Eric-Emmanuel
Schmitt
Ulisses z Bagdadu
Eric-Emmanuel Schmitt
Ulisses z Bagdadu
przekład Jan Maria Kłoczowski
W Y DAW N IC T WO Z N A K K R A KÓW 2 010
Obce jest to tylko, co nieludzkie Jean Giraudoux, Elpenor
Nazywam się Saad Saad, co po arabsku znaczy Nadzieja Nadzieja, zaś po angielsku brzmi jak Smutny Smutny. Z tygodnia na tydzień, czasem z godziny na godzinę, a niekiedy w błysku sekundy moja prawda przechodzi z arabskiego na angielski; w zależności od tego, czy jest mi dobrze, czy też źle – staję się Saadem Nadzieją lub Saadem Smutnym. Na loterii narodzin można wyciągnąć dobre lub złe losy. Jeśli koło wskaże Amerykę, Europę lub Japonię, wszystko jest jasne: rodzimy się tylko jeden raz i nie trzeba zaczynać od nowa. Jeśli jednak na świat przyjdziemy w Afryce lub na Bliskim Wschodzie... Zdarza mi się śnić o chwili tuż przed narodzinami: wówczas poprawiam i koryguję koło, które obraca się wśród komórek, molekuł i genów – poprawiam, by zmienić wynik. Nie chodzi mi o wygląd. Chodzi o to, by na świecie pojawić się w innym miejscu. W innym mieście lub kraju. Brzuch ten sam oczywiście. Trzewia mej ukochanej matki,
7
brzuch składający mnie na ziemi, na której mogę wzrastać. Byle nie ta dziura, z której za dwadzieścia lat będę musiał się wydostać. Nazywam się Saad Saad, co po arabsku znaczy Nadzieja Nadzieja, zaś po angielsku brzmi jak Smutny Smutny. Chciałbym trzymać się wersji arabskiej i płomiennych obietnic, jakie moje imię kreśliło na niebie. Życzyłbym sobie, bym przepełniony jedynie dumą mógł rosnąć, dojrzewać i wydać ostatnie tchnienie w tym samym miejscu, w którym się pojawiłem, niczym drzewo, które rozkwita pośród swoich, a potem samo nie szczędzi odrośli, dopełniwszy nieruchomej podróży w czasie. Byłbym zachwycony, dzieląc iluzję ludzi szczęśliwych, którzy wierzą, że żyją w najpiękniejszym miejscu na ziemi i nie muszą go z niczym porównywać. To błogosławieństwo odebrały mi wojna, dyktatura, chaos, tysiące cierpień i nadmiar śmierci. Za każdym razem, gdy oglądam w telewizji prezydenta Stanów Zjednoczonych George’a Busha, dostrzegam ów brak wątpliwości. Mnie tego brakuje. Bush jest dumny z bycia Amerykaninem. Jakby było z czego. On nie urodził się w Ameryce, ale ją wymyślił. Tak. Stworzył ją przy pierwszej swojej kupce na porodówce, udoskonalił w pieluchach, gdy gaworzył w żłobku, i na koniec pomalował kolorowymi kredkami na ławce
8
w podstawówce. To przecież normalne, że teraz, gdy dorósł, kieruje Ameryką! Byle nie mówić przy nim o Krzysztofie Kolumbie – to go wkurza. Ani słowa o tym, że Ameryka będzie trwać po jego śmierci. To go rani. Jest tak upojony swym pochodzeniem, jak gdyby zawdzięczał je samemu sobie. Syn siebie samego, a nie rodziców. Sobie przypisuje zasługę za coś, co było mu dane. Co za wspaniała arogancja! Jakże cudowne tępe samozadowolenie! Co za wspaniała próżność, która domaga się odpowiedzialności za coś, co się otrzymało! Zazdroszczę mu. Podobnie jak każdemu człowiekowi, który mieszka w miejscu nadającym się do mieszkania. Nazywam się Saad Saad, co po arabsku znaczy Nadzieja Nadzieja, a po angielsku – Smutny Smutny. Raz jestem Saadem Nadzieją, kiedy indziej Saadem Smutnym, nawet jeśli w oczach większości jestem nikim. U kresu podróży i na początku nowej piszę te słowa, by się usprawiedliwić. Urodzony tam, gdzie nie należało się urodzić, chciałem wyjechać. Starając się o status uchodźcy, zmieniałem tożsamości z lepszych na coraz gorsze: migrujący, żebrzący, nielegalny, bez papierów, bez praw, bez pracy. Jedyne, co do mnie pasuje, to „ukrywający się”. Nie pasożyt, nie wyzyskiwacz, ani tym bardziej spryciarz. Po prostu ukrywający się. Nie
9
należę do żadnego narodu. Nie należę do kraju, z którego uciekam, ani do tego, do którego chcę się dostać, ani do kraju, przez który jadę. Ukrywam się. Po prostu ukrywam. Nigdzie nie witany. Wszędzie obcy. Czasami mam wrażenie, że staję się obcy gatunkowi ludzkiemu... Nazywam się Saad Saad, ale swego rodowego nazwiska prawdopodobnie nikomu nie przekażę. Wbity w dwa metry kwadratowe mego prowizorycznego lokum wstydzę się prokreacji, a tym samym – przedłużania katastrofy. Tym gorzej dla mej matki i ojca, którzy tak fetowali moje przyjście na świat. Będę ostatnim Saadem. Ostatnim ze smutnych lub ostatnim, który miał nadzieję. Nieważne. Ostatnim.
1 Urodziłem się w Bagdadzie, w dniu, w którym Saddam Husajn zauważył swój pierwszy siwy włos. Wpadłszy w furię, wrzeszczał na cały pałac tak głośno, że o mało nie pękły mu żyły na szyi. Wezwał swego fryzjera, by ten natychmiast przefarbował jego siwe włosy na kruczo. Po czym oznajmił trzęsącemu się ze strachu mężczyźnie, że czyni go odtąd odpowiedzialnym za najmniejszą oznakę swego starzenia się: ma mieć oko na każdy siwy włos! Innymi słowy, urodziłem się w dniu, w którym Irak uniknął katastrofy. Fatalna czy pomyślna to wróżba? Przytaczam ten szczegół, gdyż ów fryzjer spokrewniony był poprzez małżeństwo z ciotką kuzynki siostry przyrodniej mojej matki. Cóż, rodzina... Gdy tego wieczora przyszedł do nas, by świętować moje narodziny, nie mógł się powstrzymać, by nie opowiedzieć ojcu, co mu się przydarzyło. Skryci za kotarą, rozmawiali ściszonym głosem. Golibroda nie przyznał się jednak – ani tej nocy, ani następnej – gdzie pojawiły się obumarłe
11
włoski: czy na głowie, czy też na innej części prezydenckiego ciała. Jego milczenie było wymowne. Każdy wie, że w naszym kraju mężczyźni, którzy długo chcą wyglądać męsko, farbują sobie na czarno zarost nad genitaliami. Moi rodzice mieli w każdym razie dwa powody do świętowania: na świat przyszedł syn, a tyran zaczął się starzeć. Przyjęto mnie jak cud. Normalna sprawa: po czterech córkach byłem kimś, kogo nikt się nie spodziewał. Różowa kluseczka wiercąca się między moimi nogami wzbudzała okrzyki ekstazy i dynastyczne nadzieje. Zanim powiedziałem lub zrobiłem coś mądrego – już mnie wielbiono. Zaledwie po kilku godzinach życia dałem powód do wiekopomnego święta, a nazajutrz – do niestrawności i historycznego kaca. W dzieciństwie rozpieszczany, dużo później niż moi rówieśnicy zrozumiałem, jak żyją – lub nie żyją – moi rodacy. Mieszkaliśmy w niewielkim beżowym budynku o rzut kamieniem od liceum, w którym nasz ojciec był bibliotekarzem. Rzecz jasna, szkoła była szkołą Baasu, biblioteka – biblioteką Baasu... Do Baasu, czyli rządzącej partii prezydenckiej, należały radio, telewizja, basen, gimnazjum, kino, kawiarnie, a nawet burdel – dodawał mój ojciec.
12
Początkowo wydawało mi się, że w życiu liczą się tylko trzy rzeczy: moja rodzina, Bóg i Prezydent. Po napisaniu tego zdania przyszło mi do głowy, że jedynie odległość sprawia, iż zuchwale podaję taką kolejność. W tamtym czasie groziłoby mi za to więzienie, bowiem należało przestrzegać następującej hierarchii: Prezydent, Bóg, rodzina. Porozlepiane wszędzie fotografie Prezydenta strzegły naszego codziennego życia. Jego postać widać było w budynkach administracji publicznej, w prywatnych kramach, barach i restauracjach, sklepach chemicznych i spożywczych. Małych zdjęć Prezydenta używaliśmy jako zakładek w podręcznikach. Każdy afiszował się z wizerunkiem arabskiego Wodza i czynił to albo z przekonania, albo z ostrożności lub tchórzostwa. Oprawiony obrazek z Saddamem Husajnem bywał najskuteczniejszą ochroną przed złym losem, niezbędnym, choć wystarczającym minimum, bowiem niewyjaśnione zatrzymania i aresztowania bez powodu spadały na ludzi częściej niż deszcz. Osobiście miałem wrażenie, że poprzez te obrazy Prezydent nas obserwował. Nie był rysunkiem na papierze. Nie. On tam był. W oczach miał ukrytą kamerę, a w papierowych uszach mikrofony. Śledził każdy nasz ruch i każde słowo. Wiedział o wszystkim. Jak wielu irackich uczniów przypisywałem Saddamowi wszelką władzę i zdolności. Nie myliłem się zbytnio.
13
Od czasu do czasu jakiś mężczyzna znikał. Mimo że miał rodzinę, żonę, dziecko, wnuka – nagle wszelki słuch po nim ginął. Wytłumaczenia były dwa: albo ten mężczyzna zaangażował się w ruch oporu przeciwko Saddamowi, albo też uwięziono go, torturowano, a potem zabito właśnie za to. Nikt tych hipotez nie sprawdzał, bo śledzenie prawdy było niebezpieczne. Zaginionego pozostawiano więc jego losowi i nikt nie wiedział, czy ukrywa się w górach dawnego Kurdystanu, czy też rozpuszczono go już w kwasie. Jako dziecko przyjmowałem to normalnie, choć stwór z obrazków budził strach. Zgodnie z dziecięcą logiką normalne było wszystko, co odkrywałem, i do potworów byłem przyzwyczajony. Karmiony przez ojca okrutnymi bajkami lub starożytnymi legendami w rodzaju eposu o Gilgameszu, pojmowałem los jako coś narzuconego, mrocznego i groźnego i nie wyobrażałem sobie świata bez Saddama Husajna, jego absolutyzmu, kaprysów, gniewów, uraz, humorów, nietolerancji czy przewrotów. Był dla mnie bohaterem, którego czciłem równie mocno, jak się go bałem. Jedyna różnica między światem bajek a rzeczywistością była taka, że tu, poza kartami książki, z dala od zaczarowanych królestw, smok nazywał się Saddam Husajn. Bezpośrednim i jedynym konkurentem Saddama był, moim zdaniem, Bóg. Wiele wspólnego
14
i prawie żadnej różnicy: także i Bóg budził lęk i szacunek; także i do niego dorośli kierowali dyskretne skargi i płomienne podziękowania; także i jemu nie należało się sprzeciwiać. Nieraz zastanawiałem się nad takim dylematem: Bóg czy Saddam Husajn? W tym pojedynku na wpływy Bóg nie miał jednak równych szans. Po pierwsze nie mieszał się w życie codzienne, zwłaszcza w Bagdadzie... Po drugie zemsta zajmowała mu więcej czasu niż Saddamowi... Bez szemrania znosił zniewagi, za które Saddam karał, zanim przyszły komukolwiek do głowy. Tym właśnie Bóg różnił się dla mnie od Saddama: był flegmatyczny, nie tak zawzięty i porywczy. Roztrzepany. Albo nieuważny... Miałem pewną hipotezę: skoro Bóg nie spieszy się z karą, to może jest dobry? Nie byłem pewien, choć takie zachowanie przemawiało na jego korzyść. Bóg był więc dla mnie kimś milszym od Saddama. W dodatku był kimś prastarym, chociaż i Saddam istniał w moim krótkim życiu od początku. Bardziej odpowiadali mi wreszcie ludzie Boga niż ludzie Saddama: brodaci imamowie o fioletowych rzęsach, którzy uczyli nas pisać po arabsku, a potem czytać Koran, byli ciekawsi, łagodniejsi i bliżsi od brutalnych baasistów, podejrzliwych urzędników, nienagannych generałów, okrutnych sędziów, sprawnych policjantów, żołdaków ze spluwą gotową do strzału. Tak, bez wątpienia, Bóg umiał
15
sobie dobierać ludzi. A Saddam? Czy on sam szanował Boga? Czy klękał przed nim? W przeciwieństwie do Saddama, który mnie przerażał, i Boga, który mnie intrygował – rodzina oznaczała dla mnie bezpieczeństwo i przygodę. Z jednej strony byłem pewien, że jestem kochany, z drugiej – cztery siostry, bezsilna matka i nieobliczalny ojciec budzili stałą czujność. Nasz dom zanosił się od śmiechów i piosenek, udawanych spisków i prawdziwych pojednań, krzyków tłumionych żartami. Tak bardzo brakowało nam pieniędzy, że wszystko było problemem: posiłki, wyjścia z domu, zabawy, odwiedziny. Mimo to czerpaliśmy przyjemność z kłopotów i z tego, że nam zawadzały. Na wschodni sposób z upodobaniem komplikowaliśmy coś, co było proste. Tak unikaliśmy nudy. Ktoś z zewnątrz mógłby nazwać funkcjonowanie domu Saadów „histerycznym”. Trafiłby. Pod warunkiem, że miałby na myśli wielkie szczęście, jakie rodzi się z histerii. Mój ojciec podgrzewał atmosferę sposobem mówienia. Bibliotekarz, wytrawny czytelnik, erudyta i marzyciel. Z książek zapożyczył manię szlachetnego wyrażania się. Niczym arabscy uczeni zakochani w poezji wolał mówić językiem wysokim, takim, w którym noc nazywa się „płaszczem mroku otulającym kosmos”, chleb „chrupiącym
16
mariażem mąki z wodą”, mleko „miodem przeżuwaczy”, a krowie łajno „łąkowym plackiem”. Własnego ojca nazywał więc „autorem mych dni”, własną żonę, a naszą matkę „fontanną płodności”, a swe latorośle „kością mojej kości, krwią mojej krwi, mozołem gwiazd”. Gdy już podrośliśmy – moje siostry i ja – choć zachowywaliśmy się jak prości smarkacze, wedle ojca „odżywialiśmy się” zamiast jeść, „zraszaliśmy pył dróg” zamiast robić siusiu, a gdy znikaliśmy w toalecie – „odpowiadaliśmy na zew natury”. Te kwieciste, przesadnie subtelne peryfrazy nie były, niestety, czytelne. Gdy my, jego potomni, stawaliśmy przed nim z otwartymi buziami, nic nie rozumiejąc, on – patriarcha Saad – wściekły na widok takiego braku wychowania tracił cierpliwość i tłumaczył natychmiast swą myśl w słowach mniej wyszukanych. Zwracając się jak do osłów, sam przemawiał jak osioł. Przechodził wtedy od „mało mnie to obchodzi” do „mam to gdzieś”, albo od „nie plącz się pod nogami, mały figlarzu” do „spadaj, kretynie!”. Ojciec nie znał po prostu zwykłych słów. Żyjąc na dwóch skrajnie odległych piętrach języka – wysokim i trywialnym – przeskakiwał z jednego na drugie i odwrotnie. Pamiętam pewną styczniową sobotę. Wstaliśmy wcześnie, by jechać do wuja, który mieszkał daleko. Ojciec, goląc się, spytał mnie:
17
– Synu mój, boski Ulissesie, nie drżysz przed różanopalcą jutrzenką? – Słucham? – Nie marznie ci dupa o piątej rano? W sumie uwielbiałem towarzystwo mego ojca, gdyż zawsze wyrażał się obrazowo. Co do matki, to nie musiałem się zmuszać, żeby być jej posłusznym. Kochałem ją tak bardzo, że cokolwiek zdecydowała – godziłem się. Byliśmy jedną osobą o dwóch ciałach: jej życzenia stawały się moimi pragnieniami, jej westchnienia zamieniały się w moje łzy, jej radość wybuchała moją ekstazą. Moje siostry szanowały to szczególne porozumienie. Ponieważ byłem jedynym chłopcem w rodzinie, a one wiedziały, że przyszłe życie spędzą przy jedynym mężczyźnie, tłumaczyły sobie moje przywileje płcią i nie zazdrościły niczego. Przeciwnie, rywalizowały o moje względy. Rozumiecie zatem, że dorastałem w raju. W tym cudownym miejscu, wśród oddanych kobiet, z pociesznym ojcem, z dalekim Bogiem i despotą, od którego oddzielały nas ściany mieszkania, żyłem szczęśliwy do chwili, gdy ukończyłem jedenaście lat. W dzieciństwie przyzwyczajamy się do mistrzów absolutnych. W wieku dojrzałym przepędzamy ich i nienawidzimy. Ja świadomość polityczną zyskałem bardzo wcześnie.
18
Mój wujek Nagib, brat matki, został zatrzymany rankiem przez ludzi Prezydenta. W więzieniu dwukrotnie go torturowali i trzymali o głodzie w celi. Po pięciu tygodniach wyrzucili go na ulicę, słabego, pobitego do krwi, niczym ścierwo dla głodnych psów. Na szczęście rozpoznała go sąsiadka, przegnała zwierzęta i zawiadomiła nas, gdy jeszcze nie było za późno. Wzięliśmy go do domu, gdzie matka i siostry opiekowały się nim i troskliwie leczyły. Stracił oko i ucho. Jęczał w gorączce i dreszczach, męczony powracającymi koszmarami. Dopiero po kilku dniach odzyskał mowę. Wtedy opowiedział nam, co się stało. Bardzo krótko: olbrzymi strażnicy znieważali go, trzymali bez wody i jedzenia, godzinami bili, wykrzykując oskarżenia. „Zdrajca”, „szpieg”, „świnia na amerykańskim żołdzie”, „płatny pachołek Izraela” – oto nieliczne słowa, jakie dochodziły doń między uderzeniami paskiem, kopniakami i razami nabitej gwoździami pałki. Takie zniewagi to u nas normalka. Nagib domyślał się, że go za coś obwiniają, ale za co? Cierpiał tak, że błagał swych oprawców, by mu powiedzieli, o co chodzi. Obiecywał, że powie wszystko, co chcą, tak, wszystko, byle go nie bili. Na próżno! Nagib ich rozczarował – to jedyna jasna myśl, jaka dochodziła doń wśród męczarni: torturowany rozczarował katów.
19
Wyrzucono go z więzienia bez żadnych wyjaśnień, dlaczego go aresztowali, a teraz wypuszczają. Znaliśmy naszego wujka Nagiba, cichego pantoflarza, i wiedzieliśmy, że nie miał w sobie nic podejrzanego: nie był ani Kurdem, ani Żydem, ani szyitą, nie był powiązany z Izraelem, zakochany w Ameryce, nie miał nic wspólnego z Iranem. Nie był winny. Mógł być jedynie podejrzany. Od tej chwili podejrzani byliśmy wszyscy... Męczeństwo wujka Nagiba było częścią planu realizowanego świadomie, systematycznie, z precyzją architekta. Planu, którego zwieńczeniem miało być królestwo terroru. W oczach nieufnego Prezydenta podejrzani byli wszyscy Irakijczycy. Tak, wszyscy, bez wyjątku! „Jeśli spiskujecie przeciwko Saddamowi, zawsze się o tym dowiemy. Nieważne, że czasami się mylimy. Lepiej zabić niewinnego, niż pozwolić działać winnemu. Mądrej głowie na zdrowie. Macie siedzieć cicho i być posłuszni”. Mając jedenaście lat, odkrywałem niesprawiedliwość, jaka spadła na mój kraj, i w sercu rodził się bunt. Rósł z dnia na dzień. Postanowiłem, że w przeciwieństwie do wujka Nagiba, dam ludziom Prezydenta rzeczywiste powody do podejrzeń. Podejmę z nimi tak zażartą walkę, że będzie mnie za co aresztować, przypiekać prądem, przytapiać w wannie i torturować bez końca.
20
Pewnego dnia ojciec przechodził obok mojego pokoju i zauważył, jak walę pięściami w mur. Więcej szkód poniosły moje dłonie niż wrogowie, ale nie mogłem przestać. – Kości z mej kości, krwi z mojej krwi, gwiezdny mozole, co robisz? – Gniewam się. – Przeciwko czemu ten gniew? – Gniewam się na Saddama Husajna. – Uspokój się i chodź za mną. Wziął mnie za rękę i poprowadził do małego pomieszczenia pod domem. Tam odkryłem skarb mego ojca – książki, które kilka lat wcześniej kazano mu wycofać z biblioteki. Zamiast wysłać wszystko do ministerstwa, gdzie poszłyby na przemiał, zachował je. Stały na kilku półkach w naszej piwnicy przykryte starymi kilimami. Istniało kilka rodzajów tych zakazanych książek: jedne były kurdyjskie, inne zbyt odważne obyczajowo, jeszcze inne – chrześcijańskie. Zabawne, że w oczach cenzury baasistowskiej tę samą czerwoną linię przekraczały dzieła skrajnie różne – kazania religijne i powieść erotyczna. W ten sposób biskup Bossuet i markiz de Sade stawali się braćmi w infamii, skazani na smażenie się na piekielnym rożnie. Niewiele było trzeba, by jakaś publikacja została zakazana, więc partyjne polowanie na książki miało tę dobrą stronę,
21
że mój ojciec zgromadził całkiem niezły zbiór, w którym królowali najlepsi z najlepszych w literaturze europejskiej: eseiści francuscy, poeci hiszpańscy, powieściopisarze rosyjscy, filozofowie niemieccy, a także – zajmując dwie półki – kryminały Agathy Christie, które znalazły się tam dlatego, że Irak znajdował się kiedyś pod okupacją brytyjską. Należało zatem pozbyć się także i tej słynnej angielskiej pisarki. Dopuszczając mnie do swej tajemnicy, ojciec kończył lub raczej zaczynał mnie kształcić. Dumny za swego kraju, zakochany w jego bogatej tysiącletniej historii, mówiący o Nabuchodonozorze tak, jak gdyby spotkał go wczoraj, nienawidził dzisiejszego reżimu i miał poczucie, że wbrew Saddamowi Husajnowi, którego miał za uzurpatora, utrwala iracką tradycję, uczoną cywilizację, która wymyśliła pismo i była otwarta na obce kultury. Swą tajemną bibliotekę nazywał „podręczną Babel” – tak bardzo przypominała mu pomniejszoną wieżę babilońską, do której udawali się niegdyś ciekawscy z całego świata – pielgrzymi gawędzący w różnych językach. Tego dnia poznałem smak lektury lub wolności – co wychodzi na to samo – i lata młodości upływały mi na walce z ideologicznym praniem mózgów, które urządzano nam w liceum. Broniłem się, próbując myśleć w sposób niezależny, samodzielny.
22
Moje siostry wychodziły za mąż. Odkryłem wtedy, że pomimo dorastania wśród kobiet nie byłem dziewczynką. Bo dziewczyny mają tylko jedno w głowie: wyjść za mąż. To ich obsesja: wyobrażają sobie idealnego kandydata, a gdy znajdzie się już narzeczony, przygotowują się do ceremonii. Po weselu opuszczają rodzinny dom – tak, tak, posuwają się nawet do tego – by poświęcić się małżeństwu. Małżeństwu, nie mężowi, gdyż mężczyzna – jak inne samce – ma niewiele do roboty: pracuje, dyskutuje, zasiada nad szklanką miętowej herbaty z przyjaciółmi i gra w kości, domino, szachy. Tak, dziewczyny takie właśnie są i moje siostry zrobiły, jak każe obyczaj. „Rodzina się powiększa” – obwieszczała matka, a łzy strumieniem ciekły jej po policzkach. Znaczyło to, że „dom pustoszeje”. Nie domyślała się, jak bardzo ma rację, i nie podejrzewała, że pustoszeje również „podręczna Babel”, gdyż ojciec, skromny urzędnik, nie zważając na niebezpieczeństwo, wyprzedawał zakazane tomy, by opłacić kolejne wesela. Miałem już dwóch szwagrów – Aziza i Rachida, a także trzy siostrzenice i siostrzeńca, gdy w sierpniu 1990 roku Saddam Husajn wypowiedział wojnę Kuwejtowi. Nie tylko wojna się nie udała. Moje siostry przywdziały czarne stroje, gdyż ich mężowie polegli w walce. Wróciły jako wdowy do domu. Razem
23
z dziećmi. Ojciec sprzedał kilka mebli, mówiąc, że potrzeba nam więcej miejsca. Zaczęła się blokada gospodarcza. W odpowiedzi na agresywną politykę Saddama Husajna – o, jak bardzo podzielałem to stanowisko – Narody Zjednoczone nałożyły embargo na Irak. Nie wiem, czy bogaci, spasieni, nic niewarci politycy, którzy uchwalili te sankcje, pomyśleli choć przez chwilę, jak my, Irakijczycy, je wytrzymamy. Wątpię, i to jedyne usprawiedliwienie, jakie znajduję. Mając być ciężarem dla Saddama Husajna, embargo przygniotło tylko nas, zwykłych ludzi. Gdy dinar stracił na wartości blisko tysiąc razy, wybieraliśmy się na zakupy ze zwojami starych banknotów poupychanymi w worki na śmieci lub walizki. Zresztą, co mieliśmy kupować, skoro nikt niczego nie sprzedawał? Wielu ludzi z miasta przenosiło się na wieś. Gdyby nie paczki rozdawane co miesiąc przez rząd – mąka, olej, herbata i cukier – zginęlibyśmy z głodu. Dzięki tym racjom żywnościowym jako tako dawaliśmy sobie radę. Do Bagdadu wracał strach, coraz większy. Bano się nie tylko Saddama Husajna. Jeśli tylko ktoś miał cokolwiek, czego jeszcze nie wymienił, bał się, by go nocą nie okradziono: kierowca taksówki sypiał w swoim samochodzie w garażu zamkniętym na kłódkę, z pistoletem pod ręką, rodziny dyżurowały na zmianę,
24
pilnując, by nie ukradziono im worka ryżu lub skrzynki pomidorów. Ale najbardziej baliśmy się tego, by nie zachorować. To właśnie przytrafiło się dzieciom moich sióstr. Czy szok po stracie mężów sprawił, że młode matki nie miały zdrowego mleka? Czy karmiły smutkiem, zaraźliwym lękiem? Ich maluchy w wyniku infekcji cierpiały na chroniczną biegunkę. Towarzyszyłem matce i niemowlakom podczas każdej wizyty w przychodni. Za pierwszym razem lekarz przepisał receptę, ale nie było odpowiedniego lekarstwa. Za drugim – choć dziewczynka wypluwała przed nim płuca – odmówił pomocy, jeśli nie damy mu pieniędzy pod stołem. Dzięki ślubnej obrączce matki ocaliliśmy ją. Za trzecim razem oświadczył nam, że choćbyśmy przywieźli całą teczkę złota, nie uda mu się znaleźć koniecznego leku, gdyż brakuje go w całym kraju. Niewinne biedactwo zmarło. Za czwartym razem zastaliśmy już tylko jednego lekarza: stał sam, przed oknem, w pustym pomieszczeniu. Jego koledzy z przychodni wyjechali za granicę, podobnie jak pielęgniarki, które nie miały za co kupić benzyny, by dojeżdżać do pracy samochodami. Czekał na pacjenta, który gotów był mu kupić stetoskop, byle tylko miał za co utrzymać rodzinę. Chłopczyk zmarł.
25
W ciągu kilku lat najstarsza z moich sióstr straciła męża na wojnie, a potem córkę i syna na skutek embarga. Zmęczona, pomarszczona, z matową skórą, wysuszonymi dłońmi i zgasłym okiem, w wieku dwudziestu pięciu lat wyglądała jak staruszka. Każdy Irakijczyk, który przetrwał ten okres – to prawda, że pierwsze umierały dzieci – może zapewnić tych facetów z Narodów Zjednoczonych, że embargo to najlepszy sposób, by ukarać i tak nieszczęśliwy już lud, a zarazem pomóc jego przywódcom. Cementem złagodzić ból! Betonem wzmocnić dyktatury! Przed embargiem w Iraku nie przestrzegano praw człowieka. Tym bardziej w ciągu dziesięciu lat embarga, ale do tego dochodziły trudności z wyżywieniem, kłopoty z leczeniem, wzrost zachorowań na polio, mnożące się kradzieże i wzrost korupcji. Odbierając totalną władzę despocie, a co za tym idzie – pełną odpowiedzialność, embargo rozgrzeszało Saddama. Jeśli brakowało jedzenia – to z powodu embarga; jeśli odbudowa się opóźniała – to z powodu embarga; jeśli wielkie prace publiczne były przerywane – winne było embargo. Embargo nie tylko nie osłabiło prześladowcy, ale przyniosło odwrotny skutek: Saddam Husajn znów był człowiekiem opatrznościowym, jedynym irackim ratunkiem w obliczu wrogich barbarzyńców. Jestem jednak pewien, że ci sprytni politycy, któ
26
rzy skazali nasz kraj na jeszcze większe cierpienie, zestarzeją się spokojnie w swych domach, okryci honorami, z medalami za działalność humanitarną, ciesząc się snem, którego nie zakłóci nigdy żadne wspomnienie o horrorze, jaki nam zgotowali, o horrorze, o którym nic nie wiedzą. W tym czasie kilka razy przychodziło mi do głowy, by wyjechać do Europy lub do Stanów. Myślałem o tym ospale, jakby z lenistwa, tak jak rozwiązuje się zadanie matematyczne. Zauważyłem bowiem, że rodziny, które miały kogoś za granicą, lepiej znosiły nędzę: dwa dolary włożone do listu mogły poprawić los. Powiedziałem o tym ojcu. – Nie sądzisz, że gdzie indziej osiągnąłbym więcej? – W jakim sensie, synu, kości z mej kości, krwi z mojej krwi, gwiezdny mozole? – Myślę o karierze. Mógłbym być prawnikiem albo lekarzem. Nieważne. Gdybym tak wyemigrował? – Synu, są dwa rodzaje emigrantów: ci, którzy zabierają zbyt wiele bagażu, i ci, którzy wyjeżdżają bez niczego. Których wolisz? – Nie wiem... – Ci, którzy zabierają zbyt wiele bagażu, sądzą, że przenosząc się, ułożą sobie życie. Tymczasem nigdy go sobie nie ułożą. Dlaczego? Bowiem to w nich samych tkwi problem! Noszą go, ciągną za
27
sobą, wietrzą go, ale nie rozwiązują ani nie stają z nim twarzą w twarz. Tacy emigranci zmieniają miejsca, ale nie samych siebie. Na darmo się oddalają, i tak nigdy od siebie nie uciekną. Przegrają swoje życie tak samo, jak by to uczynili tutaj. Złymi emigrantami są ci, którzy włóczą się objuczeni kilkutonową przeszłością, z rozbujałymi dylematami, z zanegowanymi pomyłkami i maskowanymi wadami. – A ci drudzy? – Podróżują lekko, gdyż są gotowi, giętcy, umieją się przystosować i doskonalić. Tacy wiedzą, jak wykorzystać zmieniający się pejzaż. To dobrzy emigranci. – Jak zgadnąć, czy należymy do dobrych, czy do złych? – Gdy masz piętnaście lat, jeszcze na to za wcześnie. Nie mówiłem już o tym ani nie myślałem. Moi nauczyciele nie uciekli do Jordanii, więc uczyliśmy się, siedząc w klasie, na podłodze, bez zeszytów i ołówków, z jednym podręcznikiem na trzydziestu uczniów. Pomiędzy coraz rzadszymi lekcjami sprzedawałem kadzidełka przed budynkami ministerstw, by zarobić kilka dinarów. Nie zapominałem o kłopotach mego kraju. O zdrowiu Saddama Husajna krążyły plotki. Jednego dnia rozpoznawano u niego raka, sześć
28
dni później miał przejść zawał; potem bardzo rzadki wirus miał go oślepić, aż wreszcie wylew krwi do mózgu przykuł go do łóżka: stracił mowę i był sparaliżowany. Jednak najnowsze zdjęcia i wystąpienia telewizyjne zaprzeczały tym plotkom: Saddam miał się dobrze, ten Przewodnik narodu o czarnych włosach, z brzuchem ściśniętym gorsetem, utuczony, wspaniały, niewiedzący, co to głód. Na przekór oczywistości przekonani upierali się: „Nie bądźcie naiwni, partia Baas pokazuje nam sobowtóra, wielu sobowtórów prezydenta”. Ale tyrania nie pozostawiała złudzeń... Mimo to plotki powracały, rozchodząc się szybko jak na arabskim targu, niczym tlen, coś ulotnego, ale z resztkami nadziei – nadziei, że koniec Saddama już blisko. Ci, którzy wymyślali te plotki, podejmowali walkę, jednak nie tę aktywną – zbyt niebezpieczną – ale w wyobraźni. Rozpoznawali zresztą raka z dużym wyczuciem i znajdowali guza zawsze tam, gdzie chcielibyśmy, aby się pojawił, sprawiając, że Saddam Husajn szybko umrze: w gardle, w mózgu, w okrężnicy. Jeśli żadna choroba nie radzi sobie z dyktatorem, szeptali niektórzy, to może uda się to Amerykanom, którzy zbroili się przeciwko niemu. Nawet jeśli sami Amerykanie chorobą nie byli. Chociaż... Ale nie wyprzedzajmy wypadków.
Kiedy traci się wszystko, pozostaje jedno – nadzieja. Saad Saad ma kochającą rodzinę, czułe siostry i wspaniałego ojca. Gdy poznaje piękną Leilę, zdaje się, że nic nie może zniszczyć ich wspaniale zapowiadającej się przyszłości. Wojna zabiera mu wszystko. By ratować rodzinę, Saad Saad decyduje się na opuszczenie zajętego przez Amerykanów Iraku i rusza w pełną przygód tułaczkę za chlebem, wolnością, miłością. Niczym współczesny Ulisses spotyka na swojej drodze bohaterów jak z kart Homera. W jego wędrówce ziemią obiecaną staje się Anglia, a przewodnikami podobni mu imigranci. Eric-Emmanuel Schmitt używa słynnej historii Odysa do nakreślenia losów współczesnego wygnańca. Zastanawia się nad samotnością i wyobcowaniem imigrantów. Pokazuje, że tam, gdzie zacierają się granice, wciąż tli się nadzieja – nadzieja na wspólne życie w pokoju i przyjaźni.
Dołącz do fanklubu Erica-Emmanuela Schmitta na
www.schmitt.pl
Cena detal. 29,90 zł