Marek Krajewski, Jerzy Kawecki, "Umarli mają głos. Prawdziwe historie"

Page 1



marek Krajewski Jerzy Kawecki

Umarli mają głos p r aw d z i w e h i s t o r i e

Wydawnictwo Znak Kraków 2015



I Cmentarna bestia



Nikt z wrocławian nie przypuszczał, że tego piątkowego wieczoru dwudziestego listopada 1987 roku w ich mieście objawi się cmentar­ na bestia. Ludzie oglądający Dziennik Telewizyjny wpatrywali się nie­ chętnie w nalane twarze partyjnych aparatczyków, którzy opisywali kolejne etapy „wdrażania” reformy gospodarczej. Jedni widzowie zło­ rzeczyli generałowi Kiszczakowi chełpiącemu się niedawnym aresz­ towaniem Kornela Morawieckiego, przywódcy Solidarności Walczą­ cej. Inni wietrzyli zmiany polityczne, których symbolem miała być rzecznik praw obywatelskich profesor Ewa Łętowska. Większość sie­ działa obojętnie przed ekranem w oczekiwaniu na koniec dziennika i kolejny odcinek serialu komediowego Zmiennicy. W hotelach ro­ botniczych lała się marna wódka Bałtyk, w akademikach bułgarskie wino Mechandijsko. Deszcz ze śniegiem ciął ukośnie w słabym świe­ tle ulicznych latarń. Półmrok spowijał miasto. Dolarowe prostytut­ ki wkładały najlepszą bieliznę. Taksówkarze i właściciele melin zacie­ rali ręce, licząc na dobry zysk. Zapowiadał się wieczór pełen wrażeń. *** Przed godziną dwudziestą drugą motorniczy przegubowego tram­ waju numer czternaście kończył swój ostatni kurs. Jeszcze tylko powrót do zajezdni na Krzykach i fajrant. Nie przyglądał się zbyt 15


uważnie nielicznym pasażerom. Przesłuchiwany później przez mi­ licję, pamiętał dobrze hałaśliwych punków i starą kobietę w chu­ stce na głowie. Wszyscy oni wysiedli na przystanku przy osiedlu Różanka. Na kolejnym, tuż koło cmentarza Osobowickiego, wy­ siadł ostatni pasażer. Niepozorny mężczyzna z podłużną brezen­ tową torbą na ramieniu. Brezent z kilku stron był mocno napięty, zupełnie jakby w środku znajdowały się narzędzia, których trzon­ ki wybrzuszały materiał. Motorniczy uznał, że jest on pewnie pra­ cownikiem jednego z wielu pobliskich prywatnych zakładów ka­ mieniarskich. W zmęczonym umyśle tramwajarza nie zrodziła się nawet najmniejsza wątpliwość, że o tej godzinie żaden zakład ka­ mieniarski już nie pracuje. *** Mężczyzna wysiadł z czternastki i poszedł w stronę ulicy Łużyc­ kiej. Nie chciał wchodzić na cmentarz ani bocznym wejściem, ani tym bardziej głównym. Wolał przedostać się przez mur. Był bardzo zwinny i robił to już kilkakrotnie. Rozejrzał się uważnie dookoła. Nikogo. Cisza. Bezruch. Nawet przestało padać. Nie dbał o to, że na mokrym śniegu jego podeszwy zostawią odciski. Do rana i tak wszystko zdąży stopnieć. Błyskawicznie wbiegł pomiędzy drzewa rosnące tuż przy murze. Świetnie wyćwiczonym ruchem przerzucił na drugą stronę torbę. Dobrze wymierzył – nie upadła na żaden grobowiec, ale bezgłośnie wryła się w miękką ziemię. Podskoczył i złapał się obiema rękami betonowej krawędzi. Musiał być wygimnastykowany, bo podciąg­ nął się szybko i czubkiem prawego buta zahaczył o mur. Po dwóch sekundach był już na terenie cmentarza. Zarzucił torbę na ramię i szybko ruszył alejkami w stronę gro­ bu, który upatrzył sobie już kilka dni temu. W miarę jak oddalał 16


się od latarń stojących przy ulicy Łużyckiej, zanurzał się w coraz głębszą ciemność. Nie chciał zapalać latarki. Nie, jeszcze nie te­ raz. Znał dobrze ten cmentarz. Mógłby dojść wszędzie z zamknię­ tymi oczami. Po pięciu minutach marszu znalazł się przy świeżo usypanym grobie. Upewnił się. Tak, dobrze trafił. Kobieta, urodzona w 1936 roku, pochowana tydzień temu. Nie pamiętał jej imienia. Nie było mu potrzebne. I tak będzie się do niej zaraz zwracał różnymi piesz­ czotliwymi zdrobnieniami. Zapalił duży wędkarski reflektor. Zdjął kaszkiet, zwinął go w ru­ lon i schował do kieszeni kurtki. Na głowę założył górniczą latarkę czołową. Nie obawiał się, że światło zaalarmuje służbę cmentarną czy też nocnych stróżów. O tej godzinie na ogromnym, ponad­ -pięćdziesięciohektarowym terenie cmentarza Osobowickiego jedy­ ną żywą duszą była jego własna. O ile w ogóle miał duszę. Zerwał z grobu wieńce i więdnące kwiaty. Ułożył je porząd­ nie na środku alejki, formując z nich spory stos. Drut wystają­ cy ze sztucznych kwiatów rozciął mu skórę dłoni. Nie przejął się tym. Na własnej skórze przekonał się, że opowieści o trującym ja­ dzie zwłok są mocno przesadzone. Rozpiął brezentową torbę, wy­ jął narzędzia. Plunął w dłonie, zatarł je, chwycił łopatę i zaczął rozkopywać grób. Po dwóch kwadransach – cały drżący od eks­ cytacji i mokry od potu – poczuł pod stopami wieko trumny. Wtedy sięgnął po siekierę. Uderzył, mrużąc nieco powieki, by ochronić oczy przed drzazgami i szczapami. Ułamał deskę i zobaczył to, o czym marzył. Nogi. Sięgnął po la­ tarkę i oświetlił je dokładnie. Czarne szpilki, cieliste rajstopy i czar­ na sukienka w białe i beżowe łezki, która tuż nad kolanami układa­ ła się w fałdy. Zadrżał, kiedy zsuwał z jej stóp buty. Był już bardzo, bardzo blisko. 17


*** Rajmund Wiśniewski wstał z wersalki i spojrzał na budzik. Była godzina szósta. Noc w końcu minęła. Policzył głośno. To już siód­ ma prawie bezsenna noc po pogrzebie jego żony Lucyny, którą w pięćdziesiątym pierwszym roku życia strawił rak narządów rod­ nych. Podszedł do okna. Z wysokości siódmego piętra spojrzał na osiedle Popowice. Nowy dzień nawet nie zabłysnął na horyzoncie. Jego zapowiedź niósł jedynie stukot butelek z mlekiem dochodzą­ cy z klatki schodowej. Godzinę później Wiśniewski wysiadał z malucha pod cmenta­ rzem Osobowickim. Było jeszcze ciemno, gdy stanął nad grobem żony i zaczął jej cicho opowiadać o swojej tęsknocie i nie przespa­ nej nocy. W miarę jak się rozjaśniało, wzrastał w nim niepokój. Zauważył, że wieniec od niego i dzieci jest odwrócony i całkiem zakrywa szar­ fę z napisem „Kochanej Mamusi i Żonie”. Spojrzał na inne. Dwa z nich – jeden od teściowej i jeden od koleżanek zmarłej – leżały przekrzywione, rzucone na grób w nieładzie. Nie była to wina gra­ barzy. Pamiętał, jak równo i dokładnie je układali. Pamiętał też do­ brze, że ubijali i wyrównywali boki świeżo usypanego grobu. Teraz były nierówne, a wokół miejsca pochówku walały się grudy ziemi. Wiśniewskiemu zakręciło się w głowie. Wypluł niedopałek na wilgotną ziemię i ukucnął. Czuł straszliwy lęk, że grób jest pusty. Że wszystkie najintymniejsze wyznania, które – jak sądził – wyja­ wia od tygodnia zmarłej żonie, tak naprawdę kieruje do nikogo. Wstał i szybko ruszył w stronę biurowych budynków obok głów­ nej alei cmentarza. Każda sobota była w Polsce od sześciu lat dniem wolnym od pracy. Ale nie dla służby cmentarnej. Śmierć nie wybie­ ra dnia ataku. Ona pracuje zawsze. *** 18


Na początku grudnia 1987 roku wieść o rozkopanym grobie jako zwykłą plotkę przyniósł do Zakładu Medycyny Sądowej wrocław­ skiej Akademii Medycznej pewien prokurator. Nikt się tą informa­ cją specjalnie nie ekscytował. Ludzie zwani hienami cmentarnymi, rozgrzebujący groby w poszukiwaniu kosztowności, działali od za­ mierzchłych czasów. Poszukiwacze skarbów, do których – mimo całego moralnego obrzydzenia – można by ich porównać, byli co­ dziennością we Wrocławiu i na całym Dolnym Śląsku. Nikt nie przypuszczał, że tego sprawcę motywuje zupełnie co innego. *** Dziesiątego grudnia podjęto w Prokuraturze Rejonowej Wrocław­ -Psie Pole decyzję o ekshumacji zwłok Lucyny Wiśniewskiej. Na­ stępnego dnia na cmentarzu zebrało się sporo osób. Psycholog po­ licyjna uspokajała wdowca, który cały drżał i nie chciał odejść od grobu. Milicjanci rozglądali się wokół podejrzliwie, gotowi w każ­ dej chwili rozgonić przypadkowych gapiów. Prokurator spojrzał na zegarek, potem na grabarzy i dał im znak. Zaczęli kopać. Sześćdziesiąt metrów dalej szedł kondukt żałobny. Towarzyszą­ cy bliskiemu w jego ostatniej drodze nagle znieruchomieli. Doszedł ich potworny krzyk boleści. Krzyczał jakiś mężczyzna. Pokiwali gło­ wami i poszli dalej. W końcu byli na cmentarzu. *** Osiem dni później doktor Jerzy Kawecki zaparkował dużego fia­ ta przy ulicy Mikulicza-Radeckiego. Przed czekającą go sekcją zwłok czuł pewien irracjonalny niepokój. Śmierć była mu co­ dziennością, na jego stole sekcyjnym leżało wiele ofiar gwałtów, samobójstw i brutalnych morderstw. Widział zwłoki rozczłon­ kowane, zgniłe i nadjedzone przez zwierzęta. Nigdy jednak nie 19


widział ciała, które już po zgonie byłoby obiektem seksualne­ go pożądania, a takie przypuszczenia nieodparcie się nasuwały i doktorowi, i jego kolegom z Zakładu Medycyny Sądowej. Dzi­ siaj nadszedł czas, by tę hipotezę zweryfikować. Dzisiaj należa­ ło dopuścić do głosu kobietę, której los być może nie oszczędził pohańbienia po śmierci. Kawecki zbliżył się do trumny stojącej pod ścianą prosektorium. Już na pierwszy rzut oka widać było, że ktoś najpewniej roztrzaskał ją siekierą. Z dziury wystawały kobiece nogi, obleczone w rajstopy i pozbawione obuwia. Doktor dał znak dwóm laborantom sekcyjnym, by zdjęli wieko trumny. Nawet tak doświadczeni pracownicy nie mogli powstrzy­ mać okrzyku zgrozy. Mimo iż ciało częściowo przykrywała ziemia, bestialstwo, z jakim je potraktowano, było doskonale widoczne. Zmarła wyglądała tak, jakby cały jej brzuch oraz prawy bok ciała – od żeber poprzez biodro aż do kolana – wygryzł rekin ludojad. Nie pożarł jedynie śledziony i wątroby. Kawecki pochylił się nad trumną i zaczął ją lustrować, począw­ szy od wieka. Na ostrych krawędziach i odłupanych szczapach ujrzał od razu fragmenty tkanek i przyklejone żółtawobrunatne kawałki ludzkiego tłuszczu. Wiedział już, że bestia wyłupała dziurę w trum­ nie, a następnie zdjęła buty zmarłej, chwyciła ją za nogi i wyciąg­ nęła częściowo przez otwór. W czasie tej operacji drzazgi powbijały się w ciało kobiety, tu i ówdzie odarte z naskórka. Po co sprawca ją wyciągał? Doktor spojrzał na buty ustawione obok głowy zmarłej. ­„Obuwie jako fetysz” – pomyślał i w następnej chwili zauważył wy­ cięte pośladki i pochwę. Wtedy w jego umyśle wyświetliło się jesz­ cze jedno słowo. Nekrofil. Kiedy ciało przeniesiono na stół sekcyjny i usunięto ziemię, w zielonkawym świetle bzyczących jarzeniówek ujawniła się cała 20


potworność dokonanego czynu. Zmarłej wyrżnięto brzuch i na­ rządy rodne. Rozdarta sukienka obnażała poplamiony krwią biu­ stonosz. Po jego zdjęciu okazało się, że w miejscu lewej piersi zie­ je rana o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów. Rekin ludojad nie tylko wygryzł brzuch, podbrzusze, prawe bio­ dro i udo. Zaatakował również z lewej strony, gdzie wyrwał pra­ wie całą pierś. Kawecki przyjrzał się ranie i zauważył równe cięcia ostrym na­ rzędziem.  – Sprawca miał pewną rękę – powiedział do protokolanta, mło­ dego stażysty o bladozielonej z przejęcia twarzy, która wyrażała jed­ no pytanie: „Skąd pan wie?”.  – Zobacz, jak prowadził cięcia. – Doktor wskazał palcem na brzegi rany na piersi i na brzuchu. – Są długie i precyzyjne. Gdy­ by nie umiał operować nożem, brzegi byłyby poszarpane, a krót­ kie cięcia szły jedno po drugim. Rana przypominałaby choinkę ry­ sowaną przez dziecko. Sprawca stał lub siedział w grobie. Warunki niezbyt sprzyjające chirurgicznej precyzji. A jednak cięcia są precy­ zyjne... Kim on mógł być?  – Lekarz? – zapytał protokolant.  – Lekarz, weterynarz – mruknął doktor. – Laborant sekcyjny. Może rzeźnik... Rekin ludojad. To określenie wróciło jak bumerang w myśli Ka­ weckiego. „Ludojad – huczało mu w głowie – ludojad, rzeźnik, lu­ dojad, rzeźnik”. A potem pojawiło się inne. ***  – Nekrofag? – powtórzył prokurator Wojciech Maruszkiewicz. – Nekrofag i nekrofil? Czy nie za dużo tego dobrego? 21


Obaj siedzieli na ławce przed Zakładem Medycyny Sądowej i palili radomskie. Wyjście na zewnątrz zaproponował prokurator, któremu najwyraźniej bardziej niż zwykle doskwierała trupia woń prosektorium, wyjątkowo tego dnia uciążliwa. Pogoda się zmieniła, chwycił siarczysty mróz, a nad miastem rozpaliło się słońce. W jego ostrym świetle obaj wydychali kłęby dymu zmieszane z oddechami. Do świąt zostało zaledwie kilka dni, ale ani Kawecki, ani Maruszkiewicz nie myśleli o kolacji wigilijnej.  – To bardzo często idzie ze sobą w parze – powiedział doktor. – Wyciął narządy rodne i dolne partie pośladków. Może się nimi sek­ sualnie zadowalać, jak Mundzio Kolanowski, który przyczepiał – jak zapewne pamiętasz – kobiece genitalia do manekina, by z nimi kopulować. Ale może też je po prostu zjadać. Byli już tacy artyści na tym najlepszym z możliwych światów...  – Napis „513” i strzałki na wewnętrznej powierzchni wieka wy­ konano ołówkiem w zakładzie stolarskim, co sprawdziliśmy. Nie­ wiele też nam dały odciski palców zdjęte z trumny. Porównaliśmy je z tymi z akt różnych zboczeńców. I dalej nic... Co z twojego punktu widzenia możemy o nim jeszcze powiedzieć, oprócz tego, że sprawnie posługuje się nożem? I co sądzisz o przedmiotach zna­ lezionych przy ciele?  – Tak zwany święty obrazek włożony do trumny. – Kawecki zga­ sił papierosa. – To częsty zwyczaj. Dobry znak na ostatnią drogę, jakby życzenia szczęśliwej podróży, o ile tak można rzec o podróży w zaświaty... A gaziki chirurgiczne w jamie brzusznej to pozostało­ ści poszpitalne, których nie usunięto w czasie kosmetyki przed po­ grzebem...  – A ten kawałek lnianego prześcieradła też ze szpitala? – proku­ rator uważnie na niego spojrzał. – I rękaw od koszuli? Mąż zmarłej mówi z całym zdecydowaniem, że koszula nie należała do jego żony. 22


Doktor wstał z ławki i spacerował przez chwilę w tę i we w tę. Maruszkiewicz czekał cierpliwie.  – To mogło wyglądać tak – zaczął wreszcie Kawecki. – Fa­ cet rzeczywiście oddarł kawałek swojej koszuli na cmentarzu lub wcześniej. Nie wiem, może chciał zawinąć w niego pierś i narzą­ dy rodne. Nie przewidział jednak, że zmarła ma wyjątkowo duży biust, który nie zmieści się wraz z pozostałym wyciętym ciałem w ten kawałek materiału. Ile on miał... Nie pamiętam... Jakie miał wymiary? Prokurator włożył okulary, otworzył teczkę, wyjął akta i prze­ rzucał je przez chwilę.  – Czterdzieści pięć na dwadzieścia pięć centymetrów.  – Tak, to trochę mało na to wszystko – zamyślił się Kawecki. – Zobaczył więc, że wycięte części ciała się nie mieszczą i wrzucił go ze złością do trumny. A skrawek prześcieradła może rzeczywiście pochodzić ze szpitala... Krótko mówiąc, to by świadczyło o pew­ nym zaniedbaniu... A to by oznaczało... Zapadła cisza. Maruszkiewicz jej nie przerywał. Otulił się szczelniej kołnierzem kożucha i poprawił na głowie futrzaną czap­ kę z nutrii.  – A to może oznaczać, że facet jest jeszcze niedoświadczony albo nie miał pojęcia, jak wyglądała zmarła – dodał wreszcie Kawecki. – Bo gdyby wiedział, wziąłby większy materiał. Nie przewidział tak obfitego ciała... Uważam go za zimnego profesjonalistę, choć na końcu puściły mu nerwy...  – Na jakim końcu? O czym mówisz?  – O ranie kłutej, która nie ma nic wspólnego z wycięciem oko­ lic sutka. Puściły mu nerwy i wbił nóż w piersi. Zabił trupa.  – Czekaj, dlaczego „jeszcze niedoświadczony”? – Prokurator wciąż zadawał pytania. 23


– Bo, jak sądzę – odparł spokojnie Kawecki – on dopiero nabie­ rze doświadczenia. Cmentarna bestia znów zaatakuje... Jeśli już nie zaatakowała. Lepiej pomyśl o kolejnych ekshumacjach! Maruszkiewicz bez słowa podał mu rękę i poszedł w stronę bra­ my. Żaden z mężczyzn nie życzył drugiemu „Wesołych Świąt!”. *** Nie było kolejnych ekshumacji. Pod lupę wzięto grabarzy. Żadne­ go z nich nie przyłapano na kłamstwie. W więzieniu i w szpitalu psychiatrycznym przesłuchano kilku zboczeńców, których zlokali­ zowano dzięki milicyjnym aktom. Pewien znany wrocławski psy­ chiatra napisał dla prokuratury ekspertyzę o nekrofilii i nekrofagii. Nie znaleziono sprawcy. Pod koniec stycznia zawieszono sprawę. Mimo to stugębna plotka rozprzestrzeniała się po mieście. Szepta­ no, że nekrofilem jest syn pewnego znanego prawnika, który dzię­ ki swoim koneksjom doprowadził do zawieszenia sprawy. W każ­ dej plotce jest ziarno prawdy. Ale tylko ziarno. *** Lata mijały i wszystko w Polsce się zmieniało. On sam postanowił też nieco zmienić swój cmentarny modus operandi. Nocna działal­ ność na cmentarzu zaczęła być niebezpieczna, bo na początku lat dziewięćdziesiątych stał się on miejscem o wiele bardziej uczęszcza­ nym niż wcześniej. Czasami późną nocą pojawiali się sataniści i po­ szukiwacze przygód, a raz nawet widział wstrząsającą scenę skato­ wania kloszarda, którego pewnej zimowej nocy pijani, ogoleni na łyso młodzieńcy wyciągnęli z wielkiego cygańskiego grobowca – jego tymczasowej noclegowni. Mężczyzna uciekł wtedy z cmentarza wystraszony jak dziecko. Przypomniała mu się scena z dzieciństwa, kiedy jako jąkający się 24


i uznany za opóźnionego w rozwoju dziesięciolatek został dotkli­ wie pobity przez szkolnych kolegów. Po opatrzeniu ran na pogoto­ wiu wrócił do domu i zasnął w łóżku matki. Obudził się w środku nocy. Mama spała obok, odwrócona do niego tyłem. Czuł moc­ ny zapach alkoholu, a kiedy przytulił się do niej, nawet nie drgnę­ ła. Szarpnął nią. Żadnej reakcji. Zupełnie jakby nie żyła. Pomyślał o tym, ale nie poczuł strachu. Omal go nie rozsadziło inne uczu­ cie. Wściekłe pożądanie. Potem tak już było zawsze. Nieliczne kobiety, z którymi trafiał do łóżka, były zaskoczone i oburzone jego dziwnymi wymagania­ mi. Nie chciał z nimi współżyć. Wolał, by zasnęły i pozwoliły mu za plecami cicho zaspokajać swoją żądzę. Wyśmiewały go i wyrzu­ cały z łóżka. Postanowił znaleźć taką kobietę, która cały czas będzie milczała i nigdy go nie wyszydzi. *** Widok skinheadów kopiących bezdomnego sprawił, że mężczyzna zaczął działać za dnia. Przychodził na cmentarz wczesną porą, zwy­ kle koło siódmej, w roboczym kombinezonie. Szedł pewnym kro­ kiem cmentarnymi alejkami, pchając przed sobą taczkę z kilofem i łopatą. Torba ze sklepu Aldi leżąca na spodzie skrywała pod sobą inne narzędzia – skalpel, nóż i wojskowy bagnet. Nigdy, również w ten mżysty poniedziałek piętnastego marca 1993 roku, nikt nie zwracał większej uwagi na robotnika w pocie czoła pracującego przy grobie. Był bezpieczny. Pogrzeby nie odby­ wały się o tak wczesnej porze, a staruszki z kwiatami pojawiały się zwykle później. Grabarze brali go za kamieniarza, których wielu kręciło się po cmentarzu. Mógł robić to, co kochał. Odkopanie grobu Mirosławy Grudzień zajęło mu kilkanaście minut. Rozejrzał się wokół. Pusto. Cicho. 25


Rozbicie wieka trumny ostrą siekierą było bardzo proste. Mężczyzna wyrąbał w nim dużą dziurę i chwycił zmarłą za nogi. Wysunął je poza trumnę i ściągnął z nich czarne szpilki. Potem sięgnął głębiej, zacisnął palce na pasku od spódnicy, ściągaczu rajstop i gumkach majtek. Skaleczył się przy tym o ostre drza­ zgi wystające z trumny, ale nie zwrócił na to nawet uwagi. Był tak blisko... Jednym ruchem zdarł z ciała wszystko, co trzymał w garści. Wyszedł z dołu i ułożył odzież na dnie taczki, pod torbą. Kiedy znów wskoczył do grobu, uważał na trumnę. Nie chciał uszkodzić swej ukochanej. Przez chwilę czule przyglądał się hal­ ce w bladoróżowe różyczki. A potem ją podwinął. I wszystko się zaczęło. *** Są ludzie, którzy marzą o takiej chwili, by z satysfakcją wykrzyczeć komuś w oczy: „A nie mówiłem?!”. Doktor Jerzy Kawecki do nich nie należał. Był człowiekiem świadomym własnej wiedzy i wartości, nie musiał zatem od nikogo domagać się ich potwierdzenia. Cóż by mu przyszło z tego, że zgnębiony prokurator przyglądający się ze studenckiej galeryjki w prosektorium przyznałby mu rację? Co by to dało tej nieszczęsnej kobiecie na stole sekcyjnym, gdyby prawnik powiedział: „Tak, panie doktorze, rzeczywiście powinniśmy doko­ nać wielu innych ekshumacji! Może byśmy znaleźli dodatkowe śla­ dy cmentarnej bestii?”. Kawecki domyślał się, że Maruszkiewicz zdaje sobie sprawę z błędu zaniechania, bo teraz starał się niczego nie przeoczyć i wy­ chylał się przez barierkę mimo straszliwego smrodu wydzielanego przez gnijące zwłoki.  – Te banknoty to od rodziny? – zapytał, przełykając ślinę. – Na dobrą drogę? 26


– Tak jest – odparł doktor i wypuścił z pęsety kilka banknotów stu- i pięćsetzłotowych. Mokre i przegniłe, wylądowały przy ry­ nience na narządy, tuż obok fragmentów worka foliowego, w jaki w szpitalu zapakowano zwłoki.  – Nie będzie to podróż w luksusach – zauważył Ireneusz Bro­ warski, pomocnik sekcyjny, który uruchamiał małą piłę do cięcia czaszki. – Widziałem już tutaj hojniej wyposażonych...  – O tak – przyłączył się do niego protokolant. – Jednemu to włożyli do trumny flaszkę oryginalnego koniaku! Nie jakąś brandy... Wszyscy czterej mężczyźni obecni w prosektorium od lat obco­ wali ze śmiercią i widzieli jej różne odmiany. Bestialstwo, z jakim potraktowano zwłoki Mirosławy Grudzień, było jednak tak przera­ żające, że mogli albo milczeć, albo rozmawiać – nawet pół żartem, pół serio – o drobiazgach związanych ze zmarłą. To częsty zwyczaj w środowisku szpitalnym – żartować, by oswoić zgrozę. Bo tylko tak można nazwać uczucie, które ogarnęło Kaweckiego, kiedy patrzył na zbezczeszczone zwłoki. Ktoś pewnymi, niemal chi­ rurgicznymi cięciami odkroił lewą pierś, całe podbrzusze i wewnętrz­ ne części ud. Co czuł ten bydlak, patrosząc kobietę, posypując ziemią i gliną wątrobę, śledzionę, nerki i kawałek dwunastnicy? Wyrywając jej pęcherz moczowy i jelita? Czy nie przerażała go jej twarz o zatar­ tych rysach i zapadniętych gałkach ocznych? Czy głowa pokryta reszt­ kami brązowych włosów ruszała się, kiedy ją tarmosił? Aby nie dać się ponieść wściekłości, doktor zapatrzył się w gładkie przecięcia czę­ ści chrzęstnych żeber. Specjalista. Mógłby zrobić doktorat z nekrofilii. Kawecki odgonił mroczne myśli, pochylił się nad ciałem i wykonał kolejne cięcia. Ileż razy on to widział! Taką skórę – napęczniałą, zielon­ kawą, gdzieniegdzie szarą i czerwonawą. Takie płuca – małe, zwiotczałe, zupełnie niczym szmaty, z uchodzącymi spod nich pęcherzykami ga­ zów gnilnych. Rutyna była błogosławieństwem. Dała mu uspokojenie. 27


Po sekcji zwłok poszedł z Maruszkiewiczem do swojego gabi­ netu. Umył ręce, zdjął fartuch, nasypał miałkiej kawy Tchibo do dwóch szklanek i włączył czajnik elektryczny. Siedzieli w milczeniu i palili białe marlboro.  – To ten sam bydlak? – zapytał w końcu prokurator.  – Tak – odparł Kawecki. – Precyzyjny profesjonalista. I tchórz­ liwy. Nie chciał być rozpoznany. Dlatego wbił w nią nóż. Głęboko, by mieć pewność, że go nie rozpozna... Tak, to ten sam... Gwałci­ ciel i zabójca trupów.  – Tym razem tego nie spieprzymy – warknął prokurator. Był dwudziesty szósty kwietnia 1993 roku. *** Nie spieprzyli. Doświadczeni milicjanci, przemianowani stosunko­ wo niedawno na policjantów, rozwścieczeni bestialstwem nekro­ fila, ruszyli do akcji niezwykle energicznie. Służby ze wszystkich wrocławskich nekropolii zostały wielokrotnie przesłuchane, poli­ cyjne patrole – umundurowane i w przebraniu kamieniarzy i gra­ barzy – regularnie przeczesywały cmentarne aleje. Pojawiły się pie­ niądze na kuszące nagrody dla tych policjantów, którzy rozwiążą sprawę nekrofila. Odgrzebano sprawę z lat sześćdziesiątych, kiedy oskarżono syna pewnego prokuratora powiatowego o odkopanie zwłok mło­ dej żony. Nie znaleziono podstaw, by uznać go za podejrzanego w „sprawach osobowickich”. Sześćdziesięcioczteroletni mężczyzna nie opuszczał od lat szpitala dla psychicznie chorych, gdzie przy swym łóżku zrobił ołtarzyk ukochanej zmarłej. Przeciwko ekshumacjom protestowały rodziny. Z tego oraz z innych powodów nie odkopano grobów wszystkich kobiet ostat­ nio pochowanych na wrocławskich nekropoliach. Postanowiono 28


wytypować „ofiary”. Zamiary te ugrzęzły jednak w sporach: czy sprawca kieruje się wiekiem ofiar, czy może ich cechami, przypo­ minającymi mu jakąś bliską osobę? Policja sprawy nie spieprzyła. Nie zawsze można mierzyć zaan­ gażowanie wyłącznie skutkiem, który znów był żaden. *** Kiedy po latach zapytałem o to Jerzego, odpowiedział mi:  – Powiem to, co powiedziałem Wojtkowi. Wydaje mi się, że kiedyś go znajdziemy w jakimś grobowcu... Dopadnie go zawał albo wylew, gdy będzie wyciągał kolejne kobiece zwłoki, by je oka­ leczać, a potem nasycać się częściami ciała. Jest już stary... Długo nie pożyje... *** Osiemnastego września 2003 roku zmarł znany historyk, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego Antoni Wacław Bieluń. Miał zostać pochowany w grobowcu rodzinnym na cmentarzu na wrocław­ skim Brochowie. Jedenaście dni później o godzinie dziesiątej rano rozpoczęła się ceremonia pogrzebowa. Ogromny kondukt szedł szeroką aleją bro­ chowskiego cmentarza przy wtórze marsza pogrzebowego Chopi­ na. Dziekan wydziału i prorektor powtarzali sobie w myślach mowy pożegnalne, koledzy zmarłego i jego uczniowie wspominali cicho wspólnie przeżyte chwile, wdowa i córka płakały. Meleks z trumną podjechał do grobowca, grabarze otworzyli że­ lazną kratę. Rozległ się okrzyk zdumienia, orkiestra przerwała w pół taktu, a potem rozeszła się zatrważająca wieść. Prokurator w stanie spoczynku Wojciech Maruszkiewicz, który był wieloletnim partnerem brydżowym profesora Bielunia, odszedł 29


na bok i wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Doktor Jerzy Kawec­ ki odebrał po pierwszym sygnale.  – Chyba miałeś rację – powiedział cicho prokurator. – Chyba go w końcu mamy! *** Nie mieli go. W grobowcu, w niszy przeznaczonej na trumnę profe­ sora Bielunia, leżał niewysoki mężczyzna. Jego ciało oblepiały reszt­ ki stroju pogrzebowego. Nie znany nikomu z obecnych żałobników. Zmumifikowany pasażer na gapę. Przerwano ceremonię. Rozwścieczeni krewni profesora rozpę­ tali burzę. Wszczęto śledztwo, które miało odpowiedzieć na py­ tanie, kim jest obcy trup i jak się tam dostał. Odpowiedź, jaką bardzo szybko uzyskano, była tragikomiczna. Otóż dwaj grabarze, Zdzisław Turek i Robert Stańczak, zatrudnieni w firmie pogrze­ bowej Pola Elizejskie, miesiąc wcześniej rozkopali sąsiedni grób, w którym spoczywał niejaki Antoni Etman. Ich zadaniem było przygotowanie grobu dla nowego „lokatora” i odwiezienie szcząt­ ków starego do kremacji. Wyjęli zmumifikowanego nieboszczyka, przygotowali grób do pogrzebu, po czym zadowoleni z wykonanej pracy, spożyli na cmentarzu znaczną ilość alkoholu. W stanie nie­ trzeźwym udali się do domu, ukrywszy wykopane zwłoki w oko­ licznych krzakach. Wrócili dopiero po tygodniu. Ponieważ termin kremacji już minął, mieli pewien kłopot: za nową musieliby płacić z własnej kieszeni. Postanowili pozbyć się zwłok w sposób bardzo prosty. Włamali się do sąsiedniego grobowca i tam do niszy we­ pchnęli lekką mumię, jaką już od dawna był Antoni Etman. Kie­ dy już stali przed sądem, pokornie się kajali i wzajemnie obarczali winą. Sąd, wziąwszy pod uwagę ich wcześniejszą niekaralność, pozytywną opinię środowiskową oraz marną sytuację finansową, 30


wymierzył im na podstawie artykułu 262 paragraf 1 kodeksu kar­ nego po pół roku więzienia w zawieszeniu. Prokurator Maruszkiewicz umarł dziesięć lat później, sprawa „nekrofila z Osobowic” została zawieszona. Doktor Jerzy Kawecki wciąż czeka na wiadomość o kolejnym „pasażerze na gapę”. Na razie nikt jeszcze do niego w tej sprawie nie zadzwonił.



Spis tr eści Przedmowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . ..   5 I  I Cmentarna bestia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113 II  II Rytuał. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 133 III  III Poszukiwacz skarbów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 157 IV  IV Sekcja zwłok, której nie było . . . . . . . . . . . . . . ..  87 V  V Cicha noc, święta noc . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111 VI  VI Dziura w sercu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. 131 VII  VII Zbrodnia i kara na Brochowie . . . . . . . . . . . . . . . 157 VIII Knur . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. 181 VIII IX  IX Przebudzenie po śmierci . . . . . . . . . . . . . . . . . .. 205 X  X Chłopcy z jagodami . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. 227 XI  XI Zmowa milczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. 247 XII  XII Królowa siłowni . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 269



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.