№0 / maj 2012 numer bezpłatny www.zwyklezycie.pl
Zwykłe Życie
3
Spis Treści
4
Dzień dobry
6 Piknik
Miejsca, Rzeczy
10 Warszawa w końcu kocha Wisłę
Miejsca
12 Tam po prostu wypadało bywać
Miejsca
18 Dancing w Bibliotece
Miejsca
22 Czas na Szare Myszy
Ludzie, Rzeczy
28 Zrób sobie zagłówek
Rzeczy
30 Kto dziś szczotkuje kapelusze?
Ludzie, Miejsca, Rzeczy
36 Ta rzecz ma 3 miliony lat
Rzeczy
44 Dobierańce zaplatańce precle
Rzeczy
50 Bermuda, Bahama come on pretty mama
Ludzie, Rzeczy
58 Wild Wild East
Ludzie, Miejsca
62 Głuchy telefon
Ludzie, Miejsca
68 Frytki z Okienka
Ludzie, Miejsca
74 Dzika chrupiąca swoboda
Ludzie, Miejsca, Rzeczy
76 Ławica ryb
Rzeczy
78 Mięso i cebula
Ludzie, Rzeczy
82 Tężyzna fizyczna rzecz święta
Rzeczy
84 Zwykłe życie w Polsce Ludowej
Rzeczy
86 Życie w nawiasie
Rzeczy
88 Jazzpospolita
Ludzie, Rzeczy
90 Tęsknica to choroba przewlekła
Rzeczy
92 Co oglądasz, żeby zachciało ci się chcieć?
Ludzie
94
Gumowe ucho
96 Półka z książkami
Ludzie, Rzeczy
redakcja: Agata Napiórska i Marta Mach projekt i skład: Olek Modzelewski (www.olekmo.pl) korek ta: Martyna Miernecka Katarzyna Gajewska Joanna Smolińska zdjęcie na okładce: Kuba Dąbrowski (www.kubadabrowski.com) ilustracja na dzień dobry: Ola niepsuj / illo.pl (www.aleksandraniepsuj.blogspot.com) przy tym numerze współpracowali z nami: Robert Baka, Michał Bielecki, Dorota Boruń, Kuba Dąbrowski, Ewa Dyszlewicz, Agata Juretko, Aleksandra Kozak, Agnieszka Kozik, Monika Kucel, Basia Kuligowska, Marta Kulmińska, Weronika Libiszowska, Łukasz Lubiatowski, Sławek Makaruk, Masha, Kuba Miłkowski, Tomek Minkiewicz, Dawid Misiorny, Ola Niepsuj, Emilia Noceń, Agnieszka Pawłowska, Łukasz Pik, Isabela Polarny, Joanna Sabat, Joanna Skrzypczak, Michał szymański, Anula Ryska – wszystkim serdecznie dziękujemy informacje: info@zwyklezycie.pl redakcja: marta@zwyklezycie.pl agata@zwyklezycie.pl reklama: reklama@zwyklezycie.pl Redakcja nie zwraca nie zamówionych materiałów oraz zastrzega sobie prawo do skrótów i redakcyjnego opracowania tekstów przyjętych do publikacji. Redakcja nie odpowiada za treść materiałów reklamowych i promocyjnych. w w w. z w y k l e z y c i e . b l o g s p o t.c o m w w w.facebook.com/z w ykle.z ycie
www.zwyklezycie.pl
4
Dzień dobry
Zwykłe Życie
Z ogromną satysfakcją oddajemy Wam zerowy numer czasopisma Zwykłe Życie. Część z Was zna bloga, od którego wszystko się zaczęło; część będzie miała okazję dopiero go poznać. Od dwóch lat opisujemy Wam naszą wizję zwykłego życia: ciekawych ludzi, zapomniane miejsca, piękne rzeczy. Od dawna marzyłyśmy o wspólnej publikacji, bo dobrze nam się razem pracuje i obserwuje świat. Dzięki Olkowi Modzelewskiemu, który wykonał projekt magazynu i mnóstwu osób, które uwierzyły w pomysł, możemy dziś podzielić się z Wami realizacją naszego wspólnego marzenia. Ola Niepsuj narysowała dla nas odciski palców, które sprzedają w swoich kramach mydło i powidło. To idealny początek i puenta idei Zwykłego Życia. Chcemy przedstawiać Wam ludzi, którzy mają nietuzinkowe pomysły, którzy swoje pasje przekuli w pomysł na życie, którzy lubią to, co robią. Wracamy do wielogodzinnego gotowania w gronie przyjaciół, hodowania kwiatów i szperania w rodzinnych archiwach. Marta Kulmińska z przyjaciółmi ugotowała dla nas mięso i cebulę według przepisów, które mają dla niej wyjątkowe znaczenie. Zuzia i Zbyszek— właściciele Okienka, opowiadają o frytkowym sukcesie, w który wielu początkowo powątpiewało. Sławek Makaruk przywołuje swoje morskie przygody i opowiada, jak smakuje kokosowa palma, a my przeszukujemy kuchenne szafki i odkrywamy mnogość kokosowych przetworów. Wierzymy w rzemiosło. To stare, które ku naszemu przerażeniu, może niebawem wyginąć i to nowe - powstające obok starych zakładów pracownie projektantów tworzących solidne meble i ładne przedmioty. Odkrywamy dla Was pracownię szczotkarską pana Barylińskiego i przedstawiamy Natalię Całus, twórczynię marki Szare Myszy. Oboje wierzą, że jak coś się zepsuje, należy to naprawić, a nie wyrzucać. Porządny przedmiot może przecież służyć latami. Weronika Libiszowska proponuje recyklingowe „zrób to sam” - ze starych drzwi skonstruowała piękny zagłówek. Chcemy zwrócić uwagę na miejsca, które łatwo przeoczyć, jak Bilard przy Rakowieckiej, gdzie zawędrowała Agnieszka Pawłowska czy wreszcie ukryte w grudziądzkich lasach jedno z największych w naszej części Europy miasteczko westernowe Kansas City, gdzie obok Lucky Luke’a spotkać można dinozaury. Dowiadujemy się, że ludzie urodzeni w latach 90 XX wieku nadal wolą książki od czytników i recenzujemy to, co same lubimy czytać, słuchać i oglądać. Moda, którą prezentujemy to rzeczy od podstaw zaprojektowane przez początkującą krawcową — Joannę Skrzypczak oraz te wynalezione w małym sklepiku w Bergamo przez Monikę Kucel. Przywołujemy zabawy z dzieciństwa — głuchy telefon, hula hoop oraz fryzury zainspirowane podwórkiem. Nadal podsłuchujemy, tym razem na basenie — Tomek Minkiewicz, autor przygód superbohatera Wilqa z Opola — zilustrował dla nas historię z Gumowego Ucha. Podczas gorączki związanej z Euro i gdy budują się kolejne stadiony, my powracamy do miejsca, które już nie istnieje — na dawne baseny Legii, tam misę basenu czyściły karasie i złote rybki. Mamy nadzieję, że też lubicie Zwykłe Życie. Agata Napiórska i Marta Mach
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
5
6
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Miejsca
Rzeczy
7
Piknik
zdjęcia: Marta Mach
Lato i spędzanie czasu na świeżym powietrzu tworzą kombinację idealną. Kiedy morze, góry i Mazury są za daleko, trzeba ratować się parkiem.
Warszawskie parki usłane są kocami i ręcznikami, na których spragnieni promieni słonecznych mieszkańcy miasta wygrzewają swoje ciała. Czas na piknik! Wino musujące w plastikowych kubkach, kanapki, owoce oraz — obowiązkowo — jajka na twardo i pomidory. Zamiast leżenia i jedzenia proponujemy aktywniejsze spędzanie czasu. Kalambury w Skaryszaku, famous people w Parku Praskim albo państwa, miasta na Polu Mokotowskim.
8
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
10
Zwykłe Życie
Miejsca
Warszawa w końcu kocha Wisłę Tek s t: Marta Mach zdjęcia: Tomasz Mąkolski, miasto cypel
Pomysł na Czerniaków Pomysłodawcami nowego kompleksu na Czerniakowie są Andrzej Hunzvi i Maciek Żakowski. Wspólnie z pracownią WWAA stworzyli koncepcję Miasta Cypel. „Wychowałem się na Czerniakowie. Tym bardziej cieszę się, że w tym od lat zapomnianym, a bliskim mi zakątku Warszawy powstanie nowe centrum kultury i rekreacji” — mówi Maciej. „Mi też te rejony kojarzą się z dzieciństwem. Trasa Łazienkowska to moja wieloletnia trasa z domu do szkoły” — dopowiada Andrzej. Dokładnie rok temu stworzył na barce zacumowanej przy cyplu letnią kawiarnio-świetlicę. Przesiadując w niej, nabrał pewności, że do tego zakątka stolicy trzeba zaprosić warszawiaków z ciekawymi propozycjami spędzania wakacyjnych dni i wieczorów. Wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiły się „Moniki”, czyli Monika Krycka i Monika Nacel z propozycją zagospodarowania terenu. Wraz z Krzyśkiem Stelmachem rozpoczęli ciężką pracę, która zaowocowała tego lata. Duch Wisły Wyzwaniem było zaprojektowanie zupełnie nowej dzielnicy — w której ludzie śpią, jedzą, uprawiają sporty, bawią się — tak, by jednocześnie zachować umiar w ingerencji w lokalną przyrodę. Architekci zaprojektowali delikatne struktury na styku natury i miasta, które wchodzą w interakcje z wiatrem, słońcem i wodą. Pod wpływem inspiracji kontekstem powstała idea przewodnia — „Duch Wisły”, którego obecność odczuwa się na Cyplu Czerniakowskim. Tego lata jednemu z najbardziej magicznych zakątków
Czym byłby Londyn bez Tamizy albo Paryż bez Sekwany? Czym byłaby Warszawa bez Wisły i nadwiślańskich świtów? Warszawa kocha Wisłę i znów zaczęła się nią opiekować. Jeszcze kilka lat temu na obu brzegach rzeki było pusto i cicho, nawet podczas upalnych letnich miesięcy. Starsi warszawiacy mogli jedynie z żalem powspominać minione dekady, kiedy nadwiślańskie plaże zapełniały się półnagimi ciałami, a młodsi — porównać smutne nabrzeża Warszawy z zabawą choćby na Badeschiff w Berlinie. Od kilku letnich sezonów widać wyraźne zmiany. W ciepłe dni leżakuje się i grilluje na Kępie Potockiej. Bilety na tramwaje wodne trzeba kupować z dużym wyprzedzeniem. W nocy potańczyć można w Cudzie nad Wisłą. Tylko Cypel Czerniakowski wciąż wydawał się zapomniany. Już nie. miasta przywrócono właściwe miejsce na mapie stolicy, szanując jednocześnie jego odrębny względem miasta charakter i niesamowitą historię. Od połowy maja do końca września będzie przestrzenią kulturalną i muzyczną. Bo okazuje się, że nie trzeba jechać na Mazury ani nad morze magiczny las i plażę mamy wszyscy w zasięgu spaceru albo krótkiej przejażdżki autobusowej. Wakacje mamy pod ręką. Miasto w mieście Swoje miejsce znajdą tu bary, gastronomia, miasteczko kontenerowe, przestrzeń muzyczno-festiwalowa, kino pod chmurką, sklepy projektantów i galerie. W bezpośrednim sąsiedztwie Wisły zosta-
nie stworzona plaża oraz boisko. Na plaży znajdzie się duża scena, która będzie rozstawiana na czas trwania koncertów i demontowana po ich zakończeniu. W pobliżu plaży oraz w strefach wypoczynkowych pojawi się struktura w formie instalacji z siatek. Rozdzielając strefy funkcjonalne poszczególnych przestrzeni, stanie się również tłem dla działań użytkowników. Swoje miejsce znajdą tu rodziny z dziećmi, melomani, sportowcy i imprezowicze. Będzie można obejrzeć sztukę albo zrobić zakupy — w sobotę 11 maja odbył się pierwszy z cyklu flea market. Dobrze widzieć, jak warszawiacy spełniają swoje marzenia zaszczepione podczas podróży do innych krajów, zamiast jęczeć, że wszędzie dobrze, tylko nie u nas.
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Biegać, skakać, działać Mam wrażenie, że Miasto Cypel będzie wakacyjną przestrzenią działania dla warszawiaków, którzy w pozostałe pory roku od wielu lat prowadzą projekty w innych częściach miasta. Mateusz Ściechowski „Miesto” co około dwa tygodnie planuje wydarzenie z pogranicza graffiti i sztuki konceptualnej lub użytkowej. „Jako kurator chcę sprawdzić w jaki sposób osoby wywodzące się ze środowiska graffiti są w stanie opowiedzieć o tym zjawisku, nie zapominając o kontekście miejsca w jakim się znajdujemy. Nie chcę spłaszczyć tematu do poziomu »fajnych obrazów«. Potrzebuję emocji, problemów, zgrzytów, koneksji, wymiany myśli i efektów niekoniecznie materialnych” — mówi kurator. Nad programem muzyczno-kulturalnym Miasta Cypel już pracują doświadczeni animatorzy stołecznego życia nocnego, między innymi twórcy Powiększenia, Placu Zabaw i Planu B czy kolektyw Club Collab. Jeden z kontenerów obejmie Katarzyna Wyrozębska — projektantka i właścielka butiku Love&Trade. „To będzie showroom z ubraniami Justin Iloveu i Mozcau, a także mini kawiarenką z oryginalnymi ciastami i marmoladami od The Blind Gardener. Będzie można u nas poczytać magazyny i powymieniać się nimi”. Nie myślcie jednak, że Miasto Cypel to hermetyczna klika starych wyjadaczy. Jak zapewniała Monika Krycka na konferencji prasowej, każdy, kto ma pomysł na ciekawe przedsięwzięcie jest przez twórców inicjatywy mile widziany.
Zapowiada się piękne lato w mieście. Lato w Mieście Cypel
11
12
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Miejsca
13
Tam po prostu wypadało bywać t ek s t: blok techniczny (z archiwum WWB) zdjecia: archiwum Legii Warszawa
Obiekty sportowe Legii powstawały od końca lat dwudziestych XX wieku. Kompleks basenów, otwarty 14 listopada 1928 r., zyskał niesamowitą popularność i stał się miejscem spotkań przeróżnych postaci - ludzie interesu mieszali się tu z filmowcami, starsze panie w fantazyjnych czepkach spod prysznica z pięknymi, młodymi dziewczętami, czekającymi na podryw.
Kąpielisko na Stadionie D.O.K. I, jak brzmiała oficjalna nazwa, pierwotnie miało mieć bardziej rozbudowaną formę. Planowano wybudowanie pływalni sportowej, basenu dla niepływających, brodzika dla dzieci i budynków sanitarnych. Kompleks wodny miał łączyć się „z boiskami i plażami dla kąpieli powietrznych”. Ostatecznie udało się zrealizować jedynie pływalnię i budynek szatni. Był to pierwszy basen pływacki w Warszawie, zaplanowany przez inż. Wacława Paszkowskiego, następnie zmodyfikowany przez architektów Romualda Raksimowicza oraz Aleksandra Kodelskiego. Dziesięciotorowa niecka basenu o wymiarach 25 x 50 m została wykonana z żelbetonu. Głębokość w płytkiej części wynosiła 125 cm, zaś w głębokiej — 450 cm. Wodę do basenu dostarczano z wodociągów miejskich i odprowadzano do kanalizacji. Co ciekawe, z góry założono, że w okresie zimowym woda z basenu nie będzie wypompowywana, co miało uchronić konstrukcję przed szkodliwym wpływem niskich temperatur.
14
Miejsca
Ścianom niecki na poziomie zamarzania wody nadano pochyły kształt, aby umożliwić podnoszenie się rozszerzającej swą objętość tafli lodu. Otynkowana niecka basenu w przyszłości miała zostać wyłożona płytkami porcelanowymi. Za utrzymanie wody w należytej czystości odpowiedzialne miały być karasie i złote rybki. Charakterystyczny element założenia basenowego to oryginalnie zaprojektowana wieża do skoków. Postawiona na trzech słupach, posiada platformy z trampolinami na poziomach 1 i 3 m oraz platformy z odskoczniami nieruchomymi na wysokościach: 5 m, 6,65 m, 8,35 m i 10 m. Wieżę zbudowano przy użyciu szybkowiążącego cementu glinowego – umożliwiło to ponoć wykonanie prób obciążeniowych konstrukcji już po upływie 36 godzin od zakończenia betonowania. Naprzeciwko wieży powstał piętrowy, wykonany w konstrukcji żelazobetonowej budynek szatni, zburzony w 2011. Był przykładem jasnej, skromnej i funkcjonalnej architektury modernistycznej. We wnętrzu wydzielono pomieszczenia z natryskami, kasy, kabiny masażu i toalety. Na parterze przewidziano kabiny dla publiczności ze zbiorową szatnią, na piętrze zaś, szatnie klubowe, wyposażone w osobiste szafki na ubrania. Dach budynku przystosowany został do pełnienia funkcji tarasu solarium. Mógł również działać jako dodatkowa widownia w czasie zawodów pływackich. Podczas II wojny światowej basen i budynek szatni zostały poważnie uszkodzone, jednak stosunkowo szybko udało się przywrócić im dawną świetność. W połowie lat pięćdziesią-
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
tych XX wieku rozpoczęto prace nad rozbudową kompleksu i zadecydowano o budowie tzw. niecki „festiwalowej”. Projektem zajął się zespół pracowni „Stadion” pod kierownictwem Jerzego Hryniewieckiego. Projekt i budowa przebiegały w ekspresowym tempie. Wraz z oddaniem do użytku Stadionu Dziesięciolecia, gotowa była również druga niecka basenu Legii o wymiarach 50x20 m. Charakteryzowała się lekko zaokrąglonymi dłuższymi bokami, które lepiej rozpraszały fale w basenie. Takie rozwiązanie sprzyjało między innymi rozgrywaniu meczów piłki wodnej. W roku 1967 zachodnia ściana budynku szatni została ozdobiona abstrakcyjną mozaiką z płytek ceramicznych i otoczaków autorstwa Hanny i Gabriela Rechowiczów. Pojawił się również dodatkowy element kompozycyjny w postaci reklamy PZU. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku rozbudowa terenów sportowych Legii była tematem kilku konkursów architektonicznych rozpisywanych przez wojsko i Stowarzyszenie Architektów Rzeczypospolitej (SARP). Mimo ciekawych koncepcji na zagospodarowanie wolnych terenów przy ulicy Łazienkowskiej, nie udało się ich zrealizować. Ostatecznie jedyną wcieloną w życie modyfikacją kompleksu było wzniesienie krytej hali z przylegającym do niej budynkiem socjalnousługowym. Mieściły się w nim między innymi szatnie zawodników, pokoje kierowników i trenerów, gabinet lekarski oraz kawiarnia i zaplecze techniczne. Projektantem obiektów był architekt płk. Władysław Skiba z Wojskowego Biura Studiów i Projektów Lotniskowych w Warszawie. Kompleks stał się kultowym miejscem spotkań, jednym z ważniejszych punktów na mapie stolicy. Popularny felietonista motoryzacyjny, Jerzy Iwaszkiewicz pisał: „Kto w latach siedemdziesiątych miał w Warszawie Garbusa, ten miał wszystkie panienki z basenu Legii, a tam był przegląd najładniejszych". Obiekt odwiedzało wielu znanych artystów. Na basenach Legii pływanie trenowała Agnieszka Osiecka, która przypływała tu ze swojej Saskiej Kępy kajakiem. Anegdota głosi, że przy Łazienkowskiej Roman Polański wypatrzył młodą, piękną Jolantę Umecką, która zyskała popularność w filmie „Nóż w wodzie”. Amatorka towarzyszyła w nim Leonowi Niemczykowi i Zygmuntowi Malanowiczowi. Ponadto w jednym z odcinków serialu „07 zgłoś się” słynny porucznik Sławomir Borewicz (Bronisław Cieślak) popisywał się saltami z samego szczytu wieży, podrywając atrakcyjną stewardessę LOT-u. Co dziś pozostało z kąpielisk Legii? Do początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku funkcjonowały jako skromny zespół pływalni krytej i sezonowego basenu otwartego. Od tego czasu stopniowo traciły blask. Z całego założenia przetrwała jedynie wieża skoków. W swej modernistycznej formie, wyrwana z kontekstu i silnie kontrastująca z nowoczesną bryłą stadionu Legii, jest niczym pomnik — symbol warszawskiego szyku, jego dawnego czaru.
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
15
16
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Rzut techniczny pochodzi ze zbioru W.K.S. „Legia” Brygada Racjonalizatorska: „Opis techniczny i obliczenia statyczne”; autor obliczeń: dr inż. Ryszard Skarżyński; Warszawa, styczeń 1969
17
18
Miejsca
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Miejsca
19
Dancing w Bibliotece
t ek s t: Agnieszka Pawłowska zdjęcia: Ewa Dyszlewicz
Podsłuchuję rozmowę w toalecie. W końcu przestaję się ukrywać, wychodzę i przed lustrem widzę dwie wystrojone panie. Obie eleganckie, nawet sexy. Wysoki obcas, mini. Malują usta, pudrują policzki. Nie zwracają na mnie uwagi. Dyskutują dalej o tym, która poderwie dziś lepszego pana. Są po pięćdziesiątce. Zastanawiam się czy dobrze trafiłam, bo przyszłam pograć w bilard. Idę więc na salę bilardową, podchodzę do baru, zamawiam piwo. Rozglądam się, wszyscy piją wódkę, wszyscy wystrojeni. Nie jest dziś sylwester, o co więc chodzi? — zastanawiam się głośno i zza baru dostaję odpowiedź — Na drugiej sali jest dancing, prawdziwy dancing rodem z PRL-u. Restauracja „Biblioteka” przy Rakowieckiej to nietypowy klub bilardowy. Z tytułową biblioteką wspólne ma jedynie kilka regałów częściowo zapełnio-
- Ale założyłaś dziś sukienkę! I te szpilki! - Opłacało się, nie widziałaś jak na mnie patrzą. - Mój się na ciebie nie patrzy. - On jeszcze nie jest twój…
nych książkami. W czwartki, soboty i niedziele sala taneczna w klubie zamienia się w jedno z najbardziej imprezowych miejsc Warszawy. Dancingi organizowane w „Bibliotece” to wieczorki taneczne dla samotnych serc. Na tańce przychodzą głównie samotni, ale nie tylko. Przychodzą też pary. Są takie, które się u nas poznały. Jedna para miała tu nawet swoje wesele. Nadal u nas bywają — mówi kierowniczka klubu. Najwięcej jest samotnych kobiet. Jednak nie wszystkie przychodzą tylko na „łowy”, niektóre nie szukają partnera i przychodzą jedynie potańczyć. Jaaaak one się poruszają, ja je podziwiam! Są dorosłe,
20
Miejsca
niezależne i tak świetnie wyglądają. Lepiej niż artystki z teatru czy opery. Nieraz zakładają srebrne peruki i inne świecidełka. I tańczą całą noc, czasem kokietują. Po zachowaniu kobiety zawsze wiadomo, czy upatrzyła sobie kogoś na wieczór. Mowa ciała — to, jak tańczy, jak zachęca. Poza tym my wszystko tutaj aranżujemy. Tych, którzy kupili bilet na imprezę taneczną zapisujemy na listę, potem sprawdzamy ile jest kobiet, ilu mężczyzn, kogo znamy, a kto jest nowy. Każdemu dobieramy odpowiednie towarzystwo do stolika. A potem patrzymy, czy coś z tego będzie, czy nie. Do tego dobieramy muzykę. Zwykle gramy lata 80, czasem disco polo. Raz zaprosiliśmy pana z gitarą, ale to był totalny niewypał. Na takiej imprezie potrzebne są hity. Wolnych piosenek jest znacznie mniej — goście wolą szybkie kawałki, te wolne ich krępują, kiedy są bez pary. Chociaż jak leci taki George Michael, to jest dobry moment na skojarzenie pana z panią. W restauracji odbywają się nie tylko wieczorki taneczne. Można zorganizować tu wesele, chrzciny, jubileusz, a pewnie i stypę. Zaglądam do karty dań. Menu też jest jak w PRL-u, czyli to, co Polacy lubią najbardziej: śledź, tatar, ryba po grecku i dodatkowo ciekawostka — meduza na zamówienie (która pozostaje tajemnicą lokalu). Nie chcieliśmy być nowocześni. To miejsce ma charakter PRL-u i stawiamy na polskie smaki — mówi pani kierownik. Nie wszędzie musi być sushi — dodaje. To prawda, sushi w menu nie znajdziemy, ale śledź po japońsku się zdarza. Zresztą o tym, że serwowane dania są dobre, przekonuje mnie fakt, że od siedemnastu lat ta sama grupa starszych panów przychodzi tu na obiady. Mają po osiemdziesiąt lat, są eleganccy, wypachnieni. Obiad w „Bibliotece” jest sensem ich dnia. Siedzą, jedzą, grają w bilard. Ten klub traktują jak drugi dom i wcale nie dziwi mnie to, że znają w nim każdego. W tygodniu klient restauracji jest inny niż na wieczorkach tanecznych Zwykle są to goście starsi, którzy odwiedzają lokal prawie codziennie. To środowisko głównie policyjne i wojskowe. Może dlatego, jak mówi kierowniczka klubu, zawsze jest tu bezpiecznie. W PRL-u w budynku restauracji były kasyna milicyjne. Wtedy w Warszawie istniało kilka dobrych dancingów: „Trójka”, „Adria”, „Mozaika” (funkcjonuje do dziś) czy „Pod krokodylem”. Po transformacji przestano organizować dancingi, a te wciąż były modne. Brakowało miejsc, w których 40- i 50-latkowie mogliby się pobawić. I tak najpierw powstał klub „Magnum”, którego nazwa wzięła się od rodzaju broni, a od 2004 r. jest „Biblioteka”.
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
21
22
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Rzeczy
23
Czas na Szare Myszy
t ek s t: Marta Mach foto: Basia Kuligowska
MM: Szare Myszy to Natalia Całus? NC: Tak. Bardzo mocno utożsamiam się z moją działalnością projektowo-szwalniczą. Wszystkie produkty, które możecie oglądać na stronie Szarych Myszy są moimi wytworami. Jedyny wyjątek stanowią elementy robione szydełkiem, takie jak pledy i bawełniane koronki, które stworzyła specjalnie dla Szarych Myszy wspaniała ludowa artystka Jolanta Podraza z Brzegu.
Powstały z miłości do dzieci. A jednak odkryłam je w pokoju przyjaciółki, która dawno wyrosła z lalek. Piękna kapa i siedzisko, jak wiele produktów pracowni, z której pochodzą, zostały wykonane na specjalne zamówienie. Musiałam dowiedzieć się, kto stoi za projektami. Idzie nowe w polskim wzornictwie dla dzieci. To „nowe” zwiastują Szare Myszy.
MM: Opowiedz więcej o Myszach. NC: Szare Myszy to projekt, który ma za zadanie zmienić wizerunek polskich przestrzeni zaprojektowanych dla dzieci. Zaczynając od pokoi dziecięcych, kończąc na żłobkach czy przedszkolach, w których dziecko spędza prawie trzy czwarte swojego życia. Miejsca te powinny pobudzać dzieci do rozwoju, a ich percepcję wspomagać licznymi bodźcami. Przestrzeń, w której przebywają ma im służyć ergonomią i prostotą funkcjonalnych rozwiązań, dawać wiele możliwości wyboru. Meble, zabawki, tekstylia powinny
24
Ludzie
Rzeczy
Zwykłe Życie
Chciałabym, by nowocześni rodzice i dziadkowie starali się ukazać dzieciom nieco inną rzeczywistość, taką, w której architektura naszego codziennego życia jest jaśniejsza, bardziej funkcjonalna, opiera się na ekologii i potrzebie współistnienia z przyrodą, ale również koegzystowania ze sztuką
być modułowe i wielofunkcyjne, by generować w dzieciach nawyk kreatywnego myślenia. Otoczenie, w którym dorastają nasze dzieci jest dla nich światem w wersji mikro, dlatego tak ważne jest stworzenie odpowiednich warunków do wielopoziomowego rozwoju ich osobowości. Oczywiście taki plan każdy wypełnia według własnych zasad. Dla mnie najważniejsze jest odnalezienie złotego środka, który pozwoli dbać, wspierać i pobudzać dziecko, również dzięki otoczeniu, w którym się rozwija. Chciałabym, by nowocześni rodzice i dziadkowie starali się ukazać dzieciom nieco inną rzeczywistość, taką, w której architektura naszego codziennego życia jest jaśniejsza, bardziej funkcjonalna, opiera się na ekologii i potrzebie współistnienia z przyrodą, ale również koegzystowania ze sztuką. MM: W projektach uciekasz od charakterystycznych dla dziecięcych wnętrz słodkich pasteli. Mam na myśli odwieczny przydział kolorystyczny: róż dla dziewczynek, błękit dla chłopców. Domyślam się, że to celowy zabieg... NC: Zdecydowanie. Projekty tworzone są dla dzieci, ale posiadają bardziej dojrzałą i przemyślaną formę. Wzornictwo, które proponuję jest taką eklektyczną miksturą, choć jako całość spaja się ze sobą i brzmi całkiem harmonijnie. Wszystkie produkty są tworzone ręcznie i powstają w Polsce, staram się łączyć tradycyjne rękodzieło z nowoczesną łatwością do żonglowania stylami. Mam nadzieję, że taka otwartość i pomysłowość zagości również w polskich domach. Szare Myszy powstały z potrzeby wprowadzenia pewnej alter-
natywy do istniejącej estetyki produktów dla dzieci. Nasze działania kierowane są do osób, które cenią sobie jakość, projekt i oryginalność. Proponujemy elementy wyposażenia wnętrz dla dzieci, które są mocno zindywidualizowane, powstają w bardzo małych seriach, często są projektowane specjalnie na życzenie odbiorcy. W tej chwili nasz asortyment obejmuje głównie tekstylia i meble dziecięce z lat 60. W najbliższym czasie dołączą do nich jeszcze serie grafik i zabawki. MM: Szykuje się kolejna kooperacja? NC: Powoli nawiązuję współpracę z różnymi interesującymi projektantami, za chwilkę zacznę wprowadzać odrobinę sztuki „na ścianę” do Szarych Myszy. Bardzo lubię pracować z ludźmi i właściwie nie wyobrażam sobie rozwoju firmy inaczej niż jako działania w kolektywie! MM: Dzieła sztuki do dziecięcych pokoi? NC: Sztuka „na ścianę” to będzie niewielka seria grafik oraz kilka propozycji kolaży młodych artystów, stworzonych specjalnie dla dzieci, specjalnie dla Szarych Myszy. MM: Brzmisz jak znawczyni dziecięcej psychiki. Skąd ta wiedza? NC: Jest mi bardzo bliska tematyka związana z pedagogiką, rolą sztuki w życiu dziecka, rozwijaniem i pobudzaniem jego zainteresowań. Ukończyłam Edukację Artystyczną na ASP w Poznaniu, posiadam więc pewną bazę, na której opieram swoje dalsze działania i pomysły. Prowadzę również warsztaty z dziećmi i ten bezcenny kontakt daje mi, oprócz wielkiej frajdy, wiedzę na temat ich potrzeb rozwojowych.
Zwykłe Życie
Ludzie
Rzeczy
25
26
Ludzie
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
W ten sposób udało mi się połączyć dwie pasje: dzieci i projektowanie. MM: Myślisz, że mamy w Polsce są gotowe zamienić Barbie na Szare Myszy? NC: Myślę, że bez Barbie się nie obejdzie, sama zresztą nie chciałabym, żeby ktoś odebrał mi to cenne wspomnienie, gdy otrzymałam od wujka pierwszą, oryginalną Barbie z Zachodu. To były co prawda inne czasy, od lat 80. wartość Barbie zdecydowanie zdewaluowała się, choć wciąż pozostaje ikoną. Jedyne, czego sobie życzę to, żeby Szare Myszy stały się taką właśnie atrakcją, czymś oryginalnym, stworzonym specjalnie dla ukochanego malucha, czymś, co wzbogaci naszą codzienność i będzie sprawiało przyjemność. MM: Trudno konkuruje się z markami sieciowymi? NC: Generalnie nie jest łatwo zaistnieć na polskim rynku. Z drugiej strony nie ma na nim wielu tego rodzaju firm handmadowych, sprofilowanych właśnie na dzieci. Z sieciówkami nie konkurujemy, bo to zupełnie inny level, natomiast dzielnie współegzystujemy. Nasza oferta skierowana jest do osób, które troszczą się o otoczenie, czerpiąc z niego wewnętrzny spokój i harmonię. Jest to pewna filozofia życia, dbania o każdy szczegół, radości z chwil spędzonych w domu, w przyjaznym środowisku, ciepłym i pięknym otoczeniu, wśród ludzi i rzeczy, które kochamy. MM: Masz wśród swoich pięknych rzeczy ukochany projekt? NC: Wszystkie są mi bliskie, choć, oczywiście, mam swoich faworytów. Najbardziej dumna jestem z wełnianych mat na podłogę, które śmiało mogą zastąpić dywan lub wykładzinę. Są nie za duże, tak że łatwo można zmieniać ich położenie. Jest to pierwszy produkt, który powstał w Szarych Myszach. MM: Zdradzisz nam swoje inspiracje? Kogo najbardziej cenisz wśród projektantów sztuki użytkowej dla dzieci? NC: Bardzo lubię MUJI czy J-PERIOD. Japoński design jest minimalistyczny
Rzeczy
i ekologiczny, bez zbędnych słów, wszystko jest w nim na swoim miejscu i dzięki temu daje poczucie spokoju i harmonii. W mojej głowie równowaga sąsiaduje z wariactwem, stąd wśród faworytów: Piet Hein Eek, ale też klasycy: holenderski De Stijl, Bauhausowcy i duńska szkoła: Arne Jacobsen, Hans J. Wegner, fiński modernizm, czyli Alvar Aalto. Co prawda to mało dziecięcy repertuar, ale takie właśnie są moje preferencje. Jednak drążąc temat designu dla dzieci, to ostatnio bardzo polubiłam kordonki od Miga de Pan, zabawki od Esthex, tajemnicze, kopenhaskie dziewczyny z LuckyBoySunday, a z polskich propozycji: Dobranoc Pchły Na Noc, piękne tekstylia dla najmłodszych. MM: Wróćmy jeszcze na chwilę do początków. Pamiętasz dzień, kiedy wpadłaś na pomysł? NC: Pracownia istnieje od 2011 roku, jest to bardzo świeży projekt, który tworzę głównie sama, choć bez pomocy rodziny i przyjaciół zapewne wyglądałby nieco inaczej... To jest dziwna sprawa, ale Szare Myszy urodziły się niespodziewanie. Pewnie dojrzewały już długo w mojej głowie, jednakże ukryte gdzieś w tylnych jej partiach. Na ich powstanie złożyło się wiele pasji i marzeń, ale też silna potrzeba indywidualności, próby życia inaczej, samodzielnie i bezkompromisowo. MM: Póki co, Twoja przestrzeń to pracownia i sklep internetowy. Marzy Ci się sklep — miejsce, gdzie będziesz mogła spotykać wielbicieli projektów Szarych Myszy? NC: Bardzo intensywnie o tym myślę. Tekstylia mają to do siebie, że muszą być dotykane, oglądane z każdej strony. Dopiero wtedy można dostrzec ich wartość. W tej chwili pracuję nad tym, aby w różnych miejscach w Polsce można było obejrzeć moje produkty i sprawdzić ich jakość. Ten walor stanowi dla mnie priorytet. Oprócz tego serdecznie zapraszam do mojej pracowni w Poznaniu, gdzie przy filiżance kawy, oglądając materiały i dodatki, można swobodnie wybrać coś miłego i osobistego dla siebie i swoich bliskich.
27
28
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zrób sobie zagłówek
Potrzebne materiały: - stare drzwi od szafy - pianka tapicerska o grubości 2 cm - około 2 m materiału - 2 płyty pilśniowe odpowiednich rozmiarów, o kształcie dopasowanym do rzeźbionych elementów ramy drzwiowej - zszywacz - nożyczki - dobry klej - wkrętarka - kołki, haczyki, zawieszki
Tek s t i foto: Weronika Libiszowska pracownia Blok Techniczny
Zwykłe Życie
Rzeczy
Wytnij materiał do pożądanego rozmiaru tak, aby wycięte kawałki mogły owinąć z jednej strony deskę wraz z pianką. Poprzecinaj piankę tak, aby była identycznych rozmiarów co płyty pilśniowe. Przyłóż piankę do płyt i owiń wokół nich materiał.
Zszywaczem przyszyj tkaninę do spodu płyty, zaczynając od środka każdej strony i kierując się na zewnątrz. Upewnij się, że materiał jest równo naciągnięty. Skrzydło drzwi umieść na podłodze. Przyklej obite materiałem płyty w odpowiednich miejscach. Tak przygotowany zagłówek pozostaw do wyschnięcia na noc, dodatkowo go obciążając. Zagłówek zawieś na ścianie za pomocą kołków, haków i zawieszek, tak, aby całość była stabilna.
29
30
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
31
Kto dziś szczotkuje kapelusze? t ek s t: Agata Napiórska zdjęcia: Robert Baka
Kiedyś w warsztacie był mistrz i był uczeń. Uczeń zajmował się prostymi pracami okołorzemieślniczymi, obserwował mistrza i w ciągu dwóch, trzech lat zdobywał fach. Zajmował się tym, na co mistrz nie miał czasu. W przypadku zakładów szczotkarskich mył i czesał końskie włosie lub odbierał je ze szczeciniarni. Zaglądał do zaprzyjaźnionych kaletników sprawdzić czy nie mają resztek futer, z których można by jeszcze wyciągnąć trochę włosia na pędzel. Skupywał od myśliwych wiewórcze skórki, gdy wiewiórki przypadkowo złapały się we wnyki czy wreszcie odwiedzał stolarzy-modelarzy i odbierał zamówione trzony, rączki i obudowy. Rzemieślnicy współpracowali, nic się nie marnowało. Przedmioty służyły przez lata. Jak się zepsuło, to się naprawiało. Szczebel usług działał jak zębatka.
Dzisiaj rzeczy mają się nieco inaczej. Mistrz w zakładzie jest najczęściej sam, nie ma jak wymieniać się resztkami z innymi rzemieślnikami. Często musi kupować gotowe półprodukty, bo klientów nie byłoby stać na przedmioty robione w całości na miejscu (czyli dużo wolniej i w mniejszych ilościach), a właściciela zakładu na opłaty. Najbliższe szczeciniarnie znajdują się w Niemczech i Rosji, jak kaletnikowi zostanie skrawek futra, to go wyrzuca, nikt nie przejmuje się wiewiórkami, a stolarze-modelarze są na wymarciu — pan Ryszard zna dwóch emerytowanych. Pracownia pędzli i szczotek przy ulicy Poznańskiej 26 istnieje od lat 50 XX wieku, jednak jej historia sięga dużo wcześniej — obecny właściciel Ryszard Baryliński jest trzecim z kolei, po swoim ojcu i dziadku, spadkobiercą szczotkarskiego fachu. Zaczęło się tak: jedenastoletni chłopiec ucieka z biednej wsi pod Chełmem Lubelskim szukać szczęścia w stolicy. Trafia na ulicę. Jest sprytny i szybko znajduje pracę jako pomocnik kucharza w jednej z restauracji, a potem w pociągu zaopatrzeniowym wojsk carskich. Chwyta się różnych zajęć, ucząc się prowadzić interesy. Po pierwszej wojnie światowej do Warszawy przyjeżdża amerykańska milionerka. Zakłada w Warszawie ośrodek pomocy i przyuczania zawodów dla inwalidów wojennych, głównie tych niewidomych. W tym samym czasie, na skutek wybuchu, dziadek Ryszarda traci wzrok. Tak trafia do jednej z pierwszych spółdzielni szczotkarskich. Wybucha druga wojna. Zniszczona Warszawa potrzebuje łopat, kielni, ale też szczotek i pędzli. Pan Adam Baryliński otwiera własny zakład najpierw na Koźlej, potem przenosi się na Poznańską. Kiedyś dobrą słoninę wyznaczało się grubością trzech palców, a świński włos był długi, żeby świni było ciepło zimą. Ten włos wykorzystywało się do produkcji przeróżnych szczotek. Dziś, po wielu genetycznych machlojkach, świnie mają włos krótNa zdjęciu ojciec pana Ryszarda szy i coraz mniej można z niego zrobić.
32
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Był taki gatunek świni, który nazywał się kalkuta, jej szczecina była twarda — szczotkarze nazywali ją zębatką — ze względu na użycie do produkcji szczoteczek do zębów. Dziś od wielkich koncernów kupujemy szczoteczki do zębów w całości zrobione ze sztucznych materiałów — dentyści zalecają wymieniać je co trzy miesiące. Pan Ryszard ma w swoim zakładzie jeszcze szczoteczki ze świńskiej szczeciny. Kosztują pięć złotych i jeżeli dobrze się o nie dba — spokojnie można używać ich przez osiem miesięcy. Szczotki do włosów produkowane ze szczeciny dzika lub świni wymienia się co kilka lat. Szczotki do masażu podobnie. Szczotki do kąpieli wymienia się co roku. Najdłużej wytrzymują szczotki do zamiatania, robione z włosia z końskiego ogona — ponad dziesięć lat. Ważne, żeby szczotek nie stawiać na włosiu, tylko wieszać lub stawiać włosiem do góry. Do produkcji szczotki czy pędzla potrzeba parę osób i kilka narzędzi. Po pierwsze potrzebny jest dostawca włosia, najlepiej już wstępnie posegregowanego, wyczyszczonego i przyciętego. Rodzina na wsi pomaga przy dalszej obróbce. Po drugie potrzebne są drut, lakier i gwoździe. Niezbędny jest też stolarz-modelarz, który wykona drewnianą obudowę, podziurkuje ją, żeby można było przekładać drut i wkładać włosie. Najbardziej jednak potrzebny jest klient, który tę szczotkę kupi. Niektóre szczotki czekają na nabywcę kilka lat. Ojciec pana Ryszarda zrobił kiedyś szczotkę do kapeluszy. Ale kto dziś nosi kapelusze? A jeśli nawet nosi, to czy szczotkuje? Dopiero ostatnio na Poznańską trafił pewien zagraniczny gentleman i szczotka została sprzedana. Klientów zakładu szczotkarskiego przy Poznańskiej podzielić można na kilka grup. Pierwsza to stali klienci, którzy już dawno poznali się na dobrym rzemiośle i regularnie przychodzą, gdy im czegoś potrzeba. Ta grupa utrzymuje biznes przy życiu. — Ta rączka pamięta jeszcze pana ojca — starszy pan pokazuje srebrną rękojeść pędzla do golenia. Okazuje się, że rączka może pamiętać i dziadka — na podstawie wygrawerowaną ma warszawską syrenkę i nazwę przedwojennej firmy drykierskiej — Sucharski i Rosiak. Wystarczy raz na kilka dobrych lat wymienić włosie. Najlepsze pędzle do golenia robione są z włosia borsuka. Druga grupa klientów to przypadkowi turyści lub ciekawscy. Pan Ryszard nazywa ich „zdziwionymi”, bo dziwią się, że takie miejsce, w którym sprzedaje się same szczotki w ogóle istnieje. Trzecia grupa, to poszukiwacze. Interesują się porządnymi przedmiotami, które
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
33
Szczotek istnieje ponad 40 rodzajów: eski, strzałki, wiedenki, kadziówki, mazaki, hokejówki... Niektóre stopniowo wychodzą z użycia. Coraz mniej robi się szczotek do czyszczenia butelek, bo kto dziś czyści butelki? Powoli wychodzą z użycia też pędzle-ławkowce – ich miejsce zajmują wałki do malowania Mama pana Ryszarda niechętnie występuje na zdjęciach
34
Ludzie
Miejsca
Zwykłe Życie
Rzeczy
będą służyły przez lata i chcą używać naturalnych produktów, robionych ręcznie i posiadających historię. Do tej grupy należy elegancki mężczyzna, który koniecznie chce mieć szczotkę, którą widział u pucybuta w Galerii Mokotów. W domu zamierza praktykować najskuteczniejszą podobno metodę czyszczenia skórzanych męskich półbutów — bierze się dwie szczotki-butówki (okrągłe z końskiego włosia) i poleruje się nimi but jednocześnie z dwóch stron. Szczotek istnieje ponad 40 rodzajów: eski, strzałki, kadziówki, mazaki, hokejówki... Niektóre stopniowo wychodzą z użycia. Coraz mniej robi się szczotek do czyszczenia butelek, bo kto dziś czyści butelki? Powoli wychodzą z użycia też pędzle-ławkowce — ich miejsce zajmują wałki do malowania. Popularne natomiast ostatnimi czasy stały się szczotki do szczotkowania ciała na sucho. Najlepsze są te ze szczeciny dzika. Szczotkowanie na sucho znane jest od bardzo dawna, wcześniej jednak pełniło funkcję leczniczą — zalecano je starszym ludziom na poprawę krążenia. Dziś na sucho szczotkuje się, aby zachować piękną i zdrową skórę. „Masaż szczotką zacznij od kostek dużych palców u nogi (…), następnie przejdź do podeszew stóp, pięt, kostek, łydek, kolan, ud (szczotkuj je dookoła), pośladków, brzucha, piersi, żeber, pach,
Wa r s z t a t na zapleczu sklepu
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Niektóre szczotki czekają na nabywcę kilka lat. Ojciec pana Ryszarda zrobił kiedyś szczotkę do kapeluszy. Ale kto dziś nosi kapelusze? A jeśli nawet nosi, to czy szczotkuje? Dopiero ostatnio na Poznańską trafił pewien zagraniczny gentleman i szczotka została sprzedana
ramion, przedramion, palców (szczególnie skórek) i dłoni, szyi oraz uszu. (…) Wykonuj zawsze okrężne ruchy w kierunku serca”.1 Pan Ryszard dba o swoich klientów, cierpliwie służy radą i dzieli się doświadczeniem. Co rusz odwiedza go a to sąsiadka, bo wzrok już nie ten — i pan Ryszard pomaga przeczytać rachunki, a to stary znajomy, bo akurat przechodził. Klienci nie wpadają tu jak po ogień. Dla każdego znajdzie się czas. I to ten czas jest chyba najważniejszy. Anonimowe zakupy w wielkich molochach prowokują jedynie do wystawiania łokci. Tutaj czas potrafi się zatrzymać. Panie Ryszardzie, pana mama powiedziała, że ostatnio coraz więcej osób odwiedza wasz sklep. Jak pan myśli, dlaczego? Zakłady szczotkarskie istniały kiedyś na każdym rogu, jak piekarnie. Ludzie myśleli, że są tam od zawsze i że pewnie zawsze tam będą. Widocznie tak to w życiu już jest, że pewne rzeczy docenia się, dopiero gdy zaczyna ich brakować.
1 Fragment pochodzi z książki „Sztuka prostoty”, Dominique Loreau, wyd. Czarna Owca, 2011
35
36
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Rzeczy
Ta rzecz ma 3 miliony lat
foto: Kuba Dąbrowski stylizacja: Monika Kucel modele: Pilar Grau, Francesca Cisani, Fulvia Rossi, Alberto Guerrini
koszula w róże SOULLAND spodenki w róże SOULLAND
37
38
Rzeczy
Alberto: czapka TOPMAN, Fulvia: sukienka MM6, jeansowa koszula TOPMAN
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
39
40
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Rzeczy
Pilar: sukienka LUCIO VANOTTI
41
42
Rzeczy
Zwykłe Życie
Francesca: komplet spodenki i t-shirt GIURO CHE DOMANI SMETTO, Marynarka MOSCHINO Marynarka MARIOS, plisowana sukienka MARIOS
wszystkie ubrania dostępne w sklepie COFFEE.N.TELEVISIØN w Bergamo oraz w internecie: www.coffeentelevision.com
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
43
44
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
warkocze: Michał Bielecki zdjęcia: Łukasz Pik stylizacje: Dorota Boruń make up: Agata Juretko modelka : Masha / D’Vision
Zwykłe Życie
Dobierańce zaplatańce precle
Latem dobrze będzie w warkoczach łobuziarom. Czas ukraść kłosy Juliom i mimozom, i wyprowadzić je na krawężniki. Wałki zostawmy naszym babciom, które mogą przeznaczać wolne chwile na szykowanie misternych konstrukcji z włosa, pianki i plastiku.
Dla łobuziary mamy poradę oczywistą: umyj włosy, zanim położysz się spać i zapleć warkocz na wilgotne włosy. Pół następnego dnia możesz dumnie nosić na głowie przeplatańca dowolnej postaci, a kiedy go rozpuścisz - piękny skręt gwarantowany.
Rzeczy
45
46
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Rzeczy
47
48
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
49
50
Ludzie
Rzeczy
Zwykłe Życie
Bermuda, Bahama, come on pretty mama
zdjęcia, stylizacja, modelka: Joanna Skrzypczak
Joanna Skrzypczak wie, co to DIY. Właścicielka startującej tego lata marki Kokomo nie potrzebuje współpracowników. Fotografka i krawcowa sama wymyśliła i nadrukowała wzory na materiały. Sama zaprojektowała i uszyła letnią kolekcję. W końcu — podczas wielkanocnej podróży na Sycylię — sama sobie wykonała sesję zdjęciową dla Zwykłego Życia.
Asia używa naturalnych materiałów — lnu i bawełny, które ręcznie ozdabia. W kolekcji Kokomo znajdą się również ubrania uszyte z materiałów vintage — drobne serie i pojedyncze egzemplarze. Planowane są też poduszki oraz fartuchy.
Zwykłe Życie
Ludzie
51
Rzeczy
Sukienka Kokomo
52
Ludzie
bulzka Kokomo spodnie Bershka
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Rzeczy
53
54
Ludzie
Rzeczy
Zwykłe Życie
bulzka Kokomo spodnie Bershka
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
55
56
Ludzie
bulzka Kokomo spodnie Bershka
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
spodnie Kokomo bluzka Kokomo okulary C&A trampki z bazaru
Rzeczy
57
58
Ludzie
tekst i zdjęcia: Marta Mach
Miejsca
Zwykłe Życie
Rzeczy
Wild Wild East Kowbojami zainteresowałam się przypadkiem. Jako dziecko odcinek przygód Lucky Luke’a kończyłam oglądać po rozpoczynającej go ukochanej piosence. „Dr Quinn” śledziłam, bo wszystkie dzieciaki z bloku spotykały się dla towarzystwa przy jednym telewizorze. W żadnym okresie życia nie byłam zafascynowana kowbojskimi pościgami i strzelaninami, a jedyny western, jaki obejrzałam od początku do końca to „Prawdziwe Męstwo” braci Coen.
Do westernowego miasteczka trafiłam, bo wybudowano je niedaleko jeziora Rudnik pod Grudziądzem — jeziora, nad brzegiem którego spędzałam każde dziecięce lato i nad które rok temu zaprosiłam znajomych z Poznania i Warszawy. W sobotę podczas porannej kawy w ośrodkowej restauracji zaatakowało nas trzech mężczyzn do złudzenia przypominających braci Dalton. — Oddawać wszystko, co macie! — Nic nie mamy. — Jak to nie? O! Okulary! Oddawać okulary! I już przepadły. Jeden z rzezimieszków bezceremonialnie zerwał mi je z głowy i uciekł. Kiedy niecałe pięć minut później do restauracji wkroczył Lucky Luke (poznałam go po żółtej koszuli, poza tym w ogóle nie był podobny), w jednej ręce trzymając za ucho złodzieja, a w drugiej — lejce swojej klaczy, wiedziałam, że muszę zobaczyć, co wyrabia się za murami Western City.
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Kupiłam bilet, przekroczyłam bramę i znalazłam się w przedziwnym świecie rodem z Dzikiego Zachodu, w którym spotkać można dinozaury i żywego muflona. Jak się okazało — western po polsku łączył w sobie wiele atrakcji. Mega Park Miasteczko Westernowe Kansas City — jak brzmi pełna nazwa przybytku — oprócz kowbojskich przygód oferuje również „jurajską ścieżkę edukacyjną” z ogromnymi plastikowymi dinozaurami, które ruszają się i ryczą. Ścieżka kończy się wejściem do świata bajek i baśni. Ten z kolei płynnie przechodzi w nowość roku 2011 — Krainę Flinstonów. Łatwo o zawrót głowy w tym bogactwie światów i konwencji. Potrzebowałam pomocy. Szukałam kogoś, kto by mi to wyjaśnił. — Dobrze pani trafiła, bo jestem tu od zawsze — mówi Karol czyli Lucky Luke, ten sam, który uratował rano moje okulary przeciwsłoneczne. Prowadzę ten interes z rodzicami. Początki sięgają 1997 r., ale wtedy nie było jeszcze miasteczka, tylko knajpa, a potem mini zoo. Miasteczko westernowe mamy szósty sezon. Cała rodzina zawsze się Dzikim Zachodem bardzo interesowała. Ale powiem pani, jak to się naprawdę wszystko zaczęło. I to bez ściemy. Mamie i tacie przyśnił się tej samej nocy ten sam sen. Że wybudują pod Grudziądzem miasteczko westernowe. Jak sobie ten sen opowiedzieli, to już było jasne, że Kansas City musi tu powstać. Dinozaury, Flinstonowie i postacie z innych bajek to były kolejne pomysły na uświetnienie parku rozrywki. Kto wie, jakie jeszcze krainy będą mogli odwiedzić wielbiciele Kansas City w następnych latach? Podpowiedziałam Karolowi świat runa leśnego, ale nie spotkałam się z entuzjazmem. Mnie
59
60
Ludzie
Miejsca
w zupełności wystarczało westernowe miasteczko. Inscenizacje strzelanin, napadów na bank i wieszania złoczyńców na szubienicy odbywały się na każdym kroku. Mogłam wypić piwo w saloonie i wziąć udział w arcyniebezpiecznym pokazie strzelania z bata. Mogłam zrobić zakupy w sklepiku pełnym atrap broni, kapeluszy, odznak szeryfa i indiańskich pióropuszy. Mogłam szukać szczęścia i bogactwa w kopalni złota. Co chwilę napotykałam też znajomą twarz. Brudnym Harrym był kierowca linii autobusowej nr 14, którą jeździłam z domu do liceum przez całe cztery lata. Grabarzem okazał się kolega z równoległej klasy w podstawówce. — Czego ja w życiu nie robiłem... Byłem kucharzem, kopałem rowy, w wojsku byłem minerem, co jeszcze? Pracowałam przy zabezpieczeniach sieci Linux, ale to było w Warszawiei strasznie mi się nie podobało. No, a teraz jestem tutaj, w Kansas City — opowiedział mi o swojej ścieżce kariery Paweł, jeden z braci Dalton. Kto odwiedza Mega Park? Rodziny z dziećmi i prawdziwi fascynaci Dzikiego Zachodu. Jak dowiedziałam się od gdyńskiej rodziny podczas obiadu, nie jest on jedynym celem polskich
Zwykłe Życie
kowbojów. Miasto Prawdziwych Kowbojów w Ściegnach koło Karpacza, Western City Mrongoville, Wild West City niedaleko Piaseczna — jak Polska długa i szeroka, amatorzy kowbojskich strzelanin znajdą silny ośrodek w swoim regionie. Wielu z nich traktuje swoje hobby bardzo serio. Włodzimierz Łuczyński, który od lat pasjonował się historią Dzikiego Zachodu. Po jednej z imprez w westernowym miasteczku postanowił założyć Polskie Stowarzyszenie Strzelectwa Westernowego, które dziś ściśle współpracuje z Polskim Związkiem Strzelectwa Sportowego. Żeby wziąć udział w zawodach, należy mieć pełne uzbrojenie kowbojskie. Na takie składają się dwa rewolwery, karabin i strzelba. Oprócz tego trzeba mieć również odpowiedni strój: kapelusz, pas z kaburami i buty z ostrogami. — Mogą być repliki, ale wszystko musi być z tamtej epoki, czyli sprzed 1899 r. Nie brakuje złośliwców, którzy wytykają błędy. Zawsze się do czegoś można przyczepić. Kiedyś wytknięto mi, że mam zamek błyskawiczny w spodniach, a na Dzikim Zachodzie takich nie było. SASS (kalifornijskie Single Action Shooting Society — przyp. red.) dopuszcza jednak wzory stro-
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
i usług dla odwiedzających, by przyciągnąć jak największa część z ograniczonej liczby prawdziwych polskich kowbojów. W Ścięgnach koło Karpacza można nagrać fabularyzowany teledysk ślubny. Waldemar Romaniuk i Sylwia Filipowicz wzięli udział w produkcji w ramach jednego ze ślubnych prezentów. W filmie Waldek i Sylwia stają się świadkami napadu na bank. Waldek przypadkowo trafia do więzienia, Sylwia pomaga mu w ucieczce, w zawierusze Waldek zostaje postrzelony. Panna młoda z miasteczkowym grabarzem musi pochować pana młodego w drewnianej trumnie. Na szczęście przygoda okazuje się tylko złym snem Sylwii i wszyscy widzowie mogą odetchnąć z ulgą. — Skąd w Polakach miłość do Dzikiego Zachodu? — pytam Waldka, który wpuszcza gości Kansas City do kopalni złota. — Chyba z telewizji. Pewien nie jestem. To jest mój pierwszy sezon. Wcześniej byłem sprzedawcą w sklepie i opiekunem wycieczek dla niepełnosprawnych dzieci. Ale tutaj to jest praca dla wytrwałych.
jów z hollywoodzkich filmów — mówi Trigger Hawkeye, bo taki pseudonim przyjął Łuczyński, wstępując do SASS i zostając jego dożywotnim członkiem. Część kowbojskiego rynsztunku można kupić między innymi w sklepie państwa Radolińskich przy ulicy Chmielnej w Warszawie, który jest rodzinnym interesem prowadzonym od 1945. — Sklep kowbojski w powojennej Warszawie? To musiało być coś! – rozmawiam z obecnym właścicielem, synem założyciela. — Nie, nie. W 1945 r., zaraz po zakończeniu wojny, ojciec otworzył tu pracownię ekskluzywnego obuwia damskiego, która funkcjonowała do 1989 r. Wraz ze zmianą systemu ja przejąłem interes. A że na obuwie szyte na miarę nie było wtedy popytu, zmieniłem asortyment zgodnie z moimi zainteresowaniami. Od tamtej pory sprzedaję odzież i akcesoria dla kowbojów. Sezon zaczyna się wiosną. Wtedy do Radolińskich zjeżdżają się kowboje z całej Polski. Sam właściciel przez cały rok, nie tylko w sklepie, chodzi w kowbojskim kapeluszu, a zamiast krawata wiąże pod kołnierzykiem bolo. Miasteczka westernowe prześcigają się w mnożeniu atrakcji
61
62
Ludzie
Miejsca
Zwykłe Życie
Głuchy telefon
zdjęcia: Dawid Misiorny
Stara zabawa, którą pamiętam z przedszkola. Potem próbowałem w nią jeszcze grać na różnych imprezach, ale powtórki nie był już tak zabawne, jak wtedy, za czasów leżakowania.
Zdjęcia pochodzą ze zbiorów podróżnych z Francji, Indii i Podlasia. Dlaczego się tam znalazłem? Nie wiem. Tak wyszło. Lubię się ruszać.
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
63
64
Ludzie
Miejsca
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
65
66
Ludzie
Miejsca
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
67
68
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
69
Frytki z Okienka
t ek s t: Agata Napiórska zdjęcia: Zuzanna Sterzycka
Zuzia i Zbyszek poznali się na studiach. Razem studiowali filozofię, a kilka miesięcy temu otworzyli wspólny biznes. Miejsce nazwali Okienko, bo nie można wejść do środka. Zresztą, jak twierdzą, nikt nie chciałby przesiadywać wewnątrz — zapach oleju do smażenia frytek zostaje na włosach i ubraniu. Okienko sprzedaje ponad sto kilogramów frytek dziennie (i to z tendencją rosnącą!). Chociaż osiągnęli już czterokrotność planowanego utargu, nie zamierzają poświęcać się frytkom bez reszty. Mimo oburzenia niedzielnych spacerowiczów i znajomych, którzy pukają się w czoło wyliczając, ile mogliby zarobić, oni upierają się, że niedziela jest tylko dla nich i dla rodziny. Przekonują: „Mamy niebiznesowe podejście — chcemy się utrzymać, a nie zarabiać wielkie pieniądze. Lubimy to miejsce, fajnie, gdyby tak pozostało”.
AN: Dlaczego frytki i dlaczego belgijskie? Zbyszek: Chcieliśmy zrobić coś fajnego. Nie celowaliśmy w koneserów wina, nie interesowało nas otwieranie imprezowni. To miało być miejsce dla każdego. Uznaliśmy, że frytki pasują, chyba każdy je lubi i ma miłe wspomnienia z dzieciństwa, bo z babcią i dziadkiem chodził na frytki do parku. Zuzia: Parę razy byliśmy w Belgii i Holandii. Zauwa-
żyliśmy, że tam budki z frytkami wciąż istnieją, mają się dobrze i gromadzą tłumy ludzi. Zbyszek: Postanowiliśmy przenieść to na polski rynek. Zuzia: Najpierw to była fantazja i analiza — czemu nikt jeszcze tego nie zrobił, przecież to taki samograj. Zaczęliśmy poszukiwania.
70
Ludzie
Miejsca
AN: W Hali Mirowskiej podobno są jakieś frytki belgijskie, ale w połączeniu z hot-dogiem i zapiekanką. I brzydko. Zuzia: No właśnie. Byliśmy tam i nam nie smakowało, poza tym to taka estetyka z Centralnego. Zbyszek: A nam zależało, żeby było smacznie i ładnie. W Polsce frytki kojarzą się z brudną budą z Częstochowy, z tłuszczem wyciekającym ze starego ziemniaka. Tłuste i niezdrowe. AN: A wasze Okienko naprzeciwko basenu, to można wypływać te kalorie. Zuzia: Ostatnio ktoś z naszych pracowników słyszał rozmowę w saunie: „- To co, idziemy na te frytki? — No, pływałyśmy godzinę, to nam wolno”. Zbyszek: Na początku nawet nie myśleliśmy, że będziemy na tym zarabiać. Chcieliśmy otworzyć fajne miejsce i tyle. AN: Ale jakiś biznesplan musieliście przecież napisać. Zuzia: Chcieliśmy starać się o dofinansowanie, ale łatwiej i szybciej było wziąć kredyt. Mieliśmy trochę własnych oszczędności. Biznesplan przygotowywałam długo i wnikliwie, ale utargi, które tam wpisałam, okazały się z kosmosu. Zbyszek: Zakładaliśmy, że będzie szło dużo gorzej. A tu taka niespodzianka. Jesteśmy bardzo zadowoleni. Z zaciekawieniem obserwujemy czy to tylko początkowy boom. AN: Lokalizację macie dobrą. Zuzia: Ja na początku nie byłam przekonana. Ponad pół roku szukaliśmy, braliśmy udział w kilku przetargach. Zbyszek: W międzyczasie staraliśmy się znaleźć dobre frytki. W Polsce nie jest to łatwe. AN: Sprowadzacie z Belgii gotowe? Zuzia: Tak. Z ziemniakami byłoby za dużo roboty — trzeba by je obierać, kroić, smażyć raz, suszyć, a potem smażyć drugi raz, czyli zatrudnić więcej osób i wynająć większy lokal. Zbyszek: Poza tym ziemniaki szybciej się psują w transporcie, nie mielibyśmy też miejsca na ich przechowywanie. Belgijska technologia jest sprawdzona. AN: Czym wyróżniają się belgijskie frytki? Zuzia: Wypracowana przez Belgów odmiana ziemniaka ma więcej skrobi i chłonie mniej tłuszczu. Frytki z tego ziemniaka są miękkie i maślane w środku, a chrupiące na zewnątrz. Ten efekt osiąga się też przez dwukrotne smażenie. AN: Słyszałam, że frytki macza się w wodzie z cukrem. To prawda? Zbyszek: Tak robi się z polską odmianą ziemniaka. Przed pierwszym smażeniem moczy się je w wodzie z cukrem. Belgijskich już nie trzeba. Zuzia: Nasze frytki są świeże dlatego, że są mrożone.
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
71
72
Ludzie
Miejsca
Zwykłe Życie
AN: Jak to? Zbyszek: Belgowie świeże ziemniaki myją, kroją, smażą, po czym od razu zamrażają i wysyłają nam. Dzięki temu mamy pewność, że frytki nie są ze starych ziemniaków i że nic się nie marnuje. AN: A sosy? Sami robicie? Zuzia: Tak, codziennie rano nasza dzielna załoga chodzi na bazarek przy Polnej i tam kupuje mega świeże produkty. Nic nie zostaje na następny dzień, nic się nie marnuje. Zbyszek: Przez pierwsze kilka miesięcy, kiedy jeszcze trwał remont, jedliśmy praktycznie tylko frytki. Przetestowaliśmy dziesiątki majonezów. AN: Polecam Ocetix z Grudziądza! Zuzia: Sprawdzimy! AN: Powiedzcie, co było najtrudniejsze w otwieraniu biznesu? Zbyszek: Zdecydowanie znalezienie lokalu. Te wszystkie przetargi, biurokracja. Zuzia: I remont. Następnym razem będziemy już wiedzieli jak się pracuje z ekipą remontową. AN: Czyli planujecie rozwijać frytkowy biznes? Zbyszek: Zobaczymy. Na razie obserwujemy jak to wszystko działa i w zasadzie dopiero się uczymy. AN: Ile ludzie jedzą tych frytek? Zuzia: Sprzedajemy około 100 kilogramów dziennie. A w piątek i sobotę jeszcze więcej. Zbyszek: Za pierwszym razem nasi dostawcy nie mogli uwierzyć, że tyle udało nam się sprzedać.
Okienko znajduje się przy ulicy Polnej 22 w Warszawie
AN: Kto je te wszystkie kilogramy? Zuzia: Mamy tu cały przekrój społeczny. Rano wpadają biznesmeni z okolicznych biur, kupują kawę i kanapkę lub pączka (zdecydowaliśmy się serwować też pączki, skoro i tak smażymy). Duży ruch zaczyna się wraz z długą przerwą o 12.40. Przetacza się tutaj okoliczne liceum i gimnazjum. Później przychodzą już wszyscy: rodziny z dziećmi, emeryci i ludzie z imprez w Małym Piwie. Zbyszek: Nikt nie doceniał tematu frytek. Nasi znajomi pukali się w głowę i mówili: „jakaś kiełbasa do tego chociaż!”. Ale my najbardziej lubimy proste pomysły. Zuzia: Ludzie narzekają, że frytki są niezdrowe. Ale co zrobić, skoro są takie smaczne? Poza tym dieta frytkowa wcale nie jest taka zła.
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
73
74
Ludzie
Miejsca
Zwykłe Życie
Rzeczy
Dzika i chrupiąca swoboda t ek s t: Sławek Makaruk ilustracja: Isabela Polarny zdjęcie: Agata Napiórska
Palma kokosowa
Marzyła nam się rubryka o roślinach i zwierzętach oraz o dalekich podróżach. Na pierwszy ogień miał iść kokos. Ale że palmę kokosową (poza tą z Ronda de Gaulla) widziałyśmy na żywo zaledwie kilka razy, a nasze doświadczenia związane z tą rośliną koncentrują się wokół smaku wiórków, kokosanek i Malibu, poprosiłyśmy Sławka Makaruka, który z kokosem miał zdecydowanie więcej do czynienia, o kilka ciekawostek. Zapowiadał, że skupi się na guzikach.
Według raportu francuskiej komisji ds. południowego Pacyfiku istnieje 340 możliwości korzystania z palmy kokosowej. Poza całkiem oczywistymi — pień jako budulec, kopra, czyli suszony środek orzecha na olej czy rafia, włókno kokosowe na liny i wycieraczki — istnieje kilka zastosowań, o których szacowna komisja nie wiedziała. Jako że wszelkie moje działania są nierozerwalnie związane z morzem (palma kokosowa, jak wiecie, też jest z nim związana), podam wam jako ciekawostkę, że z kokosa, a konkretnie z cienkich ogonków liściowych robiono na wyspach Marshalla mapy. Mapy inne niż te, które znacie z księgarń i szkolnych bibliotek. Krajowcy z wysp Marshalla od
pokoleń przekazywali sobie sekrety wiatrów i fal. W na pozór skomplikowanej plecionce kokosowych patyczków i muszli cowrie, powiązanych włóknem kokosowym przedstawiali wyspy i zmiany kierunku falowania na otaczających je wodach. Owe mapy nie były mapami w naszym europejskim sensie. Były raczej urządzeniami i instrukcjami wspomagającymi zapamiętywanie kierunku uderzania fal z każdej strony mijanej wyspy. Napotykając na swojej drodze wyspę, fale załamują się i zmieniają kierunek zawsze w określony sposób. Wyspiarscy nawigatorzy wykorzystali to w swoich wędrówkach na wielkich morskich katamaranach (notabene wyposażonych w żagle wyplatane z palmowych liści i przewożących na pokładzie zapas orzechów kokosowych). Ale miało być o guzikach ze skorupy orzechów kokosowych. Takie guziki od lat są wykorzystywane w klasycznych hawajskich koszulach — tzw. Aloha shirts. Występują w około 20 rożnych rodzajach. Więcej nie wiem. PS. Rdzeń palmy kokosowej to doskonałe jedzenie.
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
olejek kokosowy i mydło kokosowe przywiezione z wyprawy do Indonezji; syrop kokosowy – prezent od koleżanki; kulki-kokosanki – zakupione w spożywczym na pl. Hallera w Warszawie, wiórki kokosowe od mamy z szafy
Przepis na sałatkę1:
1 Przepis na sałatkę według B. Gorsky i załogi jachtu Moana, wypróbowany wielokrotnie na moich wycieczkach po Morzach Południowych
Ścinamy palmę kokosową mojego wzrostu (191 cm lub mniej). Musi być więc młodziutka, a ścinający — jej właścicielem. Jeśli nim nie jest, niech się potem dobrze ukrywa albo (jeszcze lepiej!) postara się zniknąć w ogóle, bo na Pacyfiku żaden akt przeciw obyczajowości publicznej nie jest bardziej napiętnowany. Ścinamy palmę, po części z przeczuciem, że działamy na niekorzyść przyszłej dekoracji wyspy. Maczetą pień palmy rozcinamy wzdłuż. Wybieramy rdzeń — biały, gładki i lśniący niczym świeży migdał. Rdzeń palmy kokosowej ma smak karczocha i zielonej cykorii, a także zapach, którego nie sposób nazwać, chyba że określi się go jako dziką i chrupiącą swobodę. Kroimy go na małe kawałki jak plasterki ogórka. Jemy, ewentualnie doprawione winegretem.
75
76
Rzeczy
Zwykłe Życie
Ławica ryb
Honza Zamojski „Jak jsem potkal dabla” Wydawca: Galeria Miejska ARSENAŁ Współwydawca: MORAVA 75 zł
Karafka i sześć kieliszków Kupiona na pchlim targu Niskie Łąki we Wrocławiu 25 zł
Zwykłe Życie
Rzeczy
Skrobak do ryb Kitchen Craft 15 zł
Półmisek Prezent od koleżanki
77
78
Ludzie
Rzeczy
Zwykłe Życie
Mięso i cebula
t ek s t: marta kulmińska zdjęcia: kuba miłkowski
Gotuję, od kiedy w wieku siedmiu lat udało mi się samodzielnie przygotować budyń waniliowy. Pasjami czytam książki kucharskie, książki o gotowaniu i powieści kryminalne z wątkami kulinarnymi w tle. Mama nauczyła mnie i pić, i wybierać wino (sok owocowy dla dorosłych). Winną dojrzałość osiągnęłam w wieku 17 lat i, podczas gdy moi koledzy z liceum upijali się słodkim winem lub piwem z dużą ilością soku, ja znałam już swój ulubiony szczep.
Nikogo nie zdziwił fakt, że podczas mojego pierwszego wyjazdu do Stanów, zakochałam się bez pamięci w szefie kuchni. Oboje pracowaliśmy w restauracji hotelu Marriott na Marco Island, niedaleko Miami. To była piękna miłość wypełniona odkrywaniem nowych smaków lub nowych wersji smaków już znanych. To John przyrządził mi pierwsze przegrzebki, nauczył jeść krwiste steki oraz pokazał jak rozpoznać czy małże są świeże. Dopiero po wielu miesiącach spostrzegłam, że przestałam gotować. Zdałam sobie sprawę, że mój narzeczony przejął tę rolę całkowicie. Nie wiem, może jako amatorka — nie bardzo chciałam występować przed profesjonalistą… Grunt, że podczas 4-leniego związku ugotowałam
kolację dla Johna tylko raz. Dla Zwykłego Życia powtórzyłam ją w ramach wspomnień. Zupę cebulową karmelizowałam 8 godzin (racjonalnie skróciłam ten czas w przepisie). John był zachwycony i krótko później zapytał czy zostanę jego żoną. Miłość nie przetrwała jednak próby czasu i odległości, pozostawiając po sobie głównie wspomnienia niesamowitych potraw. Po powrocie do domu z radością wróciłam do gotowania.
Zwykłe Życie
ZUPA CEBULOWA 10 dużych cebul 8 łyżek stołowych masła 1,5 łyżeczki mąki 5 l wywaru wołowego sól, pieprz 12 ziarenek czarnego pieprzu Gałązka rozmarynu Cebule obieramy i kroimy w piórka. W dużym garnku z grubym dnem rozgrzewamy masło, dodajemy cebulę, posypujemy małą szczyptą soli (jeżeli wywar jest słony, możemy zrezygnować z solenia cebuli) i gotujemy na małym ogniu przez godzinę, mieszając mniej więcej co 15 minut. Po tym czasie cebula powinna być miękka i puścić sporo soków. Po godzinie zwiększamy lekko ogień, żeby odparować ewentualny nadmiar płynu, zmniejszamy go z powrotem i kontynuujemy wolne gotowanie przez następne 2 godziny, regularnie mieszając cebulę i uważając (szczególnie pod koniec gotowania), żeby się nie przypaliła. Po 3 godzinach cebula powinna być bardzo miękka i mieć głęboki, brązowy kolor. Gotową cebulę zasypujemy mąką i gotujemy, mieszając, na średnim ogniu przez 2-3 minuty, po czym zalewamy ok. 5 litrami wywaru. Do zupy wrzucamy listek laurowy, ziarenka pieprzu i rozmaryn i gotujemy całość przez ok. 1 godzinę, do momentu, aż połowa bulionu wyparuje. Powinno nam wyjść ok. 2,5 litra zupy. Doprawiamy do smaku solą, świeżo zmielonym czarnym pieprzem i kilkoma kroplami octu winnego. Zupę podajemy z zanurzonymi w niej tostami z roztopionym żółtym serem (Comte/ Emmentaler/ inny wysokotłuszczowy ser żółty).
Ludzie
Rzeczy
79
80
Ludzie
Rzeczy
WOŁOWINA W PIWIE Pół kg wołowiny Oliwa z oliwek (do smażenia) 8 szalotek 4 marchewki 1 seler naciowy Butelka ciemnego piwa sól, pieprz, przecier pomidorowy, cukier, mąka Wołowinę kroimy w kostkę, następnie solimy, obtaczamy w mące i smażymy przez minutę z każdej strony. Szalotkę obieramy i kroimy w ósemki, marchew w talarki, a seler naciowy w półksiężyce po czym wrzucamy całość na kilka minut na rozgrzaną patelnię. Mięso i warzywa wrzucamy do wielkiego naczynia żaroodpornego i zalwamy piwem z dodatkiem 2 łyżek przecieru pomidorowego i łyżki cukru. Całość wstawiamy do piekarnika i pieczemy przez 2 godziny lub do momentu aż wołowina będzie miękka. Podajemy z pieczywem.
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
81
82
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
Rzeczy
83
Tężyzna fizyczna rzecz święta t ek s t: Agata Napiórska ilustracja: Anula Ryska
Być sportowcem nie jest łatwo. Wiem, bo próbowałam wiele razy. W podstawówce jakimś psim swędem wygrałam zawody pływackie klas trzecich województwa toruńskiego. Od tamtego czasu żyję w przekonaniu, że gdybym chciała, to bym mogła. Ale mi się nie chce. Każdej wiosny na nowo postanawiam zaangażować się całym ciałem w konkretne zajęcia sportowe. Cel – sprężystość, wytrzymałość, siła i wszechpotęga! Tężyzna fizyczna rzecz święta. Nie jestem sama — na wiosnę wszystkie moje koleżanki przypominają sobie o pragnieniu posiadania figury piętnastolatki. Z roku na rok to pragnienie jest coraz silniejsze i coraz trudniej mu sprostać. Pewnie można przeczekać.
Raz w życiu byłam na obozie gimnastycznym, gdzie uczyłam się tańczyć ze wstążką (na doczepkę do kuzynki, która naprawdę tańczyła). Na karate chodziłam przez trzy miesiące w pierwszej klasie liceum — to był ostatni etap moich dziecięcych marzeń o zostaniu komandosem. Na nartach nauczyłam się jeździć, ale ciągle najlepiej wychodzi mi pług. Na łyżwach niby umiem, ale boję się i przewracam. Na wrotkach złamałam kiedyś nadgarstek próbując zrobić piruet — mam więc usprawiedliwioną traumę. Gdy biegałam w szkole na sześćdziesiątkę, wszystkie dzieci się ze mnie śmiały, nadal biegam jak ostatnia fajtłapa — każda kończyna w inną stronę. Próbowałam różnych aerobików, ostatnio zumby, ale zabawne są te zbiorowe wygibasy, zawsze się zagapię i nie nadążam z układem. Rower jest super jako środek transportu. Siłownia — nuda jakich mało. Jogę lubię i czuję potencjał, po pierwszych zajęciach bolały mnie mięśnie, o których istnieniu nie miałam nawet pojęcia. Może kiedyś coś z tego będzie, no ale kiedy? W momencie, gdy już naprawdę zrobiło mi się siebie żal, przypomniałam sobie jedno ćwiczenie gimnastyczne, w którym jestem niezwyciężona! Hula-hoop! W dzieciństwie na podwórku, równolegle ze skakaniem przez gumę, strzelaniem z kapsli i zabawą w chowanego za samochodami na parkingu, kręciło się plastikową obręczą. Umiałam godzinami. Moje ostatnie hula-hoop złamało się podczas przeprowadzki. Zimą. Znalezienie nowego graniczyło z cudem. Sklepy sportowe oferują wprawdzie wielkie koła o średnicy metra, ciężkie
i z wypustkami jak macki ośmiornic. Podobno skuteczne. Tyle że ćwiczenie w mieszkaniu grozi demolką. Przeróżne strony internetowe o tematyce fitness donoszą o cudownych skutkach stosowania hula-hoop. Można sobie wyćwiczyć talię osy, można też schudnąć dwa kilogramy kręcąc po dwie, trzy godziny dziennie przez rok. Niektóre dziewczyny plastikowe obręcze wypełniają piaskiem albo ziarnami pszenicy. Jedna z forumowiczek pisze, że lepiej kręcić na przemian w obydwie strony, bo inaczej „wykrzywisz sobie jeden boczek”. Jest wiosna. Hula-hoop powróciły do sklepów z zabawkami. Już nie ma takich ładnych co kiedyś, ale udało mi się znaleźć białe w cienkie, czerwone prążki. To chyba najlepszy pomysł na wieczór po ciężkim dniu — włączyć zestaw ulubionych teledysków i pokręcić jak za dawnych, dobrych lat.
84
Zwykłe Życie
Rzeczy
Zwykłe życie w Polsce Ludowej "Bękart" autor: Rafał Szamburski autor projektu: Tomek Wojciechowski Wydawnictwo KROPKA, Września 2012
t ek s t: Joanna Sabat
Książka Rafała Szamburskiego to powieść pełną gębą — pisana z rzadkim dziś rozmachem i werwą. „Bękart” jest historią życia tytułowej sieroty, potomka żołnierza Armii Czerwonej, wychowanka domu dziecka i systemu socjalistycznego. Szamburski pisze ciekawie, ironicznie, momentami pikantnie. Słowem — dla spragnionych fabuły, bogactwa szczegółów i dobrej opowieści.
„Bękart” wciąga od pierwszych stron, gdy autor przedstawia powojenne miasteczko Cetniewo, dom dziecka w starym zamczysku z upiorną kadrą wychowawczą i bandą zepsutych wychowanków. Następne strony to właściwie opis kolejnych piekieł peerelowskiej degrengolady — złodziejstwa, alkoholizmu i kłamstwa, traktowanych jako codzienność i oczywistość. Na szczęście, jest przy tym całkiem zabawnie — opisy ekscesów tytułowego bękarta spisane są z taką dozą ironii, że piętrzące się kradzieże, oszustwa i gwałty obracają powieść w groteskę. I tak brniemy z głównym, skrajnie oportunistycznym bohaterem, przez kolejne lata — dzieciństwo, pracę w PGR, awanse, lewe papiery, donosy, kochanki i porzucone dzieci. Celem jest przetrwanie i wygodne życie w zmieniających się jak w kalejdoskopie polskich realiach, od końca lat czterdziestych do współczesności. Los powieściowego bękarta to seria grzechów i nieprawdopodobna lista występków, obraz skrajnego egoisty bez sumienia, a z drugiej strony — człowieka wolnego w swoim zepsuciu, który nie cofnie się przed wydaniem kochanki SB, jeśli pomoże mu to w karierze. Moralność to dla bękarta garść utrudniających życie frazesów, które mogą tylko osłabić i przyczynić się do klęski. Zakończenie historii to próba odkupienia grzechów, którą podejmuje bohater. I tu, niestety, książka traci nieco swój impet i bezczelny charakter. Dowcip i ironia, choć nie znikają jak
kamfora, to ustępują miejsca niezbyt przekonującemu zamknięciu powieści. Szkoda. Wierzę jednak w potencjał filmowy pomysłów Szamburskiego — stanowią niemal gotowy scenariusz. O taką gęstwinę akcji, charakterystycznych bohaterów i, po prostu, ciekawą historię, twórcy filmowi powinni się bić. Na razie czytelnikom pozostaje ciekawe plastycznie wydanie „Bękarta” — nowoczesna szata graficzna dyskretnie mruga okiem i na kolejnych kartach powieści przypomina, że mamy do czynienia z książką początku XXI wieku. Z wytworem bogatej fantazji, grą wyobraźni, uzbrojonej w doskonałą znajomość minionych realiów i setek zwykłych bękarcich losów. Zwykłe Życie jest patronem medialnym książki.
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
85
86
Zwykłe Życie
Rzeczy
Życie w nawiasie t ek s t: Agnieszka Kozik
Dziś Zwykłe Życie przedstawia Judith z Paryża, która zamknęła nawias i zaczęła rysować. Marzenie o codziennej rutynie i zwykłych przyjemnościach tak bardzo zdominowało jej życie na jawie, że nie potrafiła pogodzić sięz chwilami poza nią.
W coraz krótszych przebłyskach świadomości wypierała przykre wspomnienia. Chciała po prostu żyć. Ale z dnia na dzień chwile poza nawiasem stawały się coraz rzadsze, były luksusem, zaskoczeniem. Nawias zaś był gruby, wszechogarniający. Przypominał głowę potwora, który połknął zwyczajną Judith. Wyzwoleniem było rysowanie. Ono pomogło jej zrozumieć chorobę, pogodzić się z codziennością, zamknąć nawias i zacząć myśleć o epilepsji i guzie mózgu, jak o mało istotnym wtrąceniu (parentezie), ujętym w nawias komentarzu, który zostawiła daleko za sobą.
„Parenteza” to niezwykły komiks (a może raczej powieść graficzna). Równie ważne, a nawet ważniejsze niż słowa są w autobiograficznej książce Élodie Durand ilustracje. To przede wszystkim dzięki nim możemy poznać emocje, które towarzyszyły Judith, a których słowami nie sposób wyrazić. Na niewypowiedzianą warstwę liczącego ponad 200 stron albumu składa się bowiem nie tylko graficzny dziennik dojrzałej artystycznie dziewczyny, która chce odbudować
Zwykłe Życie
wspomnienia i odzyskać utracone lata, żeby na dobre rozliczyć się z przeszłością i „wymyślić jakąś przyszłość”. Bywa, że dopieszczone, lekkie postaci w odcieniach szarości przeradzają się w czarne cienie z wielkimi białymi oczodołami, by w końcu stać się niezgrabnym, złowrogim, niezwykle wymownym „bazgrołem” zajmującym całą kartkę, stworzonym przez uwięzioną we własnej głowie, zagubioną Judith sprzed lat, szprycowaną olbrzymimi dawkami leków i wstrząsaną raz za razem atakami epilepsji. Narracja tego komiksu jest jak pamięć Judith. Poszarpana, niespójna, utkana z opowieści rodziny i przyjaciół. Autorka przedstawia kilka wyciętych przez guza mózgu lat swego życia, tak jak je pamiętała czy raczej próbowała odtworzyć po powrocie do zdrowia. Bo koniec końców po guzie została niewielka blizna, a epilepsja przybrała zupełnie niegroźną dla życia autorki formę. W psychice Élodie pozostały jednak głębsze i o wiele bardziej szpecące blizny po latach upokorzeń, strachu, wstydu, bezsilności. Na nie najlepszym lekarstwem okazała się rysunkowa „Parenteza”, komiks, na kartach którego Élodie skryła się pod swoim drugim imieniem — Judith. To on pomógł dzisiaj trzydziestokilkuletniej już kobiecie zapomnieć o dramacie dwudziestolatki, która z dnia na dzień cofnęła się w rozwoju o całe lata. Zapomniała jak się pisze, czyta, obiera ziemniaki. Miała zaburzenia widzenia, na prostej drodze traciła równowagę, nie poznawała znajomych i niemal w ogóle nie pamiętała
87
Rzeczy
kilku lat swojego życia (dokładnie nie sposób określić, jak długo to trwało, bo pamięć Élodie do dziś płata jej figle). Minęło wiele czasu, lecz „Parenteza” daje nadzieję i wciąga w niezwykły sposób. Jej „osobisty charakter” i „sugestywna oprawa graficzna” urzekły przed rokiem polskich licealistów, którzy wybrali komiks Durand jako najlepszy spośród prezentowanych w oficjalnej selekcji największego komiksowego festiwalu w Europie. „Parentezę” za debiut roku uznało też w samym Angoulême jury złożone z profesjonalistów. Ale to „polski wybór” sprawił, że mamy okazję przeczytać świadectwo Élodie po polsku. A warto to zrobić, chociażby po to, żeby nauczyć się zamykać nawiasy.
Élodie Durand Parenteza przeł. Wojciech Prażuch POST, Kraków 2012
© by Élodie Durand/ Wydawnictwo POST
88
Ludzie
Zwykłe Życie
Rzeczy
Jazzpospolita
t ek s t: Michał szymański zdjęcia: TRphotodesign
Wojtek
Zespół Jazzpospolita, jak wskazuje sama nazwa, gra niezwykłą muzykę dla zwykłych ludzi. Nowy album Warszawiaków zatytułowany „Impulse” pogodzi fanów psychodelii, elektroniki, rocka, no i tych, którzy „kumają jazz”. A „Nigdy nie pada na Górnym Mokotowie” to jak na razie nasz ulubiony tytuł roku. Stefan Nowakowski i Wojtek Oleksiak, czyli sekcja rytmiczna Jazzpo, zdradzili nam, czego słuchają, gdy akurat nie ćwiczą w sali prób albo nie dyskutują o piłce nożnej.
Ostatnio zasłuchuję się w krążku „Volta” Björk. Moja ulubiona płyta Islandki odkryta niedawno, choć nagrana w już pięc lat temu. W roku premiery musiała mi umknąć. Absolutnie cudowna aranżacyjnie (instrumenty dęte, industrialne beaty), pełna pięknych nasyconych brzmień. Nigdy nie słyszałem, by dwa ludzkie głosy dopełniały się lepiej niż głos Björk i Antony'ego Hegarty'ego. Pamiętam, że kiedy słuchałem pierwszy raz utworu „Dull Flames Of Desire” i po pierwszej części wykonanej przez ostro, wręcz agresywnie, śpiewającą Björk melodię przejął Antony Hogarty kompletnie osłupiałem. Tego kontrastu, a zarazem uzupełnienia nie da się opisać. Dla mnie to absolutnie największe muzyczne wrażenia od kilku lat. Trafiłem na ten album przygotowując się do nagrania płyty z Ifi Ude, w poszukiwaniu inspiracji i metod łączenia perkusyjnej elektroniki z graniem na żywo. Coś co miało być zwykła pracą przed-studyjną przerodziło się w odkrycie jednego z albumów na które się czeka latami.
Stefan Dla mnie odkryciem ostatnich tygodni jest Garth Stevenson i jego płyty „Alpine” oraz „Flying”. Widziałem go dwa razy na koncertach, w Warszawie i Lwowie, ale zawsze w różnych zespołach, nigdy samego. Jako solista występuje z kontrabasem i gra wspaniały ambient pełen pętli i pogłosów. Obydwie płyty kupiłem przez internet bezpośrednio od niego (mieszka w Nowym Jorku) — są własnoręcznie złożone i starannie przygotowane edytorsko. To muzyka do słuchania w samotnosci i absolutnej ciszy. Moim zdaniem niezwykłe zjawisko.
Zwykłe Życie
Rzeczy
89
90
Rzeczy
Zwykłe Życie
Tęsknica to choroba przewlekła
t ek s t: Aleksandra Kozak zdjęcia: sub pop
Zespół tworzą Alex Scally z gitarą i klawiszem oraz wokalistka Victoria Legrande, również z klawiszem. Ich estetyka to leniwe, mgliste, choć wielowarstwowe rytmy z bardzo oryginalnym głosem Victorii na pierwszym planie. Założony w 2004 roku band dorobił się czterech płyt: Beach House, Devotion, Teen Dream i, wydanej w maju tego roku, Bloom. Najnowszy materiał to drugi, po Teen Dream, krążek wydany pod skrzydłami Sub Pop. Za jego produkcję odpowiedzialny jest Chris Coady, który współpracował z takimi artystami jak Yeah Yeah Yeahs, Architecture in Helsinki, Blonde Redhead czy Gang Gang Dance. Czwarta płyta w dorobku duetu z Baltimore jest spójną sekwencją dźwięków z sennej półki chillwave’u. Sami twórcy reklamują album jako bardziej dojrzały i wymagający od poprzednich, a także doty-
W czasach, w których w ciągu sezonu powstają i umierają niezliczone projekty, Beach House utrzymują się na powierzchni, konsekwentnie tworząc eteryczną indietronicę. Delikatne i skromne kompozycje przykuwają uwagę wrażliwych odbiorców, wprawiając w niespieszny i sentymentalny nastrój.
kający trudniejszych tematów w warstwie lirycznej. Rozwlekłe melodie są treściwe zarówno w warstwie harmonicznej, jak i w uczuciowej. Miękkie i nienachalne rytmy w połączeniu z pięknymi wokalami tworzą bardzo dobrą jakościowo całość. To materiał najlepszy ze wszystkich dokonań zespołu. Introwertyczny, ale z wielkim ładunkiem emocjonalnym. I — jak mi się wydaje z największą liczbą wpadających w ucho zaśpiewek, czyli przebojowy. Bloom to cudownie romantyczna podróż po spokojnych wodach dream popu. Jest tu ciepło i monochromatycznie, jednak w tęsknym klimacie - to romantyzm w melancholijnym wydaniu. Rozpamiętuję bądź fantazjuję na słodko i na gorzko. A kiedy droga się kończy,
zawracam i przemierzam ją kolejny raz. Bo tęsknica to choroba przewlekła. Ważna informacja dla tych, którzy fanami zespołu są lub za chwilę nimi zostaną. Beach House potwierdzili swój udział na tegorocznym festiwalu Tauron Nowa Muzyka w Katowicach. Siódma edycja festiwalu wyjątkowo odbywać się będzie w Dolinie Trzech Stawów, a nie, jak dotychczas, w Kopalni Węgla Kamiennego Katowice. Miejsce na pewno mniej klimatyczne, jednak zespół z plażą w tytule powinien bezproblemowo odnaleźć się w lokalizacji pod chmurką w letni i skłonny do uniesień wieczór.
Zwykłe Życie
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
91
92
Zwykłe Życie
Ludzie
Co oglądasz, żeby zachciało ci się chcieć?
Lee Smith
Patrycja Kruszczyńska
sk ateboarder mieszka w Nowym Jorku
Niech pomyślę…„Zoolander” Bena Stillera! To natchmiastowy klasyk. I jest prześmieszny.
Małgorzata Gutowska-Adamczyk pisarka, autorka sagi „Cukiernia Pod Amorem” mieszka w Warszawie
„Pół żartem, pół serio” jest filmem, na który nigdy nie szkoda mi czasu. To perfekcyjne dzieło sztuki, którego świetny scenariusz, doskonale poprowadzeni aktorzy i duża dawka humoru sprawia, iż po ostatnich, kultowych słowach „Nobody’s perfect” — wzdycham z zazdrością, że to nie ja napisałam, nostalgią za dawnymi czasami, które zawsze były lepsze i żalem, że to już koniec. Chciałabym, aby było więcej takich filmów, ale arcydzieła zdarzają się rzadko, to ich główna wada i zaleta zarazem.
marszand mieszka w Brighton
W chwilach niemocy — jeśli takie się pojawiają — sięgam raczej do książki, medytacji lub kart (ostatnio osho zen tarot, karty uzdrawiającej mocy zwierząt lub Majów). Nie jestem typem oglądacza, ale jest jeden film, do którego często wracam: „Baraka ” Rona Fricke’a — obrazy natury, naturalnego piękna.
Agata Legat pr awnik, żona, matk a
Serial społeczno-prawniczo-obyczajowy „Prawo Agaty”. Przeplatany piosenkami film pokazuje fascynujący świat młodych prawniczek, w którym zawsze wygrywa miłość. Aż chce się wstać nazajutrz i samej ten świat odkryć. Oprócz wymienionych walorów poznawczych film ma tę zaletę, że nie posiada nagłych zwrotów akcji i nie angażuje umysłu. Dlatego nie tylko motywuje do działania „po obejrzeniu”, ale również „w trakcie” pozwalając oglądać i jednocześnie sprzątać/prasować/gotować.
Zwykłe Życie
93
Ludzie
Magda Klimek-Liss
Radek Nałęcz dj eska rock mieszka w Warszawie
radca prawny mieszka w Warszawie
Trudno jest wybrać jeden film, po którym „zachciało mi się chcieć“. Takich filmów było, jest i mam nadzieję, że będzie sporo. Pierwszy z brzegu to „Blade Runner” Ridleya Scotta z Harrisonem Fordem. Za klimat, za plastyczność, za opowieść, za grę w stylu Humphreya Bogarta i cyberpunkowy klimat noir.
Film „Bezdroża” Alexandra Payne’a - po obejrzeniu zachciało mi się wiedzieć więcej o winach. „Trio z Belleville” (reż. Sylvain Chomet) daje prawdziwego kopa.
Justyna Karpińska marketingowie mie s zk a w Pa ry żu
„Mamma Mia” - film, który dodaje energii i pozytywnie wpływa na nastrój w każdym momencie.
Józefina Bartyzel
Zofia Borysiewicz prokr a st ynatork a mieszka w Warszawie
Film włączam sobie zwykle, jak nic mi się nie chce i mam możliwość żeby mi się nic nie chciało. Ale jest jeden filmik, dzięki któremu zawsze wydaje mi się, że nie jest ze mną jeszcze tak najgorzej. To „Procrastination” Johnnego Kelly. A skoro nie jest najgorzej, to znaczy, że nie jest źle, a może całkiem dobrze, więc powinnam porobić coś konstruktywnego.
Olgierd Dobraszak
Te at r Poloni a mieszka w Warszawie
turysta mieszka w Londynie
Na to pytanie jest tylko jedna właściwa odpowiedź: „In the mood for love” Wong Kar-Waia, czyli w polskiej wersji „Spragnieni miłości”. Absolutnie ukochany film - na smutki i smuteczki, na melancholie i na dni radosne. Na deszcz i na pogodę. Jest tak przeraźliwie piękny, że zawsze daje to krzepiące poczucie, że będzie lepiej, ładniej, żwawiej... I wtedy wszystko się chce od razu. A najbardziej się chce żyć garściami.
Wiadomka, że „Goonies” Richarda Donnera.
94
Ludzie
Miejsca
Rzeczy
Zwykłe Życie
Zwykłe Życie
95
Gumowe ucho
ilustracja: tomek minkiewicz
Pływalnia w rodzinnym mieście. Na torze obok gimnastyka dla kobiet w ciąży. Do młodej dziewczyny podpływa instruktorka: - Nie poznałabym cię! Co tam słychać? - Wszystko w porządku, dziękuję. - A pamiętasz mojego syna, bawiliście się razem na podwórku, taki czarny, wysoki, przystojny? - Yyyyy... - No w każdym razie on dobrze zarabia, pracuje w banku. Fajny chłopak, tylko coś dziewczyny nie może sobie znaleźć. A ty masz partnera? - Mam. - Tak jakoś inaczej sobie ciebie wyobrażałam, że takie będziesz miała włosy blond kręcone…
więcej historii z cyklu Gumowe Ucho na blogu: zwyklezycie.blogspot.com
96
Ludzie
Rzeczy
Zwykłe Życie
Półka z książkami r ozm aw i ały: agata napiórska i marta mach zdjęcie: adam byczkowski i maria paruzel
Co ostatnio czytaliście? M: Po raz drugi „Śmierć pięknych saren” Oty Pavla. A: „Homo Faber” Maxa Frischa. Wolicie książki czy czytniki? M: Książki. A: To chyba jasne, że książki! Czytniki? (śmiech)
Marysia Paruzel i Adam Byczkowski żyją i pracują w Warszawie. Poznali się pewnej ciepłej nocy nad Wisłą dziesięć miesięcy temu. Marysia była dziennikarką wędkarską, potem założyła markę odzieżową HAZZ wraz z Rafałem Czajką, potem organizowała koncerty. Obecnie kręci film o świecie i zwierzętach. Adam wypoczywa oraz gra na gitarze i śpiewa w Kyst, SWNY, Coldair i Pictorial Candi. Powoli i w swoim tempie pracuje nad solowym projektem. Oboje mieszkają we Włochach.
Widzicie szansę na przetrwanie książek drukowanych? A: Oczywiście, że tak. Wystarczy spojrzeć jak ostatnio szczególnie przykłada się wagę do tego, aby książki i różnego rodzaju publikacje były pięknie wydawane. Jak dużo ludzi zabiera się za drukowanie i wyda-
wanie własnych zinów i książek. Myślę, że słowo drukowane nigdy nie umrze. M: Moja mama jest wydawcą, prowadzi wydawnictwo Hotel Sztuki i dział wydawniczy w Zachęcie, oprócz tego pracuje przy wielu projektach. Od małego całymi dniami słuchałam słów „korekta”, „rgb”, „introligatornia”. Kiedy byłam malutka, usypiałam przy odgłosach maszyny do pisania — potem okazało się, że to najlepszy sposób, żeby mnie uśpić. Nie chodzi o to, że widzę szanse na przetrwanie książek drukowanych, wręcz nie wyobrażam sobie, żeby zaprzestano je drukować! Macie swoją ulubioną książkę z dzieciństwa? M: Najpierw to był ilustrowany słownik niemieckiego, a potem „Król złodziei” Cornelii Funke. A: Miałem ulubioną książkę ze starymi baśniami mało znanego autora, nie pamiętam niestety jak się nazywał, a mama nie może sprawdzić, bo jest w pracy. Klops. Zdarza Wam się chodzić do bibliotek? M: Jasne, że tak. Najczęściej do biblioteki w dzielnicy Włochy, która mieści się w małym pałacyku w parku. Jeśli czegoś nie mają, to można nawet zamówić! A: Mnie to raczej nie. Wolę kupować książki albo pożyczać je od przyjaciół. W jakim miejscu i pozycji najlepiej Wam się czyta? A: W łóżku, na plaży albo nad jeziorem. M: Najlepiej na siedząco, na drugim miejscu na toalecie, na trzecim w łóżku na brzuchu, chyba że się wcześniej najem.
Nadal prowadzimy bloga www.zwyklezycie.blogspot.com