h-ch #1

Page 1

h-Ch nr 1

[historia choroby]

styczeń 2014



herzlich willkommen „historia choroby”, w skrócie „h-ch” (czytaj ha-ha), to moja zagroda, na której jestem równy wojewodzie. Nawet więcej – jestem tutaj wszystkim: bogiem, księdzem i kościelnym. Ja tu zapalam i gaszę światło. Potrzebuję tylko wiernych. Bagatela. „h-ch” będzie czasopismem małym ilością stron – jego lektura zajmie wam tyle, co średniej długości wizyta w toalecie. A co do misji, to nie jest ona wzniosła: chcę po prostu coś pokazać. Bo jak byłem mały, to nie pokazywałem. Bycie artystą daje przywilej obdarowywania konkretnych ludzi płodami swojej twórczości: jednym machnięciem pióra można tępej kucharce zagwarantować nieśmiertelność. Ale że koniec końców nie tylko kucharki okazują się tępe, a w dodatku mają brzydki zwyczaj przeżywania swoich uduchowionych adoratorów, kolejne numery „h-ch” będę poświęcał osobom nieżyjącym i raczej płci męskiej. Zmarli są mimo wszystko dość przewidywalni w swoich zachowaniach. Robak wylazł, a jabłko i tak na nic – pamięci autora rysunku o tym tytule poświęcam pierwszy numer „h-ch”. Rocznica jego urodzin przypada 17 stycznia.

 Wszystkie teksty, zdjęcia, rysunki i grafika – Szymon Wiatr

więcej: Szymon-Wiatr.strefa.pl Fakebook: SzymonWiatrFoto oraz SzymonWiatrFutura




ćma na słodko



Być morze To nie ja to zacząłem – to jej wina. Pierwsza na mnie spojrzała. To było w dworcowej poczekalni. Jadłem właśnie bułkę, mając nadzieję, że nikt na mnie nie patrzy. Ktoś jednak patrzył. To była ona. Byłem jednak mocno zawiedziony – nie podobała mi się. Po roku wspólnego chodzenia – na które, oprócz chodzenia, składało się również leżenie, stanie oraz siedzenie – coś wreszcie drgnęło. Przedtem była tylko dopełnieniem formalności, ale od tamtej pory, z miesiąca na miesiąc, moja sympatia do niej stopniowo rosła. Rosła też jej temperatura. Ona ją podnosiła, stosując różne oryginalne sztuczki. Nie sposób tu i teraz wszystkich wymienić, ale jedną z nich wspomnieć trzeba. Robiła mi głupie żarty przez telefon, na przykład, że dzwoni z urzędu skarbowego z wiadomością o druzgocącej karze, przez co trafiłem na

oiom

z podejrzeniem

zawału. Innym razem zażartowała, że mnie rzuca. I to samo zrobiła ze słuchawką. Po tym telefonie przyjechała do mnie do pracy, do urzędu, i oddała mi się w mogącej przyprawić o klaustrofobię toalecie. Zapach jej perfum mieszał się z odorem moczu – zbliżało się załamanie pogody. Do tego butwiejące bloki za oknem i zielsko bijące się o chlorofil. Prawdę mówiąc, nie zrobiła na mnie wrażenia wiadomością, że odchodzi ode mnie, ale ta jej szalona fantazja... Bo są i fantazje przyziemne, powszednie. Za oknem już grzmiało, gdy wycierała twarz papierem toaletowym, szarym jak wszystko dookoła.


* Pewnego sądnego dnia – właściwie w tej historii jest kilka sądnych dni, nie ma tylko sensu, ale mniejsza o to – więc pewnego sądnego dnia rzuciłem od niechcenia w jej kierunku, czy też wymsknęło mi się, w każdym razie wypaplałem te oto słowa: „Można powiedzieć, że wypatrzyłaś sobie moją miło... miło się z tobą siedzi”. Kto inny lepiej by to ujął, ale ja nawet nie kontrolowałem tego, co mówię i że w ogóle mówię. A poza tym jestem tylko zwykłym urzędnikiem – chodzę po schodach góra-dół i klepię coś na klawiaturze. Nie mam wielkich oczekiwań – czekam tylko na 15:30. A gadam do was, bo muszę się wygadać. Ale o czym to ja...? Ach, no tak. Ona, usłyszawszy te słowa, wpadła w całkowicie niespodziewany dla mnie zachwyt. Podobno był to pierwszy komplement, jakim ją obdarowałem. Być może, to dość prawdopodobne. Ale jak ona mogła tak długo znosić tę moją obojętność? Obojętność, której tak wiele razy nawet nie starałem się skrywać. Najważniejsze jednak, że moje słowa nie były czczą romantyczną gadaniną – ja naprawdę zacząłem ją – przepraszam za dosłowność – kochać. Do tej pory wszystko z mojej strony było grą i bawiłem się nią prawie tak dobrze jak plastikowym mieczem, gdy byłem dzieckiem. Ale od tamtej pory podobała mi się coraz bardziej i prawdziwiej. Zaczęło dochodzić między nami do wymian ogni, czasem nawet gorących. Czasem też do bitew na gorejące śnieżki. One podsycają miłe uczucia dużo lepiej niż zimne ognie. * Około dwa lata od jej długiego spojrzenia w moją twarz, wykoślawioną żuciem bułki w dworcowej poczekalni, moje uczucia znalazły się w zenicie, ale – jak się okazało –



ta gwiazda nie miała już dla kogo świecić. To tak, jakbym stał w morzu i zaczął się odpływ – zwykła sprawa – ale tym razem morze poszło sobie na zawsze. Tak odeszła ona. Bez żadnej wiadomości i bez żadnych wyjaśnień. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że nic tak nie zabija miłości jak wybuchy prawdziwej miłości u partnera, a może po prostu nie umiałem tego spostrzeżenia z mnóstwa płaskich, codziennych myśli i drgnień wykrystalizować. * Jakiś czas potem odnalazłem na strychu mojego domu coś, co mogło ją usprawiedliwiać. Wraz z tym odkryciem przekonałem się, iż na samym początku nieświadomie stawiałem znak równości między nią a szarym papierem toaletowym, dostępnym w urzędowym WC. Ten grzech trwał w dużej mierze do samego końca. Jak szary papier... tyle była dla mnie warta, tak dostrzegałem jej obecność, tak ją ceniłem... aż... wszystko skończyło się nagle, jak ten szary papier. W najmniej odpowiednim momencie. Na wszystkich fotografiach z tamtego okresu była... łysa. Jak... góra. Albo jak kolano, jeśli dużo się chodzi w spodniach. Tylko czasami nosiła perukę; później już się z nią nie rozstawała. Długo dotykałem palcami, gładziłem nimi jej zdjęcia w nadziei, że coś może jeszcze się zmieni, że czar pryśnie i jej biała głowa pokryje się gąszczem bujnych, całkowicie naturalnych pukli. Załkałem. Kilka łez przechytrzyło moje męstwo, lecz szybko skazałem je na śmierć w bawełnie majtek, które zdjąłem z suszarki. Byłem przerażony, do głębi wstrząśnięty tym znaleziskiem. Następnego dnia sprzedałem mój dom z całą jego zawartością i przeprowadziłem się za miasto, sam nie wiem dokąd. Wszystko tak wolno dojrzewa, a potem dzieje się tak szybko.

2002-2014


ćma cynamonowa



wszystko jest na gumce perspektywy i las pół-martwy i sad pół-żywy i chmury z ołowiu nad blokami i te ciężarne deszczem i łzami i czyjeś za czymś zwykłe tęsknienie i tamte chmur nad polami cienie i czyjeś ciepłe dłonie i głowa i lecące skądś w powietrzu słowa i bezimienni tysiącami mrący i ci nam bliscy mrący niechcący i twoja twarz w ściemniającym się oknie i tamto pole co wodą z chmur moknie i ten chleb ze zboża które wzejdzie i moje myśli które znajdą cię wszędzie 2012


Pan Bóg śle mi listy na obłokach pisane. W nich sens wyrazisty: Idzie zima, mój panie.

W ciszy pod drzewami z pragnień się rozliczysz – odlecą w mrok z wronami W martwej, mroźnej ciszy.

Znów przez pustkę białą pójdziesz sam z myślami. Tam żalem będzie wiało po tym, co za nami.

Jak po śmierci coś jest może, tak może będzie i wiosna, na martwym polu wzejdzie zboże i przyjdzie nam się rozstać.

Z piersiówki łyk wódki rozszerzy ci źrenice, lepiej ujrzysz skutki i duszę wywrócisz na nice. 2012


ćma Ola



myślnik

Feminizm zabija męskość. I kobiecość - przy okazji. W rzeczywistości feministek nie fascynuje to, co kobiece, tylko to, co męskie. Byłoby to całkowicie normalne i porządane, ale feministki to kobiety, którym ich kobiecość przeszkadza, jest dla nich ciężarem, stąd ich obsesja, żeby wchodzić w role mężczyzn, dlatego pchają się do kopalń i gramolą do czołgów. Jest jeszcze inne wariactwo feministyczne: niektóre feministki chcą, żebyśmy się tak powymieniali cechami płciowymi i rolami społecznymi, aby powstał człowiek zunifikowany, o tożsamości hybrydowej. To jest groźne i trzeba to zdusić w zarodku (czyli w szkole). Co jeszcze mnie irytuje: feministki odmawiają mężczyznom prawa do agersji, przypisując tej cesze tylko negatywne walory. A tymczasem same zachowują się jak po dawce testosteronu potrzebnej do wygrania Tour de France. A przy tym cynicznie korzystają z pancerza konserwatywnych obyczajów, które zabraniają nazwać ich chamstwo po imieniu. Bo są kobietami. Takie przywileje daje kobietom nasza przaśna, zaściankowa kultura.


Jak powiedział pewien profesor filozofii: istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, ale na szczęście jest jeszcze drugie wejrzenie. Może ich być dużo więcej, ale nic samo się nie zrobi: żeby zajrzeć pod piękny dywan i odkryć pod nim śmieci, robactwo i niezapłacone rachunki - potrzeba woli. Bardzo dobrej woli. Kto jej nie ma przegrywa i rwie włosy łonowe.

Choćbyś krowie dał kakao, nie wydoisz czekolady. Tak właśnie jest: karmisz ją kakaem, a dostajesz wszystko, tylko nie czekoladę. Na 100 kobiet przypadają ze 2 ''krowy'', które dają ''czekoladę'' (nikogo nie muszę przepraszać - to tylko metafora). Wśród kobiet przeważają święte krowy ani toto mleka nie daje, a jak daje, to się nie podzieli, ani zarżnąć tego nie można; skóry na dywanik też z tego nie będzie... Chodzi toto takie tylko, leży, patrzy i gada. I gada i gada.


ćma piekielna



next generation

Š Szymon Wiatr 2014 all rights reserved


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.