Stolik dla dwojga

Page 1


Nowa książka autora

bestsellerowego

Dżentelmena w Moskwie

AMOR TOWLES

Amor Towles

Stolik dla dwojga

tłumaczenie Aleksandra Kamińska

2025

I will survive Q

było piękne sobotnie popołudnie na początku maja. Nell i ja wybieraliśmy się właśnie na targ, zaopatrzeni w bawełniane torby na zakupy, kiedy ze swojego mieszkania na Upper East Side zadzwoniła jej matka, Peggy. Przekazałem Nell słuchawkę.

– Cześć, mamo. Co tam?

– Mogłabyś do mnie przyjechać?

– Kiedy?

– Teraz.

– W tej chwili?

– Muszę z tobą o czymś porozmawiać.

Nell spojrzała na mnie i przewróciła oczami. Kiedy poprzednim razem matka wezwała ją do siebie, żeby z nią o czymś porozmawiać, chciała skrytykować sukienkę, którą Nell włożyła na przyjęcie zaręczynowe Ellie Houghton w Colony Club. (Że za czarna, za krótka, za bardzo widoczny zamek błyskawiczny).

Kilka miesięcy wcześniej postanowiła upomnieć Nell, że powinna wysyłać kartki z podziękowaniami do ciotek, nawet tych, które na urodziny dają człowiekowi skarpetki.

Nell mogłaby oczywiście spytać, o co chodzi, ale nie miałoby to większego sensu. Kiedy Peggy postanawiała oznajmić ci coś

– 115 –

osobiście, nie było szans, by się dowiedzieć, w czym rzecz, zanim nie siadło się z nią do rozmowy. W międzyczasie ona coraz mocniej to coś rozpamiętywała, robiła się coraz bardziej niezadowolona i coraz bardziej przekonana, że w twoim wychowaniu zaniedbano jakiejś poważnej lekcji. Dlatego Nell i jej siostra już dawno się nauczyły, że jeśli Peggy chce z nimi o czymś porozmawiać, najlepiej załatwić to możliwie jak najszybciej. – W porządku – odpowiedziała Nell i wręczyła mi swoją pustą torbę na zakupy. – Już jadę.

m atka i ojcZ ym n ell , John, mieszkali na rogu Park Avenue i Osiemdziesiątej Trzeciej Ulicy, w wielkim budynku z dwiema windami i czwórką portierów. Pokoje w ich apartamencie pomalowano na tak ciemne, nasycone kolory, że wprost biła od nich moralna pewność, której Nell i mnie najwyraźniej brakowało, skoro wszystkie ściany w naszym dwupokojowym mieszkaniu pomalowaliśmy na kość słoniową lub złamaną biel.

Peggy przywitała Nell przy drzwiach i zaprowadziła ją do kuchni, gdzie zaproponowała jej filiżankę herbaty. Nell już wtedy powinna się była zorientować, że coś jest nie w porządku. Zwykle Peggy dzieliła się swoimi poglądami na życie w salonie i nie podawała przy tym herbaty.

Jadąc metrem, Nell próbowała przewidzieć, o czym jej matka zamierza rozmawiać. W pierwszej kolejności obstawiała konieczność rodzenia dzieci w młodym wieku. Peggy już od roku kluczyła wokół tego tematu – to wyrażając podziw dla młodych matek z wózkami, gdy niby to przypadkiem minęła je na ulicy, to napomykając, że starsza siostra jednej z koleżanek z klasy Nell wydaje obecnie fortunę w klinice leczenia niepłodności. Jak każdy dobry prawnik, Nell szykowała sobie riposty, ale riposty na niewiele się zdawały w konfrontacji z Peggy. Dlatego kiedy usiadły z filiżankami herbaty przy stoliku w kuchni, Nell przygotowała się na przyjęcie ciosu.

– U Jeremy’ego wszystko w porządku? – zagaiła matka.

– 116 –

– Tak.

– Cieszę się. Nadal konfabuluje artykuły w tym piśmie?

– Weryfikuje, mamo. Tak, dalej pracuje dla „Harper’s Bazaar”.

– No tak, oczywiście.

Peggy potrzebowała więcej czasu niż zwykle, żeby przejść do sedna. Nawet nalała sobie drugą filiżankę herbaty.

– Dolać ci? – spytała córkę.

– Nie, dziękuję. Wolę kawę.

– To może zrobić ci kawy?

– Nie trzeba.

– To zajmie tylko chwilę.

– Mamo, naprawdę nie trzeba! Powiesz mi wreszcie, o co chodzi?

Peggy odstawiła filiżankę i wyprostowała się na krześle.

– Myślę, że twój ojczym ma romans.

Nell zachichotała.

Peggy zacisnęła wargi.

– Nie życzę sobie być pośmiewiskiem.

– Przepraszam, mamo. Nie śmieję się z ciebie. Zaskoczyłaś mnie, to wszystko. To zupełnie nie w stylu Johna. Poza tym ile on ma lat? Sześćdziesiąt osiem?

– To nie ma nic do rzeczy.

– Okej. W takim razie powiedz, dlaczego podejrzewasz go o romans.

Peggy wzięła głęboki oddech.

– Odkąd sięgam pamięcią, twój ojczym w każdą sobotę chodzi grać w squasha do Union Clubu.

– No tak.

– Cóż, dwa tygodnie temu zajrzałam do ich comiesięcznego newslettera, żeby sprawdzić, kiedy ma się odbyć ich wiosenny turniej. I wtedy zobaczyłam w kalendarium, że na pierwszego lipca zaplanowali ponowne otwarcie kortów… po półrocznym remoncie.

Nell oparła się na krześle, lekko zbita z tropu.

– A on wychodził grać przez całą wiosnę?

– W każdą sobotę. Dziś też.

– 117 –

Nell milczała przez chwilę, po czym pokręciła głową.

– Musi być jakieś sensowne wyjaśnienie, mamo. Na Manhattanie jest ze sto kortów do squasha. Może po prostu gra teraz gdzieś indziej.

– Nigdy nie wspominał, że chodzi teraz na jakiś inny kort.

– Co nie oznacza, że tego nie robi.

– Albo to jedna z tych sytuacji, kiedy komuś jest na rękę, żeby o czymś nie wspomnieć.

– Kłamstwo przez zatajenie prawdy?

– Dokładnie.

– A próbowałaś z nim o tym rozmawiać? Zapytać, dokąd chodzi?

– Nie zadaje się mężowi takich pytań – obruszyła się Peggy. A potem pochyliła się w stronę córki. – Właśnie dlatego zadzwoniłam po ciebie.

– Chcesz, żebym ja z nim porozmawiała?

– Oczywiście, że nie. Chcę, żebyś go śledziła.

– Śledziła?!

– Właśnie.

Ton Peggy stał się bardziej gorączkowy:

– Chcę, żebyś wyszpiegowała, co on robi w te wszystkie sobotnie popołudnia. Dokąd chodzi. Z kim się spotyka. Jak sama powiedziałaś, może istnieć całkowicie sensowne wytłumaczenie.

Albo…

Wyjęła z kieszeni złożoną kartkę. Nell rozwinęła ją i zobaczyła, że została wydarta z miesięcznego newslettera innego prywatnego klubu i zawiera kolaż zdjęć uczestników jakiejś niedawnej imprezy. Pośrodku znajdowała się fotografia trzech kobiet w kolorowych sukienkach i z podobnymi fryzurami. Peggy wskazała na stojącą w środku sześćdziesięciolatkę.

– …umawia się z nią.

Nell przypatrzyła się bliżej.

– Co to za jedna?

Peggy odwróciła wzrok i spojrzała na kuchenkę. Po chwili zebrała się w sobie i wskazała na podpis pod zdjęciem. Wynikało

– 118 –

z niego, że kobieta nazywa się Lydia Spencer i jest przewodniczącą komitetu ogrodniczego.

– Chyba pochodzi z Cleveland – powiedziała Peggy, jakby to była obelga. – Albo jakiegoś innego miasta w Ohio. Nie wiem dokładnie. Ale zawsze robiła słodkie oczy do twojego ojczyma, możesz mi wierzyć. Rozglądaj się za nią.

Nell powoli odłożyła wycinek na stół.

– Mamo, nie będę się za nikim rozglądać. Ale jeśli chcesz, żebym porozmawiała z Johnem, to mogę…

– Ani słowa na ten temat twojemu ojczymowi! Ani słowa. Zrozumiano? – Głos jej się trząsł.

– Okej – powiedziała Nell, unosząc dłonie w geście kapitulacji. – Nic mu nie powiem.

Peggy wpatrywała się w nią przez chwilę, żeby się upewnić, że dobrze się zrozumiały. A potem ponownie przeniosła wzrok na kuchenkę. Kiedy znów odwróciła się do córki, nie była opanowana. Zaczęła płakać.

– Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz mi pomóc, Nell. Przecież nigdy cię o nic nie proszę. Teraz też potrzebuję tylko, żebyś poświęciła mi godzinę swojego czasu. Godzinę, żeby się dowiedzieć, dokąd chodzi mój mąż.

Kiedy Peggy po raz pierwszy wspomniała o swoich podejrzeniach, Nell zachichotała – częściowo z tego względu, że jej matka miała zasłużoną reputację osoby robiącej afery z niczego. Potrafiła się naburmuszyć, bo Nickersonowie nie pojawili się u niej na świątecznym przyjęciu, bo portier Mario uporczywie mówi do niej madame, bo siostra Nell, Susie, wzięła ślub w plenerze! Przede wszystkim jednak Nell zlekceważyła podejrzenia matki, ponieważ pomysł, że jej ojczym mógłby okazać się niewierny, kompletnie nie pasował do jego charakteru. John był uosobieniem prawości i porządności, w najlepszym sensie.

Czego nie dałoby się powiedzieć o ojcu Nell… Pod wieloma względami Harry Foster stanowił idealną partię dla Peggy. Podobnie jak ona urodził się i wychował na Manhattanie. Pochodził z dobrej rodziny, uczęszczał do dobrych

– 119 –

szkół i dostał dobrą pracę w dobrej firmie na Wall Street. Mimo to, przy całym tym odpowiednim pochodzeniu – a może właśnie z jego powodu – widać było, że wszelkie zasady traktuje jak coś umownego. Kiedy był w dobrym humorze, chętnie opowiadał anegdotę ze szkoły z internatem, jak to spektakularnie dał się przyłapać na próbie ściągania na klasówce z  Wieku niewinności. A także inną, o tym, jak odebrał telefon kolegi i przejął ważnego nowego klienta. Lubił żartować, że dobitka po nieczystym zagraniu to jego ulubiony trik w golfie. Bliżej prawdy byłoby stwierdzenie, że to jego ulubiony trik w życiu. Kiedy Nell miała dwanaście lat, a jej siostra czternaście, Harry nabrał zwyczaju przynoszenia Peggy kwiatów raz w tygodniu. Dwanaście tulipanów, dwanaście lilii, dwanaście róż. Peggy była wniebowzięta. Wpisywało się to w jej poczucie romantyzmu, rytuału i estetyki wnętrz. Przycinała łodygi i układała kwiaty w wazonie, by wystawić je w widocznym miejscu, w przedpokoju lub na środku stołu w jadalni. Zawsze, kiedy ktoś z gości na kolacji skomplementował ten element wystroju, z przyjemnością wyjaśniała swobodnym tonem, że mąż co czwartek wręcza jej bukiet. Potem okazało się jednak, że nowy nawyk Harry’ego zaczął się od zwrócenia uwagi na ładną młodą florystkę z kwiaciarni naprzeciwko jego biura. W każde czwartkowe popołudnie zaglądał tam, żeby kupić tuzin dowolnych kwiatów, które mieli akurat w asortymencie, i przy okazji poflirtować. Kiedy w lipcu Peggy jak co roku wyjechała z dziećmi do rodzinnego letniego domu w Maine, Harry zaczął kupować bukiety kwiaciarce – i to w jej dwupokojowym mieszkaniu w Queens były teraz przycinane, układane w wazonie i wystawiane w widocznym miejscu. Jak co roku Harry dołączył do rodziny w Maine w ostatnim tygodniu sierpnia. Kiedy jednak nadeszło Święto Pracy *, lodówka została opróżniona, a bagażnik spakowany, Harry oznajmił Peggy, że nie zamierza wracać. Ani do Nowego Jorku, ani do pracy, ani do

* W Stanach Zjednoczonych obchodzone w pierwszy poniedziałek września (przyp. tłum.).

małżeństwa. Był zakochany w innej kobiecie i oboje postanowili mieszkać w letnim domu przez zimę. Albo przynajmniej do narodzin dziecka.

Jeśli ta puenta wydaje się wam raczej zimna i niezapowiedziana, pomyślcie, jak musiała się poczuć Peggy.

Zwyczajowe w takich sytuacjach dawanie upustu długo marynowanym zażaleniom, niewypowiedzianym pretensjom, podejrzeniom i oskarżeniom, uczucie wstydu i oburzenia, zatrudnianie adwokatów i podział majątku, niekończące się objaśnianie przyjaciołom i rodzinie, jak obecnie sprawy się mają, a do tego wszystkie te ponure i niespodziewane technikalia: pozbywanie się albumu ślubnego i oczekiwanie w kolejce, by przywrócić panieńskie nazwisko w prawie jazdy – rozwód obejmuje tyle bolesnych aspektów, że nie sposób ich tu wszystkich wyliczyć. Większość z nich zresztą znacie, czy to z autopsji, czy z opowieści. Może warto za to podjąć próbę podsumowania jednym zdaniem przeżywanych przy tym emocji. Gdyby miało ono dotyczyć Peggy, brzmiałoby następująco: czuła się oszukana.

Właśnie, oszukana – i to jeszcze jak.

Nie chodziło tylko o niewierność męża. Czuła się oszukana przez niepisane obietnice towarzyszące jej w młodości.

Oszukana przez instytucje w rodzaju Smith College, Kościoła Episkopalnego i Jane Austen – ponieważ one wszystkie sławiły sakrament małżeństwa. Oszukana przez wieloletnich przyjaciół, którzy albo stanęli po stronie Harry’ego, albo dyplomatycznie ogłosili neutralność. Oszukana przez ludzi ze swoich kręgów społecznych, którzy rzadziej zapraszali ją na kolację, odkąd stała się nieparzystą osobą przy stole. I wreszcie oszukana przez Życie, ponieważ zmusiło ją do przetrzymania skandalu, samotności i upokorzenia związanego z rozpadem małżeństwa – podczas gdy niedorównujące jej kobiety dookoła emanowały poczuciem moralnej wyższości wynikającej z własnych nieuszkodzonych związków.

– 121 –

To dojmujące poczucie oszukania uczyniło Peggy zgorzkniałą i wściekłą. Była zgorzkniała i wściekła jeszcze długo po tym, jak Nell i Susie jakoś odnalazły się w nowej sytuacji, długo po tym, jak nowojorska socjeta przestała się interesować, co stało się z Harrym Fosterem. Szczerze mówiąc, Peggy pozostała zgorzkniała i wściekła przez tak wiele lat, że Nell i Susie doszły do wniosku, iż matka zamierza być zgorzkniała i wściekła po kres swoich dni.

I tu na scenę wkracza John Wells.

Sześćdziesięcioczteroletni wdowiec, którego żona zmarła na raka dekadę wcześniej. John był dokładnie taki, jakim Harry nigdy nie chciał albo nie miał energii się stać: pracowity, godny zaufania, szanowany. Dzięki tym przymiotom został osobistym prawnikiem wielu odnoszących sukcesy biznesmenów, wykonawcą ich testamentów i opiekunem funduszy powierniczych ich dzieci. John nigdy nie napomykał w rozmowie o swoim dyplomie z uniwersytetu należącego do Ligi Bluszczowej ani ekskluzywnych klubach, których był członkiem, ani prominentach, którym doradzał. Nigdy nie zachowywał się niedyskretnie, nie rozpowiadał poufnych informacji ani nie obmawiał ludzi za plecami. I nigdy nie dobijał piłek po nieczystym uderzeniu.

Właśnie dlatego Nell w pierwszej chwili zareagowała śmiechem. Ponieważ umysł dostawał łaskotek na samą myśl, że John mógłby się spotykać z przewodniczącą komitetu ogrodniczego w jakimś hotelu na godzinę czy dwie w sobotnie popołudnia.

Mimo że Peggy słynęła z robienia afer z niczego, kiedy zaczęła płakać przy stole w kuchni, Nell zrozumiała, że jej matka mierzyła się z lękiem przed wywróceniem całego życia do góry nogami po raz kolejny od chwili, gdy zobaczyła kalendarium Union Club.

– W porządku – powiedziała Nell. – Będę śledzić Johna.

– 122 –

o ile w kucHni Nell początkowo zlekceważyła obawy matki, w taksówce w drodze do domu spojrzała na całą sytuację od innej strony.

Przypomniała sobie, że od trzech lat pracuje jako prawniczka w krajowym centrum fundacji Planned Parenthood. W węższym sensie jej praca polegała na ochronie prawa kobiet do decydowania o swoim ciele, ale mówiąc ogólniej, chodziło o stawanie w obronie kobiet w ogóle. Walczyła o kobiece zdrowie, godność i wolność. Broniła Latynosek w  barrios w Los Angeles, czarnych kobiet na rasistowskim Południu, nastoletnich dziewczyn wychowywanych przez ewangelickich rodziców na Środkowym Zachodzie. Może po tych wszystkich latach nadszedł czas, by zostać obrończynią własnej matki.

Przechodząc przez próg naszego mieszkania, była już całkowicie zdecydowana.

– Gdzie jest ten aparat, który mieliśmy ze sobą na Jamajce?

– Aparat? – spytałem, wyglądając zza gazety.

– Ten mały, cyfrowy.

– Chodzi ci o canona?

Zaczęła przetrząsać szuflady w kuchni, gdzie trzymaliśmy ładowarki, baterie i narzędzia.

– Jedziemy na jakąś wycieczkę? – spytałem.

Spojrzała na mnie z irytacją.

– Przestań się wygłupiać i pomóż mi szukać.

Poszedłem do szuflady, w której trzymaliśmy aparat fotograficzny.

– Proszę – powiedziałem. – Ale czy możesz mi powiedzieć, o co chodzi?

Więc mi opowiedziała. O herbacie w kuchni i grze w squasha, która nie była grą w squasha, o podejrzeniach matki i – co ważniejsze – jej lękach. Pokazała mi nawet zdjęcie trzech kobiet, bo Peggy nalegała, żeby je ze sobą wzięła.

– Zamierzasz szpiegować swojego ojczyma? – upewniłem się.

– Nie zamierzam go szpiegować – oświadczyła, usiłując znaleźć włącznik aparatu. – Po prostu w przyszłym tygodniu

zaczekam przed ich kamienicą, a kiedy John wyjdzie z domu z rakietą do squasha, sprawdzę, dokąd się wybiera.

Zaśmiałem się nerwowo.

– O co ci chodzi? – Zmrużyła oczy.

– Skarbie, nie wiem, czy to dobry pomysł…

– Bo?

– Bo… Nie wiem, czy przemyślałaś sprawę do końca. A co, jeśli się okaże, że John nie jeździ na squasha w inne miejsce?

Je śli naprawdę spotyka się z Panną Ogrodniczką? Co wtedy zrobisz?

– Powiem o tym matce.

Pokręciłem głową, bardziej z niedowierzaniem niż na znak protestu.

– O co ci chodzi? – powtórzyła.

Nabrałem powietrza jak ktoś, kto zamierza zanurzyć się w wodzie, nie znając głębokości zbiornika.

– Obie z siostrą lubicie żartować, jak bardzo miałybyście w życiu przechlapane, gdyby nie John. Powtarzacie, jakie to szczęście, że wasza matka na niego trafiła, i jaki z niego dżentelmen w każdym calu. Może lepiej, żeby to, gdzie spędza soboty, pozostało… niewiadomą.

– Żebym cię dobrze zrozumiała. Mówisz mi, że mężczyzna powinien móc robić, co mu się podoba, pod warunkiem, że będzie przy tym dyskretny, tak?

– Niezupełnie. Ale w Europie takie rzeczy są na porządku dziennym.

– Ach, tak, czyli powołujesz się na Europę? To nic wielkiego, jeśli mąż zdradza żonę, skoro François Mitterrand zdradzał swoją?

– Skarbie…

– Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie skarbem, rozkwaszę ci nos.

– Ty też mówisz do mnie „skarbie”.

– Okej. Ale jest czas i miejsce na mówienie „skarbie”. I teraz nie jest ten moment.

Milczeliśmy przez chwilę.

– 124 –

Kiedy Nell znów się odezwała, zmieniła ton: ściszyła głos i pozwoliła wybrzmieć własnym wątpliwościom.

– Posłuchaj, Jeremy, naprawdę rozumiem twoje argumenty. Ale jeśli moja matka chce wiedzieć, dokąd chadza jej mąż w sobotnie popołudnia, to moim zdaniem ma do tego prawo…

Nie pomimo tego, co przeżyła z moim ojcem, ale właśnie z tego powodu. Poza tym ile razy prosiła mnie o pomoc w całym moim życiu? Raz? Dwa razy?

Doceniłem jej wysiłek, by zmienić ton rozmowy, i postarałem się zrewanżować, okazując zaangażowanie.

– Co zamierzasz na siebie włożyć? Myślę, że jeśli planujesz śledzić Johna, chyba powinnaś zmienić wygląd.

– Pomyślałam sobie, że może pożyczę którąś z twoich czapek z daszkiem.

– Okej – powiedziałem. – To już coś. Możesz też wziąć jakąś moją bluzę. Tylko nie bierz czapki z logo Metsów. John im kibicuje. A kiedy jeden fan Metsów dostrzeże innego, na pewno podejdzie, żeby sobie razem ponarzekać.

w kolejną Sobotę Nell była gotowa. Cały tydzień planowała i przygotowywała się. Zamierzała wyruszyć z naszego mieszkania przed pierwszą, żeby na pewno dotrzeć na miejsce przed drugą. Pożyczyła moją granatową bomberkę i granatową czapkę z daszkiem z napisem Jeopardy!, którą dostałem na urodziny od brata. W kurtce, czapce i ciemnych ray-banach wyglądała jak gwiazda filmowa w drodze do Starbucksa na zdjęciach w jakimś tabloidzie. Kazała sobie „przypomnieć”, jak się robi zdjęcia canonem. A potem spytała mnie, jak się śledzi.

– A niby skąd miałbym wiedzieć?

– Przecież lubisz kryminały!

Posłała mi spojrzenie pełne rozczarowania i miała rację. Przy całych moich literackich aspiracjach nie znalazłem dotąd czasu na lekturę Marcela Prousta czy Thomasa Manna. Za to jakoś udawało mi się czytać powieści kryminalne. Całe mnóstwo

– 125 –

powieści kryminalnych. Przeczytałem wszystkie książki Raymonda Chandlera i Dashiella Hammetta (dwukrotnie), a także utwory Rexa Stouta, Rossa Macdonalda i Georges’a Simenona. Do tego obejrzałem tyle kina noir, że wystarczyłoby na całe życie.

– No dobrze – powiedziałem, odnajdując w sobie wewnętrznego Sama Spade’a – jeśli masz zamiar kogoś śledzić, powinnaś nie spuszczać go z oka, ale tak, żeby on cię nie zobaczył. Najlepiej trzymać się o jakieś pół przecznicy z tyłu, i to po drugiej stronie ulicy.

Nell kiwała głową.

– Przechodnie mogą ci zapewnić naturalny kamuflaż, ale równie dobrze może się okazać, że zasłonią ci widok. Na szczęście

John ma metr dziewięćdziesiąt i jest siwy, więc powinnaś być w stanie go wypatrzeć z pewnej odległości, nawet w tłumie.

– Dobra – powiedziała, wczuwając się w rolę.

– Kiedy dwie osoby umawiają się na spotkanie – ciągnąłem, głośno myśląc – najczęściej przychodzą osobno, ale za to wychodzą razem. Jeśli pójdziesz za Johnem do jakiejś restauracji czy hotelu, może się okazać, że będziesz czekać na zewnątrz godzinę albo i więcej, żeby się dowiedzieć, z kim się tam spotkał. Więc może zabierz ze sobą jakąś przekąskę.

– I butelkę wody.

– Tego akurat nie rób – ostrzegłem. – Lepiej, żeby nie zachciało ci się do toalety w trakcie obserwacji podejrzanego.

– No widzisz? – Uśmiechnęła się. – Wiedziałam, że się przydasz.

Nell przygotowała się nie tylko od strony taktycznej, ale również mentalnie, całkowicie wchodząc w rolę adwokatki Peggy. To ona miała być tą osobą, która w obronie prawa matki do godności i wiedzy, na czym stoi, będzie uporczywie dociekać prawdy. Dlatego sprawy mocno się skomplikowały, kiedy dokładnie w chwili, gdy Nell wkładała moją kurtkę, zadzwonił telefon.

– Twoja matka – oznajmiłem, zasłaniając dłonią słuchawkę.

– Powiedz, że oddzwonię później.

– 126 –

– To chyba ważne. Nell przewróciła oczami i podeszła do aparatu.

– Co się dzieje, mamo? Muszę zaraz wyjść z domu.

– Dobrze, że zdążyłam! – wyszeptała Peggy, prawdopodobnie dlatego, że John był w sąsiednim pokoju. – Nie chcę, żebyś za nim szła.

– Mamo – jęknęła Nell, lekko zdesperowana. – Tydzień temu na to nalegałaś.

– Cóż, od tamtej pory przemyślałam całą sprawę i doszłam do wniosku, że pewnie po prostu gra w squasha w jakimś innym miejscu.

– No właśnie. Dlatego tym bardziej powinnam to zrobić. Żebyś mogła dać spokój wszelkim podejrzeniom.

– Nie mam żadnych podejrzeń.

– A co z Lydią Spencer?

– Nie powinnam była ci o niej wspominać.

– Mamo, nie ma nic złego w tym, że chcesz poznać prawdę.

– Nelly. Tłumaczę ci wyraźnie, że nie chcę, żebyś to zrobiła. Rozumiesz, co mówię?

– Rozumiem.

– W takim razie obiecaj.

– Co mam obiecać?

– Że za nim nie pójdziesz.

Nell przymknęła na chwilę oczy.

– Obiecuję.

Peggy rozłączyła się bez pożegnania.

Nell pokręciła głową i odłożyła słuchawkę na widełki. Wzruszyłem ramionami.

Ale wtedy Nell wsadziła do kieszeni mojej kurtki aparat fotograficzny i zbożowego batonika.

– Co ty wyprawiasz? – spytałem.

– Jadę do centrum.

Możliwe, że opadła mi szczęka. Wskazałem na telefon.

– Tylko nie zaczynaj, Jeremy.

– Ja mam nie zaczynać? Nell! Przed chwilą obiecałaś matce, że nie będziesz śledzić Johna!

– W zeszłym tygodniu wyraźnie dała mi do zrozumienia, że chce poznać prawdę.

– Ale potem zmieniła zdanie!

– Może je zmienić z powrotem.

– A jeśli nie?

– Wtedy jej nie powiem, czego się dowiedziałam. Ale zamierzam odkryć, dokąd on chodzi.

– Nell… – Pokręciłem głową. – To nie twoja sprawa, co robi John.

– To mój ojczym. Więc może to jest moja sprawa, a może nie jest, za to tobie z całą pewnością nic do tego.

A następnie wymaszerowała z mieszkania i – chyba można to tak obiektywnie określić – trzasnęła za sobą drzwiami.

Po sprzeczce kiepskie pomysły wpadają do głowy z prędkością światła. Oto kilka z tych, które nasunęły się mi w ciągu paru sekund po trzaśnięciu drzwiami: 1. zadzwonić do Peggy i powiedzieć jej, że Nell pojechała do miasta; 2. zadzwonić do Johna i ostrzec go, żeby nie szedł na squasha; i 3. pojechać za Nell i spróbować przemówić jej do rozsądku – na ulicy naprzeciwko mieszkania jej matki. Tak jak mówiłem: same kiepskie pomysły.

Zamiast wcielić któryś z nich w życie, posprzątałem naczynia po brunchu.

„Zawróci”, pomyślałem przy zmywaniu i wycieraniu talerzy.

„Nie zawróci”, pomyślałem, odstawiając je do szafki.

Nell była teraz w trybie działania. Zamierzała doprowadzić sprawę do końca.

Jeśli mam być zupełnie szczery, na tym etapie sam byłem już dosyć zaciekawiony. Intrygowało mnie, dokąd chodzi John. Czy ma romans. I jak wyjdą zdjęcia.

Ciekaw czy nie, nie zamierzałem jednak siedzieć w domu i czekać na Nell. Zamiast tego postanowiłem zadzwonić do mojego

kumpla Dave’a i zapytać, czy nie wybrałby się ze mną do kina. Najlepiej na maraton filmowy. Bo już teraz przeczuwałem, że wyprawa Nell do centrum stanie się między nami tematem tabu, a przecież jeszcze się nawet nie odbyła.

popołudnie było ciepłe i słoneczne, kojarzące się z początkiem lata raczej niż końcówką wiosny. O trzynastej czterdzieści

Nell stała już za wiązem, jakieś dziesięć długości samochodu od wejścia do budynku, w którym mieścił się apartament jej matki. John wyszedł na ulicę dokładnie o czternastej, zgodnie z przewidywaniami Peggy. Miał na sobie beżowe spodnie, białą koszulę i niebieski blezer, zgodne z pisanymi i niepisanymi regułami Union Clubu. W ręku niósł sportową torbę, z której wyraźnie wystawała rączka rakiety do squasha. Po wyjściu z budynku skierował się na Park Avenue i ruszył na południe. Nell odczekała kilka sekund, po czym podążyła jego śladem, gotowa tropić podejrzanego w odpowiedniej odległości, idąc drugą stroną ulicy, jak wcześniej mądrze jej doradziłem. Wystarczyło jednak, że skręciła za róg, a zaczęła przeklinać mnie w duchu. Park Avenue to sześciopasmówka z pasem zieleni pośrodku! Jak niby miałaby śledzić ojczyma z drugiej strony ulicy? Poza tym była to Park Avenue w sobotę, zatem nie było na niej przechodniów, którzy mogliby Nell zapewnić kamuflaż.

Idąc w ślad za ojczymem, nie mogła się oprzeć myśli, że z nich dwojga to ona zachowuje się podejrzanie, przystając za latarniami, z daszkiem od czapki zsuniętym aż na nos. John tymczasem szedł, jak to miał w zwyczaju: luźnym, długim krokiem, patrząc prosto przed siebie. Na rogu Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy przystanął na chwilę, żeby pogłaskać psa znajomego, a potem równie swobodnie ruszył dalej. Gdyby był typem pogwizdującym, na pewno by pogwizdywał.

Z całą pewnością nie szedł do Union Clubu – Nell nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale Racquet Club także mieścił się na Park Avenue, od połowy lat pięćdziesiątych.

– 129 –

I czy Yale Club nie miał czasem jakichś kortów do squasha? John co prawda skończył prawo na Harvardzie, ale spora część jego przyjaciół i znajomych była po Yale. Co prawda Yale Club znajdował się jakieś czterdzieści przecznic dalej i większość sześćdziesięcioparolatków nie zadałaby sobie trudu, żeby iść tak daleko na piechotę, ale John tak. Zwłaszcza przy tak ładnej pogodzie. – To niedorzeczne – mruknęła do siebie Nell, niemal gotowa porzucić całe przedsięwzięcie, kiedy John nagle przeciął Park Avenue i ruszył na zachód wzdłuż Siedemdziesiątej Ósmej Ulicy. Na Piątej Alei nie ma żadnych kortów, uświadomiła sobie Nell. Jest za to mnóstwo hoteli: Sherry Netherland. Plaza. Peninsula. Saint Regis. Wezbrały w niej sprzeczne emocje: ekscytacja, niepokój, słuszne oburzenie, lęk. Nie było jednak czasu na ich analizowanie, ponieważ John nie zwalniał kroku. Żeby zdążyć przed zmianą świateł, Nell pomknęła na róg i przebiegła przez wszystkie sześć pasm drogi przy wtórze klaksonów dwóch taksówek. Minęła Madison Avenue i skręciła za róg w Piątą Aleję, dość szybko, by zauważyć, jak John wchodzi do Central Parku.

O ile Park Avenue świeciła pustkami, o tyle Central Park okazał się pełen ludzi. Byli tam biegacze i rowerzyści, spacerowicze z psami, turyści, matki z wózkami, ojcowie z chłopcami w strojach sportowych Małej Ligi, staruszkowie karmiący gołębie i ludzie czytający gazety – wszyscy cieszyli się nietypowo ciepłą pogodą, ostatnimi kwiatami wiśni i pierwszymi pąkami azalii.

Przynajmniej co do jednego, jak się okazało, miałem rację: wzrost i siwizna Johna ułatwiały wypatrzenie go w tłumie.

Nell trzymała się jakieś dwadzieścia metrów za nim, a jej wcześniejsze oburzenie i lęk gdzieś się ulotniły. W ich miejsce pojawiło się przemożne uczucie zagubienia. Była do tego stopnia zbita z tropu przez fakt, iż znaleźli się w parku, że nawet nie zauważała po drodze miejsc, z którymi łączyły ją wspomnienia z dzieciństwa: posągu Alicji w Krainie Czarów, na który kiedyś lubiła się wspinać, stawu, gdzie Caleb, jej wkurzający kuzyn, puszczał własnoręcznie skonstruowane idealne stateczki, ani

– 130 –

fontanny Bethesda, przy której razem z Betsy Madison popalały papierosy w siódmej klasie i marihuanę w dziesiątej.

Powszechnie wiadomo, że ulice Manhattanu przecinają się pod kątem prostym. Widok z lotu ptaka na Central Park przypomina jednak raczej schemat układu krążenia – ulice i ścieżki o różnych szerokościach przecinają się i wiją we wszystkich możliwych kierunkach. Dlatego w parku niezwykle łatwo się zgubić – nawet rdzennym nowojorczykom zdarzają się nieuchronne przystanki, a czasem cofanie się po własnych śladach. Tymczasem John posuwał się naprzód bez cienia zawahania, pewnie skręcając to w lewo, to w prawo, jakby pokonywał tę trasę tysiące razy wcześniej. Zwolnił dopiero przed niewielkim budynkiem miejskiego szaletu, kawałek na południe od fontanny Bethesda.

Nell ustawiła się za dębem, płosząc przy tym dwie wiewiórki, które rozpierzchły się w przeciwnych kierunkach. Kawałek dalej zebrał się spory tłum i rozbrzmiały wiwaty. Nell rzuciła okiem, żeby się przekonać, co wzbudziło tę nagłą ekscytację. Gapie otoczyli jakiegoś ulicznego artystę, który potrafił między innymi przeskoczyć ponad szeregiem pochylonych obserwatorów.

Między innymi – uświadomiła sobie Nell – bo jego główny talent nie miał nic wspólnego z gimnastyką, ale raczej z zabawianiem słuchaczy wciągającą gadką. Cały numer ze skakaniem od wybicia się po lądowanie trwał, licząc od momentu ustawienia się ludzi, może ze trzy sekundy, i choć niewątpliwie był imponujący, to nie wystarczyłby do zgromadzenia odpowiedniej liczby gapiów i zbudowania niezbędnej atmosfery wyczekiwania, by zagwarantować sensowny dzienny zarobek.

Dlatego najważniejszym elementem występu było przygotowanie numeru. Artysta w barwnych słowach opisywał czyn, którego zaraz dokona, i towarzyszące mu zagrożenie dla życia i kończyn. Doskonale potrafił wytypować osoby do ustawienia się w rzędzie, a przy okazji wesoło żartował z ich rodzinnych miejscowości, wyglądu czy wahania dotyczącego wzięcia udziału w widowisku. Odpowiednio podkręcał emocje, zmieniając

– 131 –

ustawienie czwórki ochotników i w ostatniej chwili dodając piątą osobę. Co jakiś czas domagał się dopingu od publiczności, prosząc o głośne oklaski, dzięki którym ściągał do siebie kolejnych przechodniów, by na koniec móc puścić w większy obieg kapelusz na datki.

Kiedy John wchodził do szaletu, artysta właśnie kończył wstępną część numeru, prosząc obserwatorów o ostatnie głośne brawa. Mimo czynnika rozpraszającego Nell wykazała się dyscypliną godną profesjonalistki i nie odrywała wzroku od drzwi do toalet. Udawało jej się to aż do momentu, w którym artysta poprosił widzów, by zaczęli odliczać od dziesięciu do zera. To okazało się pokusą nie do odparcia. Nell odwróciła głowę i spojrzała na artystę, który na „trzy” przyjął postawę sprintera w blokach startowych, by na „jeden” wyrwać do przodu, wybić się w powietrze, przefrunąć ponad plecami zbieraniny ochotników i wylądować bezpiecznie po drugiej stronie.

„Pewnie zarabia niezgorsze pieniądze”, pomyślała Nell, po czym odwróciła się z powrotem w stronę szaletu i czekała na ponowne pojawienie się Johna. I czekała.

I czekała.

Po dziesięciu minutach do szaletu wszedł turysta w średnim wieku. Kiedy wyszedł, Nell zagadnęła:

– Przepraszam, szukam swojego taty. Czy nie widział pan może kogoś w środku?

– Nikogo tam nie ma.

– Jest pan pewien?

– Proszę mi zaufać – odpowiedział. – Pani też nie spędziłaby tam ani chwili dłużej, niż to konieczne.

Kiedy się oddalił, Nell jeszcze przez chwilę wpatrywała się w drzwi, po czym zajrzała do środka. Turysta miał rację: wnętrze okazało się obskurne i puste.

Nell wyszła stamtąd, przeklinając się w duchu. Dlaczego musiała oglądać ten durny popis? Jeszcze w czasach studenckich widziała ten sam numer co najmniej dziesięć razy!

– 132 –

Tytuł oryginału

Table for Two: fictions

Copyright © 2024 by Cetology, Inc.

Copyright © for the translation by Aleksandra Kamińska

Projekt okładki

Ceara Elliot

Adaptacja projektu okładki oraz projekt wyklejek

Maria Gromek

Fotografie na okładce i wyklejkach

© Horn/Condé Nast/Shutterstock

© Shutterstock

© Slavik / Adobe Stock

© Spot Decor / Adobe Stock

© Chinnapong /Adobe Stock

Redaktorka nabywająca

Bogna Rosińska

Redaktorka prowadząca

Dominika Ziemba

Adiustacja

Paweł Cieślarek

Korekta

Anna Skóra, Lidia Nowak

Łamanie

Lucyna Sterczewska

Koordynacja produkcji

Ewelina Wójcikowska-Jakubiec

Opieka promocyjna

Zofia Kotecka

ISBN 978-83-8367-019-5

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, Kraków 2025

Druk: Abedik

LITERACKIE PUDEŁKO CZEKOLADEK WYPEŁNIONE NAJLEPSZYMI OPOWIEŚCIAMI.

Znudzony fałszerz, zuchwały koneser sztuki, kobieta próbująca odkryć

sekret ojczyma i Evelyn, bohaterka Dobrego wychowania, która powraca, by dokończyć swoją historię. Co się stanie, gdy jedno z nich nie wysiądzie z pociągu, czyjś lot do domu zostanie odwołany, a ktoś inny otrzyma propozycję nie do odrzucenia?

Jakie będą konsekwencje podjętych pochopnie, błahych decyzji?

Nikt tak wnikliwie i subtelnie jak Towles nie portretuje relacji międzyludzkich i nie opowiada o nich z właściwymi dla siebie humorem i elegancją. Autor mistrzowsko przedstawia nasze słabostki i wątpliwe motywacje, dla każdego – dość przewrotnie – szukając pozytywnego zakończenia.

„W tej książce Nowy Jork i Los Angeles przeglądają się niczym w lustrze. Towles świetnie pokazuje ambicje i lęki mieszkańców tętniących życiem miast.

Udowadnia też, że wczesny i późny kapitalizm niczym się od siebie nie różnią –władza, wyzysk, blichtr, upokorzenie to pojęcia i mechanizmy, których nie ima się czas. Stolik dla dwojga to udany miks gatunków – od Hollywood noir po zaangażowaną i poruszającą opowieść o ludziach, którzy szukają szczęścia na amerykańskiej ziemi. Bardzo dobra lektura!”

ISBN 978-83-8367-019-5

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.