczyła, że łączą ją jakiekolwiek więzy krwi z krzykliwie wymalowaną nastolatką, która z naburmuszoną miną siedziała na krześle obok.

– W porządku, ale jest pani jej opiekunem prawnym? – zapytała ostrożnie Ève Pocholle.

– W pewnym sensie – potwierdziła Fanny.

Z westchnieniem spojrzała na Lilou. Dwukolorowe włosy, sprana bluza, podarte dżinsy… Dlaczego Lilou tak bardzo chciała wyglądać, jakby wyszła ze śmietnika? Mogłaby naprawdę dobrze się prezentować, gdyby się odrobinę postarała.

– Widzę, że to nie pierwszy raz, kiedy Lilou dostaje upomnienie za swoje zachowanie. Lilou, czy mogłabyś

wytłumaczyć mamie… chciałam powiedzieć: macosze, dlaczego tu jesteśmy?

Lilou popatrzyła kpiąco na Ève Pocholle.

– Bo dałam upust mojej kreatywności? Bo świat nie jest gotowy na mój geniusz? Bo wolność słowa nie istnieje?

– Lilou, przestań! – ucięła sucho Fanny. – Jest mi naprawdę przykro, Lilou przechodzi bunt nastolatki, trudno ją w tej chwili okiełznać, ale jestem pewna, że nie miała nic złego na myśli.

Fanny wygłaszała te komunały z obłudnym uśmiechem.

Chciała jak najszybciej wyjść z tego gabinetu, bo traciła jedynie cenny czas.

Ève Pocholle podała jej kartkę.

– Lilou narysowała to, skopiowała w dwudziestu egzemplarzach i rozwiesiła na szkolnych korytarzach.

Fanny niechętnie wzięła kartkę, udając, że dokładnie studiuje jej zawartość, a tymczasem spojrzała na zegarek. Rysunek przedstawiał chłopaka z opuszczonymi spodniami, który oglądał swoje podbrzusze przez lupę. Tam, gdzie powinny znajdować się genitalia, nie było nic. Podpis pod rysunkiem głosił: „Jacques i niewidzialna fasolka”. Fanny otworzyła usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

– Sądzę, że należy uściślić, że Jacques Hallencourt jest uczniem drugiej klasy o profilu europejskim, nawiasem mówiąc, niezwykle zdolnym, a rysunek bardzo go przypomina –ciągnęła pedagog.

Lilou z udawaną skromnością machnęła ręką.

– Dziękuję, oddanie sprawiedliwości jego fiutowi wymagało dużo pracy.

Fanny z przerażeniem zamknęła oczy. Jej telefon po raz drugi zawibrował w torebce i po raz drugi musiała

przełknąć frustrację, ponieważ nie mogła odebrać połączenia.

Może Catherine chciała ją oficjalnie poinformować, że będzie zarządzała nową stroną internetową magazynu? Grupa, która ich wykupiła, zdecydowała się zainwestować w wersję online, ponieważ sprzedaż papierowej spadała na łeb na szyję. Wszyscy widzieli w tej decyzji zagrożenie. Fanny jednak postrzegała ją jako ogromną szansę. Dlaczego ludzie tak bardzo boją się zmian? Dlaczego ich ambicje są zawsze takie ograniczone?

– Lilou założyła także grupę na Facebooku o tej samej nazwie, na której umieściła wiele innych rysunków Jacques’a, równie obscenicznych i obraźliwych.

– Zebrałam sto czterdzieści osiem lajków w czterdzieści osiem godzin – powiedziała Lilou. – Najwyraźniej jeszcze nie osiągnęłam maksimum możliwości.

Fanny potrząsnęła głową coraz bardziej zirytowana tą stratą czasu i zestresowana myślą o utracie zawodowej szansy.

– Ponieważ Lilou ma już na koncie dwa upomnienia za zachowanie, jestem zmuszona zawiesić ją do końca tygodnia.

Fanny natychmiast wróciła do rzeczywistości.

– Co?! Nie… nie może pani jej zawiesić, już i tak ma problemy z nauką, jej ojciec ciągle jest w rozjazdach, a ja…

– Przykro mi, pani Courtin, ale pani córka nie może…

– Pasierbica!

– Tak, przepraszam, pani pasierbica nie może bezkarnie atakować kolegów z klasy i w przeciwieństwie do mojego poprzednika, stosuję zasadę zero tolerancji wobec wszelkich form przemocy w szkole…

Zszokowana Fanny przestała słuchać monologu pedagog. Nie chciała mieć teraz na głowie Lilou ani siedzieć z nią w domu. Jej czteroletni syn Oscar był w przedszkolu. Esteban,

jej partner i ojciec Lilou, wychodził wcześnie, wracał późno i bardzo często wyjeżdżał służbowo. Naprawdę będzie musiała sobie sama radzić z nieprzewidywalną pasierbicą do końca tego tak kluczowego dla jej kariery tygodnia? Zaczęło jej się kręcić w głowie. A potem przypomniała sobie o otrzymanej wiadomości: Mama nie żyje. Z trudem łapała powietrze. Czy tylko ona się dusi w tym gabinecie?

– Zajmie się tym pani, pani Courtin?

– Co, czym? Ja…

– Tym, żeby Lilou usunęła tę grupę z Facebooka i napisała list z przeprosinami.

– Tak, oczywiście!

– Ponadto zwrócono mi uwagę, że Lilou, wbrew zapewnieniom jej wychowawcy, wciąż nie zgłosiła stażu zawodowego, który powinien rozpocząć się w najbliższy poniedziałek.

– Jestem pewna, że Lilou ma jakieś oferty – wymamrotała Fanny. – Zgadza się, Lilou? Masz jakieś oferty?

– Nie.

– Chcesz powiedzieć, że nie dostałaś jeszcze odpowiedzi, ale rozesłałaś CV i listy motywacyjne?

– Nie.

– Jeszcze ich nie wysłałaś, ale są gotowe…?

– Nie.

Ten dzień z godziny na godzinę stawał się coraz gorszy, a jeszcze nie minęło południe. Fanny odetchnęła głęboko, by odegnać chęć przyłożenia zarówno pasierbicy, jak i pedagog rośliną doniczkową, która stała na biurku.

– Może mogłaby pani pomóc Lilou? W pani firmie z pewnością są jacyś stażyści. Jest pani dziennikarką, prawda? Bez wątpienia byłoby to dla niej bardzo interesujące…

Fanny wybuchnęła śmiechem, czym ściągnęła na siebie zdziwione spojrzenia Ève Pocholle i Lilou, które najwyraźniej nie dostrzegały komicznego aspektu tej propozycji.

– Lilou nie może odbywać stażu razem ze mną. Obydwie byśmy oszalały. Z pewnością znajdzie coś innego. A co się tyczy zawieszenia, to niemożliwe.

– To nie podlega dyskusji, pani Courtin. Lilou musi zrozumieć powagę swoich czynów. Może gdyby nie zerkała pani przez cały czas na telefon w trakcie tego spotkania, też zdałaby sobie pani z tego sprawę.

Tym razem to Lilou z trudem zdusiła drwiący śmiech, a oszołomiona Fanny spojrzała na pedagog i gwałtownie wstała.

– Proszę nie mówić do mnie tym tonem! Proszę sobie wyobrazić, że oprócz wizyt w szkole i konieczności wysłuchiwania o kolejnych wybrykach Lilou mam też własne życie, karierę, syna!

Cholera. Nie po to odwoływała regulację brwi, by teraz beształa ją jakaś pedagog od siedmiu boleści. Czytając Kopciuszka, Fanny nigdy nie utożsamiała się z postacią macochy. A jednak, odkąd została macochą, widziała sprawy z zupełnie innej perspektywy. I niekoniecznie tak rozkładały się akcenty, że to sierotka była biedną ofiarą. Poza tym Kopciuszek przynajmniej sprzątał i gustował w ładnych sukienkach i butach z limitowanych kolekcji. Tymczasem ubiór i stan pokoju Lilou sugerowały, że życiową misją nastolatki było raczej wróżenie z fusów w slumsach Kalkuty niż uczęszczanie na bale w poszukiwaniu księcia.

Ève Pocholle zacisnęła usta i również wstała.

– Do widzenia, pani Courtin. Przykro mi, że tak to pani odbiera. Jeśli nie chce pani zajmować się Lilou, może lepiej

by było, by to jej ojciec brał udział w tego typu spotkaniach.

Niestety, mam przeczucie, że będą kolejne…

„Jeśli nie chce pani zajmować się Lilou…” Po tym stwierdzeniu Fanny aż zatkało. Ile dokładnie wizyt lekarskich, wywiadówek, wycieczek szkolnych, nasiadówek na basenie podczas lekcji pływania musi jeszcze odbębnić, żeby ktoś łaskawie uznał, że jednak „zajmuje się Lilou”? Dlaczego to właśnie ją zawsze osądzano? Przecież to nawet nie jest jej córka, do cholery!

– Chodź – rzuciła Fanny do Lilou – wychodzimy.

Bez słowa zarzuciła torebkę na ramię i wyszła.

Cztery przyjaciółki: Angélique, która – Bóg mi świadkiem –nie była aniołkiem, Morgane – dziś uznano by ją za osobę z „dużym potencjałem”, Jasmine – w gazetach i raportach policyjnych współczująco przedstawiana jako „córka sprzątaczki”, oraz Sarah Leroy. Oczywiście nikomu nie trzeba przedstawiać Sarah Leroy, chyba że ostatnie dwadzieścia lat spędził, hibernując w igloo na Grenlandii.

Normandia, lata dziewięćdziesiąte. Wtedy wszystko się zaczęło.

Zaginięcie piętnastoletniej Sarah Leroy wstrząsnęło nie tylko spokojnym miasteczkiem Bouville-sur-Mer, ale i całą Francją. W każdym domu, w każdym bistro ludzie snuli własne teorie na temat tego, co tak naprawdę się wydarzyło.

Dwadzieścia lat później Fanny, obecnie dziennikarka, powraca do miejsca, gdzie rozegrała się tragedia, która naznaczyła jej młodość. Aby odkryć prawdę skrywaną przez miasteczko, musi stawić czoła własnym demonom. Bo historia Sarah splata się nierozerwalnie z jej własną, a także z losami trzech przyjaciółek, które nazywały siebie „Rozczarowanymi”.

Opowieść pachnąca pierwszymi papierosami i chlorem w lokalnym basenie, przypieczętowana przysięgami wiecznej przyjaźni, pierwszymi imprezami i najgłębszymi tajemnicami.

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.